n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

czwartek, grudnia 25, 2014

socjudEU: F r a n c e selbstmord

Francuski bestseller: "Źródłem zła we Francji są imigranci"

8 listopada 2014, 09:41   Brak komentarzy    

Francuski bestseller: "Źródłem zła we Francji są imigranci"

Fot. Philippe Huguen/AFP/Getty Images

( )  książka Erica Zemmoura pt. "Suicide Francais" (Francuskie samobójstwo) bije we Francji rekordy sprzedaży, a debata jaką wywołała, nie schodzi z pierwszych stron gazet. Autor wieszczy schyłek Francji, którego przyczyną są kobiety, geje i imigranci.

Wydana we Francji blisko miesiąc temu książka sprzedaje się w ilości 15 tysięcy egzemplarzy dziennie, wydrukowano ich już 300 tysięcy. Jak pisze tygodnik "Le Point", książka jest fenomenem wydawniczym. W czwartek magazyn "Causeur" zapowiedział 9-stronicowy raport specjalny na temat Zemmoura, który trafił na okładkę czasopisma.
"Francuskie samobójstwo", w którym autor stara się między innymi wybielić reżim Vichy, wywołuje kontrowersje nawet za granicą. Amerykańskie radio NPR w tekście zamieszczonym na swoich stronach internetowych pisze, że "w wielkim skrócie Zemmour twierdzi, że
Francja jest na etapie schyłkowym, ponieważ (...) jej dawne wartości zostały zastąpione przez agendę feministyczną, pro-gejowską i egalitarną".
Według sondaży, na które powołuje się "Le Point" 62 procent Francuzów ma na temat Zemmoura opinię negatywną po opublikowaniu jego najnowszej książki, jednak w grupie wyborców i sympatyków skrajnie prawicowego Frontu Narodowego (FN) poparcie dla autora sięga niemal 70 procent.
Ze zwolennikami FN łączy Zemmoura przekonanie, że źródłem zła we Francji są imigranci, zwłaszcza z krajów arabskich. Podobnie jak FN, autor głosi otwarcie niechęć do wyznawców islamu, a także do Unii Europejskiej, gospodarki wolnorynkowej i kapitalizmu. Dochodzi do tego nieskrywany rasizm oraz nieakceptowanie zmian, jakie niesie ze sobą globalizacja.
Antypatie te sięgają tak daleko, że autor "Suicide Francais" pochwala niektóre tezy marksizmu. Twierdzi, że kapitalizm niszczy rodzinę, a w swym Panteonie umieszcza, prócz Napoleona, reżimu Vichy i generała de Gaulle'a, także byłego pierwszego sekretarza francuskiej Partii Komunistycznej Georges'a Marchais, który wzywał do zablokowania imigracji i odmawiał potępienia agresji Związku Radzieckiego na Afganistan.

Według Zemmoura źródłem francuskiego kryzysu są "mroczne podziemne wpływy brukselskich technokratów, 'lobby' homoseksualistów, feministki, elity, cudzoziemcy, mniejszości oraz muzułmanie" - pisze "Le Monde". Francja "poddana jest matriarchatowi" oraz "władzy gejów" - pisze Zemmour. Jego zdaniem triumf globalizacji wolnej wymiany handlowej doprowadził do "sprostytuowania" Francji.

Zemmour, na co dzień felietonista dziennika "Le Figaro", jest autorem kilku książek, w tym "Pierwszej płci" poświęconej niebezpiecznie rosnącym wpływom kobiet, co doprowadza do "demaskulinizacji mężczyzn".
Tezy formułowane przez autora "Suicide Francais" skrytykował w mocnych słowach premier Manuel Valls. Z płomienną krytyką wystąpiło też wielu ekonomistów, publicystów, a wśród nich słynny pisarz-polityk Jacques Attali.

Jednak sprzedaż książki nie spada, a pierwszy nakład rozszedł się w ciągu tygodnia. Jak pisze dziennik "Les Echos", sukces tej książki sam w sobie jest dowodem na pewien kryzys Francji, bowiem wysoka sprzedaż tak słabej, pełnej nadużyć, a zarazem niesłychanie pesymistycznej pozycji świadczy o społecznych nastrojach. Takiej publikacji nie wolno jednak pozostawić bez odpowiedzi. To dopiero byłoby kryzysem Francji - konkluduje "Les Echos.

poniedziałek, grudnia 22, 2014

Niemcy popierają fałszowanie wyborów

Między kunktatorami a dogmatykami


W polityce nie jest sztuką  mieć rację -  ale pociągnąć za sobą ludzi, którzy tej racji nie widzą lub nie chcą widzieć. Dlatego trzeba używać instrumentów, które pozornie wydają się nieskuteczne. W przeciwnym wypadku zostajemy wyizolowani ze społeczeństwa, a to oznacza śmierć dla każdego walczącego z dyktaturą. Jej obalenie musi poprzedzać całkowita delegitymizacja systemu w oczach społeczeństwa i powszechne przekonanie o możliwości jego pokonania. Musimy więc używać narzędzi, które takie przekonanie wywołają.

Po stronie niepodległościowej zyskuje na popularności przekonanie, że skoro wybory były, są i BĘDĄ sfałszowane, nie ma sensu brać w nich udziału lecz postawić na kryterium uliczne, do którego obecnie nie ma jednak chętnych. Podobnie, po co składać protesty wyborcze, skoro rolą sądów jest tuszowanie fałszerstw wyborczych i generalnie obrona dyktatury, represjonowanie opozycji i kneblowanie wolnego słowa.

Jest to myślenie dogmatyczne, gdyż wybiera narzędzie słuszne ideologicznie, a nie skuteczne, przez co nie osiągniemy sprawiedliwych celów.

Bojkot nie będzie zauważony, gdyż nic łatwiejszego jak sfałszować wskaźnik frekwencji, skoro można wydrukować całe wybory. Sądy zaś nie będą miały okazji by się dyskredytować swoimi decyzjami.

Przeciwnicy bojkotu i obywatelskiego nieposłuszeństwa sądzą, że siedzenie cicho i demonstrowanie grzeczności i rozsądku w sytuacji braku sytuacji rewolucyjnej pozwoli zyskać szersze poparcie. Ludzie będą masowo głosowali, wiedząc, że partia rozsądku pozwoli te głosy sfałszować i będzie demonstrować swe posłuszeństwo, stając w jednym szeregu z reżymem przeciwko nielicznym nieposłusznym, dzięki czemu wyborcy się nie przestraszą i nie uciekną.

Zdelegitymizować dyktaturę 

Udział w głosowaniu jest konieczny, nie po to by wygrać kartą wyborczą, gdyż fałszerze czuwają, ale jako sposób na delegitymizację dyktatury. Głosuje się by zmusić władze do fałszowania na masową skalę niekorzystnych dla nich wyników, a następnie użyć tego faktu jako katalizatora protestów i powód do obywatelskiego nieposłuszeństwa i dyskredytacji dyktatury na forum międzynarodowym, a zwłaszcza u jej zachodnich sponsorów. Ta walka przeciw fałszerstwom ma być środkiem do mobilizacji społeczeństwa.

Oczywiście konieczne jest samodzielne policzenie oddanych głosów, publikowanie składów komisji, gdzie doszło do fałszerstw, szeroka kampania dyskredytacji fałszerzy, itp.

Dlatego należało demonstrować zaraz po I turze pod hasłem: żądamy powtórzenia sfałszowanych wyborów i wezwać do głosowania w II turze pod hasłem: nie pozwolimy sfałszować II tury. Protest o 3 tygodnie późniejszy, gdy napięcie opadło, służył jedynie neutralizacji radykałów.

Podobnie masowe zalewanie sądów protestami ma służyć nie uzyskaniu sprawiedliwych wyroków, bo to niemożliwe, ale dyskredytacji sądów w kraju i zagranicą. Sądy będą musiały tuszować fałszerstwa i o to właśnie nam chodzi. Im większa będzie skala tego bezprawia, tym większe możliwości delegitymizacji dyktatury. Dlatego teraz należy założyć Ruch przeciw fałszerstwom wyborczym na jak najszerszej, niepartyjnej bazie, choć bez wariatów, którzy po stronie patriotycznej występują w wyjątkowym skupieniu.

Argument, iż musimy być grzeczni rezygnując z obywatelskiego nieposłuszeństwa, bo zdelegalizują partię oznacza uleganie szantażowi, a więc przegraną. A niech zdelegalizują. Trzeba obnażyć dyktatorski charakter władzy, uniemożliwić jej krycie sią za manipulacją i wykorzystać to na arenie międzynarodowej.

Władzę należy postawić wobec alternatywy: albo zezwalacie na uczciwe wybory i tracicie rządy, albo masowo fałszujecie wybory, uciekacie się do represji i nagiej siły i macie problemy z buntem w kraju, a w Unii za nieskuteczność w stosowaniu fasadowej demokracji.

PKW

Zajęcie PKW otworzyło dyskusję na sensem akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa. Nasuwają się trzy uwagi.

Kluczową sprawą jest zawsze kto będzie symbolem protestu. Powinien on uderzać w symbole przeciwnika, a nie ośmieszać naszą stronę. Nikt nie będzie analizował jak bardzo pluralistyczne było kierownictwo protestu, ani która część haseł była słuszna. Twarzą protestu był Grzegorz Braun, twierdzący od 2 lat, że trzeba się powstrzymać od wszelkiego działania, gdyż wszystko jest prowokacją niemiecką, na Polskę czyhają Żydzi i Amerykanie, a my powinniśmy modlić się o króla. Mieliśmy już króla Mikołaja I, ale według Brauna zdetronizowaliśmy go w wyniku prowokacji masonów.

Jest oczywiste, że akcja ta została odebrana przez wielu jako prowokacja. Choć gdy okazało się, że Ruch Narodowy uniemożliwił młodzieży wejście do budynku, a Korwin zaczął nawoływać do protestu ale za rok, stało się jasne, że nie mamy do czynienia z próbą wylansowania alternatywnej opozycji. Dlatego należało spokojnie poczekać i w ogóle nie zabierać głosu. Odcięcie się odebrano jako deklarację posłuszeństwa wobec dyktatury fałszerzy i słabości.

Gdyby zaś doszło do zajęcia budynku przez kilkaset osób, wtedy należałoby się włączyć. Sztuką nie jest odcinanie się od nie swoich akcji ale przejmowanie ich i prowadzenie we właściwym kierunku.

Aparat – wróg czy sojusznik

Działalności politycznej na skalę kraju nie można prowadzić bez aparatu. Ten zaś ma własne interesy, w tym najważniejszy - nie dopuszczenie do konkurencji. Może go realizować, gdy kierownictwo nie rozlicza lokalnych przywódców za brak skuteczności. Jeśli aparat jest bierny i wyprany z elementów twórczych, konsekwencją jest marazm. Stąd dogmatycy wyciągają wniosek, iż skoro aparat PiS jest przeszkodą w walce, należy PiS zastąpić nową formacją.

PiS powstał w połowie 2001 roku i rozwinął się, gdy w 2002 roku w pełni rozgorzała walka wewnątrz oligarchii, czego objawem była afery Rywina i powstanie kolejnych komisji sejmowych w latach 2003-2004. W powstałej próżni i przy czasowym osłabieniu kontroli mógł powstać PiS. Taka sytuacja już się nie powtórzy, więc nowej ogólnopolskiej partii nie da się utworzyć wobec kontroli wszystkich zasobów przez władzę i działalności służb, których celem jest rozbijanie opozycji i tworzenie lub lansowanie ugrupowań kontrolowanych celem kanalizacji niezadowolenia, zwłaszcza młodych.

Naszym zadaniem powinno być wstrząśnięcie aparatem PiSu celem zmuszenia go do otwarcia się i działania. Trzeba u niego wywołać strach o utratę pozycji tworząc niezależny ruch młodzieżowy, który jednocześnie uratuje kolejne pokolenie przed wyprowadzeniem na manowce przez Ruch Narodowy i Korwinistów. Drugie zagrożenie powinien stwarzać całkowicie samodzielny Ruch przeciw fałszerstwom wyborczym.
Rozkład partii może spowodować, że po niej już nic nie powstanie.

Policja medialna

Opozycja występuje w charakterze grzecznej zwierzyny łownej w mediach reżymowych nie tylko ze wzglądu na ego osobnicze, ale jako argument podstawowy twierdzi, iż inaczej nie dotarłaby do społeczeństwa, a uległość ma powodować, że wypada dobrze.

W konsekwencji przypomina zarzynanego kurczaka, który dziękuje, że będzie daniem jakiejś kłamczuchy czy złodzieja. Aby dotrzeć do społeczeństwa trzeba najpierw wygrać walkę z policją medialną, dlatego atak na reżymowych funkcjonariuszy musi być pierwszym zadaniem. Powinien on się zaczynać od pierwszego zdania rozmowy. Policjanci medialni czują się bowiem bezkarnie, ale są tchórzami, których tylko strach przed spotkaniem z opozycją może powstrzymać przed nikczemnością.

Takie występy nie mogą być dziełem jednostki ale zespołu. Trzeba przygotować profile psychologiczne policjantów, dossier ich wypowiedzi, zachowania i decyzji, które podejmowali w momentach decydujących politycznie. Oni muszą się bać spotkania z nami. Tylko wtedy ze strachu przed publicznym ośmieszeniem, zaczną gorzej wykonywać rozkazy, a więc staną się dysfunkcjonalni dla systemu. Dopiero wówczas będziemy mieli okazję przekazać cokolwiek społeczeństwu.

Podobnie należy postępować wobec sędziów i prokuratorów. Jeśli uda się osłabić ich gorliwość w służbie dyktatury, wybijemy jej zęby. Do tej roboty potrzebni są oficerowie liniowi, a nie ugrzecznione ciamajdy.

Umiędzynarodowienie

Zachód, a zwłaszcza Niemcy, popierają fałszowanie wyborów i stosowanie represji wobec opozycji byle tylko obóz niepodległościowy pozostał na marginesie, pod warunkiem wszakże, iż nie jest to widoczne. Zakłamanie i zachowanie pozorów jest bowiem w Unii najważniejsze. Dlatego prowadząc kampanię ukazującą nie tylko fałszerstwa wyborcze, ale także działania prokuratury i sądów jako organów sankcjonujących fałszerstwa i represjonujących dziennikarzy, a jednocześnie chroniących aferzystów i korupcję, utrudnimy zachodnim gwarantom poparcie niedemokratycznych rządów. Tu nie chodzi tylko fałszerstwa ale o funkcjonowanie aparatu bezprawia, stojącego na straży dyktatury w Polsce. Sędziowie przechodzą już z fazy demoralizacji w fazę degeneracji.

Niezależnie od formy, przekaz wysłany na Zachód musi być jasny: popieracie cwaniaków, którzy nie tylko was skompromitują, ale doprowadzą do destabilizacji kraju w środku Europy, co oznacza dla was kłopoty. Lepiej więc będzie dla was, jeżeli dojdziemy do porozumienia, gdyż w przeciwnym wypadku wasze koszty będą większe.

Nie możemy walczyć na dwa zewnętrzne fronty, dlatego porozumienie z zachodnimi sponsorami cwaniaków żerujących na Polsce jest konieczne, ale nie za cenę ich wymiany na takich samych tylko z innej grupy. Ważne są więc jego warunki. Będą on tym lepsze dla nas, im bardziej głośną kampanię uda nam się zorganizować na Zachodzie. Trzeba z jego zakłamania uczynić narzędzie walki o nasze interesy.

Odbudowa ducha

Podstawą trwałości dyktatury jest przekonanie, iż jakakolwiek zmiana jest niemożliwa, zaś opór pociągnie za sobą jeszcze większe koszty dlatego jest nie tylko bezcelowy ale także szkodliwy. Zło zawsze zwycięży, pozostaje więc podporządkowanie się lub wyjazd.

Odpowiedzieć na to należy modą, a nawet kultem bohaterstwa. Musimy popularyzować tradycje walki z tyranią, bo analogie są zaraźliwe. Tak wyśmiewany kult bohaterszczyzny jest nam potrzebny jak powietrze.

