Z dr. hab. Krzysztofem Szczerskim, politologiem, specjalistą ds. polityki europejskiej i posłem PiS, rozmawia Maciej Walaszczyk

Radosław Sikorski ogłosił w Berlinie, że miejsce Polski jest w federalnej Europie, zbudowanej wokół Niemiec. Co takiego rozgrywa się w polityce europejskiej, że szef MSZ składa oficjalnie tak daleko idącą deklarację?
- Kryzys dotykający Europę jest znacznie głębszy niż tylko problemy, z którymi zmagają się kraje strefy euro. Kryzys ten sięga samej idei europejskiej opartej na odpowiedzialnym, dobrowolnym zrzeszeniu się wolnych państw.
Takiej Unii Europejskiej, do której wstępowaliśmy, już właściwie nie ma...
- Taka Europa właśnie się kończy i upada pod własnym ciężarem. Zbyt głęboka integracja była politycznie wymuszana poprzez liczne regulacje, nakazy i zakazy, natomiast zbyt mały nacisk kładziono na pielęgnowanie tożsamości cywilizacyjnej Europy, kultury odpowiedzialności i cnót politycznych. Tak to jest, kiedy buduje się wielkie konstrukcje na bardzo wątłych podstawach, w efekcie czego zapadają się one pod swoim własnym ciężarem. Natomiast jeśli chodzi o Polskę, to przemówienie Radosława Sikorskiego wpisuje się w pewną koncepcję, którą Platforma Obywatelska prezentowała już podczas ostatniej kampanii wyborczej.
Na czym ona polega?
- Według niej, jeśli teraz wpiszemy się jako państwo w wyłaniający się projekt nowej "niemieckiej Europy", to w zamian otrzymamy od Niemiec prawo do "odzywania się" w tej Europie. I to jest cały pomysł lansowany przez partię rządzącą na tę nową sytuację. W tej wizji z góry zakłada się, że Polska samodzielnie jest krajem bezsilnym, nic nieznaczącym, niemającym możliwości zbudowania żadnej przeciwwagi wobec hegemonii Niemiec, a wszystko, co możemy robić, to wpisać się w niemiecką koncepcję Europy i liczyć na to, że udzielą nam w niej głosu. Mówił o tym zresztą w swoim exposé Donald Tusk - chodzi o to, by Niemcy zaprosiły nas do stołu.
Jak Pan ocenia to podejście? Jest realistyczne?
- Według mnie, nie ma żadnych przesłanek, by plan realizowany przez panów Tuska i Sikorskiego uznać za realistyczny. Jednocześnie dla państwa polskiego oznacza to po prostu utratę podmiotowości, a taką wizję całkowicie odrzucam jako skrajnie antypolską. Ale nawet jeśli przyjąć ten plan jako projekt zupełnie teoretyczny, to w ciągu ostatniego półrocza nie było jakiegokolwiek dowodu świadczącego o tym, że po objęciu przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej uwzględniono Polskę jako równorzędnego partnera przy rozstrzyganiu spraw związanych z przyszłością Europy. Nie było ani jednej takiej sytuacji. Ani jednego wspólnego oświadczenia Angeli Merkel i Donalda Tuska w tej sprawie, nawet jednego polsko-niemieckiego spotkania lub szczytu Trójkąta Weimarskiego, w ramach którego zabrano by głos na temat przyszłości Unii Europejskiej. Ani razu Niemcy nie zaprosiły nas do dyskusji na temat przyszłości Wspólnoty. Ani jednego przykładu, i to w czasie głośno zapowiadanej w kraju polskiej prezydencji, gdy głos naszego rządu powinien być w Europie bardziej słyszalny niż zwykle.
Sikorski mówił, że w ramach kreślonej przez niego koncepcji status Polski byłby taki, jak stanów wchodzących w skład USA. Czy rzeczywiście pod patronatem Niemiec powstaną Stany Zjednoczone Europy?
- To porównanie jest tak szokujące, że aż trudno je komentować. Należy pewnie przypomnieć panu Sikorskiemu, że stany wchodzące w skład Stanów Zjednoczonych nie mają suwerenności. Jeśli więc minister Sikorski jako szef MSZ mówi coś takiego, to znaczy, że deklaruje on, że Polska chce stać się niesuwerennym podmiotem politycznym. Fakt, że poszczególne stany mają swobodę kształtowania swojego prawa wewnętrznego w ramach federacji amerykańskiej, nie oznacza, że mają status suwerennego państwa. Dlatego takie porównanie jest szokujące i mam nadzieję, że jest ono tylko i wyłącznie figurą retoryczną, a nie oświadczeniem politycznym. Mam nadzieję, że sam minister z tych słów szybko się wycofa, bo coś takiego kwalifikuje się przecież do Trybunału Stanu.
"Stanów Zjednoczonych Europy" nie musimy się więc obawiać?
- To pomysł kompletnie nierealistyczny, świadczący o braku wiedzy i kompetencji ministra Sikorskiego w sprawach europejskich. Federacja amerykańska, o czym świadczy amerykańska konstytucja, została powołana przez lud - bo w ten sposób należy tłumaczyć zapisane w niej słowa: "My, naród". A więc był to demokratyczny akt wyrażony przez konkretny podmiot. W Europie nie istnieje ani lud, ani tym bardziej naród europejski, który mógłby powołać do życia europejską federację. Europa była i jest wolnym związkiem wolnych narodów. Wszystko, o czym mówił minister, to kompletne pomieszanie pojęć.
W jaką sytuację wpychana jest Polska, skoro szef MSZ deklaruje posłuszne włączanie się do europejskiej federacji pod patronatem kanclerz Niemiec, co zarazem łączy się z przyzwoleniem na utratę podmiotowości?
- To, co obserwujemy, jest dowodem na to, że nigdy nie nadchodzi epoka poststrategiczna. W polityce zagranicznej ciągle stoimy wobec wyborów strategicznych - utrzymywania bytu państwowego i narodowego. Nigdy nie jest tak dobrze, że możemy spocząć na laurach i zajmować się tylko i wyłącznie "ciepłą wodą w kranie". Politykę zagraniczną mogą więc odpowiedzialnie prowadzić tylko poważni politycy, dla których najwyższym nakazem jest zachowanie polskiej podmiotowości.
Sytuacja wokół Polski się komplikuje, z czynnym udziałem ekipy Donalda Tuska.
- Polska de facto traci ostatnie instrumenty oddziaływania na swoje otoczenie i bezpieczeństwo narodowe. Straciliśmy na przykład wpływ na to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą. Teoretycznie mamy dobre stosunki z Rosją, obwód kaliningradzki ma być przykładem dobrych stosunków UE - Rosja, ale jednocześnie ta sama Rosja decyduje się na rozmieszczenie na jego terytorium rakiet, które będą wycelowane w polskie instalacje wojskowe. To tylko sam obwód kaliningradzki, a co dopiero mówić o całej polityce rosyjskiej wobec Polski i naszej wobec Rosji, szczególnie w kontekście smoleńskim? Jeśli chodzi o Białoruś, to nie mamy tam już żadnego wpływu, Łukaszenka robi sobie, co chce, my najwyżej wydajemy mu opozycjonistów do zamknięcia w więzieniu. Nie mamy też wpływu na to, co dzieje się w krajach bałtyckich, a do tego trwa zimna wojna z Litwą. Utraciliśmy wpływ na to, co dzieje się na Ukrainie, i wycofaliśmy się z Kaukazu.
Jakie będą tego konsekwencje?
- Straciliśmy właściwie wszystkie instrumenty dwustronnego kształtowania polityki wschodniej, która jest po prostu kluczem do naszego bezpieczeństwa. Do tego dochodzą deklaracje Radosława Sikorskiego, który mówi otwarcie, że mamy być elementem polityki niemieckiej. W związku z tym nikt nie będzie w przyszłości pytał nas o zdanie. Jeśli będzie miał coś do załatwienia w Unii, to będzie kierował się do głównego gracza, a więc Niemiec. Po co wynajmować pośrednika w postaci Polski, która i tak twierdzi, że tylko wspiera Niemcy, a sama nie ma własnej polityki? Polska nie będzie więc punktem odniesienia dla innych krajów regionu. Tracimy więc pozycję na wschodzie, tracimy podmiotową pozycję w polityce europejskiej, nie wchodzimy do Rady Bezpieczeństwa ONZ na własną prośbę. Polska polityka zagraniczna znajduje się w głębokim regresie i to w sytuacji, gdy stajemy wobec kluczowych decyzji strategicznych ważących o naszym bezpieczeństwie i suwerenności. Problem polega jednocześnie na tym, że zalane propagandą rządową społeczeństwo nie widzi, że kontynuacja polityki prowadzonej przez ostatnie 4 lata prowadzi do postawienia znaku zapytania nad naszą podmiotowością narodową. To naprawdę poważna sytuacja.
A czy w tej dramatycznej sytuacji polska polityka ma narzędzia i możliwości, by utrzymać podmiotowość i przełamać złą passę w dyplomacji?
- Uważam, że jest to możliwe. Ale by tak się stało, potrzebna jest w polskiej polityce zagranicznej rewolucja moralna i kompetencyjna. Jako opozycja będziemy starali się wskazywać na alternatywne scenariusze, bo takie są w zasięgu ręki. Potrzeba do tego z jednej strony wyobraźni, a z drugiej kręgosłupa wartości moralnych i narodowych, które kierujący polską polityką zagraniczną powinien posiadać. Nie można mówić "finis Poloniae", ale w sposób kompetentny tę politykę prowadzić. Gdyby była możliwość realnej debaty i prezentowania na równych prawach realnych koncepcji politycznych opinii publicznej, to jestem pewien, że Polacy zobaczyliby, że są ludzie i ośrodki zdolne do podjęcia się tego zadania.
Dziękuję za rozmowę.