n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

czwartek, czerwca 28, 2018

Fenomen Władysława Pobóg Malinowskiego

Moje Kresy. Fenomen Władysława Pobóg-Malinowskiego

Władysław Pobóg-Malinowski z pierwszą żoną, Anną Marią Fijałek,  i córką (w środku) Ireną.  Ze zb. dr. Andrzeja Ruszczaka z Gdańska - siostrzeńca PoWładysław Pobóg-Malinowski z pierwszą żoną, Anną Marią Fijałek, i córką (w środku) Ireną. Ze zb. dr. Andrzeja Ruszczaka z Gdańska - siostrzeńca Poboga
Władysław Pobóg-Malinowski - bodaj najwybitniejszy polski historyk emigracyjny, nim zapisał się na trwałe w historiografii, przeżył we wczesnej młodości brutalne oskarżenie, o czym pisałem przed tygodniem.

W procesie, który był bacznie śledzony przez ówczesną prasę polską, bronił go m.in. wybitny prawnik Stanisław Szurmiej (ojciec pisarki Stefanii Kossowskiej) wspomagany przez liczny zespół adwokacki. Zarzuty, które wytaczała strona rosyjska i częściowo ukraińska (bo w obozie internowanych, gdzie Pobóg-Malinowski był zastępcą komendanta, więziono również jeńców wziętych do niewoli w wojnie polsko-ukraińskiej), były dość miażdżące. Proces zakończył się dla Pobóg-Malinowskiego oraz jego bezpośredniego przełożonego kpt. Franciszka Wagnera szczęśliwie.
Po uniewinnieniu irehabilitacji przez sąd Władysław Pobóg-Malinowski mógł wrócić do armii polskiej. Ożenił się z córką majora Fijałka - Anną Marią Fijałek i dzięki teściowi trafił do szkoły artyleryjskiej w Toruniu. Po jej ukończeniu został oficerem, wysoko ocenianym przez przełożonych. W opiniach wewnętrznych pisano o nim, że jest „nadzwyczaj inteligentny, gorliwy i wzorowy w wykonywaniu obowiązków”. Po toruńskiej szkole trafił do garnizonu krakowskiego i podjął tam studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, których nie ukończył. Przebywając w Krakowie, zaczął pisać nowele i pierwszą powieść, której akcję umieścił w małym kresowym garnizonie. Mając na utrzymaniu żonę i córkę, dorabiał również tłumaczeniami literatury rosyjskiej.
W 1925 roku w krakowskim „Ilustrowanym Kurierze Polskim” opublikował entuzjastyczną recenzję książki Piłsudskiego „Moje pierwsze boje”, która go urzekła. I wybuchła wówczas awantura, bo gen. Stanisław Szeptycki, który nie znosił Piłsudskiego, gdy dowiedział się, że jego adiutant jest autorem entuzjastycznej recenzji, usunął go z posady. Nie wiadomo do końca, jak to było, bo sam Pobóg-Malinowski twierdził, że przeszedł z garnizonu krakowskiego do Złoczowa na własną prośbę. Można wątpić, aby oficer o ambicjach literackich sam, z nieprzymuszonej woli chciał się przenieść z akademickiego miasta, o dużych zasobach bibliotecznych i wielkiej ofercie kulturalnej do małego garnizonu na galicyjskiej prowincji. Co prawda Złoczów miał życie towarzyskie, ale jakże mizerne przy tym, co oferował Kraków. Na decyzję o wyborze Złoczowa na pewno wpływ miał fakt, iż tam mieszkała z mężem - dr. Leopoldem Bilowickim - jego siostra Maria.
Pobóg związał się ze Złoczowem na trzy lata. Był tam cenionym i szanowanym oficerem, trzykrotnie w tym czasie odznaczonym. 12 Pułkiem Artylerii Lekkiej, w którym pełnił służbę, dowodzili wówczas pułkownicy Otton Alojzy Axmann i Karol Ignacy Nowak. Pobóg był oficerem łącznościowym. W Złoczowie napisał broszurę „Stefan Żeromski - życie i twórczość”, która wyszła nakładem Wilhelma Zukerkandla. Ale przełomem w jego życiu stał się odczyt o Piłsudskim, który wygłosił w złoczowskim pułku 19 marca 1928 roku, w dniu urodzin marszałka. Zrobiło to na słuchaczach - nie tylko wojskowych, ale też na zaproszonych do koszar przedstawicielach złoczowskiej elity - wielkie wrażenie. Trzy miesiące po tym odczycie oficyna Zukerkandla, która reagowała bezbłędnie na wszelkie nowinki, wydała broszurę z poszerzoną wersją wykładu Malinowskiego pt. „Symbol bohaterstwa - rzecz o marszałku Piłsudskim”.

Pod skrzydłami Fortuny

Broszura spotkała się z wyjątkowym przyjęciem. Cieszyła się poczytnością. W ciągu kilku miesięcy doczekała się drugiego wydania. Była recenzowana w prasie lwowskiej, krakowskiej i warszawskiej. Książka gloryfikowała Piłsudskiego i zwróciła uwagę na młodego, 30-letniego oficera ze Złoczowa. Zainteresował się nim szef Wojskowego Biura Historycznego gen. Julian Stachiewicz, jeden z pięciu najbliższych współpracowników i przyjaciół Piłsudskiego. Stachiewicz dostrzegł talent w młodym poruczniku i otoczył go specjalną opieką. Podjął też wówczas jedną z najbardziej ryzykownych decyzji w swoim życiu, na przekór rutynie i konwenansom. Szukając autorów do napisania historii obozu Piłsudskiego, postawił na nieznane nazwisko. Rozpoczął wówczas realizację dyrektywy marszałka, który twierdził, że „jeśli sami sobie nie napiszemy historii, to inni ją tak napiszą, że się w niej nie poznamy”. Stachiewicz, tworząc zespół historyków do napisania dziejów obozu sanacyjnego, postawił na młodego człowieka, właściwie amatora - bez studiów historycznych, a nawet z brakiem matury. Pominął utytułowanych profesorów uniwersyteckich.
Tak więc przy wielkim wsparciu złoczowskiej oficyny Zukerkandla i gen. Juliana Stachiewicza mityczna Fortuna położyła dłoń na ramieniu Pobóg-Malinowskiego. Tak zaczął się wysoki lot oficera ze złoczowskich koszar. Gdyby nie trafił wówczas pod skrzydła Stachiewicza, może zostałby w historii Polski tylko jako niechlubny bohater strzałkowskiego incydentu. Oprócz kwalifikacji trzeba mieć szczęście - mawiał cesarz Napoleon, mianując swych marszałków.
Stachiewicz szybko doprowadził do przeniesienia Pobóg-Malinowskiego ze Złoczowa do Warszawy i tym samym spełnił jego marzenia. Dał mu wielką, niewymierzalną szansę. Malinowski z dnia na dzień wszedł do elity politycznej obozu rządzącego nie jako polityk, ale jako historyk, publicysta i literat. Mógł na co dzień spotykać czołówkę piłsudczyków i widywać samego marszałka.

Trzytomowe opus magnum

W połowie września 1929 roku zlikwidował mieszkanie w Złoczowie i z żoną oraz czteroletnią córką przeniósł się do Warszawy. Zakończył wówczas swą karierę wojskową. Miał 30 lat i mocne oparcie w zafascynowanym nim i chroniącym go Julianie Stachiewiczu - wówczas młodym, czterdziestokilkuletnim generale chorym na gruźlicę. Stachiewicz będzie go osłaniał i szefował mu aż do swej śmierci w 1934 roku. A była to ważna sprawa, bo młody, zdolny publicysta o talentach historycznych szybko znalazł się w oku cyklonu związanym z różnymi interesami politycznymi i interpretacjami przeszłości byłych legionistów. Malinowski został sekretarzem redakcji monumentalnego wydawnictwa „Pisma - mowy - rozkazy Piłsudskiego” i rozpoczął pracę nad szczegółową, erudycyjną biografią polityczną marszałka. Zwieńczeniem tej pracy stało się już po wojnie, na emigracji we Francji, jego opus magnum - trzytomowa „Najnowsza historia polityczna Polski 1864-1945”, które wprowadziło go do panteonu wybitnych polskich historyków.
Janusz Cisek, dyrektor Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku, stwierdził, iż trzytomowe, liczące ponad 1800 stron drobnego druku dzieło Pobóg-Malinowskiego stało się „ewangelią nie tylko dla piłsudczyków, ale wszystkich, którzy chcieli poznać meandry polskiej walki o niepodległość na przełomie XIX i XX wieku.
„Najnowsza historia polityczna Polski” Władysława Pobóg-Malinowskiego jest ogromną, wielowątkową, erudycyjną kroniką spraw oraz losów Polski i Polaków. Jest tam zapis faktów wydobytych z archiwów, z dokumentów rodzinnych, relacji, pamiętników, wspomnień, rozmów ze świadkami wydarzeń. Malinowski okazał się mistrzem w inicjowaniu źródeł wywołanych. Głosił kult precyzji i konkretu. Wiedział, komu i jakie zadać pytanie. Częstokroć pytał różne osoby o te same sprawy. Tym samym ten niezwykle pracowity człowiek - można rzec: klasyczny japoński pracoholik - uchronił od zapomnienia tysiące faktów, które wydobył z relacji i rozmów ze świadkami historii. Umiał omijać meandry nudziarstwa, pisząc o najbardziej zagmatwanych procesach walki politycznej. Potrafił pisać barwnie, sugestywnie, z rozmachem i budzić zainteresowanie historią. Walnie przyczynił się do zbudowania legendy i mitu Piłsudskiego.
Nie był w tym, co pisał, obiektywny. Był zgryźliwy i napastliwy w stosunku do wrogów i przeciwników politycznych, a faworyzował i łatwo usprawiedliwiał swoich idoli politycznych, z marszałkiem Józefem Piłsudskim na czele. Nie przemilczał jednak ich słabości i błędów. Był dla nich tylko nazbyt wyrozumiały. Szedł czasem pod prąd wyobrażeniom i interesom poszczególnych rywalizujących oraz zwalczających się grup w swoim obozie politycznym. Częstokroć drażnił nieznośną tezą, ale jednocześnie wciągał czytelnika w dywagacje i zmuszał do wyrobienia własnej opinii. Było to w zdecydowanej kontrze do tego, co pisali w PRL Włodzimierz Tadeusz Kowalski, Olgierd Terlecki, Zbigniew Załuski, a nawet Andrzej Garlicki - równie utalentowani pisarsko krajowi historycy i publicyści.
Władysław Pobóg-Malinowski był w dążeniu do celu uparty i bezkompromisowy, czym narażał się wielce wpływowym postaciom i zatruwał sobie życie codzienne, a zdarzało się, że unicestwiał swe przyjaźnie.

Cena bezkompromisowości i odwagi cywilnej

Wśród jego zaciekłych adwersarzy byli nierzadko ministrowie i premierzy rządu sanacyjnego oraz żona marszałka - Aleksandra Szczerbińska-Piłsudska, która nie szczędziła mu najostrzejszych ocen i epitetów. Mówiła i pisała o nim z nienawiścią. Nie pozostawał jej dłużny. Nazywał ją często (co prawda w rozmowach z przyjaciółmi i w listach do nich) „jędzą”, „wiedźmą” i „wdową narodową”. Bardzo różnił się w poglądach politycznych ze swoim szwagrem - dr. Leopoldem Bilowickim, który był pod wpływem ideologii Romana Dmowskiego, przywódcy Narodowej Demokracji.
Pobóg-Malinowski przypominał i wyciągał na światło dzienne sprawy niewygodne dla rządzącej elity, a później dla emigracyjnych uchodźców w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Pisał bowiem o socjalistycznej przeszłości Piłsudskiego, o jego napadzie na pociąg pocztowy pod Bezdanami, o indyferentyzmie religijnym marszałka i jego przejściu na ewangelicyzm. Szczególnie te dwie ostatnie sprawy były niewygodne dla cenzorów z obozu sanacyjnego. Napad na pociąg w Bezdanach pod Wilnem i zajęcie przez Piłsudskiego 200 tysięcy rubli na cele partyjne wykorzystywali propagandowo ukraińscy nacjonaliści. Gdy sądzono ich za napady na banki i poczty, m.in. w Truskawcu, Peczeniżynie, Bóbrce czy Gródku Jagiellońskim, twierdzili, że walcząc o niepodległą Ukrainę, robią to samo, co robił dwadzieścia lat wcześniej marszałek Piłsudski. Mówienie w katolickim społeczeństwie, że przywódca państwa przez wiele lat był ewangelikiem i miał indyferentny stosunek do religii rzymskokatolickiej, też było niewygodne.
Władysław Pobóg-Malinowski był bezkompromisowym antykomunistą. Krytykował system komunistyczny we wszystkich jego aspektach. Pisał i mówił o tym na falach Radia Wolna Europa. Nie był w stanie przebaczyć nikomu, kto podał rękę Sowietom (z gen. Władysławem Sikorskim i premierem Stanisławem Mikołajczykiem włącznie). Potępiał każdego, kto pojechał do Warszawy po 1945 roku, choćby intencje ratowania jakiejś cząstki dobra narodowego były oczywiste. Pod tym względem był ślepym fanatykiem.
U schyłku życia ciężko chorował na odnowioną gruźlicę.
Był ostro atakowany zwłaszcza za trzeci tom swojej „Najnowszej historii politycznej Polski” przez historyków i publicystów w kraju, ale też przez przeciwników na emigracji, szczególnie przez narodowców, takich jak Karol Zbyszewski - redaktor naczelny „Dziennika Polskiego” w Londynie. To przyśpieszyło jego śmierć. Zmarł w Genewie w 1962 roku, w wieku 63 lat. W nekrologu nawet przeciwnicy pisali o nim, iż stworzył „dzieło tyleż stronnicze, co bez mała genialne”. Zajął poczesne miejsce w historiografii Polski i na pewno długo je utrzyma.

środa, czerwca 20, 2018

Wojna o pogodę

wtorek, czerwca 19, 2018

( ) myślą, że najgorsze będzie dla nich, gdy przejmiemy ich mienie bezspadkowe. Nie wiedzą, że od pewnego czasu już przejmujemy ich myśli


Kabała, dobroduszność i sztuka wojny czyli politycy PIS-u i czarodziejski płaszcz

SEE
 A A A

  
Skarbem dla nas jest ktoś ponad miarę dobroduszny, ktoś maksymalnie naiwny  a do tego inteligentny. Na takich czekamy nieraz kilkanaście lat. Taki to zrobi większą dla nas robotę niż dziesięciu agentów. A wiesz, jak za nim idą ludzie, jak mu zawierzają... Tacy dobrzy aż do przesady i do tego inteligentni są dla nas jak kondensatory gromadzące wokół siebie miliony dusz i umysłów. A potem się tych dobrych pozbywamy. Dajemy na czoło naszego bezwzględnego kłamcę, retora. Ten dobry umocował instytucjonalnie przeróżne nasze przyczółki. Za pomocą tych przyczółków wzbudzamy naprzemiennie - chaos, nadzieję, zagrożenie, obojętność. I jakoś się kręci. Powoli obsadzamy komórki do wynajęcia w sektorze państwowym i prywatnym. I tak to jakoś leci, nie narzekamy. Powolutku. Byle była rotacja. Nadziejom nie można dać wygasać , ani ich rozprzęgać.
Czy się nigdy nie mylimy, czy nasze plany nie "wysypują się" , czy nie bywa tak, że gubi nas nasza łapczywość, syndrom trzeciego życzenia do złotej rybki, po którym wszystkie darmowe dary znikają?  Po którym zaczynamy być nienawidzeni?  Czy nie musimy walczyć z podobnymi grupami z innego kodu kulturowego, też stosującymi "sztukę wojny"?  Za dużo chciałbyś wiedzieć... Pewnie chciałbyś jeszcze zapytać, kto z nami wygra na pewnym określonym terenie. Hmm, wygra ten, który dobro w sobie okiełzna dalekowzrocznym rozumem i ten, kto znajdzie klucz do tego, jak dezaktywować nasza magię słów, naszą kabałę zabierania mocy państwom i ich obywatelom . To jest do zrobienia i jest jeden, który może to zrobić. Tylko musi  się nauczyć przenikać wzrokiem pochlebców i zdrajców..  
No, ale teraz muszę już kończyć, bo idą nasi gospodarze, nasi naiwni, za nimi sprytni i kilku zdrajców i zaraz będą zapalać  światełka naszej cywilizacji, haha!. Śmierć Grecji, Rzymowi i religii Jeszui! Niech żyje sztuka wojny! Niech żyje kabała, dzięki której słowa wypowiadane przez człowieka stają się jego największymi wrogami!  Konstytucja staje się  brzmiącym jak cymbał poematem nieistniejącego humanitaryzmu, kodeksy karne - mętnymi stawami sprzecznych dygresji, sterowanymi przez nas za pomocą śluz wieloznaczności. Kabała ta nasza święta, dzięki której nic nie oznacza już niczego stałego a wszystko opalizuje jak bańka z błota w kałuży. Nic już nic nie znaczy, słowa wszystkie tracą sens a  mimo to wszyscy idą tam, gdzie chcemy. Ave, Kabbalah, morituri te salutant! Witaj Kabało! Idący na śmierć cię pozdrawiają!
Wiesz, oni myślą, że najgorsze będzie dla nich, gdy przejmiemy ich mienie bezspadkowe. Nie wiedzą, że od pewnego czasu już przejmujemy ich myśli. A na drugim etapie,  żeby tak powiedzieć – czynimy ich myśli „bezspadkowymi”, zrywamy ciągłość ich idei, ich ideałów. Odbieramy im ich bohaterów, ich święta, ich marzenia. Nazywamy je ksenofobicznymi, chorobliwymi, niezdrowymi. Oczywiście bez prowokatorów byłoby trudno. Wstawiamy więc w ich tłumy kilku takich, którzy mają za pomocą techniki wylewania dziecka z kąpielą zneutralizować i napiętnować te ich ideały, które mogłyby być dla ich państwa barierą immunologiczną. Wyjmujemy z ich imaginarium kilka idei przez co pozostałe stają się bezskuteczne lub niezrozumiałe. Wyjmujemy te idee napiętnowując je jako ksenofobiczne, skrajne, radykalne, nacjonalistyczne. Nie zauważają tego. Nie zauważają,  gdyż dzieje się to już w połowie procesu anestezjologicznego, w połowie hipnozy kabalistycznej.
Tak już ich urobiliśmy magią naszych pojęć, że uwierzyli nawet w taką niedorzeczność jak ta, że ksenofobia to największy grzech, haha! Tak im wytrepanowaliśmy mózgi, że przestali rozumieć, iż ksenofobia to po prostu idea organizmu, całości, idea obecna w błonie komórkowej, idea bariery immunologicznej, straży granicznej, straży celnych i polityki migracyjnej. Czasem to mnie aż szokuje jak powierzchownie myślą i jak łatwo i szybko wpadają w nasze, dość proste pojęciowe siatki na motyle... Powinni się rumienić nawet śpiąc, dumni potomkowie Herona, Galena kupują od nas taka słomę pojęciową, że aż papier się czerwieni.
Operujemy na przemian zawstydzaniem ich, presją, groźbą. Ale – o, cudzie dawnej, świątynnej inkantacji – najskuteczniej działa właśnie repetycja, inkantacja, zaklęcie i wielokrotność jego powtarzania. Wymuszamy na ich przywódcach pewne zaklęcia, pewne magiczne zobowiązania, które oni zaczynają coraz częściej wstawiać do swoich przemówień, mów takie sekwencje wyrazów jak: Nie będzie zgody na..., Państwo polskie będzie walczyć z... Nigdy nie pozwolimy na... Po takiej anatemie (Anathema sit! – znaczy w języku dogmatyki ‘bądź przeklęty!”, źródło tego typu uzurpacji kontroli słów jest jawnie religijne) przemawiający przywódcy narodu  mogą wstawić przymiotnik „chorobliwy”, mogą połączyć go z rzeczownikiem „nacjonalizm” lub ‘patriotyzm”, „chorobliwy” mogą zastąpić przymiotnikiem „radykalny”, „ekstremistyczny”, „skrajny”. Oczywiście musi być w tej inkantacji słowo „antysemityzm”. Jakby go nie było, a była tylko ksenofobia i faszyzm, to tak jakby przeżegnać się w imię Syna i Ducha św. – pomijając Ojca. A muszą być wszystkie 3 osoby gwarantujące myśli osłabiające zdolności państwa do trwania i przetrwania. I to osłabianie instynktu państwowotwórczego i tożsamościowego płynie z tych przemówień, wpływa do głów słuchaczy. Tresuje ich myśli i uczucia, piętnuje i selekcjonuje.