n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

sobota, sierpnia 31, 2013

Jutro - Wojna

W S P O M N I E N I A z C Z A S Ó W W O J N Y

Maria Śniadowska Komornicka  SEE

Ciąg dalszy – II

To co się działo w domu, po naszym wyjeździe, wiem tylko z opowiadania Ireny i to nie bardzo dokładnie, bo mi wszystkich szczegółów nie mówiła. Niestety nigdy nie spisała swoich wspomnień i nie wiem, czy kiedykolwiek to zrobi. Kiedy niedawno (luty 1996) prosiłam ją przez telefon, by mi coś z tych przeżyć opowiedziała, zobaczyłam, że trochę zmieniła tą historię, choć to tylko drobne szczegóły. Postaram się opisać obie wersje. Oto co zdołałam zapamiętać z jej opowiadania z przed 57 laty.
Gdy Irena nie znalazła we wsi żony porucznika, którą zabraliśmy po drodze do auta, wróciła do domu i szybko przebrała się w spódnicę i piękną haftowaną ruską koszulę Rózi. Za chwilę dał się słyszeć huk motorów zajeżdżających aut i do domu wtargnęli uzbrojeni bolszewicy. Pierwsze pytanie było naturalnie “gdzie haziaj?” Zastali tylko samą służbę i Irenę, na którą nie zwracali uwagi traktując ją na równi z nimi. Przyprowadzili ze sobą grupę Polaków, którzy nie doczekali się rozkazu odejścia i tkwili wciąż w rowach strzeleckich. Rosjanie zasiedli przy stole w jadalni i zaczęło się badanie więźniów. Interesowali ich głównie oficerowie, szeregowych zwalniali. Polacy nie mieli na polowych mundurach dystynkcji, ale posiadali książeczki oficerskie, które im przy rewidowaniu odbierano. I tu przyszła z pomocąIrena. Chodząc swobodnie po mieszkaniu, cichcem odbierała od oficerów te książeczki i~w chwili, gdy nikt nie; patrzył, szybko podrzucała je pod kredens lub kanapę. Równocześnie powoli zbierała swoje rzeczy i pakowała do walizki, mówiąc bolszewikom, że to są rzeczy jej panienki. Nikt jej w tym nie przeszkadzał. O ile pamiętam, mówiła, że pomagała oficerom przejść powoli do dalszych pokoi i uciec przez otwarte okno.
I tak minęła jej ta pełna napięcia i niepokoju noc. Na szczęście, nikt ze służby jej nie wydał, ale gdy nastał poranek, była już u kresu sił. Wyszła na werandę by odetchnąć świeżym powietrzem i zobaczyła Ojca, idącego z bańką mleka w ręku, na którego żołnierze rosyjscy zupełnie nie zwracali uwagi. Irena tak wżyła się w swoją rolę, że na widok Ojca krzyknęła po polsku i bardzo po lwowsku, “a ło, a to nasz pan przyszedł.” Na szczęście nikt tego nie usłyszał, a Ojciec ostrym głosem zawołał, “Irena, chodź tu zaraz, idziemy do miasta”. Poszła, ale przed tym wróciła do domu i zabrała swoją walizkę wyładowaną rzeczami.
W innej wersji, opowiedzianej mi teraz przez telefon, Irena pobiegła do boksów, by uwolnić konie i tam spotkała komandira rosyjskiego, który jej zabronił to robić. Później poszła do wsi i tam spotkała wójta Kozielnik, który, jak ona mówiła uratował jej życie. Nie dobrze zrozumiałam o co to chodziło. W domu przebrała się i zaraz przyszli polscy oficerowie, poprosili ją o jedzenie i zmęczeni położyli się spać. Na to zjawili się bolszewicy i cała historia wyglądała mniej więcej tak samo, z wyjątkiem tego, że Polacy nie mogli uciec przez okno, bo naokoło domu stały straże. Rano, gdy zobaczyła Ojca, podobno zawołała “Jej Bohu, nasz pan przyszedł”. Tak wyglądają dwie wersje jej przeżyć.
W mieście pozostaliśmy tydzień. Ojciec ukrywał się u znajomych i tylko co dzień przychodził pod otwarte okno i szeptem pytał, czy wszystko w porządku, czy nikt go nie szuka. Miał słuszność, ale my nie podzielałyśmy tej ostrożności, nie znając bolszewików uważałyśmy, że po tylu latach wszystko w Rosji się zmieniło i nic nikomu nie grozi. Jak bardzo myliłyśmy się.
Co dzień przyjeżdżał ze wsi któryś z parobków, przynosił nam mleko i ostatnie wiadomości. Dowiedzieliśmy się wtedy, że gdy po naszej ucieczce do miasta przyszli bolszewicy, omal nie rozstrzelali naszego furmana Janka i pomocnika ogrodnika, Siergieja. Może to wydawać się śmieszne, ale obaj zawsze porządnie ubrani, zwłaszcza Janek, wysoki i elegancki chłopak, w pięknych butach z cholewami, wydawali się bojcom rosyjskim pamieszczykami. Gdy kazali im uklęknąć z zamiarem rozstrzelania ich, Siergiej, młody chłopak ukraiński, którego bardzo lubiliśmy, zaczął po prostu płakać, zaklinając się, że jest tu tylko na służbie. W końcu ich jakoś przekonał i darowali im życie.
Po tygodniu, gdy dowiedzieliśmy się, że wojsko odeszło, wróciliśmy na wieś. Dom zastaliśmy splądrowany, zawartość wszystkich szaf i szuflad wyrzucona na podłogę, co cenniejsze rzeczy zrabowane. Stara karabela wisząca w jadalni znikła. Uporządkowaliśmy mieszkanie i postanowiliśmy jakoś żyć. Była jesień, zaczęło się kopanie ziemniaków, kopcowanie marchwi, robienie przetworów z owoców. Część służby wróciła do swych domów. Nastrój był pełen napięcia, nie wiedzieliśmy co nam jutro przyniesie, ale nadal zajmowaliśmy się gospodarstwem, pomimo wojny i naszej niepewnej sytuacji. Jeździliśmy do miasta, gdzie od znajomych dowiadywaliśmy się co się tam dzieje. Dyrektora elektrowni, który wyszedł na spotkanie przed dom, komandir zastrzelił na miejscu. Podobno pan Kozłowski sięgnął do kieszeni by im pokazać dowód osobisty, który to gest oni uważali za sięgnięcie po broń. Nikogo nie aresztowano. Rosjanie wykupywali wszystko ze sklepów, tak, że wiele z nich stało pustką, ale na ogół było spokojnie.
Tymczasem raz, gdy byłam w ogrodzie zobaczyłam zajeżdżające przed dom auto ciężarowe, a na nim kilku żołnierzy rosyjskich z karabinami w ręku. Spytali, “gdzie haziaj?” Byłam pewna, że przyjechali rekwirować ziemniaki dla wojska i z tym przekonaniem zawołałam Ojca. Podszedł do jednego z żołnierzy, zamienił z nim kilka słów po rusku, czego nie rozumiałam i zwrócił się do mnie ze zmienioną twarzą szepcząc, “Czerezwyczajka” i podał mi mapę, którą miał w kieszeni, jeszcze od czasu, gdy miał jechać za granicę. Jeden z żołnierzy powiedział do mnie “on jutro powróci” i pomógł Ojcu wspiąć się na ciężarówkę. Inni z bagnetami na karabinach stanęli po bokach i odjechali. Nie zdawałyśmy sobie sprawy, że to aresztowanie. Przecież do tej pory nic takiego nie zdarzyło się. Zachodziłyśmy w głowę co to ma znaczyć. Tymczasem po chwili zajechało przed dom małe auto osobowe, z którego wysiadło kilku oficerów w czapkach z niebieskimi otokami, co jak później dowiedziałyśmy się oznaczało służbę w NKWD i zaczęła się rewizja. Szukali broni, której u nas już nie było, bo Ojciec zaraz na początku wojny gdzieś ją pochował, ale zabrali ostatnie zdjęcie Ojca, w mundurze, z wszystkimi orderami, między innymi za obronę Lwowa i wojnę z bolszewikami. Podobno za te odznaczenia Ojciec był bardzo bity w więzieniu. Chodzili wszędzie, zaglądali do pieców, do szuflad i szaf, ale nic nie znaleźli. Byli raczej spokojni i wobec nas grzeczni. Powiedzieli, że Ojciec został aresztowany, oskarżony o przechowywanie broni, którą miał zatopić w stawie. Jeden z nich mówił po polsku i na nasze zapytanie powiedział, że jego matka była Polką. Oglądając bibliotekę oświadczył, że zabiera sobie dzieła Mickiewicza. Moja Matka, jak zawsze bardzo grzeczna dla “gości”, uprzejmie się zapytała kiedy będzie można kupić cukier, bo teraz, gdy się robi przetwory na zimę zabrakło go w sklepach. Coś tam odpowiedzieli, że wojna, że wkrótce będzie. Ot, takie sowieckie obiecanki. W końcu, kazali mi z nimi wsiąść do auta i pojechaliśmy, zostawiając moją Matkę w rozpaczy.W czasie jazdy rozmaite myśli przechodziły mi przez głowę, próbowałam odgadnąć gdzie mnie wiozą, czego ode mnie chcą, czy też będę aresztowana? Znów powrócili do tych karabinów, rzekomo zatopionych w stawie. Powiedziałam im, że o niczym nie wiem i rozglądałam się, starając się odgadnąć gdzie mnie wiozą.
