n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

piątek, maja 09, 2014

Panu Janowi Pietrzakowi.


                                                                                                                 
 Jan Stefan Pietrzak (ur. 26 kwietnia 1937 w Warszawie) – polski satyryk, aktor, monologista, autor i wykonawca licznych piosenek. Twórca „Kabaretu Hybrydy” oraz „Kabaretu Pod Egidą”. Felietonista „Tygodnika Solidarność” oraz prowadzący w TVP Historia program Po co nam to było…?

W bardzo młodym wieku został posłany przez matkę do wojska. W latach 1948–1957 był kolejno słuchaczem Korpusu Kadetów im. gen. Karola Świerczewskiego oraz Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej w Jeleniej Górze. Po odejściu z wojska pracował w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych przy produkcji telewizorów. Studiował również na kursie wieczorowo-zaocznym na Wydziale Socjologii Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR, którą ukończył w roku 1968. Był członkiem Związku Młodzieży Polskiej, a także Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Po latach przyznał w wywiadzie dla Rzeczpospolitej (1994): Nie miałem nic przeciwko zastanej rzeczywistości. Nie walczyłem z nią, ja z niej wyrastałem – byłem w ZMP, w partii. Socjalizm brałem wprost (…). Dlatego w radzie robotniczej uchodziłem za krzykacza” Od 1960 roku związał się z Estradą Poetycką klubu studenckiego „Hybrydy” w Warszawie. Kierował studenckim Teatrem Hybrydy, prowadzącym trzy sceny: dramatyczną, kabaretową, i pantomimę. W latach 1961-67 Teatr przedstawił kilkanaście premier, w tym sztukę Janusza Krasińskiego Czapa, czyli śmierć na raty oraz sztuki Włodzimierza Odojewskiego, Jerzego Krzysztonia i Jerzego Górzańskiego. W tym okresie Kabaret umożliwił rozpoczęcie kariery wielu osobom, takim jak m.in. Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Stefan Friedmann, Maciej Damięcki, Wojciech Młynarski, Piotr Fronczewski. W 1967 roku Kabaret rozwiązano w efekcie zarzutów o wrogość wobec władz i deprawację młodzieży. Jan Pietrzak odszedł z „Hybryd”, planując założenie autorskiej sceny, z czego ostatecznie wykrystalizował się „Kabaret Pod Egidą”.”Kabaret Pod Egidą” rozpoczął działalność w 1967 roku. Warszawska premiera odbyła się 10 lutego 1968. Kabaret ten istnieje do dziś bez stałego lokalu Jako kabareciarz zasłynął satyrą polityczną komentującą ówczesną sytuację społeczno-polityczną i wymierzoną w ustrój PRL. W tych czasach jego twórczość była utożsamiana z etosem „Solidarności” i była głosem antykomunistycznej opozycji. Jest twórcą do dziś bardzo znanych spontanicznych hymnów opozycji w czasach PRL-u (Taki Kraj, Żeby Polska była Polską)

W latach 70. wraz z Krystyną Jandą i Piotrem Fronczewskim był inwigilowany przez SB w ramach akcji wymierzonej przeciwko twórcom „Kabaretu Pod Egidą. Po roku ’89 w Polsce popularnością cieszyły się organizowane przez niego Kabaretowe Kursy Śmiechoterapii.

Angażuje się w życie społeczne i polityczne m.in. biorąc udział w różnych inicjatywach, pisząc np. do „Tygodnika Solidarność” czy „Dziennika Polskiego” (wcześniej także do „Gazety Polskiej”). Ubiegał się w wyborach w 1995 roku o urząd Prezydenta RP, głosząc m.in. postulaty przywrócenia kary śmierci i liberalizacji gospodarki.. Wspiera również działania zmierzające do przeprowadzenia w Polsce lustracji – stąd wyraz poparcia dla Bronisława Wildsteina w lutym 2005 roku. W 2005 członek Honorowego Komitetu Poparcia Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, a w 2007 oficjalnie poparł Prawo i Sprawiedliwość w wyborach parlamentarnych, a także zasiadł w komitecie honorowego poparcia PiS-u. W 2010 był członkiem Warszawskiego Społecznego Komitetu Poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich.