Wielką rolą ma tu popularyzowanie naszych powstań narodowych i walki Polaków o wolność innych narodów. Ludzie przekonani o bezsensowności walki nie stawią oporu dyktaturze, lecz będą się nieustannie zastanawiali czy dane posunięcie się opłaca. Dlatego trzeba powrócić do obchodów rocznic wszystkich powstań i tworzyć na ten temat dzieła popkultury. Wytworzyć poczucie elitarności osób zaangażowanych w przywracanie pamięci narodowej.

Poczucie dumy i godności

Podobnie jak w czasach PRL rządy żerujące na Polsce czerpią swą faktyczną legitymizację z przekonania, iż swoim służalstwem wobec Rosji gwarantują nam bezpieczeństwo, natomiast jakikolwiek opór i obrona własnych interesów nieuchronnie doprowadzi do moskiewskiej inwazji. Chcesz żyć bezpiecznie – bądź naszym niewolnikiem – mówią gangsterzy jak niegdyś sekretarze. Nieustanne straszenie Rosją, która rzekomo wszystko może, przetrzyma każdy kryzys, zawsze wygra, a my zawsze zostaniemy jej rzuceni na pożarcie, a przecież byliśmy, jesteśmy i będziemy słabsi, dlatego tylko uległość może nas uratować jest podstawowym instrumentem zarządzania społeczeństwem.

Należy przeciwstawić temu powrót do wielkiej historii. Wskazywać, że jako JEDYNI byliśmy już w Moskwie dwa razy, pokonaliśmy ją nie raz, pokonamy ponownie. Należy nieustannie eksponować wszystkie nasze zwycięstwa nad Rosją. Organizować uroczystości rocznicowe, np. zdobycia Smoleńska. Ukazywać na słabość gospodarczą Rosji i możliwość jej pokonania oraz nieuchronność upadku, którego konsekwencje będą musieli ponieśś moskiewscy służalcy u nas.

Na niemiecką kampanię obciążania Polaków odpowiedzialnością za holocaust należy odpowiedzieć przypomnieniem niemieckich win.

Środkiem powinny byś nie tylko dzieła literackie czy filmowe ale przede wszystkim gry internetowe, zabawy, piosenki, utwory popkultury. Bez odwołania się do emocji, niczego nie osiągniemy.

Wola siły

Przekonanie, że leminga można przekonać dowodzi całkowitego niezrozumienia sytuacji. Tu nie chodzi o żadne argumenty. Leming kieruje się trzema zasadami:

- być zawsze z  władzą, bo ona może wszystko, ona daje i odbiera,
- silniejsi zwyciężają i bycie po ich stronie zapewnia wyższy status,
- własną miernotę może pokryć poczuciem wyższości, a to rodzi się z pogardy dla Polski i polskości.


Trzeba zniszczyć te trzy przekonania.

Powinniśmy przedstawiać władzę jako nieuchronnie zbliżającą się do upadku, słabą, która porzuci swych służalców, a pośrednio oni zapłacą za jej zbrodnie.

Należy pokazywać naszą siłę i nieuchronność zwycięstwa. Gdy leming zobaczy 300 tys. marsz, przemówi to do niego bardziej niż tona artykułów, zwłaszcza że na ogół jest funkcjonalnym analfabetą.

Trzeba stworzyć modę na pogardę dla lemingów utożsamianych ze służalcami obozu władzy, umocnić przekonanie o ich gorszości i ukazać ich niższość intelektualną i kulturalną.

To jest krwawa wojna o wolność i Polskę z bezwzględnym i zdemoralizowanym przeciwnikiem. Nie ma w niej miejsca dla słabeuszy. Wszelka lękliwość niechaj tu zamiera.

Józef Darski
GPC z 20 grudnia 2014 roku

Polemika - w artykule:

Plan Józefa Darskiego

środa, grudnia 17, 2014

Gdynia - czwartek, 17 XII 1970

17 grudnia 1970: wspomnienia gdyńskiego portowca
„Magazyn Solidarność” dotarł do zapisków Waldemara Malinowskiego, portowca, uczestnika protestów robotniczych w Gdyni w grudniu 1970 r., który w październiku 1971 r. uciekł statkiem do Niemiec. Publikujemy przedostatnią część wspomnień Waldemara Malinowskiego.

Czwartek 17 grudnia 1970 roku
Całą noc aż do godzin porannych słyszeliśmy w Gdyni odgłosy poruszających się kolumn ciężarowych samochodów i czołgów. Nie można było spać, ponieważ na okrągło słyszeliśmy głośno warczące silniki, zgrzytające gąsienice czołgów i odgłosy hamowania.
Krótko przed godziną 6.00 rano usłyszałem armatnie wystrzały, po czym nastąpiły długie serie z karabinów maszynowych.
Serie z karabinów dochodziły z kierunku pobliskiego Dworca Kolejowego PKP, a ja mieszkałem wtedy przy ulicy Warszawskiej, czyli niedaleko dworca.
Po śniadaniu wyszedłem na ulicę i razem z kolegą Adamem pobiegliśmy w stronę Dworca Głównego PKP i dalej poszliśmy ulicą Starowiejską, aby zdążyć na czas do pracy w Zarządzie Portu. Chcieliśmy przystąpić do pracy, tzn. zachować się zgodnie z nakazem S. Kociołka. W drodze do warsztatów portowych widziałem ludzi idących od strony portu. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że nie wpuszczono ich na teren zakładu pracy.

Udało nam się dojść tylko przez tory kolejowe do wiaduktu przed wejściem do portu przy ulicy Warsztatowej. Przy stosunkowo słabym oświetleniu zobaczyliśmy stojące przed bramą wejściową do portu czołgi i opancerzone pojazdy wojskowe. Duża grupa spieszących do pracy zbliżyła się do tych pojazdów na odległość jakichś dziesięciu metrów, gdzie z przerażeniem zauważyliśmy skierowane do nas lufy karabinów trzymanych w rękach umundurowanych osób. Grupa zatrzymanych tym widokiem osób powiększała się. Staliśmy bezradnie sparaliżowani tym niesamowitym widokiem. Czegoś podobnego nie widzieliśmy nigdy w życiu. Panowała cisza. W pewnym momencie nie wytrzymałem i głośno krzyknąłem w kierunku umundurowanych ludzi stojących przy czołgach, aby do nas nie strzelali i przyłączyli się do strajkujących protestujących przeciwko ogłoszonej podwyżce cen. Nie było żadnej reakcji z ich strony, panowała dalej dziwna cisza. Padło podejrzenie, że są to może przebrani w polskie mundury Rosjanie i nas nie rozumieją. Po dłuższej chwili podszedł do naszej grupy jakiś umundurowany oficer ze skierowanym w naszym kierunku karabinem i głośno rozkazywał, abyśmy natychmiast wracali do domu, bo w przeciwnym wypadku zostaniemy do tego zmuszeni.

Idąc do domu zatrzymałem się przy Szpitalu Miejskim. Było jeszcze wcześnie, około godziny 7.15.  Na ulicy przed głównym wejściem do szpitala panowało niesamowite zamieszanie zarówno wśród personelu szpitala, jak i zebranej przed szpitalem grupy osób. Przybywało coraz więcej samochodów i robiło się coraz większe zbiegowisko. Z ogromnym lękiem obserwowałem, jak wnoszono do szpitala ciężko rannych młodych ludzi, przeważnie tak zwykle na rękach. Wszystko to wykonywano z dużym pośpiechem. Pielęgniarki i lekarze udzielali pierwszej pomocy rannym częściowo już na ulicy przed wejściem do budynku szpitalnego. Przebywający w pobliżu milicjanci i wojskowi nie włączyli się do pomocy, tylko z dystansu przyglądali się akcji niesienia pomocy.

Jedna taksówka przywiozła czterech, a może było to nawet pięciu rannych, którzy nawzajem pomagali sobie przy wysiadaniu i pieszo dowlekli się do szpitalnego wejścia. Taksówkarz był jak sparaliżowany, nie mógł ani wysiąść, ani pomóc rannym. Siedział w samochodzie z rękami na kierownicy i nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Podszedłem do niego i zagadnąłem go. Powiadał mi, że przywiózł tych rannych z przystanku Gdynia-Stocznia, gdzie obecnie jest mnóstwo rannych leżących na ulicy. Są także zabici. Mówił o otwartej walce pomiędzy masą ludzi i strzelającymi do nich milicjantami. Po upływie chyba niecałej godziny postanowiliśmy z Adamem pójść w tamtym kierunku i zobaczyć co się tam dzieje. Pobiegliśmy ulicą Starowiejską w kierunku Dworca Głównego PKP. Przy Sądzie Miejskim zobaczyliśmy bardzo dużo ciężkich opancerzonych pojazdów, milicji i żołnierzy. Ten widok był niesamowity. Zastanawialiśmy się, skąd się oni wszyscy tu wzięli i po co. Do tego czasu nikt nas nie zatrzymywał i nie było jakiejkolwiek kontroli ze strony spotykanych po drodze milicjantów.

Tunelem Dworca Głównego PKP dotarliśmy do ulicy Czerwonych Kosynierów, gdzie spotkaliśmy kilkudziesięcioosobowy pochód, który utworzył się za osobami niosącymi na zwykłych białych drzwiach zastrzelonego młodego chłopca. Wśród maszerujących osób spotkałem mojego młodszego 17-stoletniego brata Mirosława. Mój brat opowiedział mi krótko, że idą od przystanku kolejowego Gdynia- Stocznia, aby pokazać mieszkańcom Gdyni ofiarę tych wydarzeń i bestialskiej decyzji strzelania do bezbronnych ludzi. Popatrzyłem krótko na leżące nieruchomo ciało młodego człowieka. Na jego szyi widoczna była duża rana postrzałowa i zaschnięta kałuża krwi. Nie dawał już żadnych znaków życia. Pomimo to, wziąłem jego rękę, aby sprawdzić puls. Jego ręka i twarz były już całkiem zimne. Niestety, ten chłopak nie żył już od pewnego czasu. Jego tułów przykryty był częściowo zakrwawioną flagą narodową Polski. To był straszny widok, serce ściskało się z żalu. Nad tą młodą ofiarą okropnej zbrodni można było tylko zapłakać.

Od mojego brata dowiedziałem się, że tunel przy ulicy Podjazdowej był zablokowany przez milicję, dlatego też postanowiliśmy pójść tunelem dla pieszych przez Dworzec Główny PKP w stronę ulicy 10 Lutego, co było dla nas także bezpieczniejsze, ponieważ na dworcu znajduje się zawsze dużo ludzi.  Naszym celem było przejście ul. 10 Lutego, przez całą ulicę Świętojańską aż do gmachu Miejskiej Rady Narodowej i pokazanie mieszkańcom Gdyni zamordowanego przez milicjantów 17-letniego ucznia Zbyszka Godlewskiego. Nasze manifestacje i postulaty były prowadzone w Gdyni przez cały czas w sposób pokojowy. Żądaliśmy demokratycznego dialogu, a odpowiedzią PZPR było użycie karabinów maszynowych i podstępne mordowanie niewinnych ofiar.
W tunelu dworca przyłączały się do nas następne osoby. Pomimo, że grupa była już stosunkowo duża, poruszaliśmy się dosyć szybko . Drzwi były niesione przez sześciu młodych i zdecydowanych kolegów, którzy nadawali tempo marszu całemu pochodowi. Bez przerwy wznosiliśmy okrzyki „milicja morduje” i tak dotarliśmy od dworca PKP do skrzyżowania ulicy Podjazdowej z ulicą 10 Lutego. W tym miejscu na skrzyżowaniu przy Poliklinice Dziecięcej zostaliśmy zaatakowani przez helikopter, który zszedł bardzo nisko i przez parę minut obrzucał nas petardami z gazem łzawiącym.
Drzwi z martwym Zbyszkiem Godlewskim zostały położone na środku ulicy, ale ta szóstka kolegów została przy nim i nie szukała nawet schronienia. Większość uczestników pochodu zaczęła uciekać w stronę parku przy torach, a część schroniła się w pobliskim budynku Polikliniki Dziecięcej. Parę osób zraniono zrzucanymi z helikoptera petardami. Na skrzyżowaniu utworzyła się gęsta mgła od gazu, co było dla nas wyjątkowo niekorzystne.  Na szczęście helikopter nie wylądował, tylko wzniósł się trochę wyżej, co umożliwiło nam ponowne utworzenie pochodu. Szliśmy dalej w stronę ulicy10 Lutego. Przez cały czas byliśmy atakowani petardami z gazem, które trafiały zarówno manifestujących, jak i przygodnych przechodniów. Petardy te miały pojemność około pół litra, dlatego też powodowały ciężkie obrażenia ciała.
Pomimo ataków z helikoptera, liczba uczestników pochodu wzrastała. Ludzie przyłączali się do nas, a w oknach wszystkich budynków widzieliśmy dużo osób przyglądających się naszemu protestowi.  Ze względu na wysokie zabudowania prześladujący nas helikopter musiał wznieść się wyżej, co ułatwiało nam dalszą drogę.
Tak dotarliśmy do skrzyżowania z ulicą Świętojańską. Tu zostaliśmy zaatakowani przez sporą grupę młodych ludzi w cywilnych ubraniach. Byli to jedyni mężczyźni, którzy nie zdjęli czapek na widok niesionego na drzwiach zabitego człowieka. Próbowali nas rozbić i osłabić czoło pochodu.
Zacząłem krzyczeć o pomoc do stojących na chodniku ludzi, a uczestników pochodu prosiłem o zachowanie spokoju i nie danie się sprowokować. Wszyscy stojący na chodniku rzucili się z pomocą i rozpędzili prowokatorów.
Niestrudzenie szliśmy dalej w kierunku Miejskiej Rady, aby po chwili zatrzymać się na wysokości kościoła Najświętszej Marii Panny. Ksiądz z tej parafii wyszedł nam na spotkanie. Odmówiliśmy wspólną modlitwę, a następnie ksiądz poświęcił ciało Zbyszka Godlewskiego. Poczułem głęboki żal i rozpłakałem się, podobnie reagowali idący z nami koledzy i mój brat Mirosław, idący cały czas po prawej stronie pochodu. Napór idących za nami ludzi był bardzo silny. Ponownie ruszyliśmy z głośnym wołaniem „milicja morduje”. Było nas coraz więcej zarówno na ulicy, jak i w oknach kamienic. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do naszego celu. Z daleka widać było zadymioną gazem okolicę Miejskiej Rady Narodowej. Dochodziły do nas odgłosy strzelaniny. Obawialiśmy się następnych prowokacji i dlatego prosiliśmy maszerujących w pochodzie kolegów o zachowanie spokoju.

Wznosząc dalej okrzyki „milicja morduje” dochodziliśmy liczącą paręset osób grupą do skrzyżowania z ulicą Traugutta. Na chodnikach było pełno ludzi. Wszyscy mężczyźni zdejmowali czapki na widok naszego protestu, kobiety żegnały się i widać było wszędzie zapłakane twarze. Wyraźnie czuło się wsparcie całego społeczeństwa, co dodawało mi jeszcze więcej pewności i odwagi. Prawdziwe piekło powstało na skrzyżowaniu ulic Traugutta i Świętojańskiej. Ostrzeliwani i atakowani petardami ludzie uciekali w naszym kierunku. Doszło do okropnego starcia dwóch grup, z jednej strony duży napór pochodu, z drugiej uciekający w panice ludzie, próbujący ratować swoje życie. To spowodowało ogromny chaos.
Znajdowaliśmy się prawie przy gmachu Miejskiej Rady Narodowej. Koledzy niosący martwego Zbyszka Godlewskiego dotarli jeszcze dalej, jednak pod naporem sytuacji musieli pozostawić drzwi w pobliżu gmachu MRN, potem rozbiegli się w różnych kierunkach. Razem z bratem i z Adamem pobiegliśmy przez podwórko i znaleźliśmy się na początku ulicy Abrahama. Bezpiecznie dotarliśmy do ulicy Władysława IV i skierowaliśmy się do skrzyżowania, gdzie znajdowała się stacja benzynowa CPN. Brata wysłaliśmy do domu, a sami ruszyliśmy ulicą Czołgistów w stronę parkingu przed Miejską Radą Narodową.

Budynek był ze wszystkich stron silnie obstawiony przez milicję i różne jednostki wojskowe. Staliśmy w pierwszym szeregu protestujących przed MRN. Przychodziło coraz więcej ludzi i nagle rozległ polski hymn narodowy. Śpiewaliśmy go pełną piersią i to dodawało nam otuchy.
Żądaliśmy uwolnienia zaaresztowanego przez milicję Miejskiego Komitetu Strajkowego i cofnięcia ogłoszonych podwyżek cen. Napięcie było coraz większe. Nagle zaczęto strzelać w naszym kierunku. Było dużo rannych zarówno wśród protestujących, jak i ludności obserwującej wydarzenia. Milicjanci szli szeregami i strzelali do nas seriami z karabinów maszynowych. Powstała panika.
Władze miasta Gdyni nie spróbowały nawet podjąć dialogu z nami. Żaden z przedstawicieli gdyńskiej władzy nawet się nie pokazał. Odpowiedzią na nasz pokojowy pochód były serie z karabinów maszynowych uzbrojonych milicjantów i wysłanych na nas żołnierzy Wojska Polskiego, co było dla mnie absolutnie nie do wyobrażenia. Poczułem się bezradny i zrezygnowany. Bałem się także o własne życie. Nie wiedziałem, gdzie się można schronić przed milicjantami, którzy wypełniali bandyckie polecenia przełożonych. Może też sami nie byli dużo lepsi. Na spokojnie protestujących normalnych ludzi pracy skierowano broń z ostrą amunicją. To była okropna zbrodnia, a my byliśmy jej naocznymi świadkami. Spokojnie protestujący młodzi ludzie ginęli od kul z karabinów maszynowych, ludzie, którzy walczyli o chleb, a nie o zmianę władzy. A ta władza przy pomocy milicji złamała wszelkie ludzkie prawa. Wmieszała nawet do tego Wojsko Polskie.
Większość przerażonych ludzi uciekała w kierunku przystanku kolejki elektrycznej i tunelu prowadzącego do ulicy Śląskiej. Oddziały milicji składały się z kilkudziesięciu kompletnie uzbrojonych osób wyposażonych także w ręczne osłony. Byli bardzo agresywni i nie oszczędzali nawet starszych ludzi. Strzelali nawet do ludzi wychylających się z okien. Uciekając przed strzelającym oddziałem milicjantów znalazłem schronienie u mojej siostry i szwagra, mieszkających wówczas w domu przy ulicy Śląskiej zaraz za Barem Mlecznym przed siedzibą LOK-u i budynku Łaźni Publicznej. W ostatnim momencie udało mi się schronić przed ścigającymi nas oddziałami. Mimo, że byłem dobrze wysportowany i miałem niezłą kondycję, nie wytrzymałbym dłużej tego pościgu. Byłem doszczętnie załamany, miałem zakrwawione ubranie, ręce i ledwie trzymałem się na nogach. Na całe szczęście nie byłem ranny. Nie miałem pojęcia, skąd wzięły się te liczne ślady krwi na moich rękach i ubraniu.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem dowiedziałem się o zamordowaniu przez milicję PRL mojego kolegi Zygmunta Polito, którego zastrzelono w drodze do pracy, kiedy szedł w kierunku Stoczni Komuny Paryskiej. Po jakimś czasie poinformowano mnie o kolejnych dwóch zbrodniach popełnionych na moich kolegach Janku Kałużnym i Zbyszku Wycichowskim. Zygmunta Polito pochowano o północy na cmentarzu w Srebrzysku przy latarkach i oświetleniu z reflektorów samochodu milicyjnego, którym przywieziono tylko paru członków rodziny i mojego szwagra Zdzisława M.. Tylko im pozwolono wziąć udział w tym szybkim pogrzebie. Mój szwagier był Zygmunta sąsiadem i przyjacielem od lat dzieciństwa. W ostatniej chwili oddał jeszcze dla niego swoje buty, gdyż nie było innych, a żal było go boso pochować. Od szwagra i rodziny Zygmunta dowiedziałem się, że wszystkie pogrzeby były podobne. Odbywały się szybko i po cichu, tak jak to zleciły służby bezpieczeństwa i oprawcy wydający rozkaz tej zbrodni.
W następnych miesiącach nastąpiły prześladowania w miejscach pracy. Mnie to również dotknęło. Zostałem karnie przeniesiony na inny wydział przy nabrzeżu Duńskim w Zarządzie Portu Gdyni, gdzie dano mi dotkliwie odczuć niezadowolenie przełożonych. Jakby tego było mało, prześladowano nas także w życiu prywatnym i co gorsza nawet w szkole wieczorowej, gdzie dokształcałem się w technikum zawodowym. Pomimo tych wszystkich przeżyć i doświadczeń w grudniu 1970 roku zawsze byłem i jestem przekonany, że stałem po właściwej stronie. Po stronie ludzi walczących o swój byt, o byt innych ludzi i zalążek demokracji w Polsce. Po stronie ludzi, którzy nadstawili swoją głowę, a wielu z nich straciło nawet życie, dla całego społeczeństwa polskiego. Jestem dumny z tego, że pomimo młodego wieku, nie zawiodła mnie intuicja i nie zabrakło mi odwagi, być aktywnym uczestnikiem tych wydarzeń.

Waldemar Malinowski
Przeczytaj wspomnienia W. Malinowskiego – 16 grudnia
Przeczytaj wspomnienia W. Malinowskiego – 15 grudnia
Przeczytaj wspomnienia W. Malinowskiego – 14 grudnia
Przeczytaj wspomnienia W. Malinowskiego – 12–13 grudnia

ANEKS
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21

- See more at: http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457#sthash.4TMhUph5.dpuf

Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21

http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21

- See more at: http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457#sthash.4TMhUph5.dpuf
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21

- See more at: http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457#sthash.4TMhUph5.dpuf
Zarejestrowane na amatorskim sprzęcie meldunki rozmów radiotelefonicznych funkcjonariuszy MO i SB w grudniu 1970 r. w Gdyni
Nagranie nr N_1_03, czas nagrania 02:02:21

- See more at: http://www.wszechnica.solidarnosc.org.pl/?page_id=13457#sthash.4TMhUph5.dpuf

sobota, grudnia 13, 2014

Grudzień 1981 * "Ostatnia szychta na KWK PIAST"

"Ostatnia szychta na KWK PIAST" Jana Michała Zazuli


Pamiętam, że tekst wiersza Jana Michała Zazuli (pseud. Jakub Broniec) pt. „Ostatnia szychta na KWK PIAST” dopadł mnie w stanie wojennym na jakimś bibułkowym, z maszyny do pisania Optima, odpisie. Przepisałem i przekazałem dalej! Taki był wtedy obyczaj.  Nikt nie wiedział, kto jest autorem tych strof. A Słowa Zazuli były wstrząsające, bo dotarły już do […]

Pamiętam, że tekst wiersza Jana Michała Zazuli (pseud. Jakub Broniec) pt. „Ostatnia szychta na KWK PIAST” dopadł mnie w stanie wojennym na jakimś bibułkowym, z maszyny do pisania Optima, odpisie. Przepisałem i przekazałem dalej! Taki był wtedy obyczaj.  Nikt nie wiedział, kto jest autorem tych strof. A Słowa Zazuli były wstrząsające, bo dotarły już do nas wcześniej hiobowe wieści, z 16 grudnia 1981 r., na temat tragicznej w skutkach pacyfikacji kopalni WUJEK. Nie wiem,  na czym to polega, ale ten  wiersz, nie opuszcza mnie do dzisiaj, jak wspomnienie filomatów i filaretów.  Stał się dla mnie symbolicznym obrazem Stanu Wojennego. Dopiero po latach poznałem imię i nazwisko autora „Ostatniej szychty…” i jego tragiczne losy.  I będąc  tu i tam, ciągle nucę sobie tę balladę, bo Slowom  Zazuli oprawę muzyczną, przeistaczając  je właśnie w balladę, nadał inny wybitny niezależny Twórca Jan Krzysztof Kelus. Na You TUBE-ie można dzisiaj wszystko odnaleźć (i posłuchać) -na szczęście.
A propos! Pytacie o Czesława Kiszczaka? Trzyma się dobrze. Krzepki starzec i włos mu z głowy nie spadnie!!! Nie ma obawy!
Przypominam niniejszym kilka słów oficjalnej biografii Jana Michała Zazuli, zaczerpniętych z Wikipedii. Przypominam także „Ostatnią szychtę na KWK PIAST”.  Żeby ocalić ją od zapomnienia.
„Jan Michał Zazula pseudonim ”Jakub Broniec”, znany też jako ”Jaśko” (ur. 1953; zm. 1997 na Mont Blanc) – polski fizyk i alpinista, specjalista w zakresie fizyki promieniowania, autor tekstu słynnej piosenki okresu stanu wojennego pt. ”Ostatnia szychta na KWK Piast” wykonywanej przez Jana Krzysztofa Kelusa, który był także autorem muzyki. Był miłośnikiem gór, autorem piosenek ogniskowych. W momencie napisania ”Ostatniej szychty na KWK Piast” był pracownikiem Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie oraz współzałożycielem zakładowej ”Solidarności”. Piosenka w wykonaniu Jana Krzysztofa Kelusa trafiła do drugiego obiegu za sprawą podziemnego radia ”Solidarność”. Z obawy przed aresztowaniem autor podpisywał swoje teksty pseudonimem ”Jakub Broniec” nawiązującym do pseudonimu ”Broniec”, który w czasie II wojny światowej nosił jego wujek Leszek Guzy – członek Szarych Szeregów. Zazula uczestniczył w zapisie przebiegu procesu związkowców z Centralnego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Urządzeń Chemicznych i Chłodniczych, by uniemożliwić fałszerstwo. Od 1984 wraz z rodziną przebywał na emigracji, początkowo w Niemczech w ramach prestiżowego stypendium Międzynarodowej Agencji Atomistyki, następnie we Francji i Szwajcarii. Pracownik genewskiego CERN-u. Zginął zmieciony przez lawinę w czasie wycieczki ze studentami na masyw górski Mont Blanc. Pochowany na Cmentarzu Salwatorskim w Krakowie”.

           

Ostatnia szychta na KWK „Piast”

Wyjeżdżajcie już chłopcy od Piasta,
Pora chłopcy opuścić tę dziurę,
Baby płaczą, napiekły Wam ciasta,
Złota klatka uniesie Was w górę
Wyjeżdżajcie, już szychta skończona,
Pielęgniarki i lekarz są w szatni.
Porozwożą Was „suki” po domach,
Mają wszystkich. Wasz szyb był ostatni.
Pan pułkownik wyciągnie sam rękę,
Gdzieś w kantorku bulgoce już czajnik,
Żona z Wujka ma czarną sukienkę,
A poza tym jest wszystko normalnie.
Śpijcie w domach spokojnie do rana,
Nikt nie będzie się z Wami targować,
Jutro druga pojedzie w dół zmiana.
Trza fedrować! Fedrować! Fedrować.
Ze dwudziestu nie wróci górników,
Pięciu zniknie, czterech stanie przed sądem,
Trzech oplują w wieczornym „Dzienniku”,
Dwóch jest nie stąd. A reszta? Jest z rządem.
Ład i spokój, i praca na górze,
Pojedyncze są jeszcze przypadki…
Wolny kraj. Co Was trzyma w tej dziurze?
Czas się zbierać, czas wchodzić do klatki”
tekst: Jan Michał Zazula-Jaśko, muz: Jan Krzysztof Kelus
* * * 
Aaa… i zapomniałem jeszcze o jednym. Żona z Wujka ma do dzisiaj czarną sukienkę.


Maciej Rysiewicz
Napisane przez: 

Dziennikarz obywatelski, twórca portali "Bobowa Od-Nowa" i "Gorlice i Okolice" w powiecie gorlickim (www.gorliceiokolice.eu). W latach 2004-2013 wydawca i redaktor naczelny czasopism "Kalendarz Pszczelarza" i "Przegląd Pszczelarski". Właściciel Wydawnictwa WILCZYSKA (www.wilczyska.eu).

Kopalnia "Sosnowiec" 1981 r.

piątek, grudnia 05, 2014

G ó r n i k o m Polski

4 XII    ŚWIĘTEJ  BARBARY


Oczekiwania polskich górników

Radio Maryja
Tadeusz Puchałka, śląski dziennikarz, kronikarz, gawędziarz

środa, grudnia 03, 2014

Klęski: 1989 a 1939 - r ó ż n i c a

Finis Poloniae - 17 września w lotniczych wspomnieniach

  SEE
"16 września 1939 r. na RWD-8 poleciałem do Sztabu Lotnictwa. Tam otrzymałem informacje, że w Rumunii znajdują się angielskie samoloty, które mamy przejąć i na których będziemy walczyć z niemiecką Luftwaffe. Z tą wiadomością powróciłem do mojej 123 Eskadry Myśliwskiej. Radość, jaka ogarnęła wszystkich była nie do opisania. […] Następnego dnia udałem się do Sztabu Lotnictwa z wiadomością, że Armia Radziecka przekroczyła naszą granicę. Było to dla nas całkowitym zaskoczeniem i rozwiało wczorajsze radości i nadzieje.
Nie zdążyłem wystartować, gdy nad lotniskiem pojawiło się siedem maszyn z czerwonymi gwiazdami.

[…] W Sztabie otrzymałem rozkaz Dowódcy Lotnictwa o przelocie do Rumunii. Po powrocie na lotnisko nie zastałem już eskadry […]. Na szczęście nie wyłączyłem silnika mojego "erwudziaka" i ponownie wystartowałem. To był okropny lot. Samotnie, wzdłuż Dniestru kierowałem się do Czerniowiec. Nad mostem w Czerniowcach wykonując okrążenie, ogarnęła mnie potworna myśl. Lecieć dalej przez granicę czy zawrócić?[…] Ale rozkaz był jednoznaczny - przekroczyć granicę. Jako żołnierz miałem obowiązek wykonać ten rozkaz. I wykonałem go. Wylądowałem w Czerniowcach."


Tak płk pil. Stanisław Chałupa wspominał te dni, które zapisały się w świadomości narodowej jako dni hańby - nie walczyć, lecz już tylko ewakuować się… Nie, nie uciekać - ewakuować by walczyć dalej…

O świcie w dniu 17 września, kiedy Armia Polska stawiała jeszcze opór oddziałom niemieckim i słowackim, Polska została zaatakowana przez Związek Sowiecki. W tych warunkach najwyższe władze Rzeczypospolitej i Naczelny Wódz w nocy z 17 na 18 września opuścili terytorium państwa, przechodząc na teren Rumunii. Wojsko Polskie nie było w stanie skutecznie przeciwstawić się nowemu agresorowi, zwłaszcza, że ataku z tej strony nie przewidywano.
Tysiąckilometrowa granica Rzeczypospolitej ze Związkiem Sowieckim, wyznaczona w 1921 roku na mocy postanowień pokojowych w Rydze, niemal cały czas zwracała uwagę polskich władz oraz dowództwa armii. Obronę jej powierzono, utworzonemu w 1924 roku Korpusowi Ochrony Pogranicza, który skupiał się na walce z dywersją małych sowieckich oddziałów.
O 3:00 nad ranem, 17 września 1939 r. wojska sowieckie przekroczyły granicę polską. Wejście to różniło się całkowicie od "niemiecko-słowackiego" sprzed dwóch tygodni. Mijając posterunki graniczne, czerwonoarmiści wymachiwali do zaskoczonych żołnierzy KOP-u białymi flagami, czołgiści w otwartych wieżyczkach czołgów wykrzykiwali: Rebiata Na Germanca ! Wpieriod ! Dochodziło także do spotkań w powietrzu. Brygada Pościgowa otrzymała rozkaz rozpoznania pasa nadgranicznego w rejonie Buczacza w związku z niepotwierdzonymi informacjami o wkroczeniu Sowietów na teren Polski.

Na lot rozpoznawczy wysłano dwóch pilotów 113 Eskadry Myśliwskiej ppor. Stanisława Zatorskiego oraz ppor. Włodzimierza Miksę. Ppor. pil. Stanisław Zatorski otrzymał zadanie rozpoznania północnego odcinka granicy, natomiast ppor. pil. Włodzimierz Miksa odpowiedzialny był za spenetrowanie odcinka południowego.
Z relacji świadków wynikało iż około godziny 10:30 w rejonie Rokitna Wołyńskiego pojawiły się sowieckie bombowce. Wkrótce po nich nadleciał samotny P.11c. Po zrzuceniu meldunku został zaatakowany przez sowieckie myśliwce. W wyniku walki polski pilot uszkodził dwa dwupłaty, które mocno dymiąc wycofały się w kierunku wschodnim.
W trakcie starcia sowiecki myśliwiec uszkodził polski samolot, którego pilot próbował lądować w okolicach Sarn. Miejscowa ludność wydobyła rannego pilota z samolotu, który niestety wkrótce zmarł. Został bezimiennie pochowany we wspólnej mogile na cmentarzu w Sarnach. Nie ma 100% pewności, że był to ppor. pil. Stanisław Zatorski. Ale wszystkie okoliczności oraz dokumentacja wskazują na niego, jako prawdopodobnie na pierwszego polskiego lotnika, który poległ w walce Sowietami w II Wojnie Światowej.
Niestety w wielu przypadkach lotnikom pozostawała tylko ewakuacja. Dni 16 i 17 września tak zapisały się w pamięci ppor. pil. Edwarda Metlera

"Po śniadaniu dowiedziałem się, że bolszewicy przeszli granicę Polski i idą na Zaleszczyki. Major kazał jak najszybciej udać się do miejscowości Serafińce, na południe od Horodenki i tam oczekiwać jego dalszych rozkazów. Zebrałem 64 podoficerów, którzy tworzyli 4 eskadrę i udałem się z nimi w drogę. Moją dużą walizkę kazał major położyć na samochód półciężarowy i miał ją tam przywieźć. Doszliśmy po ciężkiej drodze do Dniestru, który przeszliśmy w ubraniu. Ciągle latały samoloty niemieckie, co bardzo utrudniło nam drogę. Przeszliśmy wtedy około 40 km. 

W Serafińcach zatrzymaliśmy się około godziny 5-ej po południu. Majora tu jednak nie było. Dałem szefowi 30 zł i kazałem kupić jedzenia dla ludzi, którzy od trzech dni nic nie jedli. Wieczorem, kiedy wszyscy przygotowywali się do snu, dowiedziałem się od jednego plutonowego, że major jest już za granicą i że każe nam natychmiast przejść granicę. 
 Kiedy zawiadomiłem o tym kolegów zapanowało wielkie oburzenie. Jak to możliwe - dowódca, przez cały czas bardzo ciężkiego marszu, nie troszczy się o swych ludzi, nie daje im obiadu wiedząc, że przez 3 dni nic nie jedli, nie daje im pieniędzy, które już sam dostał, lecz sam czym prędzej przekracza granicę, jakby się mu z tym tak bardzo spieszyło. Rozkaz jest jednak wyraźny, każę ludziom przygotować się do wymarszu do granicy. Wrażenie na szeregowych i podoficerach było wielkie. Słyszałem wówczas takie słowa jak: "Kapitan może z nami iść, a ten głupi ch... nie? Za co mu dali majora?" 
Przykro było słuchać te rzeczy, tym bardziej, że nie znając ludzi i nie widząc twarzy nie mogłem na to reagować. Zresztą czy oni nie mieli racji? Czy tak postępuje prawdziwy dowódca? Udaliśmy się do granicy razem piechotą około 25 km.
Granicę przekroczyłem 17-go (września) godz. 7.30 wieczór. Od forsownego marszu skręciłem sobie lewą nogę w kostce tak, że nie mogłem już zupełnie iść. Wsiadłem wówczas na furmankę. Po drodze spadł ulewny deszcz i przemokłem do ostatniej nitki. Koło godziny 1-ej w nocy zatrzymałem się wraz z podporucznikiem lotnictwa w chałupie, gdzie spaliśmy do rana w jednym łóżku. Sen był bardzo przyjemny po tym 65-kilometrowym marszu. Spałem w mokrej koszuli i kalesonach, przykryty mokrym kocem."

Na korzyść agresora działały także powszechna dezinformacja i trudności komunikacyjne między walczącymi frontami. Dramat walczących zwiększało rozproszenie i rozbicie poszczególnych oddziałów - jednocześnie toczyły się walki nad Bzurą, bronił się Lwów, walczyła Warszawa, Modlin i Hel.
 Obradujący w Kołomyi, a następnie w Kutach Rząd orzekł "bezsilność wobec połączonych sił niemieckich i radzieckich". W obliczu dramatycznego obrotu działań wojennych Naczelny Wódz Edward Rydz-Śmigły po konsultacjach z premierem Felicjanem Sławoj-Składkowskim nakazał wycofanie wojsk i ocalałego sprzętu na terytorium Rumunii i Węgier…
 Porucznik obs. Aleksander Chełstowski latający w 26 Eskadrze Obserwacyjnej tak zapisał:

"W niedziele dnia 17 września, zaczęliśmy dramat. Otrzymaliśmy rozkaz przekroczenia granicy w następnym dniu. Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. To całe bezustanne cofanie się było wprost tragiczne, ale tym niemniej człowiek wciąż żył nadzieją, że wreszcie nastąpi zmiana, że Szwabi będą zatrzymani. Dużą otuchą napełniły nas sukcesy gen. Sosnkowskiego. Toteż ten rozkaz spadł na nas jak piorun z jasnego nieba.
 Przyszła również wiadomość, że bolszewicy wkroczyli. Zebraliśmy się wieczorem, pełni smutku, w kwaterze dowódcy Eskadry, by otrzymać szczegółowe rozkazy. Kpt. Rzepa wysłał z miejsca rzut kołowy na Kuty, reszta miała nazajutrz startować do Czerniowiec. Pozostało się również trochę ludzi z obsługi ziemnej, którzy mieli ruszyć samochodami dopiero po wystartowaniu maszyn. 
Kpt. Rzepa po wydaniu zleceń zasiadł do fortepianu i wszyscy chórem zaśpiewaliśmy: Jeszcze Polska nie zginęła. 
 Nazajutrz rano była mgła, tak że o starcie nie mogło być mowy. Czekaliśmy na jej opadnięcie do godz. 8:30. Gdzieś w pobliżu rozległy się strzały, dalsze czekanie mogło być niebezpieczne. 
Kpt. Rzepa polecił maszyny spalić. Za chwilę wybuchły pożary… Coś za serce chwytało, gdy to się działo, chłopcom zbierało się wprost na płacz, tyle one z nami przeszły, nigdy nie zawiodły naszego zaufania, po to by doczekać się tragicznego końca. Zaczęliśmy wojnę mając w eskadrze 7 samolotów R13C oraz 2 R.W.D. 7, skończyliśmy mając 1 R13C, 2 czaple, jedną Mewę i 1 RWD 7. Pod wieczór dołączyliśmy do naszej kolumny koło Kut, gdzie panował nieopisany ścisk. Dnia 19.09 1939 o godz. 0:30 przekroczyliśmy granicę."



W nocy z 17 na 18 września władze RP przekroczyły granicę rumuńską. Do Rumunii, na Węgry, Litwę i Łotwę przedostało się w przybliżeniu 83 tys. żołnierzy i oficerów polskich. W ich gronie znajdował się mjr pil. Mieczysław Mumler:

"Zostawiłem samolot na polu a sam udałem się do kwatery głównej Gen /zdaje mi się/ Trojanowskiego. Zameldowałem się i podałem to wszystko, co wiedziałem. Tam dowiedziałem się, że Moskale wmaszerowali do Polski. 
 Generał podał, że rano t.j.-l8/IX o godz.10.00 jest ogólna odprawa, na której da swoje zarządzenia. Tak byłem śpiący, że nie wiem, kiedy zasnąłem. Gdy obudziłem się, zauważyłem szybkie pakowanie się oficerów, z których jeden podał mi, że jadą w kierunku na Łuck, a potem w kierunku do Zaleszczyk. Zapytał czy potrzebuję pieniędzy. Ponieważ nie miałem ani grosza, gdyż wszystkie żonie odesłałem chętnie pożyczyłem około 200 zł. Gdy nikt mi nie zaproponował, abym jechał razem z nimi, postanowiłem nadal spać w hotelu. 

Rano obszedłem cały Kowel szukając jakieś dowództwo. Ani d-ca Garnizonu, ani w pułku piechoty w koszarach nikt nie urzędował. Dowiedziałem się jednak od oficerów, że ma gdzieś być odprawa, gdzie ma być zadecydowane, co całe wojsko ma robić. W południe będzie ogólnie wiadomem. 
Mając czas, postanowiłem postarać się o benzynę i oliwę do samolotu i zobaczyć czy mój P-11c /kochana dwójka/ nadaje się do lotu. Na stacji kolejowej znalazłem paliwo. Kiedy szukałem podwodę, spotkałem por. pil. Szyszko z 3 PLotn, który przyleciał na R.W.D.8 i lądował, gdzieś obok mego samolotu. Zaleźliśmy w końcu wóz i gdy wracaliśmy z paliwem do samolotów, widzieliśmy jak żołnierze narzekając, rozchodzili się do domów. Kilka razy zatrzymywali nas, mówiąc, że dostali rozkaz rozejść się do domów i że wojna jest skończona z powodu uderzenia bolszewików. 

Nie mogłem nigdzie dowiedzieć się, kto taki rozkaz wydał, ale wyjaśniono mi, że ci, którzy chcą iść do domów to są wolni, a kto nie to około godz.5 popołudniu zbierają się ci w koszarach, poczem pomaszerują w kierunku Lwowa, a potem do Rumunii. Postanowiliśmy z Szyszką najszybciej dojechać do naszych samolotów, uzupełnić i być gotowy do marszu na południe. Zostawiłem Szyszce benzynę, a potem udałem się do mego samolotu, około 2 km od Szyszki. W czasie uzupełniania około 15 samolotów bolszewickich latało nad Kowlem. 
Gdy byłem gotów, poszedłem jeszcze raz do Szyszki, naradzić się, co mamy robić, gdyż całe wojsko rozeszło się, nikogo na miejscu zbiórki nie było, a tylko jakaś strzelanina rozlegała się w mieście. Postanowiliśmy lecieć w kierunku Lwowa. Por. Szyszko miał kaprala, więc wróciłem do swojej "dwójki", na której miałem swój ostatni lot wykonać. Bałem się czy nie urwę ogona przy starcie, ale mając do wyboru, czy dostać się do niewoli, czy ryzykować, wolałem to ostatnie. Żołnierze rozkradli mi wszystko z samolotu, więc startowałem w koszuli, bez spadochronu, okularów, hauby. 

Było już pod wieczór, gdy szczęśliwie wystartowałem. W Łucku widziałem maszerujące kolumny sowieckie na zachód. Cały rejon Lwowa był pełny pożarów. Od Lwowa aż pod Bóbrka pożary. Ze Złoczowa do Lwowa szły wojska, sowieckie. To samo w rejonie Buczacza Zaleszczyk. Zmrok zapadał, benzyna kończyła się, deszcz zaczął mżyć. Wiedziałem, że mjr. Wyrwicki, gdy przyleciał do nas na lotnisko Mnich, od pułk. Pawlikowsklego z zapytaniem, co u nas słychać, czy chcę, aby kpt. Rolski ze swoimi samolotami dołączył do mnie z zapewnieniem, po mojej aprobacie, aby Rolski przyjechał zaraz do nas, gdyż roboty jest w bród, że zamelduje pułk. Pawlikowskiemu o tem, podawał nam szczegółowo sytuację ogólną, oraz to, że poszła nasza ekipa do Rumunji po samoloty, które miały nadejść dla naszego lotnictwa z Francji. Podał nam mjr. Wyrwicki też to, że przez Rumunię będą przechodzić transporty dla Polski.
 Lecąc wzdłuż Dniestru o późnym zmroku i myśląc co ostatecznie mam robić, aby znaleźć własne wojska, gdy zobaczyłem wojska sowieckie w Zaleszczykach, poleciałam do Czerniowiec i tam po ciemku lądowałem. Lądując bez ostrogi, naderwałem zupełnie ster kierunkowy samolotu i tem samem "skończyłem" moją kochaną dwójkę."

Ewakuacja trwała także na lotniskach. Plut. mechanik. Walenty Sawko tak wspominał ucieczkę samolotów typu PWS - 26 z lotniska w Lidzie:

"Poniedziałek, 18 września 1939. Deszcz ulewny. Po naradzie postanowiono lecieć na Łotwę, gdyż już od niedzieli, 17 września całe wschodnie połacie Polski były okupowane przez Rosję. 
Do Rumunii także nie było możliwości dolecieć na P.W.S. 26 bez uzupełnienia pali­wa, a było ich ponad sto. Kluczami, więc albo w pojedynkę, lotem koszonym, gdy tory kolejowe były jedynym wskaźnikiem, że lecimy w dobrym kierunku do Duagavpils (Dzwińsk).
Po godzinie lotu pogoda się poprawiła tak, że z lewej strony można było widzieć ostatni raz nasze lotnisko ćwiczebne "Pohulanka - Podbrozie". Za półtorej godziny lądujemy w Dzwińsku, ale jakież to było rozczarowanie. Łotysze maszyny nam zabierają, nas rozbrajają. Tak wyglądało, jakby człowiek był kryminalistą…"

"Nasze samoloty wylądowały na lotnisku. Nie zdążyliśmy ich zamaskować, gdy zbombardowały 11-go września prawie cały sprzęt. Dywizjon w Hutnikach przestał istnieć jako jednostka operacyjna. Piętnaście cele i rzucały bomby zapalające, które zniszczyły cały nasz sprzęt, choć żadnych ofiar w ludziach nie mieliśmy. Dostaliśmy rozkaz wycofania się w kierunku południowym. Dojechaliśmy do miejscowości Ponikwa. […] Następnym etapem była Horodenka i stamtąd posuwaliśmy się w kierunku granicy rumuńskiej, którą przekroczyliśmy na moście w Kutach. Nie wiedziałem wówczas, że w tym samym czasie kolega Gardziejewski pełnił na tym samym moście służbę porządkową w Obronie Narodowej, którą odkomenderowano do pomocy straży granicznej. Granicę przekroczyliśmy wcześnie rano na Wyżnicę. Zdaliśmy tam karabiny i ruszyliśmy na Radauczi…" 
Tak ostatnie chwile na polskiej ziemi wspominał plut. Stanisław Kłoczkowski.



W wyniku ewakuacji personelu polskiego lotnictwa udało się uratować:
650 pilotów,
200-300 obserwatorów i strzelców pokładowych samolotowych,
250 oficerów technicznych i inżynierów, 1500 mechaników, 2500 osób z pomocniczego personelu ziemnego.
W 1992 roku Rosyjskie Ministerstwo Obrony w książkę "Grif siekrietnosti snjat", podało dokładną ilość sprzętu wojennego zdobytego we wrześniu i październiku 1939 r. w Polsce.
 Oto tragiczny bilans: 247325 karabinów, 8566 ciężkich karabinów maszynowych, 12783 szable, 740 dział różnych kalibrów, 36 czołgów, 64 samochody pancerne, 131 samolotów oraz 4579 innych pojazdów mechanicznych…

Tragiczny polski wrzesień dobiegał końca. Kończyła się bitwa nad Bzurą, broniły się atakowane Modlin, Warszawa, Kępa i Hel. Będące w odwrocie armie polowe Wojska Polskiego cofały się w stronę Karpat - w stronę Rumuńskiego Przedmościa.
Osłabione stratami Eskadry lotnictwa polskiego stale będące w walce -17 IX 1939 r. otrzymały rozkaz przelotu na terytorium sojuszniczej Rumunii.
Wkroczenie Armii Czerwonej od wschodu, załamanie się zorganizowanego polskiego oporu było tego bezpośrednią przyczyną i spowodowało ewakuację lotnictwa polskiego poza granice Rzeczpospolitej. W dużej liczbie na rumuńskich oraz węgierskich zaś nieliczni na łotewskich i litewskich lotniskach oddając swe samoloty zarówno bojowe jak i szkolne niejednokrotnie zastanawiali się, co z nimi będzie? Z nimi - elitą armii niepodległej Rzeczpospolitej - ze skrzydlatą husarią.

dr Krzysztof Mroczkowski
http://www.muzeumlotnictwa.pl/historia/17_wrzesnia_w_lotniczych_wspomnieniach/index.php