Zajechaliśmy na ulicę Długosza, do naszego miejskiego mieszkania, gdzie otworzyła nam nasza stara służąca Hania, patrząc z przerażeniem na bolszewików. Zaczęli się dopytywać, gdzie są nasze rzeczy, a gdy się dowiedzieli, że tylko przedpokój jest nasz, bo resztę odnajęliśmy, wyszli. Mieli bardzo głupie miny, jak pies, który zgubił ślad, a przecież musiał im ktoś o tym mieszkaniu powiedzieć i nawet wiedzieli, że tam mieszka stara Hania. Ale kto doniósł? Później podejrzenie nasze padło na jednego z parobków, którego ktoś ze znajomych widział, gdy wchodził do budynku komendy policji, zajmowanego przez bolszewików. Dowodu nie mamy. Uradowana, że mnie aresztowanie ominęło, zażądałam odwiezienia mnie na wieś, ale roześmiali się tylko i powiedzieli, żebym sobie sama poszła.
I tak zaczęło się nasze życie, pełne troski o Ojca i wypełnione zajęciami gospodarskimi, w czym natrafiałyśmy coraz bardziej na trudności. Nikt nie chciał pracować. Kobiety pomagające przy kopaniu ziemniaków zawiadomiły nas że kopią dla siebie i zabiorątyle, ile chcą. Na protesty mojej Matki, odpowiedziały pocieszająco, że bolszewicy i tak nam wszystko zabiorą i nie warto się upierać. Właściwie miały rację, ale wtedy to było nasze jedyne źródło dochodu. Co dzień jeździłam małym wózkiem, z jednym koniem, zawożąc ziemniaki i inne jarzyny zamówione przez znajomych telefonicznie. Nasze konie poszły do wojska w czasie mobilizacji, a starą, dychawiczną szkapę, błąkającą się po ulicy, przyprowadził raz Ojciec. Dużą pociechą i pomocą był dla nas Julek, młody lotnik z Warszawy, który w mundurku gimnazjalnym ukrywał się u nas przed bolszewikami. Sprowadziła się też do nas dawna kucharka naszej Babci, Kasia, która ostatnio służyła w Radomsku u państwa Siemieńskich. Uciekali oni całą rodziną na wschód i w czasie bombardowania pogubili się. Kasia została z kilkunastoletnim synem Siemieńskich i tak opiekując się nim w czasie drogi zajechała do nas. To była kochana, niezwykle dobra i uczciwa kobieta, która nam wiele pomogła, zwłaszcza później, gdy nas wyrzucono z domu. Dziwne były losy Kasi. Po kilku miesiącach skontaktowała się z Siemieńskimi, którzy przysłali przewodnika, ale tylko po syna. Kasia została sama i~w czerwcu została wywieziona do Rosji. Pisała do nas pogodne listy, choć miała tam ciężkie warunki życia. Była bardzo religijna, w jej listach przebijało zdanie się na Wolę Bożą. Pisała, “gdzie mnie Pan Bóg postawi, tam mu będę służyć”. Nie wiemy co się z nią później stało.
Po dwóch tygodniach takiego życia, bez żadnej wiadomości o Ojcu, wybrałam się do mojej ciotki, mieszkającej niedaleko nas, w małym domku, ze służącą i psem. Po niedawnych deszczach droga była tak mokra, że szłam z trudnością, grzęznąc w błocie. Nagle zobaczyłam przed sobą idącego w moim kierunku starego żyda, który mnie zapytał,
— “Gdzie tu mieszka pułkownik Śniadowski?”
Przestraszona, nie wiedząc czego mogę się od niego spodziewać, odpowiedziałam dość niegrzecznym tonem.
— “Jego nie ma w domu.”
A on na to,
— “Ja wiem, że go nie ma w domu, bo ja właśnie od niego idę”
Uradowana, że w końcu jest jakaś wiadomość o Ojcu, zaprowadziłam gościa do domu. Przy herbacie, którą poczęstowałyśmy zmarzniętego przybysza zasypałyśmy go pytaniami. Okazuje się, że Ojciec siedział w więzieniu na Zamarstynowie. Poprzednio zawieźli go na łąckiego, gdzie przesiedział w korytarzu na ławce całą dobę bez jedzenia. Obecnie siedząc w więzieniu bardzo się o nas martwił i niepokoił się też co się dzieje z autem. Jest bardzo głodny i można mu tam zanieść jedzenie i zmianę bielizny. Poczciwy ten człowiek, siedział z Ojcem w tej samej celi i gdy go zwolnili, obiecał wszystkim towarzyszom niedoli zawiadomić ich rodziny. Podjął się też zaprowadzenia mnie pod samo więzienie, bo nie miałam pojęcia gdzie to jest. Byłyśmy wzruszone jego dobrocią. Przyszedł taki kawał z miasta, grzęznąc w błocie, żeby tylko dać znać, jak im obiecał.
Zaprowadzona pod samo więzienie, z czystą bielizną i rondelkiem pełnym kotletów, natknęłam się w sieni na żołnierza z karabinem na ramieniu. Po wyjaśnieniu o co chodzi, żołnierz kazał mi zrobić spis rzeczy, które przyniosłam. Jakże nie miałam wtedy żadnego doświadczenia w postępowaniu z nimi. Mogłam go oszukać, bo pisałam po polsku, mogłam w formie spisu podać Ojcu kilka słów pocieszenia, żeby się nami nie martwił, a ja głupia pytam go czy mogę dodać parę słów od siebie. Naturalnie nie pozwolił. Poszedł z rzeczami i tym moim spisem i po chwili przyniósł brudną bieliznę i kartkę z podpisem Ojca. Teraz już Ojciec wiedział, że stary żyd nas zawiadomił, a my starałyśmy się zanosić paczki tak często jak tylko było można.
Jednego dnia znów zajechało auto i wysiadło z niego kilku ludzi, o bardzo semickich rysach, ubranych po cywilnemu, w skórzanych kurtkach i kaszkietach. Pytali o “koluszki”. Nie znałyśmy rosyjskiego i nie rozumiałyśmy o co pytają, a oni coraz bardziej zirytowani grozili nam, “że będzie płocho”. Zachodziłyśmy w głowę o co im chodzi. W końcu, gdy już mieli odjeżdżać, Rózia mi powiedziała, że szukają kół od samochodu. Okazało się, że Ojciec zawiózł w czasie wojny nasze auto gdzieś do znajomych i tam je ukrył, a koła przywiózł do domu i schował na strychu. Auto znaleźli u znajomych a kół im brakło. Z ulgą dałyśmy im te niepotrzebne nam koła. Przy tej sposobności zabrali ze strychu moje siodło, czym się wtedy bardzo zmartwiłam.
Tak minęło znów parę dni, pełnych trosk, jeżdżenia do więzienia, prac domowych, aby jakoś utrzymać rozłażące się spod rąk gospodarstwo. Sytuacja nie była wesoła. Hasła komunistyczne dochodziły wszędzie, coraz mniej czułyśmy się u siebie.
Zupełnie nie pamiętam momentu, kiedy nas służba opuściła, wiem tylko, że w pewnej chwili podszedł do mnie Janek mówiąc, że zabiera konia z bryczką i jedną krowę i jedzie do domu, a ja oszołomiona zgodziłam się na wszystko. Dopiero Mamusia, jak zawsze opanowana, spokojnie mu wytłumaczyła, że i koń i bryczka są nam jeszcze potrzebne i by na razie nie poruszał tej sprawy. O ile pamiętam gdy nas wyrzucili z domu, została tam tylko Kasia z Julkiem Siemieńskim i Julek lotnik.