Postanowieniem Prezydenta RP z dnia 21 kwietnia 2009 za wybitne zasługi dla kultury polskiej, za działalność na rzecz przemian demokratycznych w Polsce, za osiągnięcia w pracy artystycznej został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
_ ________________________________________________________________ Ryszard Poślada                                                                                        15 lutego 2008
Jelenia Góra. BYŁEM PODCHORĄŻYM OSR
                                                                                                                          
Moja droga do OSR
O jeleniogórskiej uczelni po raz pierwszy usłyszałem, gdy zaraz po maturze podjąłem pracę w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych, od mojego brygadzisty, byłego podchorążego OSR. Z wielkim sentymentem wspominał on naukę w tej uczelni, najpierw w Beniaminowie, a potem w Jeleniej Górze. Opowiadał też, o nieznanych mi dotąd stacjach radarowych, czym wzbudził moją ciekawość. W tym czasie w WZT pracował również inny były podchorąży OSR, późniejszy artysta kabaretowy, Jan Pietrzak. Wówczas, stałem przed koniecznością pójścia do wojska, bo byłem rocznikiem poborowym. W tej sytuacji podjąłem męską decyzję, aby zamiast do służby zasadniczej, wstąpić do szkoły oficerskiej o kierunku zgodnym z moimi zainteresowaniami, a więc do OSR. Złożyłem stosowne dokumenty w swojej WKR i po zaliczeniu komisji lekarskiej, otrzymałem skierowanie na egzaminy do Jeleniej Góry. W wyznaczonym terminie stawiłem się przed bramą uczelni, skąd skierowano mnie do hali sportowej, zwanej w gwarze żołnierskiej, nie wiem, czemu „ogiernią”. Zaskoczyła mnie wtedy wielka liczba kandydatów, zakwaterowanych w hali- około 600. Spaliśmy na łóżkach spiętrowanych do trzech kondygnacji, było tłoczno i gwarno. Egzaminy trwały ponad tydzień i były, dla nas, kandydatów z cywila, bardzo emocjonujące. Podczas przerw pomiędzy kolejnymi egzaminami, pojawiali się pośród nas, jacyś mundurowi, którzy próbowali zniechęcić nas do służby w radiolokacji. W zamian proponowali wstępowanie do innych szkół oficerskich, zwłaszcza piechoty, we Wrocławiu, bez egzaminów. Niekiedy udawało im się kogoś zwerbować.
Po pomyślnie zdanych egzaminach, powróciłem na miesiąc czasu do domu, aby 28 września 1959r. ponownie zjawić się w Jeleniej Górze, już jako kandydat na podchorążego OSR. Zostałem przydzielony organizacyjnie do 1-szej drużyny, 22 plutonu, 2 kompanii batalionu podchorążych. Na pierwszym roczniku zostały utworzone dwie kompanie; dowódcą 1-szej kompanii był por. Berowski natomiast 2-gą kompanią dowodził por. Grabski (awansowany za dwa tyg. na stop. kapitana),. Kompanie były duże, liczyły po ok. 150 ludzi ( pięć plut., po 30 w każdym). W owym czasie batalion podchorążych składał się tylko z kompanii pierwszego i drugiego rocznika, brakowało w nim trzeciego rocznika, ze względu na redukcję w wojsku, jaka miała miejsce przed dwoma laty. Dowódcą batalionu podchorążych był mjr Kazimierz Byrski, przełożony wymagający, odznaczający się wielką charyzmą i umiłowaniem wojska, o którym krążyły wśród podchorążych i absolwentów, różne legendy i humorystyczne opowieści.

Pierwszy rok nauki
Początki były trudne. Od pierwszych dni „docierano” nas niemiłosiernie, a nazywało się to wypędzaniem z nas „ducha cywilnego”. Robiono nam ciągle zbiórki, często z siennikami na korytarzu, a za jakiekolwiek uchybienia, przeganiano biegiem lub czołgano po korytarzu i schodach. Mogło to być np: złe założenie owijaczy na buty ( „pod wiatr”) lub nierówno posłane łóżko, żle ułożona „kostka” z ubrania, złe zameldowanie się, itp. Najbardziej dokuczano nam poprzez wizyty tzw. „lotnika”, po których cała izba żołnierska wyglądała przerażająco, sienniki były powywracane, a wyposażenie i przedmioty osobiste powyrzucane na podłogę. Chwile wytchnienia mieliśmy tylko podczas kilku wyjazdów do PGR Wojanowo, gdzie uczestniczyliśmy w zbieraniu ziemniaków.
 Po dwóch tygodniach rozpoczęliśmy właściwe szkolenie, a także intensywne przygotowania do uroczystej przysięgi. Wraz z rozpoczęciem szkolenia nasz rytm życia bardziej ustabilizował się: dzień rozpoczynał się o 6-tej rano od pobudki, potem zaprawa poranna, toaleta, śniadanie, apel poranny i wymarsz na zajęcia, które trwały do obiadu. Po obiedzie odbywało się czyszczenie broni, po którym mieliśmy godzinę czasu wolnego, a następnie do 18.30 odbywała się obowiązkowa nauka własna, potem kolacja i czas wolny do apelu wieczornego tzn. do 21.30, a o godz. 22.00 ogłaszany był capstrzyk, czyli obowiązkowe spanie. W soboty nie było nauki własnej, a czas po obiedzie przeznaczony był na łaźnię, wymianę bielizny i pościeli oraz sprzątnie rejonów. Raz w tygodniu, w każdy czwartek, przed zajęciami, odbywał się apel całej szkoły, z udziałem komendanta płk Kazimierskiego, a potem defilada i wymarsz na zajęcia przy dźwiękach orkiestry. Było to imponujące widowisko, jako że uczestniczyło w nim ok.2 tys. stanu osobowego szkoły, w tym: cała kadra, bataliony podchorążych i elewów, kompanie obsługi oraz orkiestra wraz ze szkołą muzyczną. Wypada dodać, że w tamtych latach „koszary pod jeleniami” tętniły pełnią życia, plac alarmowy zapełniony był zawsze ćwiczącymi pododdziałami, a komendy i piosenka marszowa rozlegały się daleko po okolicy.
Powoli, dzień po dniu przyzwyczajaliśmy się do rygorów dyscypliny i zwyczajów życia żołnierskiego.
Uroczystą przysięgę składaliśmy 29 listopada w Dniu Podchorążego. Poprzedzały ją intensywne przygotowania, na które zabierano nam cały wolny czas. Polegały one na ustawicznych ćwiczeniach z musztry paradnej, którymi kierował osobiście dowódca batalionu mjr Byrski. Nasz i jego trud opłaciły się jednak, bo w dniu przysięgi zaprezentowaliśmy się imponująco. Było to wielkie przeżycie dla nas i dla naszych rodzin, które przyjechały, często z daleka, aby zobaczyć swoich synów, braci i kuzynów. Nie przypuszczałem wtedy, że po 33 latach będę ponownie składał przysięgę, ale już w Polsce niezależnej. Od dnia przysięgi mogliśmy już używać tytułu: „podchorąży” i pełnić służbę wartowniczą.
Po przysiędze, wbrew naszym oczekiwaniom, wymagania i dyscyplina jeszcze bardziej wzrosły, a wymarzone przepustki istniały tylko w teorii. Warunkiem uzyskania przepustki były dobre wyniki w nauce i zdyscyplinowanie. Przed wyjściem na przepustkę trzeba było najpierw posprzątać rejony, potem pobrać umundurowanie wyjściowe, przebrać się i zaliczyć przegląd, który nie zawsze był dla wszystkich pomyślny. Ponieważ przepustki udzielane były tylko do godz. 21.30, czyli apelu wieczornego, nie zawsze opłaciło się na nie wychodzić, zwłaszcza w soboty. Podchorążym ustawowo przysługiwały trzy urlopy, w łącznym wymiarze 30 dni; pierwszy - 10 dniowy na Boże Narodzenie i Nowy Rok, drugi 5-cio dniowy na Wielkanoc i trzeci 2-tgodniowy we wrześniu. Wyjeżdżali na nie wszyscy, którzy nie mieli ocen niedostatecznych. „Dwójarze” pozostawali w koszarach i dopiero po poprawieniu ocen, otrzymywali dokumenty podróży. Przypadków takich było niewiele, ale miały one jednak miejsce. Przed wyjazdem na urlop, zarządzano zbiórkę całego batalionu na placu alarmowym, gdzie osobiście jego dowódca mjr Byrski, dokonywał przeglądu, sprawdzając wygląd i umundurowanie podchorążych. Wszelkie usterki i niedociągnięcia usuwane były niezwłocznie w warsztatach: krawieckim i szewskim, które czekały w gotowości do pracy. Po przeglądzie odbywała się inscenizacja zachowań podchorążych, w różnych sytuacjach: na dworcu, w pociągu, na ulicy, w kawiarni, itp. Dopiero po tym, wręczano nam dokumenty podróży i życzono dobrego urlopu. Po pierwszym urlopie wracaliśmy już do koszar, jak do swojego drugiego domu. Od tego momentu poczuliśmy się już prawdziwymi żołnierzami. Czekała nas teraz intensywna nauka przedmiotów technicznych, humanistycznych i wojskowych. Większość zajęć odbywała się w zespole budynków, oddzielonym od koszar torami kolejowymi, w którym najważniejszy nosił nazwę Dyrekcji Nauk. Mieliśmy tam bardzo dobre warunki oraz wspaniałych, profesjonalnych wykładowców takich jak oficerowie: Głodek, Baran, Cudo, Domagalik, Florkowski, Pydyn, i inni. Szczególnie pozostały mi w pamięci doskonałe wykłady z radiotechniki prowadzone przez kpt. Florkowskiego oraz z techniki impulsów prowadzone przez kpt. Rogalę. Na wykładach i zajęciach laboratoryjnych spędzaliśmy po 6 godz. dziennie i był to czas przyjemny dla nas, bo byliśmy traktowani inaczej niż w koszarach. Dla wykładowców liczyła się tylko nasza wiedza, a nie sprawowana funkcja, czy liczba pasków na pagonach. Zupełnie inne życie zaczynało się, gdy po przejściu przez tory kolejowe wracaliśmy do koszar. Tam czekali już na nas dowódcy plutonów i 7-ma godz. zajęć, przeznaczona na treningi ogólnowojskowe. Oni tez byli profesjonalistami, ale w zupełnie innym zakresie. Znużeni kilkugodzinną bezczynnością w koszarach, tylko czekali, aby „dać nam w kość”, i… dawali, właśnie na tej ostatniej godzinie zajęć. Najgorzej było w okresie letnim, kiedy objuczeni pełnym oporządzeniem, musieliśmy ćwiczyć na pobliskim wzgórzu, zwanym przez nas „Monte Cassino”. Po kilkunastu minutach byliśmy mokrzy od potu. Powtarzano nam wtedy zasadę, że im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju. W myśl tej zasady odbywały się też ćwiczenia taktyczne w polu pod Jeżowem Sudeckim, które trwały o wiele dłużej, bo po 6-7 godzin. Dosyć często robiono nam również alarmy połączone z marszami po okolicznych drogach i miejscowościach w pościgu za „przeciwnikiem”. Kilka razy forsowaliśmy też, w pełnym oporządzeniu rzekę Bóbr, która wtedy była jeszcze cuchnącym siarkowodorem ściekiem.Nie wszyscy mogli znosić taki wysiłek fizyczny, zdarzały się kontuzje i problemy zdrowotne. W kilku przypadkach kończyły się one zwolnieniami z dalszego pobytu w szkole. Były też zwolnienia spowodowane słabymi wynikami w nauce z przedmiotów technicznych. Niektórzy rezygnowali sami, po stwierdzeniu, że nie nadają się do wojska. Podchorążowie zwolnieni ze szkoły, wcielani byli do służby zasadniczej, przy czym nie zaliczano im do tej służby okresu spędzonego w szkole oficerskiej. Było to wielce krzywdzące dla nich. W ten sposób odeszło czterech moich kolegów z drużyny, pchor.: Samoraj, Fingas, Bombil, Mogilnicki.
Pierwszy rok nauki był, więc sprawdzianem naszych decyzji, możliwości i wytrwałości psychofizycznych.
 W połowie roku, kompania nasza stanowiła już w miarę jednolity i zwarty kolektyw, w którym nawet nasi dowódcy drużyn i pomocnicy dowódców plutonów (wywodzący się ze służby zasadniczej bądź nadterminowej) stawali się kolegami. Poznaliśmy charaktery, zwyczaje i upodobania naszych przełożonych i umieliśmy teraz dostosowywać się do nich. Wśród podchorążych zaczęto rozwijać działalność kulturalno-oświatową i sportową, powstawały koła zainteresowań, dyskusyjny klub filmowy, zespół artystyczny, nauka gry na instrumentach muzycznych, itp. Osobiście zaangażowałem się w działalność radio i fotoamatorską. Coraz częściej wychodziliśmy też na przepustki, które spędzaliśmy na zapoznawaniu się z urokami Kotliny Jeleniogórskiej. Wtedy funkcjonowała jeszcze linia tramwajowa od dworca kolejowego aż do Podgórzyna, która jeździliśmy do Przesieki. Często odwiedzanym przez nas miejscem był pobliski klub „Kongo” oraz kawiarnia „U Turka”, gdzie można było wypić dobrą kawę i przyjemnie spędzić czas. W okresie letnim chętnie udawaliśmy się do schroniska „Perła Zachodu”, podziwiając po drodze piękno doliny Bobru, a także dalej, aż do zapory Pilichowickiej. Były to najczęściej wypady poza systemem przepustkowym, bez pozwolenia, po prostu przez dziurę w płocie.
Na początku lata rozpoczęliśmy przygotowania do centralnej defilady, która miała się odbyć w Warszawie w święto 22 lipca. I znowu cały czas wolny, a także zaprawy poranne przeznaczone były na treningi z musztry. Uczyliśmy się maszerowania w szyku, dwunastkowym i szesnastkowym, co było dość trudne. Przygotowaniami kierował osobiście mjr Byrski, który był ekspertem w tej dziedzinie. Po miesiącu uciążliwych ćwiczeń, gdy byliśmy już zgrani, przyszła wiadomość, że defilada została odwołana. W związku z tym, zaplanowana na czas defilady przerwa w nauce, została wykorzystana na przeprowadzenie kilkudniowego ćwiczenia taktycznego. Ćwiczenie rozpoczęło się z zaskoczenia nocnym alarmem, po którym wykonaliśmy forsowny marsz, aż za Gryfów Śląski. Po drodze musieliśmy odpierać pozorowane ataki „przeciwnika”. Podczas jednego z takich „ataków”, wybuchła petarda w pobliżu „gazika” dowódcy batalionu, powodując jego „uszkodzenie”. Od tego momentu mjr Byrski, kontynuował marsz pieszo, a było to na samym jego początku. Taki już był: wymagający od innych, ale i od siebie, odporny na trudy, ale też trochę szalony i dający ponosić się żołnierskiej fantazji.
Pierwszy rok nauki zakończyłem dość dobrymi wynikami, z co otrzymałem awans do stopnia st. szeregowego. W tamtych latach awanse nie zdarzały się często.

Drugi rok nauki
W kolejnym roku szkoleniowym czekały nas duże zmiany. Przede wszystkim zaczęto wprowadzać w wojsku pojęcie świadomej dyscypliny, co objawiło się powolnym zanikaniem tzw. pruskiej dyscypliny oraz poniżania godności żołnierza jako człowieka, co do tej pory było powszechnie tolerowane. Odszedł od nas dowódca kompanii kpt. Grabski, przełożony nieprzystępny, o skłonnościach despotycznych. Na jego miejsce przybył por. Witold Gralewicz, oficer o dużej kulturze osobistej, dobry wychowawca. Wprowadzone zostały przepustki 24-godz., czego do tej pory nie było. Były to zmiany dla nas pozytywne.
 Jesienią, przybyła do naszej szkoły grupa podchorążych- Indonezyjczyków, około 100 słuchaczy, którzy rozpoczęli szkolenie z zakresu znajomości polskiej stacji radiolokacyjnej „Nysa”. Przeznaczono dla nich oddzielny budynek, w którym byli zakwaterowani i szkolili się. Stworzono im tam specjalne, cieplarniane warunki. Nosili nasze umundurowanie, ze swoimi oznakowaniami stopni wojskowych. W koszarach nie utrzymywaliśmy z nimi kontaktów, bo było to zabronione. Czasami jednak nawiązywaliśmy z nimi przelotne znajomości w mieście, gdzie spotykaliśmy się na przepustkach. Szkolono ich do połowy lata, po czym wyjechali.
Na początku drugiego roku zmieniono nam uzbrojenie. Swój stary, wysłużony kbk nr AB 1831, z którego trafiałem w pudełko zapałek na 100m, zmieniłem na nowego, oblepionego jeszcze gęstym smarem, „kałasznikowa”. Musztra z nowym karabinem była teraz łatwiejsza, ale już nie tak już paradna i widowiskowa jak z kbk.
Przed pierwszym urlopem zmieniono nam też umundurowanie wyjściowe na koloru wojsk lotniczych. Było ono wygodniejsze w noszeniu, ale już nie tak efektowne w wyglądzie jak stare, składające się z sukiennej kurtki koloru khaki i granatowych spodni z niebieskimi lampasami. Równocześnie wycofano z użytku umundurowanie polowe i wprowadzono nowy jego wzór typu „moro” oraz nowe obuwie w miejsce dotychczasowych kamaszy, podkutych i nabitych gwoździami, a zamiast uciążliwych w noszeniu onuc, skarpety wełniane. Dużym udogodnieniem było też wprowadzenie materacy, zamiast wypychanych słomą sienników. Zmiany te przyjęliśmy z dużym zadowoleniem.
Coraz więcej czasu musieliśmy poświęcać nauce, bo przybyło wiele nowych, trudnych przedmiotów specjalistycznych związanych z techniką radiolokacyjną, takich jak: anteny, linie przesyłowe, nadajniki, odbiorniki, wskaźniki, układy sterowania i automatyki, i inne. Wiedzę teoretyczną potwierdzaliśmy i ugruntowywaliśmy na zajęciach praktycznych, w dobrze urządzonych i wyposażonych gabinetach laboratoryjnych Dopiero po opanowaniu wiedzy z poszczególnych przedmiotów, mogliśmy przystąpić do nauki konkretnych układów stacji, co było planowane w trzecim roku nauki.
Tymczasem, pod koniec drugiego roku niektórzy z nas, zwłaszcza z mojego profilu artyleryjskiego, byli wzywani do sztabu, na rozmowy z oficerem kontrwywiadu wojskowego. Później okazało się, że zostaliśmy zakwalifikowani na przeszkolenie w zakresie nowego rodzaju uzbrojenia. Jedna grupa podchorążych z trzeciego rocznika odbywała już takie przeszkolenie, wiedzieliśmy tylko z listów od nich, że jest to gdzieś na Mazurach.
Na zakończenie drugiego roku nauki awansowałem do stopnia kaprala. Po powrocie z urlopu zostałem włączony do grupy 80 podchorążych, których wydzielono do dalszego szkolenia w nowym miejscu, którym było, jak się później okazało, Ośrodek Szkolenia Artylerii i Radiotechniki w Bemowie Piskim (oficjalna nazwa – J.W. 4488). Z żalem opuszczaliśmy naszą uczelnię i Jelenią Górę. Pocieszaliśmy się tylko, że jeszcze tu wrócimy, po zakończeniu nauki, na uroczystą promocję.

Trzeci rok – nauka w nowym miejscu
Do nowego miejsca szkolenia przybyliśmy 2 października 1961 roku. Położone było ono w samym centrum Puszczy Piskiej, w dużym kompleksie budynków koszarowych, w sąsiedztwie poligonu wojskowego w Orzyszu. Do najbliższej miejscowości było 9 km. Komendantem Ośrodka był płk Aleksander Grabowski – późniejszy komendant WAT. Na samym początku poddano nas badaniom psychotechnicznym, mającym na celu ustalenie cech przydatnych do szkolenia w określonych specjalnościach. Były to specjalności związane z obsługą radiolokacyjnej stacji wykrywania i naprowadzania (RSWN) zestawu p/lot. „Dwina”. Szkolono nas w kilku grupach odpowiadających przydzielonym specjalnościom. Ja zostałem przydzielony do specjalności – technik układu wypracowania współrzędnych. Pozostałe specjalności to były: układ wskaźnikowy i naprowadzania, układ radionadajnika komend, układ antenowo – przesyłowy, układ wypracowania komend, grupa kontrolno- pomiarowa parametrów rakiety. Szkolenie było trudne, jako że większość schematów i dokumentacji była jeszcze w języku rosyjskim. Poza tym wszystko było supertajne, a do budynków szkoleniowych i poligonu ze sprzętem, obowiązywał podwójny system przepustkowy. Nasi wykładowcy wywodzili się z młodych absolwentów WAT, przeszkolonych na specjalnym kursie w ZSRR i nie wszyscy posiadali zdolności do przekazywania wiedzy. Zdarzało się nie raz, że lepiej znaliśmy teorię od naszych wykładowców i instruktorów, a to dzięki dobrym podstawom wyniesionym z Jeleniej Góry. Dużo było jednak nowej wiedzy, związanej z techniką analogowych układów kierowania rakietą, na opanowanie, której musieliśmy poświęcać dużo czasu i wysiłku. Warunki bytowe mieliśmy bardzo dobre, spaliśmy w wygodnych łóżkach i puchowej pościeli, a posiłki jadaliśmy w kasynie oficerskim. Mało mieliśmy zajęć ogólnowojskowych, nie posiadaliśmy też przydzielonej broni. Traktowano nas dobrze, prawie tak jak kadrę zawodową. Mimo tego czuliśmy się jak na wygnaniu i z rozrzewnieniem wspominaliśmy okres czasu spędzony w Jeleniej Górze. Na przepustki nie było gdzie pójść, bo wokół był las, a do najbliższego Piszu czy też Orzysza, nie było, czym dojechać. Czas wolny spędzaliśmy, więc w kinie, bibliotece, przy brydżu, lub na spacerach po okolicznych bezdrożach. W połowie zimy, zostaliśmy rozesłani po jednostkach bojowych, na krótkie praktyki. Ja trafiłem do 3 dywizjonu ogniowego w Nadarzynie koło Warszawy. Pod względem pogłębienia znajomości sprzętu, praktyka niewiele nam dała, ponieważ etatowi technicy nie dopuszczali nas do pracy na poszczególnych urządzeniach. Po prostu obawiali się, że spowodujemy rozregulowanie skomplikowanych układów zestawu. Poznaliśmy jednak trudne warunki służby w jednostkach bojowych, co to są dyżury bojowe i jak wygląda praca bojowa. Z praktyki powróciliśmy w nienajlepszych nastrojach. Na wiosnę, przybyła do Ośrodka grupa podchorążych ze szkoły oficerskiej w Koszalinie, aby szkolić się z zakresu obsługi wyrzutni rakiet p/lot. Był to już końcowy okres naszego szkolenia, więc nie zdążyliśmy nawet nawiązać z nimi bliższych kontaktów. Egzaminy końcowe zdawaliśmy w pierwszej połowie kwietnia. Z pozytywnym wynikiem zakończyło szkolenie 78 podchorążych, pozostali dwaj, którzy nie zaliczyli egzaminów zostali odesłani do Jeleniej Góry. Po egzaminach wysłano nas na urlop świąteczny, po którym też powróciliśmy wszyscy do Jeleniej Góry, aby przygotować się do uroczystej promocji.


Promocja
Do Jeleniej Góry przybyliśmy na 10 dni przed promocją, której termin wyznaczono na 1-go maja. Zastaliśmy w szkole duże zmiany, polegające na zwiększeniu stanu batalionu podchorążych o kompanie z dwuletnim, a nawet jednorocznym cyklem szkolenia. Rekrutowano do nich kandydatów po technikach o kierunkach radiowych, elektrycznych bądź pokrewnych. Koszary były zapełnione do granic możliwości, w związku z czym zakwaterowano nas w hali sportowej „ ogiernia”, podobnie jak podczas egzaminów wstępnych. Czas do promocji przeznaczony był na treningi z musztry rano i po południu oraz na załatwianie spraw zawiązanych z odebraniem dokumentów, pobraniem i dopasowaniem umundurowania, a także należnego wyposażenia osobistego. Byliśmy wtedy rozczarowani, ponieważ wydano nam mundury wojsk lądowych, bo takie przysługiwały w artylerii. W tym czasie krawcy i fryzjerzy w Jeleniej Górze mieli okres zwiększonej pracy i dobrych zarobków. Treningi z musztry początkowo organizował mjr Budzowski, zastępca dowódcy batalionu podchorążych ds. politycznych. Były one prowadzone ślamazarnie i bez wyraźnych efektów. Dopiero po powrocie mjr Byrskiego i przejęciu przez niego całości przygotowań do promocji, nabrały one właściwego rozmachu. Pogoda wtedy była piękna i ciepła, co sprzyjało przygotowaniom. Jednak w przeddzień promocji nastąpił powrót zimna i zaczął padać śnieg. W takiej też zimowej scenerii odbyła się na placu alarmowym nasza promocja. Dokonał jej ówczesny Szef Artylerii DWLot. I OPL OK.- gen. bryg. A. Szczepucha. Po promocji odbyło się, w miejscowym kasynie oficerskim, uroczyste przyjęcie dla rodzin i zaproszonych gości. Podczas przyjęcia, mjr Byrski z mjr Cedlerem obchodzili wszystkie stoliki i dziękowali rodzicom za wychowanie syna, zapewniając ich przy tym, że był to najlepszy podchorąży w szkole. W ten sposób wszyscy otrzymali najwyższe pochwały. Zaraz po przyjęciu większość z nas, jeszcze tego samego dnia, wyjechała do domów, na 30 dniowy urlop, po który każdy miał zameldować się w macierzystej jednostce. Ja dostałem skierowanie do 3 Dywizji Artylerii DWLot.i OPLOK w Warszawie. W ten sposób rozpocząłem swoją zawodową służbę wojskową, która trwała przez kolejne 35 lat.

Refleksje po latach
Mija prawie 50 lat od czasu, kiedy przekroczyłem bramę jeleniogórskiej uczelni. Z tej perspektywy uważam, że była to dobra szkoła, nie tylko zawodu, ale i życia. Nauczyliśmy się  w niej nie obok nowoczesnej techniki, także racjonalnego myślenia i działania oraz odporności na trudy, co skutkowało potem w toku dalszej służby wojskowej. W rezultacie tego, wielu absolwentów tej uczelni, dosłużyło się wysokich stopni i stanowisk wojskowych, do generałów włącznie. Można ich spotkać było we wszystkich rodzajach sił zbrojnych. Zawsze byli dumni ze swojej pierwszej wojskowej uczelni. Z mojej promocji generałem został Tadeusz Jemioło, późniejszy wieloletni komendant Akademii Obrony Narodowej. W ostatnich latach pojawiają się niekiedy wypowiedzi, że w szkołach oficerskich tamtego okresu, wychowywano janczarów komunizmu, a przynależność do partii, była standardem. Jest to błędny, złośliwy, a nawet szkodliwy pogląd. Będąc podchorążym OSR, przez cały okres nauki, nie należałem do PZPR, a nawet Koła Młodzieży Wojskowej (KMW) i nikt tego ode mnie nie żądał. Nie byliśmy też upolityczniani bardziej, niż studenci na uczelniach cywilnych tamtego okresu. O awansach, na wyższe stopnie wojskowe, czy też stanowiska, decydowały: wykształcenie, profesjonalizm, doświadczenie i osiągnięcia w służbie. Nie mogę tego powiedzieć o obecnych czasach, w których awanse na wyższe stanowiska i stopnie wojskowe wynikają często z woli polityków. Znam przypadki awansowania na stopnie generalskie pułkowników, którzy nigdy nie dowodzili nawet plutonem, nie mówiąc już o brakach w profesjonalnym wykształceniu wojskowym. Tymczasem wielu absolwentów renomowanych uczelni wojskowych na Zachodzie odstawianych jest na boczny tor. Czyż można to nazwać inaczej, niż upolitycznianiem wojska?
______________________________________________________________________

APPENDIX.

Muszę przeżyć jeszcze paru skurwysynów 
 
Nie chcę z nauką popadać w sprzeczność 
Wobec docentów mięknę jak wosk 
Lecz mam receptę na długowieczność 
Na długie życie wolne od trosk 
 
Nie trzeba łykać tony witamin 
Ni pić litrami z buraków sok 
Nie trzeba jogi ćwiczyć jak bramin 
By odwlec chwilę sekcji zwłok 
 
Wystarczy rano 
Otworzyć oczy 
Świat jest wspaniały 
Świat jest uroczy 
Każdy dzień 
Budzi mnie do czynu 
Pobudką ulicznego gwaru 
Muszę przeżyć jeszcze paru skurwysynów 
Muszę przeżyć skurwysynów jeszcze paru 
 
To prosty sposób a lepszego nie ma 
Bez zbędnych kosztów, medycznych grand 
Dożyjesz wieku Matuzalema 
Nim śmierć uśmiechnie się z trupia frant 
 
Sił ci dodaje święta nienawiść 
Rozsądek radzi: ciepło się noś! 
Dosyć numery swoje obstawić 
Żeby cię czasem nie ubiegł ktoś 
 
Budząc się rano 
Cel masz wytknięty 
Kwitujesz rano 
Odcinek renty 
Każdy dzień 
Budzi cię do czynu 
Olśniewającą gamą przeżyć 
Muszę przeżyć jeszcze paru skurwysynów 
Jeszcze paru skurwysynów muszę przeżyć


http://www.kontestacja.com/?p=episode&e=2114

Brak komentarzy: