Dziś (18.11.2010) Donald Tusk podczas wizytowania podkrakowskich Niepołomic podpytywany był przez dziennikarzy na temat "listu otwartego" jaki wystosował do niego premier J. Kaczyński. Tusk przyznał przed kamerą, że zapoznał się z treścią listu, jednocześnie autorytatywnie stwierdził, że:
   "Polska jeszcze nigdy nie miała tak dobrych stosunków ze wszystkimi krajami z którymi graniczy".


    Tymczasem kilka dni temu wypłynęły na światło dzienne "stenogramy" z rozmowy prezydenta Bułgarii Georgija Pyrwanowa z premierem Federacji Rosyjskiej - Władimirem Putinem.Rozmowa ta odbyła się w styczniu 2008 roku. Putin stwierdził wprost:
   "To jest prawdziwa wojna. Wiecie, jaką obstrukcję zorganizowali nam nasi polscy bracia. Tylko dlatego, że zrezygnowaliśmy z drugiej rury przez ich terytorium. Oni już mają jeden rurociąg, chcieli mieć drugi, a kiedy my, dążąc do dywersyfikacji, postanowiliśmy, że druga rura przejdzie pod dnem Morza Bałtyckiego, zorganizowali nam światowy skandal. Doszło do destrukcji dwustronnych stosunków".


   Czy zatem według Tuska przejawem i immanentnym substratem materialnym "dobrych stosunków" jest "wojna" i "destrukcja dwustronnych stosunków"? Tak by wynikało z logicznej i semantycznej analizy wypowiedzi obydwu cytowanych panów... Jednak "po mojemu" takie rozumowanie Tuska należy zaliczyć do tych z kategorii kuriozalnych i aberracyjnych (z oczywistych względów) i zadać sobie proste pytanie: Czy któryś z panów się myli?

   Czy myli się Tusk twierdząc, że:"Polska jeszcze nigdy nie miała tak dobrych stosunków ze wszystkimi krajami z którymi graniczy" -
 - czy też myli się Putin opowiadając iż: "To jest prawdziwa wojna. (...)Doszło do destrukcji dwustronnych stosunków"?





   Aby stosunki bilateralne można było uznać za "dobre" niezbędne wydaje się zgodne stanowisko obydwu zainteresowanych stron. Jeżeli natomiast tylko jedna ze stron deklaruje "dobroć stosunków", a druga w zakulisowych rozmowach z przywódcą innego państwa deklaruje iż jest to "wojna" oraz że "doszło do destrukcji wzajemnych stosunków", to w żaden sposób nie można takich stosunków uznać za dobre.
   I to rozumie nawet największy kiep. A kto tego nie może pojąć teraz, to najprawdopodobniej już nigdy nie zrozumie powyższego zagadnienia - nawet jeśli okaże się wkrótce, że "dobre stosunki" będzie mógł utrzymywać już tylko SAM ZE SOBĄ...
   A czy Donald Tusk to rozumie? Myślę, że tak, wszak podobno jest historykiem z wykształcenia. Powody "zaklinania rzeczywistości" muszą być zgoła inne...






   Jeżeli premier FR już dwa lata temu uznał iż "To jest prawdziwa wojna" (nie jakaś tam w przenośni, tylko P*R*A*W*D*Z*I*W*A !!!), to zapewne przedwsięwziął jakieś działania. A najlepszym i najbezpieczniejszym sposobem prowadzenia "wojny" jest prowadzenie jej z pozycji SNAJPERA, czyli takiej z której można osiągać swe cele w sposób pewny i skuteczny, jednocześnie pozostając poza polem widzenia ofiary. A już absolutnie najlepiej stworzyć taką konstelację, w której ofiara nie tylko nie spodziewa się, że zostanie zaatakowana, lecz nawet nie zauważy ataku już post factum...



   Taki układ pozwala dokonać prawdziwych spustoszeń państwu-agresorowi w państwie-ofierze i w sposób niepostrzeżony "wojnę" wygrać i przystąpić do konsumpcji wszystkich korzyści płynących z tej wygranej... Zacząć należy od doprowadzenia państwa napadnięgo do katastrofalnej sytuacji w finansach publicznych. Równolegle trzeba dopilnować aby proces eksterminacji elit - jako tych, które najszybciej mogą rozpoznać zagrożenie i jednoznacznie zakwalifikować obserwowany proces destrukcji - przebiegał pomyślnie i niepostrzeżenie. Można to załatwić poprzez przeprowadzenie dwóch katastrof lotniczych. Po pierwszej katastrofie trzeba koniecznie dopilnować, aby nikt nie wpadł na pomysł wprowadzenia odpowiednich regulacji prawnych zakazujących podróżowania na pokładzie jednego samolotu kilku VIPom naraz.
   A jeżeli (mimo iż dopilnowano aby nie było takiego aktu prawnego) któryś z generałów by się zawahał przed wejściem na pokład samolotu, którym podróżować będzie dwóch Prezydentów, szef IPN, szef NBP, RPO i wielu innych najbardziej wartościowych, wpływowych i posiadających często niedostępną przeciętnemu zjadaczowi chleba wiedzę - wtedy trzeba zarządzić grupowe przesiadanie się z samolotu do samolotu pod pretekstem np. awarii. Gdyby i to się nie udało, wtedy w ostateczności można wysłać na katastrofę dwa samoloty, większy rozwalić, a mniejszy schować. Wiąże się to z dodatkowymi dwoma trudnościami, a mianowicie:
1. Trzeba dopilnować aby nie było żadnych świadków na okoliczności "kto wsiadł do którego samolotu" i "ile samolotów wyleciało na drugą katastrofę".
2. Trzeba dopilnować, aby dokumenty odprawy i listy pasażerów były "w pariadkie" i wskazywały na to, że wszyscy wylecieli jednym, największym samolotem.



   Gdyby jednak okazało się, że część narodu państwa-ofiary połapała się w czym rzecz, po prostu zauważając, że "każdego poranka jest ich jakby o kilku mniej, a na trawie widać świeże ślady krwi", to musi być ktoś, kto wytłumaczy im i przekona, że "nikogo nie brakuje, a te czerwone plamy, to ślady rozlanego wina po wczorajszej libacji" .
Musi to być ktoś wpływowy i do tego powinien bardzo dbać o to, aby cieszyć się dużym "ZAUFANIEM" i "MIŁOŚCIĄ" ogółu...