Raz, gdy po załatwianiu rożnych spraw w mieście, zmęczona przyjechałam na ostatni przystanek tramwajem, zobaczyłam naszego lotnika, który czekał na mnie z bryczką i tym dychawicznym koniem. Poczciwy, zawiózł mnie do domu, kazał zjeść talerz doskonałej zupy, pomidorowej (jak to dobrze pamiętam po tylu latach), przygotowanej przez Kasię i powiedział mi, że byli bolszewicy i kazali nam się zaraz wynosić z domu. Dopiero wtedy zauważyłam niezwykły ruch w domu; Mamusia z Kasiąpakowały do skrzyń słoje z przetworami, pomagała im jakaś nieznajoma pani z mężem. Okazało się, że ci państwo w ostatniej chwili uszli z życiem ze swego domu na wsi i przyjechali do Lwowa dużym wozem drabiniastym, mając za furmana swego siostrzeńca. Pomogli nam oni niezwykle, pakowali pościel w toboły i inne potrzebne nam rzeczy i ładowali na swój wóz.
Zupełnie straciłam głowę. Wyrzucenie z ukochanego domu, z ogrodu, w który tyle serca włożyłam uświadomiło mi dopiero teraz całą tragedię. Dopiero teraz zrozumiałam, że cały ten mój świat zapada się nagle i już go nigdy nie będzie. Byłam oszołomiona, nie wiedziałam od czego zacząć. Stanęłam w moim pokoju przed otwartą szafą, zastanawiając się co zabrać. I tak zastała mnie ta dobra, obca pani, która szybkim ruchem zrzuciła na podłogę prześcieradło z tapczanu, zgarnęła wszystkie rzeczy z szafy, i ten duży tobół rzuciła na swój wóz. Dzięki niej wiele rzeczy uratowałyśmy.
Tymczasem przyjechali bolszewicy i zaczęli wynosić z domu wszystkie nasze meble, które rzucali na gazon i w krzaki bzu rosnące koło domu. Patrzyłam na to dziwnie apatyczna, jakby to wynosili nie nasze meble, przyjaciół mojej młodości. Byłam jak ogłuszona. Poruszyło mnie jednak do głębi wynoszenie naszego starego szafkowego zegara, zwanego przez nas dziadkiem, bo był w naszej rodzinie od trzystu lat. W jego szafce chowałyśmy się jako dzieci i nastawiałyśmy pozytywkę, bo kuranty dawno już były zepsute. Teraz, gdy go wynosili, pozytywka, poruszona zaczęła pogodnie grać walca z “Pięknej Heleny” Meyerbera. I tak gdy go powoli nieśli, jak trumnę, on żegnał nas muzyką, a ja dopiero wtedy uczułam, że żegnam z nim nie tylko dom, ale i świat mojej młodości. W końcu cisnęli zegar w krzaki, a on odegrawszy swoją melodię, zamilkł na zawsze. I tak nas pożegnał.
W pewnej chwili Irena zobaczyła walający się w błocie mój śliczny album, oprawiony w samodział wileński, w którym miałam fotografie z wycieczek po Czarnohorze i zaczęła mnie namawiać, bym go zabrała. Taka we mnie była zaciekłość na tych barbarzyńców, rujnujących nasz dom, że powiedziałam “Nie chce go, po nim chodziły ich buty, niech tu zostanie. I został, wciśnięty w błoto, czego teraz bardzo żałuję, bo fotografie były śliczne.
Bolszewicy chodzili po całym naszym domu, zaglądali wszędzie, w końcu jeden mnie zawołał do ogrodu i zapytał, wskazując na kopiec z marchwią co to jest. Pewno myślał, że to broń, ale uspokoił się jak mu powiedziałam, że to tylko marchew.
W końcu załadowałam mały wózek węglem z piwnicy i zacinając starą szkapę, która nam jeszcze jakoś służyła, ruszyłam do miasta, a za mną jechali nasi nieznani dobroczyńcy swym wozem drabiniastym. Irena też już zdaje się wyszła i tylko Mamusia tam jeszcze została, pakując rożne drobiazgi. W pewnej chwili wszedł komandir sowiecki do pokoju, przyłożył Mamusi nagan do głowy i zapowiedział, że jeśli się zaraz nie wyniesie, to ją po prostu zastrzeli. I tak biedna poszła piechotą sama, po błocie, zostawiając za sobą swój okaleczony dom, pełen żołnierzy sowieckich. Została tam tylko poczciwa Kasia, która ze swym podopiecznym Julkiem Siemieńskim zamieszkała na folwarku, w domku dla służby i Julek lotnik, który nam tyle pomógł.
Nasze mieszkanie przy ul Długosza było małe, jeden pokój zajmowały dwie panie Tomaszewskie, drugi Stefan, a w kuchni rezydowała nasza stara Hania. Stefan zaraz poszukał sobie innego mieszkania, zostawiając nam ten pokój. Kuchnię załadowałyśmy prowiantem, tak, że cały środek był wypełniony skrzyniami, worami mąki i kaszy. Węgiel i ziemniaki poszły do piwnicy i tak zaczęłyśmy nowy etap naszego życia, tylko w zmienionych warunkach.
W małym pokoiku ciśniemy się więc we trzy, ale jesteśmy razem, a to najważniejsze. Hania gotuje jak zawsze doskonałe obiady, a zaopatrzone jesteśmy na całą zimę zapasami przywiezionymi ze wsi. Z wszystkich kochanych naszych zwierzaków, od których pełny był zawsze nasz dom, zabrałam tylko mojego ukochanego boksera, którego nazwałam Zbój, choć był łagodny jak dziecko. Był cały popielaty w pręgi, z białą krawatką i białymi stopami, miał śmieszny, płaski pysk i poczciwe, wierne oczy. Teraz jest moją pociechą i przypomina minione dobre czasy.
Lwów tak zmienił swoje oblicze, że trudno go poznać. Lwowianie też zmienili swój wygląd. Panie w chustkach na głowie i zniszczonych okryciach, panowie w cyklistówkach i byle jakim odzieniu, wszystko szare, bezbarwne, byle się nie wyróżniać od tłumu, nie zwracać na siebie uwagi. Dużo sowieckich żołnierzy spacerowało ulicami, prowadząc swoje grube żony w białych beretach, które uważały za szczyt elegancji. Smutny był widok Lwowa pod okupacją sowiecką. Sklepy wysprzedane, na wystawach tylko ogromnych rozmiarów portret Stalina, a wewnątrz pustki. Po wszystko trzeba stać godzinami w kolejce. Najwięcej brakuje chleba, mięsa, cukru i herbaty, więc stoimy czekając co będą mieli, a to nigdy nie wiadomo. Nasz Zbój widocznie to rozumie, bo jednego dnia przyniósł nam cały bochenek chleba, pewno komuś wydarty z ręki.
Stale chodzimy do więzienia, zanosząc Ojcu czystą bieliznę i tytoń. Papierosów nie wolno już dawać. Trzeba wyjechać z domu jeszcze po ciemku, by być tam na czas, żeby paczkę przyjęli. Jeśli mam to szczęście, czekam na brudną bieliznę i pokwitowanie odbioru. Ten podpis Ojca, to jedyny znak, że żyje. Bielizna cuchnie stęchlizną i dymem z papierosów, pełna wszy, pozszywana w miarę przedłużania się pobytu w więzieniu. Z czasem gdy więzienia są przepełnione, mały pokój gdzie czekamy jest pełny, znamy się z niektórymi, wymieniamy szeptem ostatnie wiadomości, udzielamy sobie rady. Wolno nam przynosić paczki tylko raz na miesiąc i to w wyznaczonym dniu. Nasz dzień jest na “bukwu S” i nie daj Boże, by coś przeszkodziło, bo wtedy biedny więzień musi czekać na paczkę przez cały następny miesiąc. Siedzimy tak w małej izbie, wpatrując się w małe okienko, czy nie ukaże się w nim głowa żołnierza i usłyszymy swoje nazwisko. Trwało to godzinami. Czasem usłyszę złowrogie “niet”, czyli, że paczki nie przyjmą. Nie wiadomo czy go już tam nie ma, czy też to jakaś kara. Nie można się dowiedzieć prawdy, żołnierz nie odpowiada na pytania.
Zaczyna się wtedy gonitwa o świcie do “Brygidek”, drugiego więzienia, by w końcu usłyszeć znowu “niet”. A więc może to kara, a może coś gorszego. Powoli wlekę się po całym dniu spędzonym we więzieniu, przybita, że nie mogłam podać tej upragnionej paczki. W tych ciężkich chwilach jakże pomocni mi byli ludzie. Gdy nocowałam u Marysi Rogoyskiej, jej matka poszła ze mną po ciemku, o świcie do więzienia żebym tylko nie była sama. I tak spędzamy zimę, wyjątkowo mroźną i śnieżną. Wieczorami musimy chodzić na “kursy dokształcające”, które urządzają nam władze. Nic nie rozumiemy z tego, bo mówią po rosyjsku, ale na szczęście mamy te wykłady w tym samym domu na górze i nie musimy wychodzić na dwór.
Później urządzają nam przymusowe wybory. Idziemy za kurtynę i z pasją przekreślamy wszystkich proponowanych “deputatów”. Po wyjściu z lokalu poczułam nagły lęk, że pewno ktoś nas podpatrzył i zaraz nas zaaresztują, ale Mamusia, jak zawsze opanowana mówi spokojnie, “będzie co Bóg da, nie martw się”. I rzeczywiście nic się nie stało. Dowiedzieliśmy się tylko później, że na nasze usilne prośby, zostaliśmy przyłączeni do Związku Sowieckiego jako Republika Ukraińska i mamy otrzymać paszporty. Chodzimy więc teraz na rozmowy do urzędu, gdzie kłamiemy ile się da, wierząc święcie, że to nas uratuje. Paszporty dostajemy.
Ponieważ w Związku Sowieckim każdy musi pracować, Mamusia zapisuje się do “artielu muzyków” a ja do ogrodników. Mam zajęcie w cieplarniach miejskich, gdzie panuje miła, życzliwa atmosfera. Sami Polacy. Przesadzam godzinami malutkie begonie, bo czy jest okupacja czy nie, ogrodnik miejski dba o parki i skwery. Dowód pracy ma nas obronić przed represjami. U muzyków jest dużo przyjezdnych, którzy uciekli przed Niemcami i teraz, wobec zamkniętej granicy, pozostali we Lwowie, bez ciepłej odzieży, bez środków do życia. Raz dziennie dostają miskę zupy z komitetu pomocy. Pracuję tam też, obieram jarzyny, skrobię marchewkę, a potem podaję do stołu. Ci biedacy, dla których ta zupa jest jedynym posiłkiem dnia, są tak głodni, że mdleją czekając w kolejce.
Przewodniczącym muzyków jest śpiewak Paweł Prokopieni, który swym białoruskim akcentem mówi, by ludzie nie uciekali ze Lwowa, że jako artyści mają zapewnioną pracę i mieszkanie. W kilka tygodni później przyszła kartka od niego z Rumunii.
A nasza Mamusia, uważając, że jako pianistka i członek artielu muzyków powinna mieć fortepian, poszła do komendy miasta z prośbą o jego zwrot. Dostała odpowiednią bumażkę. Teraz na mnie przyszła kolej by zająć się sprowadzeniem fortepianu. Pojechałam z “bumagą” do naszego domu na wsi. Długo stałam przy furtce nim mnie wpuścili, i wytłumaczyłam po co przyszłam. Sowiecki komandir, jak to u nich jest w zwyczaju, o czym wtedy nie wiedziałam, zaczął od krzyku, że potopiłam jakieś karabiny w stawie, że mnie zaaresztuje, a w końcu zamknął mnie w izbie gdzie mieszkała Kasia. Po kilku godzinach puścił mnie bez fortepianu, bo jak mówił brak było na dokumencie pieczątki. Wróciłam do domu jak zmyta, ale Mamusia nie dała za wygraną. Poszła drugi raz do komendy i dostała tę pieczątkę. Tym razem pozwolili mi wejść do naszego domu i zobaczyć fortepian. Stał na środku całkiem pustego pokoju, w którym parkiet był pokryty słomą do spania dla żołnierzy. Mieli oni uciechę z fortepianu, na którym wygrywali rękami i nogami. Pieczątka była i mogłam zabrać fortepian. Mamusia dostała wóz przewozowy z firmy, której właścicielka dała zdaje się całkiem bezpłatnie, wiedząc, że to ostatnie dni jej przedsiębiorstwa. Pojechałam tam we wnętrzu ogromnego wozu meblowego. Obsługa fachowo wniosła Mamusi Bösendorfera do niego i pojechaliśmy, siedząc na pudle fortepianu z Julkiem lotnikiem, który mi bardzo pomagał. Fortepian umieściliśmy u Cioci Sahankowej, którą w lecie 1940r wywieźli do Rosji w raz z całą rodziną. Nie wiem co się z nim stało.
Prev I II III IV V VI VII VIII Next
Napisz swoje wrażenia/refleksje tu

Brak komentarzy: