n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

sobota, października 22, 2011

S m o l e n s k * dossier

Joachim Brudziński ujawnia szczegóły zdarzeń z 10.04.2010

Joachim Brudziński udzielił wywiadu, w którym szczegółowo opowiada o dniu Tragedii Narodowej Teresie Torańskiej [Gazeta Wyborcza]. Krótkie pytania i obszerne odpowiedzi są szokujące. Szokujące oczywiście z innych przyczyn.
Jan M.Tomaszewski – drugi wstrząsający wywiad o miejscu katastrofy w dniu 10 kwietnia
OGRILLOWALI NAS


Na lotnisku w Smoleńsku podszedł do mnie chłopak z Kancelarii Prezydenta, który miał zabezpieczać wizytę Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. „O Jezu – zaczął – dobrze, że przyjechaliście. Baliśmy się, że oni nas tutaj zabiją”
Raptem Wojtek Olejniczak zaczął płakać. Zobaczyłem w telewizji. Zakrył twarz rękami i płakał. To było zupełnie nieprawdopodobne! Surrealistyczne! Przerażające!
Odruchowo zacząłem dzwonić do kolegów ze ścisłego kierownictwa partii. Nie wiedziałem, kto z nich pojechał pociągiem, a kto poleciał. Do Aleksandry Natalli-Świat, Grażyny Gęsickiej, Adama Lipińskiego, Przemka Gosiewskiego… Nikt nie odbierał telefonu. Dosłownie nikt! Wpadłem w panikę, że nikogo już nie ma. Że wszyscy zginęli.
Pan był w Sejmie?
W hotelu sejmowym, w pokoju pracy posłów. Przyszedłem po ósmej. Chciałem spokojnie obejrzeć transmisję z uroczystości w Katyniu i…
Ja, proszę pani, przygotowywałem wtedy uroczyste otwarcie kampanii prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego. 22 kwietnia w Łodzi, w sali Arena. Pierwszym, do którego się dodzwoniłem, był Marek Kuchciński. Jechał samochodem do Przemyśla. Nie wiedział. Zawrócił do Warszawy. Zadzwoniłem do prezesa. Telefon odebrał jego asystent Jacek Rudziński. Prezes już wie, Sikorski do niego dzwonił, jadą za chwilę do mamy do szpitala. Zbiegłem na dół. Na dole jest kaplica sejmowa. Zbiegłem do kaplicy.
Popłakać?
Nie, pomodlić się. Rozpłakałem się później.
Wróciłem do pokoju. W telewizji padały już pierwsze nazwiska. Że zginął Przemek, Ola, Grażyna Gęsicka, Krzysztof Putra. Z Krzyśkiem – byłem święcie przekonany – to dziennikarskie przekłamanie. Jest przecież, jak zwykle w sobotę, w „Salonie politycznym Trójki”.
Zadzwonił Adam Lipiński. Znalazł w swojej skrzynce pocztowej kilkanaście moich telefonów i pytał, co się stało. Telefon Adama zabrzmiał mi jak głos zza grobu. Kompletnie się rozsypałem. To już było koło godziny 10. Pobiegłem do naszego biura prasowego w Sejmie. Sekretarka, młoda dziewczyna, bardzo płakała.
Przyszedł Paweł Kowal. W telewizji powiedzieli prawdę. Krzysiek poleciał z prezydentem, a Paweł zastąpił go u pani redaktor Michniewicz. Zapytał, co z prezesem. Jarosław też miał lecieć i został ze względu na mamę. Swoje miejsce oddał Wassermannowi. Takich zamian było więcej. A Przemek Gosiewski miejsce dla siebie wymusił swoją niespożytą energią na urzędnikach kancelarii w ostatniej chwili.Paweł rozkleił się nagle. Nie mógł dodzwonić się do Janka Ołdakowskiego i był przekonany, że Janek też poleciał. Martwił się o swoją żonę. Była w ciąży, jak to zniesie. W samolocie znajdowało się wiele zaprzyjaźnionych z nimi osób.
Postanowiliśmy wszyscy jechać na Nowogrodzką. Do siedziby Prawa i Sprawiedliwości.
Na Nowogrodzkiej za chwilę pojawili się Marcin Mastalerek i Mariusz Chłopik, przyszedł Karol Karski, Adam Lipiński, Tomek Dudziński i Wojtek Jasiński, przyjaciel Jarosława i prezydenta jeszcze z czasów studenckich.
Mieliśmy włączone telewizory, nastawione na kilka różnych stacji. Był we mnie jeszcze cień nadziei, że może ktoś przeżył. Wszyscy ją chyba mieli. W każdej pokazywano jednak wciąż te same przebitki rozbitego wraku.
Odkryłem, że wcale nie jestem silnym facetem. Człowiek na potrzeby bardzo zmedializowanej polityki przyjmuje dość atrakcyjną pozę twardziela, który wchodzi w zwarcia, jest wyszczekany, pyskaty, czasem arogancki, nawet chamski, niestety, i nagle w obliczu tragedii pęka jak bańka mydlana. Zobaczyłem w sobie emocjonalną słabość.
Znowu skontaktowałem się z asystentem prezesa. Usłyszałem, że Jarosław chciałby polecieć do Smoleńska. Dałem dyspozycje Marcinowi i Mariuszowi, żeby posprawdzali loty rejsowe do Mińska i do Moskwy oraz zorientowali się, jakie są możliwości wynajęcia taksówki powietrznej.
Marcin i Mariusz to harcerze, bardzo sprawni chłopcy. Marcin to ten, który założył stowarzyszenie Przywrócić Studentom Ulgi Studenckie, a Mariusz pracuje w naszym biurze organizacyjnym na Nowogrodzkiej.
Przyjechał Jarosław z kierowcą. Prosto ze szpitala, od mamy. Nic nie mówił.
A pan?
Parę zdań. Nie, nie powtórzę. Proszę mi wybaczyć.
Bo?
Z perspektywy czasu zabrzmią zbyt emocjonalnie. Ale były szczere. Zapewniam panią, bardzo szczere.
Że zamach?
To, co się stało – w kontekście mordu katyńskiego sprzed 70 lat – miało wymiar metafizyczny. I ja bardzo chciałem widzieć w tym jakiś sens, Boży zamysł.
Beata Kempa na cmentarzu katyńskim wykrzyknęła: „Wyrok! Ale za co?!”.
My z sobą praktycznie nie rozmawialiśmy. Było przerażenie i rzucanie pojedynczych zdań niezmiernie nasyconych emocjonalnie. Przyczepiła się do mnie fraza pieśni, którą śpiewałem w jezuickim duszpasterstwie akademickim w Szczecinie. „Mądrość stół zastawiła obficie…
Bogacze zubożeli i zaznali głodu…
Liczne są nieszczęścia, które cierpi sprawiedliwy, ale Pan go ze wszystkich wybawia”.
Wszedł Adam Bielan. Ma opinię cynicznego spin doktora, zimnego, wyrachowanego, który wszystko potrafi. Nagle – nie chcę go urazić – zobaczyłem przerażonego dzieciaka. Wszedł do pokoju, zobaczył Jarosława, próbował coś powiedzieć, odwrócił się na pięcie, wyszedł do pomieszczenia obok i rozpłakał się.
Moi chłopcy, Marcin i Mariusz, ustalili, że jest możliwość wynajęcia taksówki powietrznej. Dostali potwierdzenie, że samolot może być technicznie gotowy do wylotu około godziny 13. Trzeba było załatwić formalności. Pozwolenia na przeloty, zgody na lądowanie. Pojawił się pomysł lądowania w Witebsku na Białorusi. Logistycznie wydawał się najlepszy. Więc nowy temat, jak z Witebska na Białorusi dostać się do Smoleńska do Rosji.
Firma wynajmująca samolot potrzebowała pomocy dyplomatycznej. Nieoceniony okazał się Paweł Kowal. Przez swoje prywatne kontakty rozpoczął ofensywę dyplomatyczną, nawiązał kontakt z naszą ambasadą w Mińsku i w Moskwie.
Dla mnie, proszę pani, błogosławieństwem było, że pojawił się pomysł z wyjazdem. Miałem zadanie do wykonania. Nie rozmawiałem z Jarosławem. Tylko wpadałem i raportowałem. Tak, Jarku, wynajęliśmy samolot. Tak, Jarku, Paweł załatwia wizy rosyjskie i białoruskie.
Jarosław jako jedyny z nas nie rozsypał się emocjonalnie. Zobaczyłem w nim bardzo silnego człowieka, który analizuje sytuację, ocenia, planuje. Tragedia osobista nie odebrała mu umiejętności analitycznego rozumienia tej tragedii.
Powiem coś pani, ale proszę, bardzo panią proszę, nie traktować tego w kategoriach podlizywania się szefowi przez podwładnego. Pomyślałem, że dobrze mieć takiego silnego przywódcę. On nas swoim opanowaniem i spokojem budował. I to, żeśmy sprawnie funkcjonowali, wynikało z charyzmy Jarosława.
Około trzynastej byliśmy gotowi do wylotu. Otrzymaliśmy zgodę na lądowanie w Witebsku, zabezpieczony został autokar na przejazd z Witebska do Smoleńska, dopięliśmy listy wylatujących i wysłaliśmy je faksem lub e-mailem do Mińska i Moskwy via Kancelaria Prezydenta. Bardzo sprawnie zadziałał z jednej strony Paweł Kowal we współpracy z Maćkiem Łopińskim z Kancelarii Prezydenta, a z drugiej strony pomogły nasze służby konsularne w Mińsku i w Moskwie. Bez ich wsparcia i życzliwości nasza podróż na pewno by się nie udała.
Koledzy pojechali do domu się przebrać. Ja przebrałem się na Nowogrodzkiej. Wysłałem Marcina do żony i przywiózł mi garnitur, koszulę, buty. Jarek chyba też nie jeździł do domu. On ma zawsze kilka ubrań w biurze.
Poszedłem ze Staszkiem Kostrzewskim do kantoru. Kupiliśmy dwa tysiące dolarów, żeby mieć na wszelki wypadek. Zapakowaliśmy butelkę koniaku. Moi chłopcy, zaprawieni w akcjach harcerskich, zabezpieczyli kanapki i picie.
Około czternastej usłyszałem, chyba od Kowala, że jest telefon z kancelarii premiera. Mają wyczarterowany samolot, też lecą do Witebska i proponują, by Jarosław poleciał razem z premierem Tuskiem. O której godzinie, nie wiedzą, trwa jeszcze posiedzenie rządu. Propozycja była skierowana wyłącznie do Jarosława i jego asystenta. Jarosław zdecydował, że z nimi nie poleci. Że jak pojedziemy oddzielnie, będziemy szybciej. Jemu zależało, by jak najszybciej być u brata. A potem szybko wrócić do mamy, do szpitala. Dla niego czynnikiem bardzo mobilizującym i dającym mu siłę było poczucie odpowiedzialności za mamę.
Pojechaliśmy na lotnisko. Na lotnisku była Małgosia, pierwsza żona Przemka Gosiewskiego, i ich syn Eryk. Prosiła, żeby go zabrać.
Ile miał lat?
Szesnaście. Ale się nie zdecydował. Dobrze zrobił, bardzo dobrze.
To ile osób poleciało?
Piętnaście. Piętnasty był kapłan. Wzięliśmy księdza ze sobą, Boże.
Kwiaty, wieńce?
Nie, nie mieliśmy ani kwiatów, ani wieńców.
Lot trwał około półtorej godziny. Lecieliśmy w ciszy. Zamieniliśmy z sobą może ze dwa-trzy zdania. Wylądowaliśmy w Witebsku. Wziąłem namiary na pilota. Kombinowałem już, co by tu zrobić, żebyśmy nie musieli wracać na kołach do Witebska. Pilot obiecał, że swoimi kanałami przez firmę spróbuje załatwić pozwolenie na przelot do Smoleńska. A ja wydzwoniłem Maćka Łopińskiego, żeby ze strony rosyjskiej uzyskał zgodę na lądowanie.
Lotnisko było zamknięte.
Co to znaczy – zamknięte. Putin na nim przecież potem wylądował, prawda? Potem widzieliśmy jego samolot w Smoleńsku.
Autokar czekał na nas na płycie lotniska. Białoruska straż graniczna, służby celne i policja zachowały się nad wyraz przyzwoicie. Byłbym skrajnie nieuczciwy, gdybym formułował pod ich adresem jakiekolwiek zarzuty czy negatywne oceny. Ze strony Białorusinów wyczuwało się autentyczną, szczerą empatię i współczucie. Ale w sensie technicznego wyposażenia – muszę pani powiedzieć – oni i my to dwa światy. Zatrzymaliśmy się na chwilę w budynku lotniska. Zaproszono nas do pokoiku. Dla VIP-ów – powiedziano.
Były kanapki, napoje.
Nie jedliśmy. Skorzystaliśmy tylko z toalety. Do naszego autokaru wsiadła pani konsul z Moskwy.
Longina Putka. Czekała na was.
Nasze służby konsularne z Mińska też czekały. Chwilę z nimi rozmawialiśmy.
Oraz był gubernator Witebska i policja białoruska z kogutami.
Tak, tak, załatwiony był pilotaż i organizacyjnie, muszę przyznać, było to dobrze przygotowane.
Czyli minister Sikorski sprawnie zarządza ministerstwem, prawda?
No, nie przesadzajmy, to w końcu jego obowiązek.
A kto płacił?
Za samolot my. A za autokar chyba Białorusini, dokładnie nie wiem.
Z Witebska do Smoleńska jest 180 kilometrów. Przez Białoruś jechaliśmy w miarę sprawnie. Na trasie stały policyjne patrole, które nas przepuszczały. Policja białoruska od czasu do czasu włączała koguty. Na granicy białorusko-rosyjskiej przejęła nas policja rosyjska. I od razu, w sposób ewidentny, poczuliśmy, że coś niedobrego się dzieje. Nagle zaczęliśmy jechać bardzo wolno. Ktoś zapytał kierowcę, czy nie można szybciej. Powiedział: nielzia. Jechaliśmy 30 km na godzinę. Zaczęło się ściemniać.

Puste drogi, paskudne. W autokarze przygotowywaliśmy nekrologi. Zależało nam, żeby poszły od Jarosława. Przedstawiliśmy mu parę wersji. Jarosław się zastanawiał, analizował, prosił, by je odczytywać jeszcze raz. On cały czas był bardzo intelektualnie zmobilizowany. Połączyłem go ze swojej komórki z Magdą z naszego biura na Nowogrodzkiej. I wie pani, co też było dla mnie niezwykłe, myślał strategicznie. Stałem nad nim, a on Magdzie dyktował całkiem nowe, swoje teksty. Biedna dziewczyna, strasznie to przeżywała. Te jego nekrologi były bardzo osobiste i ciepłe. Składał je razem z mamą i z Martą.
Byli z sobą w kontakcie?
Tak, tak, cały czas.
Siadła mi komórka. Tego się bałem. Wszyscy się baliśmy, że jak padną, będzie tragedia, zostaniemy odcięci od świata. Pozabierałem baterie od moich chłopaków, włożyłem do swojej, zostali bez komórek.
Minęła nas kolumna z panem premierem Tuskiem. Było już ciemno.
Widzieliście ich?
Trudno było nie widzieć. Jechali „na bombach”, z pilotażem policji. To robiło wrażenie. A my staliś-my na poboczu, odstawieni. Przemknęli obok nas kolumną czterech-pięciu samochodów osobowych, zauważyłem też vana i obsługę BOR-u. To było przed Smoleńskiem. Wszystko dla nas stało się jasne.
Co jasne?
Że dlatego jechaliśmy tak wolno, żeby Tusk był pierwszy.
To chyba normalne, że urzędujący premier dla służb porządkowych zawsze jest ważniejszy niż były.
Nie, nie, proszę pani. Służby bez wiedzy Tuska tak by się nie zachowały. To była decyzja Tuska.
Myśli pan, że z nimi uzgadniał?
Nie wiem. Ale musiał wiedzieć. Jestem absolutnie przekonany – a mówię to szczerze, patrząc pani prosto w oczy – że były to świadome i celowe działania podjęte po to, żebyśmy w Smoleńsku byli później.










Tomasz Turowski i ambasador Bahr
Ale po co?
Tuskowi chodziło tylko i wyłącznie o wizerunek
O co?!
To proste. Pan premier po prostu uważa, że zawsze musi być pierwszy, bo to dobrze wpływa na sondaże. Taką jego wizerunkową akcję na własnej skórze przeżyłem w Kamieniu Pomorskim w czasie pożaru domu pomocy społecznej. To był drugi dzień świąt Wielkiej Nocy. Premier z Gdańska przyleciał jakiem przed prezydentem, obiecał sypnąć kasą na odbudowę domu i odleciał. A prezydent jechał z Juraty samochodem. Pomagałem w porozumieniu z Olkiem Szczygło i Maćkiem Łopińskim logistycznie przygotować tam jego wizytę, gdzie ma podjechać, gdzie będzie stała policja, gdzie burmistrz miasta. Prezydent był bardzo wzburzony, ja też. Rzucił nawet zdanie, że chciałby wyjaśnić, dlaczego jako prezydent Rzeczypospolitej dowiaduje się o tym wydarzeniu dopiero wtedy, kiedy premier jest już w drodze do Kamienia Pomorskiego.
A w czym problem? Nie rozumiem.
No właśnie, to jest trudne do zrozumienia.
Bo dom, z tego, co pamiętam, został odbudowany.
Prezydent też nie mógł zrozumieć, dlaczego takie sytuacje traktuje się w kategoriach wyścigu czy wizerunkowych korzyści. Bardzo to przeżył.
Po tym doświadczeniu nie mam żadnych wątpliwości, że także w Smoleńsku doradcy wizerunkowi pana premiera uznali, że jego wizerunek ucierpi, jeśli pierwszy na lotnisku pojawi się Jarosław Kaczyński. Innego wytłumaczenia nie znajduję. Bo bylibyśmy pierwsi, nie ma dwóch zdań. Około godziny przed nimi.
Przy szosie zobaczyłem nagle tabliczkę „Katyń”, napisany cyrylicą. Przejeżdżaliśmy przez Katyń. Za oknem widziałem krajobraz rodem z horrorów. Jechaliśmy drogą położoną na groblach, z bagniskami po bokach.
Też nią jechałam.
Makabryczny widok, prawda?
Nie, baśniowy.
Myślałem o naszych oficerach, do których na tych bagniskach strzelano w tył głowy. Dalej o nich myślę.
Dojechaliśmy do Smoleńska. Lotnisko znajduje się w obrębie miasta. A nas, zamiast skierować prosto na lotnisko, wozili po Smoleńsku. Zwiedzaliśmy więc Smoleńsk i zza szyb autokaru oglądaliśmy piękną skądinąd cerkiew na wzgórzu.
Ona jest chyba przy tej drodze.
Nie, nie, proszę pani, trochę dalej, sprawdziłem na mapie. Potem było rondo i na tym rondzie rosyjska policja, która autokar pilotowała, najpierw skierowała nas w złą stronę, a potem zatrzymała i nasz kierowca – przyzwoity i lekko zdezorientowany Białorusin – musiał zawracać autokarem na drodze, która była węższa od autokaru. Chłopina cztery razy go łamał, żeby na tej drodze zawrócić. Liczyłem: cztery razy do przodu, cztery do tyłu. Wreszcie podjechaliśmy do bramy lotniska. I wie pani, co z nami wtedy zrobili? Odbili od bramy. Strażnicy nie wpuścili nas na lotnisko. Nielzia, nielzia. I trzymali pod bramą.
Proszę pani, nie przemawia przeze mnie frustracja, nienawiść, oszołomstwo polityczne czy fanatyzm. Jestem przekonany, i wszyscy w autokarze byli przekonani, że nie wpuszczono nas dlatego, że odbywały się w tym czasie ładnie wyglądające w telewizji gesty ściskania się pana premiera Putina z panem premierem Tuskiem. I gdybyśmy wjechali, ten teatr nie wyszedłby tak zgrabnie, jak wyszedł.
To nie był teatr.
Nie? To po co stały kamery? Kto je ustawił?
Bo taką mamy teraz cywilizację. Obrazkową.
Ale Jarosław Kaczyński nawet przez chwilę nie pomyślał o kamerach. Nikt z nas o nich nie myślał. Jarosław Kaczyński nie jest plastikowym politykiem, który ustawia się do zdjęć i cieszy, gdy ładnie na nich wyjdzie. My jechaliśmy do naszego prezydenta i nikt z nas nie zamierzał narodowej tragedii rozgrywać w kategoriach wizerunkowych. A oni ją rozegrali. I dopiero kiedy ten teatr skończyli, brama się otworzyła. Pozwolono nam wjechać.
Wjechaliśmy. Rozświetlone reflektory, masa służb, samochodów. To było miasto w mieście. Betonowym pasem podjechaliśmy na plac. Wysiedliśmy.
I też weszliście w kamery.
To jakiś surrealizm, proszę pani. Tu jest tragedia, a tu kamery. Wykręcałem się, żeby mnie nie sfilmowano, odwracałem twarz.
Pani konsul Putka zasłoniła sobą Kaczyńskiego.
Może, nie widziałem, wychodziłem za nią. Nikt na nas nie czekał.
Ambasador Bahr.
Tak, tak. Bardzo ciepły starszy pan. I sprawny urzędnik, jak zauważyłem. Przywitał się z premierem Kaczyńskim. Był przy nim cały czas.
Poprowadzono nas do miejsca tragedii. Lotnisko jest ogrodzone betonowymi płytami. Samolot rozbił się za ogrodzeniem, na bagnach. Wyjęto parę płyt z ogrodzenia, przywieziono kilka ciężarówek piachu i to bagno zasypano piaskiem, żeby zrobić przejście. Tam było błoto, szadź, wilgoć paskudna. I parująca ziemia od gorących reflektorów. I połamane drzewa.
A na drzewie – zobaczył Marcin Mastalerek – żakiet Grażyny Gęsickiej.
Nie widziałem, nic nie widziałem. Podszedłem do samolotu wywróconego kołami do góry i… ścięło mnie. Jak osika padłem na kolana. Staszek Kostrzewski i Adam Lipiński, którzy stali obok, opowiadali mi potem, że nagle pacnąłem na ziemię, i przerazili się, że zasłabłem. Modliłem się.
Jarosław też się modlił. Przy wraku leżał wieniec.
Kto położył?
Nie wiem. Ksiądz prowadził modlitwę. Niesamowita postać, młody kapłan, ale mądry, wyciszony. Jego obecność działała uspokajająco.
Podszedł do mnie jeden z chłopaków z Kancelarii Prezydenta, który miał zabezpieczać wizytę Lecha Kaczyńskiego w Katyniu, więc był tam od rana. – O Jezu – zaczął – dobrze, że przyjechaliście. A potem wpadł w histerię. – Baliśmy się – mówił nam – że oni nas tutaj zabiją.
Kto oni?
Nie powiedział. Od niego usłyszałem też przerażającą informację. Że kiedy Tusk przyjechał ze swoimi, pracownicy Kancelarii Prezydenta wmieszali się między nich, no bo przyjechali Polacy. A potem jeden z urzędników Tuska zapytał: a którędy będzie wchodził „Kaczor”? Tędy? No to spieprzajmy w drugą stronę.
Graś potem mówił, że bzdury opowiadam, bo tam było tylko jedno wyjście. Więc oni nie mogli wychodzić innym niż my.
Ten chłopak był kompletnie roztrzęsiony. Płakał: jak oni mogli tak powiedzieć, przecież my też Polacy, z jednego narodu jesteśmy. Bardzo przeżywał, że takie słowa padły. Nie z ust premiera, ale ze strony otaczających go urzędników.
Którego?
Nie pytałem.
Podeszli do nas rosyjscy urzędnicy. Zapytali, czy pan premier zidentyfikuje ciało prezydenta.
Poszliśmy za nimi do ciał.
Zobaczyłem Pawła Grasia i ministra Arabskiego. Stali z boku. Nie podchodzili do nas, wymienili dwa-trzy zdania z Pawłem Kowalem.
Podszedł do mnie jeden z oficerów BOR-u, bardzo poruszony. Nie znam nazwiska. Ściszonym głosem powiedział: Panie pośle, jesteśmy tu od rana, pilnujemy ciała pana prezydenta, nie odstępujemy go na krok.
Bał się, że je porwą?
Nie wiem, może. On nie powiedział, że były próby porwania, tylko że „pilnujemy”. Żeby wszystko z nim było w porządku.
A co groziło?
Nie wiem. On nie użył określenia „zbezczeszczenie”, ale powiedział, żeby w żaden sposób nie doszło do uchybienia jego godności.
Co panią dziwi, on też był tam od rana. Widział, co się działo.
Ale co?!
Proszę go odnaleźć.
Bardzo mu podziękowałem. Czułem, że takich podziękowań od nas oczekiwał.
Były trzy ciała: prezydenta, pana prezydenta Kaczorowskiego i Krzysztofa Putry. Resztę, usłyszeliśmy, wywieziono do Moskwy, także ciało małżonki pana prezydenta.
Od razu poczułem, że coś jest nie tak. Nie tylko ja, my wszyscy. Coś nie w porządku. Zacząłem się przyglądać. Ciało prezydenta leżało na czarnej folii, a ta folia leżała w błocie.
Na noszach.
Noszy nie widziałem, tylko folię na błocie. I robiło to wrażenie, jakby ciało prezydenta leżało de facto w błocie.
Wszędzie było błoto.
Nie, proszę pani, dla naszego prezydenta można było w obrębie lotniska znaleźć godniejsze miejsce. 20-40 metrów dalej znajdował się zabetonowany teren lotniska, na którym stały ławy, stoły i namioty. A w jednym z nich siedział pan premier Putin. I wokół niego nie było chaosu, bałaganu i dziadostwa. Tam panował absolutny porządek, była łączność satelitarna, a służby porządkowe i administracyjne działały perfekcyjnie.
Nie chcę wystawiać opinii naznaczonej fobią antyrosyjską. Bo żadnej fobii we mnie nie ma. Ale widziałem to symbolicznie – majestat Rzeczypospolitej, wyrażający się w ciele prezydenta, leżał w błocie obok osławionej już ruskiej trumny, a od miejsca, gdzie urzędował Putin reprezentujący majestat Rosji – biła siła tego państwa.
Pan minister Kwiatkowski potem tłumaczył, że musiały być zachowane procedury prokuratorskie i że ciała nie można było ruszać, tylko zabezpieczyć. Jego stwierdzenia są absurdalne. Przecież ciało prezydenta nie leżało w miejscu odnalezienia. Oni je z jednego bagniska przenieśli w drugie bagnisko, tylko kilkadziesiąt metrów dalej. I zostawili w błocie! Choć kilkanaście metrów dalej był betonowy pas lotniska.
Przeznaczony do startu samolotów.
Nie przesadzajmy.
To ciało też nie było zabezpieczone. Bo obok przechodziły watahy zwykłych omonowców, żołnierzy, prokuratorów. To było przerażające! A pan premier Tusk na to nie zareagował.
Co miał zrobić?
Proszę pani, w sprawnie funkcjonującym państwie i dobrze działającej administracji konsularnej można było o to zadbać. Ja rozumiem, że premier nie miał do tego głowy o godzinie 8.41, kiedy rozbił się samolot, ja opisuję sytuację w 12 godzin po katastrofie. Przez 12 godzin mógł on zrobić najprostszą rzecz. W żaden sposób nie stanowiło zagrożenia dla śledztwa rozpostarcie namiotu nad ciałem prezydenta czy położenia go na podwyższeniu.
To dlaczego wy tego nie zrobiliście?
Proszę pani, my byliśmy małą grupką skupioną wokół Jarosława. Prywatnych ludzi, która się skrzyknęła. My z powodów proceduralnych nie byliśmy żadną oficjalną delegacją.
Ja zresztą nie stawiam zarzutu, że Tusk zrobił to celowo. Stawiam zarzut, że premier i podlegli mu urzędnicy nie stanęli na wysokości zadania. I tym obnażyli słabość polskiego państwa.
Jarosław poszedł zidentyfikować ciało prezydenta.
Przywieźliście ubranie?
Nie. O tym, że ciała są porozrywane i często nagie, dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu.
Zająłem się odganianiem dziennikarzy od Jarosława. Nie było ich wielu. Żeby dali mu spokój. Oni byli zdenerwowani i ja byłem zdenerwowany. Prosiłem ich, żeby uszanowali to miejsce i ten moment. Przyznaję, że w nie całkiem cenzuralnych słowach.
Jakich?
Nie powiem.
Jarosław dokonywał identyfikacji. Wokół niego i ciała prezydenta – i to też było dla mnie przerażające – kręcił się tłum urzędników. Nie zarzucam im złej woli czy celowego działania, ale ich stosunek do tego ciała i w ogóle do tragedii był… no, co mam pani mówić… to Azja.
Jarosław mi potem opowiadał, jak wyglądało to z bliska. Jakiś żołdak stał przy ciele prezydenta rozkraczony, z czapką zsuniętą na tył głowy i z rękami w kieszeniach. Jarosław zwrócił mu uwagę. Pytali też go, czy zgadza się na pobranie DNA. Oczywiście odmówił. Prezes w kontaktach z administracją Putina zachowywał się, to też kamyczek do mojej dumy z niego, jak mąż stanu.
Ale też zobaczyłem, co mnie bardzo ujęło, że lekarzowi medycyny sądowej, a może prokuratorowi, ręka się trzęsła, kiedy podawał Jarosławowi dokumenty identyfikacyjne do podpisu. Był naprawdę szczerze przejęty i, miałem wrażenie, wzruszony.
Strona rosyjska chciała zabrać ciało do Moskwy. Mówili o sekcji zwłok, dodatkowej identyfikacji i odpowiednim pożegnaniu. Do Jarosława Kaczyńskiego padło pytanie, czy wyraża zgodę, by ciało prezydenta pojechało do Moskwy. Zdecydowanie odmówił. Chciał, żeby brat jak najszybciej wrócił do kraju. Nasi dyplomaci poszli do Rosjan to załatwiać.
Zadzwoniłem do kapitana naszego samolotu. Panie kapitanie – poprosiłem – czy ma pan możliwości i wyrazi zgodę, żeby zabrać ciało pana prezydenta do Polski? Odpowiedział: zabiorę, będzie to dla mnie zaszczytem. Nasz samolot w międzyczasie przemieścił się z Witebska do Smoleńska.
Wyleciał z Witebska bez wymaganej zgody na lądowanie, to pan wie?
Tak?
Minister Klich i wiceminister Najder dowiedzieli się, że leci, kiedy samolot dolatywał do Smoleńska. I wyprosili u ministrów Iwanowa i Titowa, żeby pozwolono mu wylądować.
Czyli było, jak myślałem. Na wysokości zadania po raz kolejny stanął Maciej Łopiński, nasi dyplomaci, pilot i firma, która wynajęła nam samolot.
Ale premier Tusk takich numerów nie robił.
Oni wracali na kołach do Witebska wie pani dlaczego? Bo pilot samolotu wyczarterowanego przez kancelarię premiera nie wyraził zgody na przylot do Smoleńska. Bał się.
A wy nie?
No wie pani, my przylecieliśmy nie jakąś cesną, tylko dużym samolotem turboodrzutowym SAAB.
I mieliśmy innego pilota. Nasz zdecydował się przylecieć po nas do Smoleńska.
Wróciliśmy do autokaru. Jarosław chciał rozmawiać z Macierewiczem. Antoni był w pociągu wracającym z Katynia do Polski. Padła mu prawdopodobnie komórka, bo Jarosław nie mógł się do niego dodzwonić. Zatelefonowałem do Pawła Szefernakera, mojego asystenta, który też był w pociągu, żeby go odnalazł i pożyczył mu swoją.
Przyszedł ambasador Bahr. Że Putin chce Jarosławowi złożyć kondolencje.
Razem z Tuskiem.
Że Putin zaprasza go do swojego namiotu. I jest to jego prośba, sugestia, propozycja.
Proszę pani, to był drugi moment w tym dniu, kiedy poczułem dumę, iż liderem mojego obozu politycznego jest Jarosław Kaczyński. Jarosław Kaczyński odmówił. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że Jarosław idzie do niego, a premier Putin siedzi w namiocie, rozparty. I mówi: no, Polaczki przyszli, podożditie do mnie teraz, a ja wam będę współczuł.
Dlaczego pan tak mówi? Dlaczego?
Bo jak chciał złożyć kondolencje, to mógł stać pod bramą.
Jak stać?
No to czekać razem z Tuskiem na placu, na który podjechaliśmy autokarem. Wtedy może uwierzyłbym, że nie było żadnego wyścigu, kto będzie pierwszy w Smoleńsku, i uwierzyłbym, że tylko z powodu rosyjskiego bałaganu albo przypadkowego zbiegu okoliczności wożono nas po Smoleńsku i opóźniano dojazd do bramy.
To byłaby piękna scena. Doskonale ją sobie wyobrażam. My wysiadamy, oni do nas podchodzą i obaj składają Jarosławowi kondolencje. To byłby z ich strony wspaniały gest i tak powinni postąpić. Nie wyobrażam sobie, żeby Jarosław Kaczyński tych kondolencji wtedy nie przyjął.
A ja potrafię.
Przyjąłby, proszę pani. Bo we wtorek przyjął zarówno od pana premiera Tuska w polskim Sejmie i od pana prezydenta Miedwiediewa w bazylice mariackiej w Krakowie.
Ale nie od premiera Putina.
Mam satysfakcję, iż od razu wyczułem, że Jarosław nie powinien iść do Putina. Intuicyjnie wyczułem. Bo my, proszę pani, zachowywaliśmy się jak ludzie, których dotknęła tragedia osobista i polityczna. Nam do głowy nie przyszło, że Rosjanie prowadzą jakąś grę.
Jaką?
Powiedziano nam: jak chcecie zabrać ciało prezydenta, to proszę bardzo, zabierajcie. Ale ze względów proceduralnych dostaniecie je za dwie godziny. I żebyście nie siedzieli w autokarze na lotnisku, zapraszamy do hotelu. Przez ambasadora i Pawła Kowala to zostało przekazane.
Pojechaliśmy do hotelu. Kolejne wzruszające zachowanie zwykłych Rosjan. Panie recepcjonistki bardzo ciepło nas przywitały, wyraziły współczucie. W holu były wyłożone fotografie pana prezydenta, pani prezydentowej, stały kwiaty.
Dostaliśmy dwa pokoje i jeden duży apartament dla prezesa. Poszedłem do niego. Puściły mi emocje. Powiedziałem to, o czym nigdy publicznie bym nie powiedział.
Czyli co?
To był, przepraszam za określenie, emocjonalny bluzg. Wyraziłem swój stosunek do tego, co nas spotkało. Do odbicia się od bramy, zawracania w Smoleńsku, w jakich warunkach i w jakim miejscu leżało ciało prezydenta. I do Putina, który: chodź, chodź tutaj do mnie, ja ci teraz będę współczuł.
Jeżeli oni to nagrywali, a nagrywali na pewno, bo byłoby dziwne – znając profesjonalizm rosyjskich służb – gdyby nie nagrywali, to mam przynajmniej taką satysfakcję, że ci panowie usłyszeli to, czego publicznie mówić nie można.
Może koniak by się przydał?
Jarosław nie wypił ani kropli. Chciałem, żeby coś zjadł. Naciskałem, żeby coś ciepłego. On nas gonił. Denerwował się, kiedy mówiliśmy o jedzeniu. Rozmawiałem z paniami w recepcji. Niestety – powiedziały – w nocy wszystko w hotelu nieczynne, ale w mieście jest pizzeria. Poprosiłem, żeby zamówiły pizze. Chodziło mi o młodych chłopaków, którzy od rana byli na kanapkach. Przywieziono kilka pizz, rozdysponowałem między pokoje. Kiedy poszedłem z nią do Jarosława, fuknął. Ucieszyło go, że był czajnik i mógł się napić gorącej herbaty, bardzo lubi herbatę. Zrobiliśmy herbatę.
Cały czas czekaliśmy na wydanie ciała pana prezydenta. Nie wiem, proszę pani, co oni z nim w tym czasie robili.
Przeprowadzali sekcję zwłok.
Wtedy też miałem niesamowite doświadczenie. Jedna z pań redaktor z TVN 24 przysłała mi bardzo wzruszający SMS, to wszedłem na żywo i krótko coś powiedziałem. I zadzwonił redaktor z „Gazety Wyborczej” z ciepłymi słowami. Chcę im za pani pośrednictwem za te piękne świadectwa poczucia wspólnoty, niesamowicie nam wówczas potrzebne, z całego serca podziękować.
A dalej było tak. Po półtorej-dwóch godzinach przyszła wiadomość, że nie ma zgody Putina, byśmy w nocy zabrali ciało do Warszawy. Jeżeli chcecie zostać, proszę bardzo, macie do dyspozycji hotel, a rano zorganizujemy uroczystości, to polecicie. Przekazał ją ambasador Bahr. A potem Putin powiedział Kowalowi, który do niego pojechał, że zna sytuację pana premiera związaną z chorobą jego mamy, wie, że chce wracać, ale niestety ma związane ręce i bez pożegnalnych uroczystości nie może wydać zgody na zabranie ciała prezydenta. Ale gdyby pan premier się zdecydował przenocować, to zaprasza.
To była, proszę pani, odpowiedź Putina – bo zemsta jest zbyt mocnym słowem – na to, że Jarosław Kaczyński nie pofatygował się do niego do namiotu, żeby ten łaskawie złożył mu swoje wyrazy współczucia. Jestem przekonany, że Putin w ten sposób „odwdzięczył” się za to, że został tak potraktowany przez Jarosława Kaczyńskiego.
I wtedy wszystko ułożyło mi się w głowie. Oni nas ogrillowali i znowu przytrzymali w hotelu celowo. Absolutnie celowo.
Po co?
Proszę pani, oni zainscenizowali lub wyreżyserowali nasz pobyt w hotelu, bo liczyli, na pewno liczyli, że Jarosław – mówiąc kolokwialnie – popłynie i wyrzuci z siebie, co o nich myśli. Ich nie interesowały emocjonalne wypowiedzi Brudzińskiego, Lipińskiego, Kostrzewskiego, Bielana czy Kowala. Ale wyłącznie Kaczyńskiego.
Myśli pan, że nie wiedzą?
Niekoniecznie.
To po co?
No wie pani, to są kwestie konstruowania portretów psychologicznych, nie na doraźną korzyść.
I się zawiedli. Bo Jarosław, jak już pani mówiłem, to pierwsza liga. On się tam zachowywał nie tylko jak brat tragicznie zmarłego prezydenta, ale jak były premier polskiego rządu, i we wszystkim, co robił i mówił, czuć było – użyję mocnych słów – majestat Rzeczypospolitej. On wszystkie ich ruchy analizował. I nie popłynął, i nie mają na niego nic, po prostu nic.
Wsiedliśmy do autokaru i z powrotem na lotnisko. Jak wychodziliśmy z autokaru, kierowca, który woził nas cały dzień i był autentycznie poruszony katastrofą, uściskał nas szczerze, Jarosław się z nim pożegnał, a on: niech was Bóg błogosławi – powiedział. Piękny, ciepły gest.
Wsiedliśmy do samolotu i prawie dwie godziny czekaliśmy, aby nas wypuszczono. Najpierw silniki grzały i nikt nie przychodził. Później pilot wyłączył silniki, zostawił tylko jeden, żeby było ogrzewanie. Dalej nikogo nie było.
Putin chyba wystartował, kiedy byliśmy w samolocie, słyszeliśmy silniki.
W końcu przyszła straż graniczna i zaczęła sprawdzać nasze paszporty. Jakby na lotnisku w Nowym Jorku zjawiła się delegacja Pasztunów z Afganistanu. Wertowali je 10-15-20 minut. Potem zaczęli je sprawdzać na laptopach kolejne 40 minut. W pewnym momencie coś z sobą zaczęli konsultować. Któryś z nas podejrzał, co mają, i zobaczył, że na laptopie jednego z pograniczników nazwisko Małgorzaty Gosiewskiej wyświetla się na czerwono. Gosia, pierwsza żona Przemka, to niespokojny duch. Przychodzę trzy miesiące wcześniej do Pałacu i widzę ją – mam to w oczach – umundurowaną jak żołnierz GROM-u. Małgosia właśnie wyrwała Maćkowi z gardła pozwolenie prezydenta, by polecieć z pomocą humanitarną na Haiti.
Przeraziliśmy się, że zechcą ją w Rosji zatrzymać. Paweł Kowal zaczyna wydzwaniać do ambasadora, żeby interweniował. Ambasador nie wie, o co chodzi. A my postanawiamy: bez niej nie odlatujemy, zostajemy, nie wypuszczamy jej z samolotu.
I nagle wszystko się wyjaśnia. Gosia znalazła się na rosyjskiej czarnej liście z powodu swojego zaangażowania w Gruzji. Rzeczywiście fruwała tam bez przerwy. Wraca jeden z pograniczników. Rzuca: dobra, możecie lecieć. Jak gdyby nigdy nic. I odlatujemy.
Odprawa i sprawdzenie 15 paszportów trwały z godzinę.
Na lotnisku w Warszawie wylądowaliśmy około czwartej nad ranem. Czekał na nas Maciej Łopiński. Znowu pięknie zachował się Paweł Kowal. My rozjechaliśmy się do domów, a on wsiadł z Maćkiem Łopińskim do wojskowej cesny i wrócił do Smoleńska po ciało prezydenta. I niech pani popatrzy, jedyne ciało, które przyleciało do Polski w rosyjskiej trumnie, to było ciało prezydenta. Wszystkie pozostałe wróciły do kraju w polskich.
Czyli włoskich.
Ciało prezydenta przełożono do innej trumny. Próbowano je poddać zabiegom plastycznym. Jarkowi bardzo zależało, by przywrócić mu normalność. A na Krakowskim Przedmieściu gromadziły się tłumy. Widząc je, wie pani, co myślałem? Uczmy się od Rosji, jak robi się politykę historyczną i buduje tożsamość narodową. Uczmy się od Putina. Bo to on po jelcynowskiej degrengoladzie, kiedy Jelcyn, próbując demokratyzować Rosję, rozpieprzył przepraszam za słowo – Związek Radziecki i Rosję, skonsolidował ją. Czym? Poczuciem dumy narodowej. Przywrócił postsowieckiej mentalności, postsowieckiemu człowiekowi, dumę z Rosji. Rosjanie potrafią być dumni, na wyrost czasami. Bo z jednej strony jest dziadostwo, życia nie cenią, ale potrafią też być cudowni. Pewno dałem przed panią upust swoim – można by odnieść wrażenie – antyrosyjskim frustracjom, ale powiem pani szczerze. Ja nie mam fobii antyrosyjskiej.
Może kompleksy?
Nie mam kompleksu Rosjan. I marzeniem moim jest, by Koleją Transsyberyjską pojechać z Moskwy przez Omsk do Władywostoku – umawiałem się już kiedyś z Miśkiem Kamińskim, że pojedziemy razem. Wykąpiemy się w Bajkale, opijemy ruską wódką, zagryziemy rosyjskim sałem i będziemy śpiewać rosyjskie piosenki. Mamy ulubioną. „Ja tiebia nikogda nie uwiżu, ja tiebia nikogda nie zabudu”. Jestem zafascynowany Rosją i sierdceszczypatielną dobrocią jej ludzi. Ale mam też świadomość, czym Rosja potrafi być w wymiarze imperialnym i czym są jej służby specjalne. Grzechem naiwności byłoby sądzić, że Rosja nie jest groźna. Jest. Nie tylko dla Polski, ale i dla Europy.
Więc niech mi pani powie, jak nie roztrwonić tego poczucia wspólnoty narodowej, która w żaden sposób niereżyserowana i przez nikogo nieinspirowana objawiła się pod Pałacem Prezydenckim. Jak jej nie roztrwonić? Jak tchnąć w nią żarliwość i wiarę w majestat Rzeczypospolitej.

Uzupełniony zdjęciami

1.04.2011 Joachim Brudziński przed Zespołem Sejmowym Antoniego Macierewicza

Spisane fragmenty wypowiedzi  Joachima Brudzińskiego podczas posiedzenia Parlamentarnego Zespołu ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 w dniu 1 kwietnia 2011:
(…) wsiedliśmy w ten samolot polecieliśmy do Witebska. W samolocie praktycznie nie toczyły się żadne rozmowy. No jak sądzę, państwo znakomicie zdajecie sobie sprawę, jaka wtedy nam wszystkim towarzyszyła atmosfera.
Po wylądowaniu od razu połączyłem się z Maciejem Łopińskim i podjęliśmy działania mające jakby skutkować tym, żeby samolot, którym przylecieliśmy do Witebska spróbować przemieścić do Smoleńska. Wiedzieliśmy, że będziemy jechać samochodem, ale podjęliśmy próby przelotu tego samolotu. Wiązało się to z tym, że prezes Kaczyński starał się tak to wszystko zorganizować, żeby móc jak najszybciej wrócić do Warszawy, do chorej mamy. (…)
My tym autokarem zaczęliśmy, no na chwilę zatrzymaliśmy się tylko na lotnisku w Witebsku. Tam nam Białorusini, którzy zachowywali się nad wyraz przyzwoicie, to chcę tu jakby podkreślić, zaproponowali nam jakiś posiłek, absolutnie tam odmówiliśmy, skorzystaliśmy tylko z toalety. Wsiedliśmy w ten autokar dołączyła do nas już właśnie wspomniana pani konsul, ta, która właśnie na potrzeby tego wczorajszego wywiadu z nas wszystkich zrobiła bandę rozhisteryzowanych, wulgarnych ludzi. I jechaliśmy właściwie, no w totalnej ciszy do tego Smoleńska.
Z tego co ja sobie przypominam, ten odcinek do granicy rosyjskiej, ten przejazd był bardzo, bardzo sprawny. Jak gdyby tutaj nie było żadnych, mieliśmy eskortę policji białoruskiej. Problemy zaczęły się od granicy rosyjskiej, też już wielokrotnie o tym mówiłem, zaczęły się te spowalniania, zaczęło się to nasze zjeżdżanie na bok. Droga z prędkością 30-40 km na godzinę, w porywach 20. W którymś momencie Karol Karski chyba z Pawłem Kowalem podjęli interwencję, .. interwencję poprosili kierowcę, żeby się zatrzymać, podeszli do policjantów. Nie mieliśmy żadnej informacji, dlaczego tak się dzieje, żadnych. Wszystko nam się wyjaśniło w momencie, kiedy minęła nas kolumna pana premiera Donalda Tuska. Jak to mówią borowcy w żargonie, oni jechali na bombach, czyli z włączonymi sygnalizacjami, po prostu przemknęli jak strzała. Wtedy nam się to wszystko jak gdyby ułożyło w całość, dlaczego nas spowalniali.
Pan premier Kaczyński, właściwie na to nie reagował. Jedyne dyspozycje jakie wtedy z jego ust padały dotyczyły treści nekrologów. My zaproponowaliśmy, ponieważ jakby podjęliśmy działania, żeby już na następny dzień ukazały się nekrologi w prasie. (…)
Wjechaliśmy proszę państwa do Smoleńska, no i tam się odbył się kolejny cyrk, to znaczy zaczęliśmy zwiedzać Smoleńsk, po prostu zaczęliśmy się kręcić na rondzie. Pani konsul, z wczorajszego wywiadu dowiaduję się, potraktowała to jako pomyłkę rosyjskiego milicjanta, który nas pilotował, czy policjanta, nie wiem jak oni się tam zwą. Mówi, że oczywiście no te sekundy być może dla niektórych trwały wieczność, no ale że to raptem mieliśmy tego opóźnienia około 10 minut.
Proszę państwa, wszyscy, którzy w tym autokarze byliśmy, stwierdziliśmy jednoznacznie, że po prostu odbywała się szopka. Wożono nas, ten kierowca Białorusin, autokarem szerszym od jezdni, miał nakazane, aby na tej jezdni zawracać. Czyli czterokrotnie, jak mówią kierowcy, musiał się łamać, tak żeby na tej jezdni zawrócić. Podjechaliśmy do bramy tego lotniska, od tej bramy się odbiliśmy, czy cofnięto nas z pod tej bramy i kazano zawracać. W końcu kiedy wróciliśmy pod tą bramę, znowu wysiadł Paweł Kowal, Karol Karski, rozpoczęli rozmowę z policjantem i od tych policjantów dowiedzieli się, że oni nie mogą nas wpuścić, bo tam właśnie w tej chwili trwa spotkanie pana Putina z panem Donaldem Tuskiem.
Kiedy wjechaliśmy na teren lotniska oczekiwał na nas ambasador Bahr i, później dowiedziałem się, również ambasador tytularny pan Turowski. Udaliśmy się, zatrzymaliśmy się na płycie tego lotniska. Tam z tego ogrodzenia betonowego zostały wyjęte takie betonowe płyty, tam ciężarówkami nawieziono parę tych ciężarówek piachu i udaliśmy się na miejsce katastrofy. Kiedy wysiedliśmy z samochodu podszedł do mnie pracownik Kancelarii Prezydenta, to właśnie on mnie wtedy poinformował o tych słowach, które padły z ust urzędników Kancelarii Premiera, czyli to pytanie dokładnie on mi to relacjonował tak: „Którędy będzie wchodziła Kaczka? Tędy. To my, przepraszam panie, spieprzamy tamtędy”. Oni się dzisiaj tłumaczą tak, że to absurd, ponieważ tam była jedna brama.
Natomiast proszę państwa wyglądało to, no nie wiem, obrazowo, wchodzimy tym wejściem, kierujemy się na miejsce katastrofy, a w tym momencie widzimy Tuska, który po prostu czmychał z tego miejsca katastrofy wspólnie z Putinem, i tak się rozminęliśmy. Oni wyszli. Na placu został tylko, z tego co sobie przypominam Arabski i Graś, którzy stali gdzieś tam z boku.
Podeszliśmy do tego miejsca, tego rozbitego samolotu, ponieważ był z nami również kapłan, który leciał z nami z Warszawy, tam na miejscu odprawił krótką modlitwę. A jeszcze jedna rzecz, też żeby ona mi nie umknęła my byliśmy cały czas w kontakcie z przedstawicielami Kancelarii Prezydenta. To znaczy, też jakby tu tłumaczę tych młodych ludzi, niejednokrotnie którzy byli na miejscu katastrofy od samego rana i no jest to oczywiste, że czekali przyjazdu polskiej delegacji jak własnego zbawienia. Kiedy przyjechał Tusk ze swoją ekipą, oni się wśród tych przedstawicieli rządu po prostu wmieszali z takim poczuciem ulgi, tak, przyjechał premier polskiego rządu, w końcu będzie normalnie. Bo tam proszę państwa na miejscu nic normalnie nie wyglądało. I właśnie wtedy w tym tłumie usłyszeli te słowa. Ten chłopak, który mi to mówił płakał, on też był no w stanie powiedzmy takiego emocjonalnego rozchwiania, ale on płakał, i on mówił wprost, że no po prostu pan Jakub Opara go powstrzymał, bo on mówi: „Jeszcze chwila i po prostu pójdę i strzelę go tak w mordę, że on się nogami nakryje”. Tu przepraszam za te słowa, ale to są jakby, to jest relacja tego pracownika z Kancelarii Prezydenta, który słyszał na własne uszy, co było mówione w grupie tych, którzy przyjechali z panem premierem. (…)
Proszę państwa, 12 godzin po katastrofie, bo gdybym ja opisywał stan tuż po, no to jest to naturalne, tak. Watahy przechodzących omonowców, też z wczorajszego wywiadu dowiedziałem się, że tam stali w szpalerze ratownicy, którzy salutowali. Tam po prostu były watahy plączących się omonowców, funkcjonariuszy nie wiem różnego rodzaju służb rosyjskich. Natomiast ja tam żadnego porządku nie widziałem, na placu tej tragedii. (…)
Wróciliśmy proszę państwa na lotnisko. Usłyszeliśmy ryk silników rządowego samolotu, Putin ze Smoleńska wyleciał, a z nami rozpoczęli drugi etap grillowania.
Z tego co sobie przypominam, bo 1,5 do 2 godzin nas sprawdzali, mówiłem już o tym na potrzeby wywiadu, jakby banda nie wiem mudżahedinów z Afganistanów nagle pojawiła się w Nowym Yorku, tak.
Sprawdzali paszporty, pilot włączał silniki, wyłączał, zostawiał tylko jeden, żeby podtrzymać ogrzewanie w samolocie.
No i nas sprawdzali. Sprawdzali, sprawdzali, żadne interwencje tu nie pomagały, ani z naszymi przedstawicielami. W którymś momencie się okazało, że właśnie im się na czerwono na laptopie wyświetliło nazwisko Małgosi Gosiewskiej, która niejednokrotnie w ramach swoich obowiązków, ale również pasji i takiego serca wielkiego, udawała się do Gruzji, pomagała Gruzinom, i ona była na czerwonej liście Rosjan. Tam się pojawiło takie niebezpieczeństwo, że być może oni zechcą ją zatrzymać. No i wtedy padła jasna deklaracja, że my bez Małgorzaty nigdzie nie wylatujemy i w ogóle nie opuścimy samolotu, chyba, że nas siłą stamtąd wyniosą.
No oni tam się pokonsultowali, pokonsultowali i w którymś momencie dali zgodę. (…)

Druga wstrząsająca relacja.
ROSJANIE ZAMKNĘLI BRAMĘ SIEWIERNEGO DO ZMROKU
Janem Marią Tomaszewskim, bratem ciotecznym tragicznie zmarłego w drodze do Katynia Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego oraz Prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego, rozmawia Marta Ziarnik [Nasz Dziennik]
Minęło już ponad osiem miesięcy od katastrofy pod Smoleńskiem. Jak ocenia Pan śledztwo w sprawie wyjaśnienia jej przyczyn i przebiegu?
- Jakie śledztwo, pani redaktor? Nie ma żadnego śledztwa! Cały czas mamy do czynienia jedynie z kombinacjami. Jest to stek zaprzeczeń, zakłamań, sprostowań i gdybania, co by powiedzieli Rosjanie w tym momencie, a czego by nie powiedzieli; czego mogą chcieć i oczekiwać. O czym my więc rozmawiamy? O jakim śledztwie mówimy? Ja nie wierzę w ani jedno słowo, które Rosjanie powiedzieli czy opublikowali. Absolutnie nie wierzę też tej naszej ekipie rządzącej, że ona cokolwiek zrobi. Te wszystkie dokumenty, o których ciągle słyszymy, że je dostaliśmy, według mnie nie mają żadnej wartości. Rosjanie nie są w stanie powiedzieć żadnej prawdy, jeśli to będzie na ich szkodę. Całe to śledztwo nie jest więc niczym innym jak tylko jednym wielkim zakłamaniem. Zacieranie i zamydlanie, to i owszem, jest. Ale nie ma śledztwa. Zamiast niego jest zwykła farsa. Goszczący w Polsce na początku tego miesiąca prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew powiedział, że wszystkie nagrania z czarnych skrzynek zostały stronie polskiej już udostępnione. A przecież, ludzie kochani, to jest jedno wielkie oszustwo!
W kwietniu mógł Pan przypuszczać, że to postępowanie będzie tak właśnie prowadzone?
Jestem człowiekiem, który żył już trochę w poprzednim wieku i pewne tego typu doświadczenia nabył, w związku z czym od samego początku wiedziałem, że tak naprawdę nic z tego śledztwa nie będzie. Byłem pewien, że wszystko zostanie zamydlone i zasłonięte wieloma tajemnicami. Już na samym początku wiedziałem, że Rosjanie będą to tak gmatwać i tuszować, żeby nic z tego nie wyszło. Bo pytam – jak to jest możliwe, że nasi prokuratorzy nie pojechali do Smoleńska od razu? Dlaczego oni nic nie wnieśli do tego śledztwa? Dlaczego oddali wszystko Rosjanom i zdali się całkowicie na nich?
Ale to nie tylko prokuratorzy są za to odpowiedzialni. Co robił premier polskiego rządu, gdy ważyły się losy formuły śledztwa smoleńskiego?
- No, jak to co? Robił to, co zwykle, czyli dobrą minę do złej gry. To nie Donald Tusk uzgadniał warunki z Rosjanami, tylko Rosjanie je naszemu premierowi oznajmili. On je tylko przyjął do wiadomości. Taka forma jemu odpowiada.
Jakie tezy, Pana zdaniem, znajdują się w raporcie rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego?
- Nic istotnego i prawdziwego. Na pewno są tam same bzdury. Z tego, co wynika z informacji podawanych w mediach, wnioskuję, że w raporcie Rosjanie podtrzymują teorię o winie pilotów, bo przecież nie strzelą sobie gola do własnej bramki. Jakby to wyglądało w przeciwnym wypadku? Sami Rosjanie remontowali tego tupolewa i teraz mieliby się przyznać, że coś źle zostało zrobione?! Co też to jest za raport, skoro do tej pory Rosjanie nie dali nam żadnej odpowiedzi na nasze pytania dotyczące katastrofy… To co, nagle te odpowiedzi znajdą?
Pan w wersję o winie pilotów lansowaną od 10 kwietnia jako oczywistość nie wierzy?
Absolutnie nie!
Sądzi Pan, że poznamy faktyczną przyczynę katastrofy?
- Mam nadzieję, że prędzej czy później poznamy prawdę. Nie ma bowiem takiej zbrodni, w której nie popełniono jakiegoś błędu. Biorąc też pod uwagę techniki, którymi obecnie dysponujemy, myślę, że jest to już kwestia czysto polityczna, iż do tej pory nie znamy prawdy. Nie sądzę też, że jeśli zwykły samolot cywilny jest ciągle obserwowany, to samolot z prezydentem na pokładzie nie. Taka maszyna na pewno jest obserwowana jeszcze staranniej. Jestem więc pewien, że z czasem ukrywane dzisiaj fakty wyjdą na jaw. Sądzę bowiem, że jeżeli technika będzie szła do przodu w takim tempie jak dotychczas, to może niedługo jakiś sprytny młody człowiek włamie się do jakiegoś tajnego systemu i ujawni prawdę. Tylko w taki sposób czegoś się dowiemy, bo inaczej – czyli od samych Rosjan – to na pewno nie. Może wówczas tym wszystkim wpatrzonym w Rosję politykom i dziennikarzom spadnie wreszcie zasłona z oczu i przejrzą.
Jednak o katastrofie samolotu z generałem Władysławem Sikorskim dopiero po 70 latach uzyskaliśmy część informacji, choć wywiad brytyjski od początku miał wiedzę na jej temat.
- Tak, ale wtedy nie było komputerów i internetu. Dziś już to wszystko jest i są informatycy, którzy potrafią włamywać się nawet do amerykańskiego systemu sił zbrojnych. Sądzę, że jeżeli naprawdę dobry informatyk się uweźmie, to da radę włamać się i do takich informacji. Nie ma takich zabezpieczeń, których nie można by było złamać. Wystarczy spojrzeć chociażby na najnowsze sensacje, które ujawnia portal WikiLeaks. To nic innego jak stenogramy z rozmów dyplomatycznych na najwyższych szczeblach. Jest to takie pogrożenie palcem i powiedzenie, że „jeśli chcemy, to możemy”.
W okresie poprzedzającym katastrofę smoleńską Prezydent był obiektem ataków i drwin ze strony takich polityków, jak: Palikot, Sikorski, Niesiołowski, Komorowski i Tusk. Po 10 kwietnia wiele kontrowersyjnych umów, łącznie z umową gazową, którą Lech Kaczyński drobiazgowo analizował, szybko zostało podpisanych… Nie za dużo tych „przypadków”?
- Zgadzam się z panią w stu procentach. W polityce nie ma żadnych przypadków. Pamiętajmy, że wraz ze śmiercią Leszka poległy nie tylko kwestie gazowe, ale także tak bliska mojemu bratu ciotecznemu sprawa Gruzji i jeszcze wiele innych, które narażały go na nienawiść naszych wschodnich sąsiadów. Ja do Rosjan nie mam najmniejszego zaufania, na co „zasłużyli” sobie wieloletnią pracą. Jeśli ktoś ma do nich zaufanie i uważa, że można z nimi rozmawiać, to gdy kiedyś – mówiąc brutalnie – dostanie w łeb, to będzie już tylko jego wina. Wracając zaś do wątku słownej nagonki prowadzonej przez wspomnianych polityków, muszę powiedzieć, że to, co się obecnie wyprawia w polityce, jest wprost przerażające. Straszny jest ten stosowany przez nich język. O ile np. ja mógłbym sobie jeszcze pozwolić na wygłaszanie podczas rozmowy z panią pewnych uwag, to politykom już to nie przystoi z racji chociażby tego, że słuchają ich miliony. A u nas duża część społeczeństwa nie myśli niestety samodzielnie i nie wyciąga samodzielnie wniosków. Myśli jedynie pod dyktando pewnej gazety. To jest bardzo smutne i bardzo nad tym boleję.
Media na długo przed katastrofą wyspecjalizowały się w kampanii przeciwko Prezydentowi Kaczyńskiemu.
- Tak, to prawda. Na długo przed katastrofą pod Smoleńskiem zaczęła się kampania przeciwko moim braciom, swoista wręcz histeria, rozpętana przez znane wszystkim środowiska dziennikarskie i polityczne. Ta histeria nadal trwa. W mojej głowie – głowie artysty plastyka – powstał obraz kumulacji tej całej złej energii zbierającej się wokół Leszka. I w końcu nastąpiło sprzężenie tej energii, które doprowadziło do nieszczęścia. Ja nie mówię oczywiście w tym momencie o jakichś technicznych sprawach, tylko o tej złej myśli, wściekłych prądach. Ci wszyscy, którzy tę nagonkę przeciwko Leszkowi nakręcali, teraz nakręcają ją przeciwko Jarkowi, ciągle podkreślając, że ma on „ciężki charakter”. Ale proszę mi powiedzieć, czy lepiej mieć charakter i ideały, czy też lepiej tego charakteru w ogóle nie mieć – jak chociażby premier Tusk? Moim zdaniem, Polsce wystarczy już swoistych „galaret” i „meduz”, ludzi bez wyrazu. Niestety, ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, dlaczego Leszek był przedstawiany tak, jak teraz jest przedstawiany Jarek. Czyli w świetle zupełnie innym, niż jest w rzeczywistości. Leszek był człowiekiem cudownym i naprawdę bardzo rzadko teraz się spotyka ludzi tak jak on dobrych, mądrych i wyrozumiałych. Myślę, że Polska jeszcze długo będzie czekała na takiego prezydenta, jakim był Leszek. Ci, co wypisują te wszystkie bzdury na jego temat, którzy twierdzą, że był on najgorszym prezydentem, to są chorzy z nienawiści ludzie albo sabotażyści, którzy próbują pchnąć Polskę w rosyjskie łapy. Takie odnoszę wrażenie. Ja tę wściekłość budowaną wobec moich braci obserwowałem z olbrzymim zdziwieniem, gdyż czegoś takiego nigdzie wcześniej nie widziałem. Chociażby w Austrii, gdzie spędziłem kilkanaście lat, taki seans nienawiści nigdy nie mógłby się pojawić.
Dlaczego dzieje się tak w Polsce?
- To, co się od jakiegoś czasu wyprawia w Polsce, to jest fenomen – niestety niechlubny. Powinniśmy się zastanowić, czy rzeczywiście wszyscy uczestnicy dzisiejszego życia politycznego to prawdziwi politycy. Weźmy na przykład takiego pana Palikota. Dla mnie jest to awanturnik stosujący upiorną retorykę, człowiek bezwzględny i zainteresowany wyłącznie podsycaniem konfliktów. Prawdziwym „mięsem” rzuca też pan Niesiołowski, który oskarża wszystkich o agresję, podczas gdy sam jest najbardziej agresywnym graczem na polskiej scenie politycznej. To jest wręcz niesłychane, co ci ludzie wyprawiają!
Wróćmy do 10 kwietnia. Pana zdaniem, ktoś mógł mieć interes w tym, by ten lot zakończył się tragicznie?
- Przepraszam bardzo, ale skoro Rosjanie potrafili wymordować swoją inteligencję, całą generalicję i nie tylko (tzw. czystki), to co o nich można sądzić? Przecież już udowodnili, że wymordowanie niemal całego narodu nie jest problemem. I nie chcę tworzyć tutaj jakichś spiskowych teorii, ale już w pierwszym telefonie, jaki dostałem od znajomych z Austrii, powiedzieli mi, że mają informacje, iż był to zamach. Niektórzy mogą powiedzieć, że niesłusznie ciągle atakuję Rosję. Ale proszę mnie zrozumieć, że cała moja rodzina – jeszcze z dziada pradziada, zbyt wiele przez Rosjan wycierpiała i mój żal jest uzasadniony. Między innymi mój wuj Jan został zamordowany w Ostaszkowie. W kraju tym zginęła także moja kuzynka, nie licząc już zaborów itp., przez które cierpieli moi dziadkowie.
Jak zapamiętał Pan dzień katastrofy?
- 10 kwietnia całkowicie zmienił się mój świat i już nigdy nie będzie on taki, jaki był przedtem. To była zbyt wielka tragedia.
Tego dnia wieczorem był Pan razem z Jarosławem Kaczyńskim w Smoleńsku.
- Tak. Zaraz po tym, jak dowiedziałem się o katastrofie, pojechałem do szpitala do cioci, u której był już Jarek. Na początku też ciągle jeszcze miałem nadzieję, że wśród osób, które – jak podawały na początku media – przeżyły, będzie Leszek. Chwilę później okazało się jednak, że niestety wszyscy nie żyją, i od tego momentu wszystko działo się jak w kalejdoskopie. Szybko został zorganizowany samolot, którym wraz z Jarkiem polecieliśmy do Witebska. Wówczas właśnie zrozumiałem, gdzie kończą się Europa i europejska cywilizacja. Kończą się – nie jak wszyscy myślą – na Polsce, tylko na Białorusi, a dokładnie na granicy białorusko-rosyjskiej. Chciałbym zauważyć, że pomimo panującego tam reżimu Białorusini zachowali się wobec nas naprawdę dobrze. Byli wyrozumiali i zorganizowani i wszystko na nasz przyjazd było przygotowane tak, jak być powinno. Także do granicy rosyjskiej wszystko było zorganizowane bardzo dobrze. Trasę pokonaliśmy w błyskawicznym tempie i na tym odcinku, gdy mijaliśmy jakichś milicjantów, to pamiętam, że nam salutowali. Horror zaczął się właśnie na granicy z Rosją.
Co się wydarzyło?
- Właśnie tam zaczęła się historia z celowym opóźnianiem naszego dotarcia do Smoleńska, z niezrozumiałym przetrzymywaniem nas na granicy, pomimo że w naszym autokarze byli sami dyplomaci, parlamentarzyści. To było wręcz niewyobrażalne! Zaczęła się nasza niekończąca się podróż i po tych przeżyciach nie chcę już nigdy jechać do Rosji. Temu opóźnianiu nie było końca. W pewnym momencie doszło do tego, że podróżująca z nami pani z polskiego konsulatu w Moskwie zatrzymała autobus i zapytała tych milicjantów, dlaczego tak wolno jedziemy. Jeden z nich odpowiedział wreszcie szczerze, że „taki był prikaz”. Oni wszyscy nas tyle godzin wstrzymywali dlatego, że czekali, aż przejedzie Tusk. I później przejechała obok nas duża kolumna, w której zauważyłem siedzącego w samochodzie naszego premiera. Wtedy jeszcze myśleliśmy, że chciano nas dołączyć do tej jadącej na sygnałach i w obstawie kilku samochodów i motorów kolumny. Ale tak się nie stało. – No, nie. Zaraz też rozwiały się nasze nadzieje na to, że wreszcie będziemy jechać w normalnym tempie. Nic podobnego nie nastąpiło. Choć do tej pory jechaliśmy z prędkością około 20 kilometrów na godzinę, to po wyprzedzeniu nas przez kolumnę z Tuskiem nasze tempo jeszcze zmalało! Co więcej, Rosjanie zaczęli robić takie idiotyczne numery, że na – nazwijmy to – rondach nasz pilot zaczął jeździć w kółko, żeby tylko dodatkowo nas opóźnić. Udawał, że nie wie, w którym kierunku mamy dalej jechać. Przecież to jest niewyobrażalne! Kiedy wreszcie dojechaliśmy do lotniska, zostaliśmy zaskoczeni po raz kolejny, gdyż zamknięto nam przed nosem bramę. Wówczas było jeszcze jasno. Trzymali nas tak długo, aż zapadł zmierzch. Oni zdecydowanie wszystko tam ukrywali przed nami. Dlatego kompletną bzdurą jest wygadywanie, jakoby nastąpiło ze strony Rosji jakieś „otwarcie”. Wszystko to, co teraz się wyprawia – czyli między innymi wizyta Dmitrija Miedwiediewa w Polsce – nazywanie tego „otwarciem” i „gestami współpracy” to jakaś paranoja. Kto takie rzeczy wymyśla? Chińczycy mieli rację, budując mur…
Mówi Pan, że Rosjanie coś ukrywali. Mógłby Pan to sprecyzować?
- W jakim innym celu był potrzebny cały ten cyrk związany chociażby z niszczeniem dowodów, rozpowszechnianiem nieprawdziwej godziny katastrofy itp.?
Z tego powodu wstrzymywano przez wiele godzin Państwa przyjazd?
- Moim zdaniem tak. Dlatego podkreślam, że na miejsce katastrofy powinny przyjechać przede wszystkim polskie ekipy śledcze, a nie Tusk, który robił z Putinem show. Odpowiadając jednak na pani pytanie, to przecież wiadomo, że współczesne techniki są bardzo rozpowszechnione i każdy z nas miał telefon z wbudowanym aparatem fotograficznym. Myślę, że prawdopodobnie chodziło o to, byśmy nie sfotografowali tego miejsca, by czasem w ten sposób czegoś później nie odkryć…
Jednak zdjęcia i tak robiono.
- No tak, ale to były zdjęcia robione w ciemności. Więc na nich i tak dużo się już nie zobaczy. Poza tym do tego czasu można było dużo rzeczy ukryć.
Kto przyjmował na lotnisku Państwa delegację?
- Nikt. Najpierw – jak już mówiłem – zamknięto nam bramę przed nosem, a później przez kilkadziesiąt minut trwały pertraktacje, byśmy mogli wreszcie wjechać na teren lotniska. Ludzie z konsulatu wydzwaniali do Moskwy i w wiele innych miejsc. Wpuścili nas dopiero wtedy, gdy już zrobiło się ciemno. Kiedy wreszcie weszliśmy na teren lotniska, zauważyłem masę ekip telewizyjnych i dziennikarzy, a w środku namiotu Tuska z Putinem robiących sobie zdjęcia. My ten cały zgiełk ominęliśmy, by pójść złożyć hołd naszym bliskim w miejscu katastrofy.
To zostało wykorzystane. Były przecież pretensje o to, że Jarosław Kaczyński nie poszedł najpierw przywitać się z premierami.
- To już była przesada. Przecież jeśli umiera nam ktoś bliski, to nie my powinniśmy chodzić do ludzi i prosić ich o kondolencje. Powinno być odwrotnie. Więc to wszystko, co później pisała prasa i podawała telewizja, to było poplątanie z pomieszaniem. Doprawdy nie wiem, jak takie pomysły mogły zrodzić się w głowach tych dziennikarzy. Gdy później czytałem te wszystkie komentarze na ten temat, to nie wierzyłem własnym oczom.
Nie było problemów z odnalezieniem ciała Pana Prezydenta?
- Raczej nie. Leszek jako Prezydent miał najprawdopodobniej wszyty w garnitur chip, dzięki któremu można go było odnaleźć przez GPS. I podejrzewam, że w taki właśnie sposób Leszka znaleziono.
Zobaczył Pan ciało Prezydenta Kaczyńskiego…
- To są bardzo ciężkie wspomnienia. Leszek leżał na ziemi, przykryty tylko jakimś prześcieradłem lub workiem. Wszędzie wokoło było błoto i krew. Dalej nie chcę już opisywać, jak to wyglądało, bo to był zbyt makabryczny widok… Rosjanie nawet nie byli łaskawi postawić nad nim chociażby prowizorycznego namiotu. Jestem pełen podziwu dla Jarka, dla jego siły charakteru, że przetrzymał taki widok brata. Pamiętam jeszcze, że obok leżało ciało wicemarszałka Krzysztofa Putry. Poznałem go po charakterystycznych wąsach.
Jak wyglądał sam teren katastrofy?
- To było coś przerażającego. Z tego, co zdążyłem dostrzec w świetle tych małych reflektorów, to pamiętam mieszaninę wszystkich części samolotu, drzew i ciał. Mieszaninę błota i krwi. To wszystko wyglądało jak teren po wybuchu. Powyrywane małe kawałki blach, ludzkich ciał, foteli itp. Zauważyłem tam też takie duże worki, których normalnie używamy na śmieci. I w tych workach były najprawdopodobniej ludzkie szczątki, pozrzucane pod jakimś murem.
Skąd skojarzenie z wybuchem?
- Nie wiem, czy widziała pani kiedyś zdjęcia katastrof lotniczych z podobnych przypadków, maszyn o podobnych gabarytach. Ja widziałem, i to wiele. I na żadnym z tych zdjęć czy filmików żaden samolot nie był w aż takich poszarpanych kawałeczkach. Tamte samoloty były przełamane w dwóch, trzech, czterech częściach. A jak wyglądał nasz samolot? Na własne oczy widziałem, że był roztrzaskany na drobniusieńkie kawałeczki. A upadł z wysokości drzew. Proszę mi powiedzieć, jak takie delikatne drzewko, jakim jest brzoza, mogło doprowadzić do oderwania części skrzydła tak potężnego samolotu? Podobnych pytań można w tym miejscu stawiać jeszcze wiele.
Pana zdaniem teren ten został odpowiednio zabezpieczony?
- To nie było nic nadzwyczajnego. Wypadki, które widziałem na terenie Niemiec i Austrii, nawet takie zwykłe, drogowe, były dużo lepiej zabezpieczone niż to miejsce w Smoleńsku. Przynajmniej ta część, którą ja widziałem. Po tym terenie, na którym nastąpił rozrzut samolotu, jeździły potężne samochody, co – moim zdaniem – wyglądało jak celowe niszczenie śladów. Kręciło się tam też masę osób, i to w sposób zupełnie nieskoordynowany. Moje pierwsze wrażenie z tego miejsca mógłbym określić dwoma słowami: totalny chaos. Zastanawiam się, czy nie był to czasem specjalny brak organizacji. W Rosji nie ma bowiem przypadków. Kiedy później widziałem w telewizji relacje z tego miejsca, to wszystko cały czas wyglądało tak samo. Sądząc więc po tym, co zobaczyłem na miejscu, od razu podejrzewałem, że nasi archeolodzy, którzy tam w październiku byli – pomimo że minister Ewa Kopacz zapewniała, że wszystko zostało fantastycznie zabezpieczone, przesiane itp. – znajdą bardzo dużo rzeczy i dowodów. Czas niestety pokazał, że moje podejrzenia były słuszne.
W zachowaniu Rosjan zauważył Pan inne niepokojące elementy?
- Co bardzo mnie tam na miejscu zastanowiło, to sytuacja, że w pewnym momencie, gdy poszedłem do autobusu – chyba po płaszcz, nagle do stojących nieopodal naszych ochroniarzy podbiegł ktoś w polskim mundurze i bardzo przejęty pytał ich o samolot, którym mieliśmy odlecieć do Polski.
Ochroniarze odpowiedzieli, że jest w powietrzu, bo wówczas leciał po nas do Smoleńska. Wtedy ten człowiek powiedział, żeby pilot natychmiast kontaktował się z ziemią i żeby przez cały czas był na linii z tymi ochroniarzami, bo jak powiedział: „Jezus Maria, będzie druga tragedia”, i mówił jeszcze coś o tym, że „ten samolot też chcą zestrzelić”. Dokładnie tych słów może już nie pamiętam, bo to było ponad osiem miesięcy temu, a ja też byłem wówczas w szoku. Ale taki był ich sens.
Ten wojskowy powiedział to przy Panu?
- Nie, oni mnie nie widzieli, bo ja znajdowałem się w ciemnym autobusie. Słyszałem to jednak przez otwarte drzwi.
Jak na te słowa zareagowali ci ochroniarze?
- Zapanowała wśród nich konsternacja i zaczęli się między sobą naradzać. Dalszej wymiany zdań jednak już nie usłyszałem.
Jak wyglądał Państwa powrót do Polski?
- Lecieliśmy już ze smoleńskiego lotniska. Ten powrót też był bardzo „ciekawy”, bo Rosjanie również wtedy robili nam dużo problemów i utrudnień. Nie tylko z samym lotem, ale i z oddaniem nam ciała Leszka, byśmy mogli je zabrać do Polski. Najpierw była mowa, że możemy Leszka zabrać ze sobą, później – po trzech godzinach – powiedzieli nam jednak, że nie możemy go wziąć, bo nie zgadza się na to Putin.
Dlaczego się nie zgadzał?
- Nie wiem. Nikt nam nic nie chciał powiedzieć.
A nie było z Państwem prawnika lub innej osoby, która mogłaby doradzić w sprawach tego typu? Mieli Państwo prawo zabrać ciało Prezydenta.
- Chyba nikogo takiego z nami nie było. Nasz wylot był spontaniczny i szybko musiał być zorganizowany. W takiej sytuacji, proszę zrozumieć, że ani ja, ani Jarek nie byliśmy w stanie racjonalnie pomyśleć, kto będzie tam, na miejscu, nam potrzebny.
W Smoleńsku też nie zapewniono Państwu opieki prawnej?
- Nie. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, to ja bym zupełnie inaczej wówczas postąpił.
A mianowicie?
- Po pierwsze, wziąłbym ze sobą kamerę i aparat fotograficzny i kręcił wszystko, co widziałem, wszystko to, co tam się działo. I nie wróciłbym do Polski z resztą delegacji, tylko został na miejscu i poprosił o to samo kilku posłów. Dziś też poprosiłbym naszą ekipę telewizyjną, która była na miejscu, żeby mi pomogli zrobić z tego miejsca i z tych rosyjskich prac materiał.
Ale przecież polskim dziennikarzom zabierano kasety i zabroniono filmować teren katastrofy.
- Ale w moim przypadku to byłaby inna sytuacja. Ja jestem przecież bratem ciotecznym tragicznie zmarłego Prezydenta i mam prawo do tego typu informacji. Ale jestem taki mądry dopiero teraz. Wtedy, 10 kwietnia, byłem w zbyt wielkim szoku, żeby to do mnie dotarło. Wtedy robiłem to, co mi kazali. Tak właśnie działa człowiek w szoku.
Mówił Pan też o problemach z odlotem ze Smoleńska. Czego dotyczyły?
- Były to sytuacje chociażby tego typu, że kiedy już mieliśmy startować z lotniska w Smoleńsku, nagle samolot został zatrzymany i powiedziano nam, że jeszcze będzie kontrola. I czekaliśmy na tę kontrolę celników i żołnierzy przynajmniej 40 minut. Znów zrobiło się duże zamieszanie i Rosjanie zaczęli sprawdzać samolot z dyplomacją na pokładzie, co nie zdarza się w innych krajach! Oni sprawdzali także, co mieliśmy między siedzeniami – tak jakbyśmy coś wywozili. Ostatecznie wróciliśmy do Polski dopiero koło godziny piątej nad ranem. Niech więc nikt mi nie mówi o jakiejś pomocy ze strony Rosjan, bo tej pomocy nie było. Były natomiast jakieś dziwne i niepotrzebne utrudnienia.
Dlaczego kilka godzin wcześniej lądowali Państwo w Witebsku, a nie od razu w Smoleńsku? Przecież taka możliwość była, skoro odlot był już z Siewiernego.
- Mnie też to pytanie nurtuje. Moim zdaniem, nie wpuścili nas wcześniej do Smoleńska, żebyśmy przypadkiem z góry nie zrobili zdjęć miejsca katastrofy. Bo proszę pamiętać, że lecieliśmy tam za dnia. Gdyby było inaczej, to niby dlaczego ten nasz samolot, kiedy wysadził nas w Witebsku, przyleciał na lotnisko w Smoleńsku? A wracaliśmy już w środku nocy, kiedy było ciemno i nie było możliwości fotografowania. Korzystając ze sposobności, chciałbym na koniec złożyć wszystkim Czytelnikom „Naszego Dziennika” najserdeczniejsze życzenia radosnych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia oraz szczęśliwego nowego roku 2011. Życzę także sobie i wyborcom PO, by spadły wreszcie łuski z ich oczu i by wreszcie przejrzeli i zaczęli dostrzegać to, co wyprawia „góra” tej partii.
Dziękuję za rozmowę.
> Wstrząsająca relacja Jana M.Tomaszewskiego (kuzyna braci Kaczyńskich) o podróży do Smoleńska 10 kwietnia 2010. Rozmowa z Krzysztofem Skowrońskim. Radio Wnet >Posłuchaj
http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=9461 

Brak komentarzy: