n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

czwartek, stycznia 28, 2016

Ś p i ą jak zahipnotyzowani

Polka ze Szwecji: Szwecja skazana jest na zagładę! MOCNY WYWIAD!


Polka ze Szwecji: Szwecja skazana jest na zagładę! MOCNY WYWIAD!
Rozmowa z Joanną Teglund, Polką od 1981 mieszkającą w Szwecji, która pracuje w szwedzkim urzędzie imigracyjnym od 12 lat. Wywiad przeprowadził Grzegorz Lindenberg, który ukazał się na portalu www.euroislam.pl (Poprzednio podaliśmy złe źródło, za co przepraszamy!} 
Grzegorz Lindenberg: Pracujesz w Urzędzie Imigracyjnym od prawie dwunastu lat. Kiedy zaczęłaś patrzeć krytycznie na sytuację w Szwecji?

Joanna Teglund: Kiedy w 1981 roku przyjechałam do Szwecji byłam zaszokowana, że tu z taką łatwością wszystko się dostaje. Bardziej doświadczeni rodacy pouczali mnie, że trzeba jak najwięcej brać, bo Szwedzi są głupi, teraz rozdają, ale za chwilę to się skończy. Ta chwila trwała bardzo długo, ale chyba właśnie nadchodzi.
Muszę się przyznać, że ja nigdy nie interesowałam się polityką. Nigdy nie miałam telewizora, nie słuchałam radia, nie kupowałam gazet popołudniowych. Zawsze prenumerowałam jakiś dziennik, w którym głównie czytałam strony poświęcone kulturze.
W 2010 roku poprosiłam o bezpłatny urlop w Agencji Imigracyjnej, gdzie pracowałam od 2004 roku, żeby przez dwa lata pracować dla Kościoła Szwecji i koordynować projekt pomocy imigrantom w Södertälje, mieście na południe od Sztokholmu znanym z tego, że po wybuchu wojny w Iraku przyjęło więcej uchodźców z Iraku niż Stany Zjednoczone i Kanada łącznie.
Dla mnie, która poza pracą, tak jak większość Szwedów, nie miałam kontaktu z cudzoziemcami, to był szok. Wprawdzie wiedziałam, że Södertälje nazywają małym Bagdadem, ale nie zdawałam sobie sprawy z ogromu tej przepaści, jaka dzieli mieszkańców centrum Sztokholmu, gdzie mieszkam, od mieszkańców Södertälje.
Imigranci, z którymi pracowałam, a byli to głównie nielegalnie przebywający Irakijczycy, bez przerwy przychodzili do mnie z gazetami, w których pisano o Iraku i ja musiałam im tłumaczyć, co tam było napisane. I że nie chodziło tam o amnestię dla nielegalnych imigrantów, na co mieli wielką nadzieję. To zmusiło mnie do czytania gazet. I wtedy nastąpił kolejny szok. To, co pisano w tych gazetach na temat imigrantów nie miało absolutnie nic wspólnego z rzeczywistością, z jaką ja się zetknęłam pracując z nimi przez całe moje zawodowe życie.
I wtedy do mnie dotarło, że Szwecja to dwa różne państwa, dwie różne rzeczywistości i przepaść między nimi coraz bardziej rośnie. Ale jeszcze miałam nadzieję, że to się da zmienić, że ten proces rozpadu państwa da się zatrzymać. I starałam się dotrzeć z informacjami o tej drugiej rzeczywistości do dziennikarzy, partii politycznych, związków zawodowych, policji. Dziennikarze i partie polityczne nie chcieli słuchać, związki zawodowe i policja mówili, że oni wiedzą, ale nic nie mogą zrobić, bo politycy nie są zainteresowani.
Późnym latem 2010 roku natknęłam się na artykuł w dzienniku “Dagens Nyheter” o propozycji objęcia opieką zdrowotną nielegalnych imigrantów. To było jeszcze za czasów, kiedy wszystkie artykuły można było w Internecie komentować. I zaczęłam czytać komentarze. Kolejny szok. Przez wszystkie lata pobytu z Szwecji nie spotkałam się z ani razu z jakimkolwiek przejawem niechęci do mnie jako do cudzoziemki. Ale często czułam to pod skórą. I zawsze sobie to tłumaczyłam jako moje przewrażliwienie. A teraz siedziałam i z wypiekami na policzkach czytałam te kilkaset ziejących żółcią i nienawiścią komentarzy. I poczułam wielka ulgę. Nareszcie są szczerzy, pomyślałam. Rezultat wymuszanej poprawności politycznej czuć przez skórę i to jest dużo gorsze, niż jak ktoś ci powie wprost w twarz, co myśli. Bo wtedy możesz mu odpowiedzieć i zacząć dyskusję.
Jakiś czas później przyjaciel podpowiedział mi, że jeśli chce się dotrzeć do prawdy, to należy czytać blogi i alternatywne media. I następny szok. Nie sądziłam, że aż tylu ludzi pisze. Szybko zdałam sobie sprawę z tego, że większość alternatywnych portali i blogów jest lustrzanym odbiciem oficjalnych mediów. Jak w telewizji mówią białe, to oni czarne. I tak samo jak w mediach, jednym głosem… Był okres, kiedy dziennie przelatywałam ponad sto blogów i portali. Było to doskonałe ćwiczenie samodzielnego myślenia. Po jakimś czasie końcu zaczęłam znajdować te blogi, których autorzy myśleli podobnie jak ja. I była to dla mnie wielka ulga, że nie jestem sama w tym co widzę i myślę, że jest nas więcej. Bo jeśli żyjesz w rzeczywistości gdzie wszyscy mówią białe, a ty widzisz czarne, to po jakimś czasie zaczynasz wątpić w stan twojego umysłu.
I kiedy tak obserwując rzeczywistość, rozmawiając z ludźmi i czytając blogi zaczęłam rozumieć, że ten kraj dąży do samozagłady, wpadłam w przerażenie. Wydawało mi się, że już nie ma dla Szwecji ratunku. Ale w sierpniu zeszłego roku, kiedy ówczesny premier Fredrik Reinfeldt na miesiąc przed wyborami, kiedy już było jasne, że Szwecja tonie pod ciężarem imigrantów, wygłosił mowę w której nawoływał Szwedów do otwarcia serca dla imigrantów i nikt nie zaprotestował, to zdałam sobie sprawę, że jednak jakąś nadzieję jeszcze miałam. I tego dnia ją straciłam.
Tej nocy nie mogłam spać. Byłam wtedy nad morzem, w Chałupach. I w środku nocy wyszłam na pustą wtedy plażę i przez kilka godzin wyłam z bólu, gniewu i rozpaczy. Nie tyle nad Szwecją, bo pokora i uległość tego narodu wzbudza we mnie pogardę, ile nad Europą. Nad utratą wszystkich tych wartości, która zawsze były dla mnie cenne, które mnie ukształtowały. Równość, wolność, braterstwo, demokracja. Bo jeśli nie weźmiemy się ostro do pracy nad ich obroną, to podzielimy los Szwecji, państwa, które jako pierwsze w Europie doprowadziło się do samozagłady.
Do tej pory szwedzkie media ukrywały wszelkie problemy związane z imigracją. Wszyscy ci, którzy próbowali opisać rzeczywistość byli skutecznie zastraszani i uciszani inwektywami w rodzaju rasista i nazista. Przez dziesiątki lat jedynym słusznym poglądem było twierdzenie, że imigracja wzbogaca Szwecję. Każdy reportaż w mediach publicznych, czyli liberalno-lewicowych kończył się stwierdzeniem, że imigracja wzbogaca Szwecję. To było jak mantra, powtarzana kilka razy dziennie zamiast pacierza. A w rzeczywistości to imigracja wzbogacała Szwecję do momentu, kiedy to była imigracja zarobkowa, dopóki była praca dla stosunkowo dobrze wykształconych uchodźców z naszego kręgu kulturowego. Nadal imigracja lekarzy czy też programistów wzbogaca Szwecję, ale ogromna ilość analfabetów, półanalfabetów i ludzi o niskim poziomie wykształcenia z krajów Trzeciego Świata, którzy nigdy nie dostaną pracy, jest ogromnym obciążeniem.
Dopiero ostatnio, od czasu kiedy do Szwecji zaczęło przybywać 10 tys. imigrantów tygodniowo i rząd, policja, służby celne, Agencja Migracyjna zupełnie nie wiedzą jak sobie z tym poradzić, zaczęto otwarciej mówić o rzeczywistości. Niestety, za późno. Ta ogromna fala uchodźców, która w tej chwili zalewa Szwecję, zmieni ten kraj nie do poznania. Jak – tego nikt nie jest w stanie sobie w tej chwili wyobrazić. Mam wrażenie, że dopiero teraz niektórzy zaczynają rozumieć, trochę jak kilkuletnie dzieci, że kłamstwa prowadzą do konsekwencji. W wypadku Szwecji będą to konsekwencje, których skutki będzie ponosić wiele pokoleń.
Jest jakiś specjalny powód, żeby przestrzegać Polaków właśnie teraz?
W Szwecji od wielu tygodni rejestruje się dziennie ponad tysiąc imigrantów. Policja twierdzi, że drugie tyle przybywa, ale się nie rejestruje. Nikt nie wie kim ci ludzie są i dlaczego nie chcą się rejestrować. Podobno część z nich jedzie przez Szwecję do Finlandii i Norwegii. Jeśli napływ imigrantów utrzyma się na obecnym poziomie, do Szwecji napłynie w przyszłym roku ponad 700 tyś. imigrantów. W ostatnim tygodniu do Szwecji przybyło ponad 10 tys. imigrantów, z czego 26,6% podało, że jest z Syrii. Mimo to media nadal od rana do wieczora powtarzają mantrę, że przybywają ofiary wojny w Syrii i że to nie szwedzki tylko europejski kryzys, mimo że te tygodniowe 10 tys. to więcej, niż zarejestrowano w Danii od początku roku. A w stosunku do liczby mieszkańców to więcej, niż przybywa do Turcji. Bo to nie jest europejski kryzys, tylko wynik lekkomyślnej polityki imigracyjnej Niemiec, a przede wszystkim Szwecji.
Szwecja od kilku tygodni już nie ma gdzie lokować przybywających imigrantów. Pełne są schroniska młodzieżowe, hotele, pensjonaty. Umieszcza się ich w salach gimnastycznych, namiotach, korytarzach biur Agencji Migracyjnej. IKEA nie nadąża ze sprowadzaniem materacy do spania. Z Malmö wyjeżdżają autokary pełne imigrantów i kierowcy mówi się, żeby jechał powoli w nieznanym kierunku, bo w międzyczasie pracownicy Agencji Migracyjnej gorączkowo szukają w całej Szwecji ostatnich wolnych miejsc.
Fascynujący i przerażający jest fakt, z jaką pokorą i oddaniem pracownicy sektora państwowego wykonują ten czyn likwidacji państwa szwedzkiego. Pracują dniami i nocami, siedem dni w tygodniu, bez słowa skargi. Ostatnio nawet król Szwecji zdecydował się na udostępnienie części swoich nieruchomości, w tym pałaców, dla uchodźców.
Poradzą sobie?
Rząd do tej pory twierdzi, że Szwecja sobie poradzi. To nie kwestia finansów, tylko znalezienia praktycznych rozwiązań, jak to ujęła minister finansów Magdalena Andersson. Mimo, że tylko wczoraj (9 listopada) do Szwecji przyjechało 741 tak zwanych samotnie przybywających małoletnich imigrantów, czyli 25 klas szkolnych i kilka nowych szkół dziennie przyjeżdża. A jeden małoletni kosztuje państwo 1 milion koron rocznie. Reakcją rządu na obecną sytuację jest zamówienie ekspertyzy (tillsätta utredning), której wyniki mają być gotowe pod koniec… 2017 roku.
Obserwując polską debatę na temat imigrantów widzę te same emocjonalne argumenty polityków, ten sam brak rzeczowości dziennikarzy i ten sam podział na obóz lewicowy, który jest dobry, który chce otworzyć serce, który chce otworzyć granice, “mamy miejsce i musimy sobie poradzić z tym strachem przed Obcym” i ten konserwatywno-liberalny “obóz niedobrych”, którzy chcą kontrolować, chcą liczyć. To jest dyskusja dobrego ze złym, a nie dyskusja dorosłych ludzi o problemie, który wpłynie na przyszłe losy naszego kraju i Europy. I do tej dyskusji należy się solidnie przygotować, najlepiej śledząc błędy, które popełniły inne kraje. A Szwecja jest najlepszym materiałem szkoleniowym, bo popełniła tych błędów najwięcej.
Jaka jest dzisiaj ta Szwecja, której Polacy nie znają?
Bardzo trudno jest dzisiaj mówić o tym, jaka ta Szwecja jest. To trochę tak, jak odpowiadać na pytanie, z której strony wieje wiatr, znajdując się w oku cyklonu. W tej chwili jesteśmy świadkami największego kryzysu państwa szwedzkiego w historii. Sytuacja zmienia się dramatycznie z godziny na godzinę, a rząd wydaje się być całkowicie sparaliżowany. Jeden z publicystów szukając w historii Szwecji przykładów na większą niekompetencję władzy znalazł jeden tylko przykład, a mianowicie rządy Gustawa IV w latach 1805-1809, kiedy to Szwecja przegrała wojnę z Francją i utraciła Finlandię.
W Szwecji mówi się o kryzysie polityki migracyjnej, ale dla mnie to jest kryzys całego społeczeństwa, narodu, który w pościgu za nowoczesnością, w pogoni za dobrami materialnymi, utracił wszystko to, co ważne, wszystko to, co stanowi o naszym człowieczeństwie. Dzisiejszy Szwed to człowiek słaby i samotny. Bez tożsamości, nie mający oparcia w rodzinie, religii, historii, nie mający korzeni. Jest jak liść na wietrze, który leci tam, gdzie wiatr powieje.
Szwecja, którą Polacy znają, to na pewno nie jest dzisiejsza Szwecja, tylko Szwecja sprzed trzydziestu kilku lat, z okresu, kiedy tam przyjechałam.
Czyli jaka?
Państwo dobrobytu, gdzie żyje się bardzo bezpiecznie, wygodnie, gdzie państwo dba o obywatela.
W Szwecji od 1932 roku, z małymi przerwami, rządzi partia socjaldemokratyczna i ta partia zawsze mówiła obywatelom: “Jak będziecie wydajnie pracować i płacić podatki, to już o nic nie musicie się martwić. My się wami zaopiekujemy; zaopiekujemy się waszymi dziećmi, waszymi rodzicami, a jak będziecie potrzebować pomocy od państwa to tę pomoc dostaniecie”. I ci ludzie im uwierzyli. Podatki w Szwecji zawsze należały do najwyższych w świecie i w tej chwili są tak wyśrubowane, że już bardziej nie można, ale prowadzi się dyskusje na ten temat. Przeciętny Szwed płaci średnio 71,3% podatków, dochodowego i VAT.
Rezultat jest dzisiaj taki, że roczne dzieci oddaje się do żłobka – to się nazywa przedszkole w Szwecji – a matka idzie do pracy. A w Szwecji pracuje się 8 godzin, plus przerwa na lunch i czas na dojazd do pracy. I te dzieci oddaje się na 10 godzin do przedszkola, które kiedyś było bardzo fajną placówką pedagogiczną, a w tej chwili jest przechowalnią, bo państwo ma coraz mniej pieniędzy. Po 10 godzinach matka wraca, zabiera dziecko do domu, sadza dziecko przed telewizorem, odgrzewa w mikrofalówce jakieś jedzenie i kładzie dziecko spać.
Instytucja dziadków jest tu nieznana. Ja nigdy, w ciągu 34 lat w Szwecji, nie poznałam rodziny, która mieszkałaby ze swoimi starymi rodzicami – taka sytuacja praktycznie w Szwecji nie występuje. Dużo ludzi starszych mieszka w swoich mieszkaniach, gdzie dostają pomoc od gminy, przychodzi pani raz czy kilka razy dziennie – na kilka minut, bo to już też jest bardzo wyśrubowane – albo są w domach dla starszych ludzi i tam z powodu oszczędności mają coraz gorszą opiekę.
Są całe pokolenia dzieci, które zostały w taki sposób wychowane. Produkt tego kolektywnego wychowania to osobnik społecznie przystosowany, który nie jest w stanie samodzielnie myśleć, podejmować samodzielne decyzji i radzić sobie z konfliktami

 http://www.fronda.pl/a/polka-ze-szwecji-szwecja-skazana-jest-na-zaglade-mocny-wywiad,61783.html

niedziela, stycznia 17, 2016

3rp 2016 "kroczą płatni najemnicy Iluminatów i masonów – premierzy kRajów"

16 stycznia 2016

Naród wyklęty przez męty. Henryk Pająk

Europa ledwo zdołała wytrzeźwieć po fajerwerkach sylwestrowych, gdy zgotowano jej western w centrum zachodniej demonokracji – w Paryżu. Dzień akcji: siódmy stycznia. Miejsce akcji – kowbojska strzelanina w redakcji nowej wersji Charlie Chaplina – „szklarza”[1].
Kontynuacją fajerwerku była rzekomo największa w dziejach Paryża demon­stracja z udziałem miliona owieczek i baranów. Jak demonstracja, to oczywiście przeciwko czemuś. No właśnie – przeciwko komu-czemu? Oczywiście, prze­ciwko „aktowi terrorystycznemu” dokonanemu przez wojujących islamistów. Wojujących z czym? Z kim?
Oczywiście przeciwko próbie tłumienia wolności słowa za pomocą kul. Przeciwko ograniczaniu wolności artystycznej ekspresji, brutalnemu obrażaniu uczuć islamistów, bo obrażanie uczuć chrześcijan, jeszcze bardziej perwersyjne i wytrwałe, nie miało tu żadnego znaczenia. Jest ono powszechną normą, za­chowaniem pozytywnym, wskazanym.
Kiedy maszeruje milion owiec i baranów, ziemia drży w posadach. Drżał Pałac Elizejski tudzież burdele Paryża. Z tyłu pochodu kroczą płatni najemnicy Iluminatów i masonów – premierzy krajów. Wszyscy manifestowali w obronie prawa do plugawienia religii z wyjątkiem jednej jedynej – judaizmu.
Kiedy opadły pyły i rozwiał się pierwszy smród po zamachu i pochodzie, postanowili zdyskontować ten cyrk nie tylko lamentem o nowej fali „antyse­mityzmu” ale tym razem w milionach euro. Wydali „pozamachowy” numer „Charlie Hebdo” w nakładzie siedmiu milionów egzemplarzy, podczas gdy przed zamachem drukowali sześćdziesiąt tysięcy, z czego rozchodziła się ledwo połowa. Siedem milionów zniknęło w ciągu paru godzin, odsprzedaż z ręki do ręki potrajała cenę szmatławca.
Zgarnęli kilkanaście milionów eurosów, gdy nagle sztab dowodzenia tą prowokacyjną kloaką ogłosił zawieszenie jej wydawania. Powód – „wyczerpanie” pracowników i rysowników. To zrozumiałe, niestety tylko dla nielicznych owieczek i baranów. Kontynuacja tej prowokacji groziła odwetami już nie tylko ze strony „fanatyków” islamskich, ale także patriotycznej i katolickiej części mieszkańców Paryża, bo i tacy jeszcze tu i ówdzie żyją we Francji.
Jak już powiedziano, Francja pod koniec stycznia ogłosiła wstrzymania dostawy „Mistrali” dla Rosji. Zaraz potem Rosja rzuciła cenną marchewkę – zniesienie embarga na towary francuskie i niemieckie. Dogaduszki w tych spra­wach na linii Moskwa-Paryż i Moskwa-Berlin musiały trwać znacznie wcześniej przed zamachem, pod stołem, poza wiedzą lenników pozostałej części państw Unii Europejskiej.
Oczywistą reakcją oligarchów narodu wybrakowanego za oceanem i w Izra­elu, było zaostrzenie pogróżek USA pod adresem Rosji. Prezydent Obama oznajmił pryncypialnie, iż Stany Zjednoczenie jednak powracają do koncepcji zbrojnej pomocy dla Ukrainy, choć przedtem wykluczały taką możliwość. Takie uderzenie w bębny wojny radykalnie zmieniało opcję stosunku USA do dywersji na Ukrainie, z „politycznej” na militarną. Oświadczenie stało się hasłem do boju dla Ukraińców, klik wkomponowanym w decyzyjne kręgi władzy w Polsce, takich jak Tomasz Siemoniak – wicepremier i minister Obrony Ukrainy z siedzibą w Warszawie; Schetyna w roli ministra spraw zagranicznych Polski i Ukra­iny, Halicki – ministra gospodarki i cyfryzacji, Paweł Kowal ze stajni Jarosława Kaczyńskiego, piewcy UPA u boku Tiachnyboka na kijowskim Majdanie.
Tymczasem kanclerz Angela Merkel pomknęła do Budapesztu na propagan­dową schadzkę z premierem Orbanem, jak wiadomo, przeciwnikiem krucjaty przeciwko Rosji trasą ukraińską. Oświadczyła Urbi et Orbi, że Niemcy uznają jako jedyną drogę do zakończenia „konfliktu” na Ukrainie, tylko negocjacje poko­jowe. Słowa jednak poszły w świat i zaniepokoiły gaulajterów Unii Europejskiej. Była to wyraźna próba wyłamywania się z szeregów maszerujących zbrojnie na Ukrainę. Dał głos niemiecki ekspert do spraw bezpieczeństwa Wolfgang Isching, który pochwalił zapowiedź dostarczenia broni na Ukrainę, – dodajmy od siebie – na tę część Ukrainy, która jest piewcą ludobójców UPA. Isching dał do zrozumienia, iż po pierwsze, głos pani kanclerz już nie jest głosem wyroczni w sprawach polityki Niemiec.
Dolał oliwy do ognia sam prezydent Obama, który podczas pobytu w In­diach, w wywiadzie dla stacji CNN oznajmił, że były prezydent Ukrainy Ja- nukowycz „uciekł”, z Kijowa po tym, jak „wynegocjowaliśmy porozumienie w sprawie przekazania władzy na Ukrainie”. Tym samym Obama expressis verbis potwierdził dwie żydoamerykańskie false flag, a nie jedną:
– „negocjowali” z Janukowyczem jego abdykację
– negocjacje zakończyły się pozytywnie dla Jankesów – „ucieczką” Janu- kowycza z Kijowa.
Takim sposobem Jankesi w poprzednich dziesięcioleciach, „negocjowali” abdykacje, ucieczki a nawet zabójstwa urzędujących głów państw – np. mord na Kaddafim, „dyktatorze” Libii a także zabójstw dyktatorów państw muzuł­mańskich w północnej Afryki, poprzedzonych „łagodną perswazją”. Strona in­ternetowa Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Rosji opublikowała następujące oświadczenie ministra Ławrowa:
– Jeśli ktoś chciał potwierdzić, że USA od samego początku wy­darzeń na Ukrainie były zaangażowane w antyrządowy przewrót, który Obama uznał „neutralnym przekazaniem władzy” to zostało ono wypowiedziane.
Tę dyplomatyczną wpadkę, prezydent Obama popełnił bezwiednie. Mówił ad hoc jako „gadająca głowa” wprawiona w wypowiadaniu okrągłych frazesów. Wpadka sama się wkomponowała w logikę tej wypowiedzi. Jeżeli Janukowycz dobrowolnie, czyli „naturalnie przekazał władzę” to dlaczego „uciekł?” Dodajmy, uciekł z kotła, jakim był kijowski Majdan, płonący ogniem opon i wy­buchów. Zorganizowały to USA, co równie szczerze przyznała słynna Żydówka Nulan, rzeczniczka, w istocie sterniczka Sekretariatu Stanu. Powiedziała swego czasu, że Stany Zjednoczone zainwestowały w kijowski pucz sześć miliardów dolarów. Niezła sumka. Opłaciło się[2].
Za tę cenę amerykańsko-izraelscy żydochazarzy weszli na Ukrainę poko­jowo, połączyli swoje siły z siłami ukraińskich żydochazarów, takich jak Achmetów, Kołomojski, Poroszenko, Turczynów, Jarosz, Pińczuk i kilkunastu innych, którzy już dawno przejęli zakłady przemysłowe i bogactwa naturalne. Teraz maszerują na wschód i połączą swe intrygi i miliardy z chazarskimi oligar­chami Rosji ryjącymi pod Putinem, jak niegdyś ich dziadowie ryli pod garstką rosyjskich gojów w KPZR, KGB, GRU.
A wszystko to działo się wtedy, prawie sto lat temu jak i obecnie – tysiące kilometrów od granic Stanów Zjednoczonych w ramach „eksportu” żydokomunizmu, największej w dziejach świata false flag.
Tymczasem, ich współczesne kundelki polskojęzyczne powyłaziły z nor, w świetle dnia przez lata kamuflujący swoje ukraińsko-banderowskie pocho­dzenie Dziś niektórzy internauci piszą zgryźliwie, że trzymanie Schetyny z dala od decyzyjnych stanowisk przez Donalda Tuska, obecnego „prezydenta” Rady Europy, było jedynym trafnym pociągnięciem w całej karierze Tuska. Piszą, tym razem naiwnie, iż Tusk trzymał Schetynę w dystansie, aby ten mułowaty tłuk nie narozrabiał jak słoń w składzie porcelany, nie ujawnił za wcześnie istnienia apetytów banderowskiej piątej kolumny, obecnie jawnie okupującej z nadania syjonistów amerykańsko-izraelskich wszystkie kluczowe stanowiska w rządzie i parlamencie. Okazało się przy tej okazji, że Schetyna maskował swoją małomównością kiepską znajomością języka polskiego.
Grzegorz (Hrychor) Schetyna wyszedł na proscenium jako Nikodem Dyz­ma polskiej dyplomacji z ambitnym, dwukierunkowym zadaniem. Pierwsze, to forsować agresywny banderyzm pod szyldem wyzwolenia Ukrainy ze szponów ponurego kagiebisty Putina i wynosić pod niebiosa zasługi Ukraińców w walce z Niemcami. Po drugie, prowokować, prowokować, prowokować gdzie się da i kiedy się da.
Konsekwentnie pełniąc misję ukraińskiego prowokatora pod false flag mi­nistra spraw zagranicznych, Schetyna po konsultacji z prezydentem Komo­rowskim, już na początku lutego znów wyszedł na scenę z okazji zbliżającej siedemdziesiątej rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej i zapowiedział:
– obchody zakończenia wojny powinny się odbyć ósmego, a nie, jak daw­niej, dziewiątego maja,
– powinny odbyć się na Westerplatte, a nie w jakiejś tam Moskwie, na Placu Czerwonym. Dwie prowokacje w jednej, obie przeciwko Rosji. Ósmego maja 1945 roku Niemcy skapitulowały przed Amerykanami. Odbyła się stosowna uroczystość kapitulacji, ale zabrakło tam przedstawicieli Sowietów, bo nie zdą­żyli się stawić. Wtedy Stalin zażądał ponownej kapitulacji „nazistów”. Podniosła uroczystość odbyła się nazajutrz, dziewiątego maja. Na końcu ogromnej sali, w prezydium zasiadają: marszałek Żuków w otoczeniu generalicji, następnie wprowadzono przedstawicieli pokonanych Niemców, na czele z feldmarszał­kiem Keitelem. Z drugiego końca sali Keitel pozdrowił buławą Żukowa, usiadł, położył czapę na stole i ujął pióro, składając na akcie historyczny podpis. Na­stępnie wstał, zasalutował, wziął czapę i oddalił się w asyście swoich adiutantów, z których każdy miał około dwa metry wzrostu.
Tak przestała istnieć Trzecia Rzesza Niemiecka. W rzeczywistości, tak się tylko wszystkim wydawało, że przestała istnieć. Ona istnieje do dziś.
Teraz rozumiemy istotę prowokacji zafundowanej Rosji i Polsce przez Schetynę. Ósmy maja odbierał Rosjanom współautorstwo zwycięstwa nad Niemcami, uprzedzając uroczystość z dziewiątego maja jako rzekomo samo­zwańcze uzurpatorstwo Rosjan (Sowietów).
W Rosji zawrzało. Zazwyczaj powściągliwy, spokojny minister Ławrow nazwał wyskok Schetyny i jego prezydenckiego pryncypała Komorowskiego „bluźnierczą i cyniczną próbą rozgrywania uczuć nacjonalistycznych”. Szkoda, że nie wyjaśnił dokładnie, czyich to uczuć nacjonalistycznych, polskich czy banderowsko-ukraińskich. Podczas tej kilkudniowej wymiany ognia, polscy hodowcy bydła i trzody stracili kilkanaście milionów złotych z blokady ich eks­portu do Rosji, podczas gdy mięso niemieckie i francuskie jechało do Rosji po zniesieniu embarga rosyjskiego Podobnie stracili polscy hodowcy jabłek i innych owoców – miliony dolarów za jabłka zalegające w chłodniach, gdy wiosna była tuż-tuż, a rachunki za prąd jeszcze bliżej.
Co do drugiej prowokacji Komorowskiego – Schetyny, propozycji obcho­dzenia rocznicy kapitulacji Niemiec na Westerplatte, to jest ona nie tylko „bluźnierstwem”, ale wręcz karykaturalnym szyderstwem z Westerplatte i nieszczęsnej Polski z września 1939 roku. Wojna nie zakończyła się na Westerplatte tylko zaczęła niemieckim atakiem na Westerplatte, które broniło się bohatersko przez tydzień, wprawiając w zdumienie Niemców i jeszcze wolną od nich Europę. Takich bohaterskich miejsc były w dziejach tej wojny niemieckiej dziesiątki.
Schetyna wtedy dodał jeszcze inną obelgę, : „Nie jest naturalne, aby się to kończyło tam, gdzie się zaczęło”. Cyniczny groch z kapustą. Wojna nie zaczęła się na Placu Czerwonym we wrześniu 1939 roku, tylko w Polsce. Dokładnie nawet nie na Westerplatte, tylko wcześniejszą o kilkanaście minut masakrą miasteczka Wieluń, dosłownie zmiecionego z powierzchni ziemi przez eskadrę niemiec­kich bombowców, w wyniku czego zginęły dwa tysiące mieszkańców Wielunia. Schetyna zaproponował alternatywnie, jeśli nie Westerplatte to np. „Londyn lub Berlin”. Ten ostatni bastion hitleryzmu byłby o wiele bardziej na rzeczy, lecz byłoby wielką prowokacją sprowadzenie do Berlina tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej i żołnierzy alianckich, aby sprężyście przedefilowali przed Bramą Brandenburską, przed jej gołymi murami, bo Berlińczycy z pewnością by się pochowali w domach w proteście przeciwko temu triumfalizmowi zwycięzców.
I wreszcie – niech sobie każdy obchodzi tę rocznicę w swoim kraju jak chce. Londyńczycy w Londynie, Niemcy w Berlinie, Sowiecki na Placu Czerwonym. A my, Polacy? Proponujemy w Jałcie, gdzie trójka światowych bandytów – Churchill, Roosevelt i Stalin zadecydowała o zajęciu połowy Europy przez Żydobolszewię, w bezprzykładnej zdradzie Polski jako sojusznika aliantów i ofiary Żydobolszewii.
W powojennych defiladach z okazji kapitulacji Niemiec, odbywających się w Londynie, „Angole” nie zapraszali żołnierzy Drugiego Korpusu generała Andersa. Nie było tam Polaków. Kiedy wiele lat później zaprosili żonę generała Andersa już w roli wdowy, Generałowa ostentacyjnie odmówiła udziału w tym cyrku.
Podczas „Pikniku Oświęcimiu”, rocznicy „wyzwolenia” Oświęcimia – Au­schwitz, wśród zaproszonych gości nie znalazła się córka rotmistrza Pilec­kiego. Nie była tego godna, choć jej Ojciec był jedynym więźniem w dziejach kilku milionów więźniów wszystkich niemieckich obozów koncentracyjnych, który dobrowolnie dał się ująć w niemieckiej łapance, aby tam, w Auschwitz, założyć siatkę konspiracji AK, rozpoznać możliwości opanowania obozu, etc. Z dwoma innymi więźniami dokonał brawurowej ucieczki, ale po wojnie został ujęty przez żydowskich „wyzwolicieli”, i bestialsko stracony jako wróg Polski Ludowej. Kiedy grupa polskich eurodeputowanych wniosła pod obrady Euro- parlamentu projekt uznania rotmistrza Pileckiego za jednego z sześciu najwy­bitniejszych bohaterów wojny, polskojęzyczni agenci Niemiec z Platformy Obywatelskiej, głosowali przeciwko temu projektowi, zapewne dlatego, że miał to miejsce od dawna zarezerwowane przez Żydów Jan „Karski”.
Koniec stycznia 2015 roku i pierwsza dekada lutego upływały pośród po­litycznych i historycznych afrontów, ze wskazaniem na mułowatego agenta Ukrainy Schetynę, ale na szczytach zachodziły wydarzenia o wiele ważniejsze. W ich centrum była Ukraina. Angela Merkel poleciała do Wiktora Orbana i zadziwiła obserwatorów rzekomą woltą – Niemcy nie wezmą udziału wspar­ciem zbrojnym dla Ukrainy! Nie upłynął tydzień od tej rewelacji i Merkel zmienia front o sto osiemdziesiąt stopni; Niemcy będą „bronić Polski” (!!) przed Rosją. W tym celu wyślą na jej wschodnie rubieże około 1 700 żołnierzy Bundeswehry na rotacyjny pobyt wojsk NATO! Obserwatorzy zdębieli z wraże­nia, bowiem wsparcie militarne Ukrainy jest niczym innym, jak rozstawieniem wojsk niemieckich u granie Rosji, bo przecież granica białoruska to nic innego, jak granica frontu z Rosją.
Co się stało? – pytali internauci, bo przecież w mediach głównego ścieku takiego pytania nie mogli się spodziewać.
A przecież była to kolejna odsłona germańskiego „Drang nach Osten”. Od samego początku syjonistycznej dywersji na kijowskim Majdanie i powstania rosyjskich mieszkańców Ukrainy Wschodniej, neo-hitlerowcy niemieccy na czele z Bundestagiem i Żydówką Merkel, stanęli przed dylematem – zachować rezerwę wobec tego kolejnego wyzwania żydoglobalizmu amerykańsko- -izraelskiego, czy się do niego przyłączyć. Lawirowali przez rok, „potępiając” rosyjską (a nie syjonistyczną!) agresję na Ukrainie ,przyłączyli się do sankcji, ale tak jakoś zawsze potępiali głosikiem słabiutkim, pełnym wahań. Potem Angela powiedziała, że nie da Ukrainie broni, aż wreszcie USA zapowiedziały przy­dzielenie Ukrainie nowoczesnego uzbrojenia. I wtedy Niemcy podjęli decyzję o tych 1700 żołdakach Bundeswehry, których wyślą do Polski.
Mieliśmy więc zapowiedź otwarcia przygotowań do militarnej konfrontacji syjonizmu i germanizmu z Rosją, na razie na gruncie Ukrainy Zachodniej, potem się zobaczy. Tak czy inaczej, nieszczęsna Resztówka Polski międzywojennej znów została wyznaczona do roli pola bitewnego Zachód-Wschód. To nihil novi. Tak było w czasach NATO – Układ Warszawski. W ramach tego ukła­du, NATO wyznaczyło dwustukilometrowy pas ziemi spalonej na linii Wisły na wypadek konfrontacji nuklearnej z Rosją sowiecką, co byłoby militarnie nieskuteczne, ponieważ Sowieci posiadali wyrzutnie rakiet na Pomorzu, m.in. w kompleksie leśnym Borne Sulinowo. Pas ziemi spalonej nuklearnie, stanowić mógł zaporę dla sił konwencjonalnych Paktu Warszawskiego, zarazem był pasem śmierci dla około pięciu milionów mieszkańców tego pasa, co dla obydwu stron potencjalnego starcia nie miało i nadal nie ma żadnego znaczenia.
Wysłanie dwóch tysięcy żołnierzy Bundeswehry na rubież wschodnią Polski, to tylko kontyngent niemiecki. Oznaczać to może totalną wojnę z Rosją, z wal­nym udziałem polskiego mięsa armatniego. Tak było od wieków. W XVII wieku Prusactwo wzięło nas „w obronę” przed carską Rosją w ten sposób, że zajęło trzecią część powierzchni Polski Jagiellonów. Ponad sto lat później ponownie wzięło nas „w obronę” już nie jako Prusy tylko Niemcy, ruszając na wschód z Austro-Węgrami i Józefem Piłsudskim, twórcą tzw. „legionów” – agentury niemiecko-austriackiej. Zostali pokonani wspólnym wysiłkiem aliantów i zrewolto­wanej przez Żydów Rosji carskiej. Niespełna dwadzieścia lat później niemieckie prusactwo ponownie ruszyło przez nasze terytoria na wschód, oczywiście w tym samym celu jak w 1772 i w 1914 roku – aby nas „zabezpieczyć” przed Rosją. Wiedzieli jednak, że samodzielne pokonanie Polski w bezpośrednim starciu wprawdzie skończy się klęską Polski, ale wyniszczy znaczne siły Niemców, po­nadto pogrąży tereny na wschód od Bugu w długotrwałej walce partyzanckiej, w której czołgi i samochody będą bezradne w lasach, na bezdrożach i bagnach Polesia. Weszli więc w sojusz z Sowietami, przedtem, już od 1923 roku rozwi­jając i unowocześniając armię sowiecką, co opisałem szczegółowo w książce „Sąsiedzi płacić za ludobójstwa” (Wydawnictwo RETRO 2014 r.) Pakt Hitler – Stalin zwany Paktem Ribbentrop-Mołotow sprawił, że żydobolszewia, po­czynając od 17 września 1939 roku, błyskawicznym natarciem „zabezpieczyła” sobie połowę terytorium Polski przed swoim sprzymierzeńcem niemieckim, a ten zabezpieczył przed sowietami lewą połowę Polski aż po Bug, następnie obydwie strony zakończyły to „zabezpieczanie” wspólną defiladą zwycięstwa w Brześciu nad Bugiem. Naszym zdaniem, właściwym miejscem do uczczenia siedemdziesiątej rocznicy zwycięstwa nad nazizmem (broń Boże nie nad Niem­cami), byłby właśnie Brześć, zwłaszcza, że „prezydentu Komorusku i ministru Schetynu” bardzo odpowiadają na takie uroczystości miejsca peryferyjne, czego dowodem jest propozycja fety na Westerplatte, a nie na Placu Czerwonym.
Teraz znów Niemcy maszerują na wschód, aby naszą nieszczęsną Resztówkę porozbiorową zabezpieczyć przez wrednym Putinem i Rosją. I znów to się może skończyć albo w Berlinie, albo w Moskwie, albo na nowych gruzach Warszawy. Zwłaszcza, że wydarzenia rozwijały się dynamicznie na korzyść syjonistycznych wyzwolicieli Ukrainy. Drugiego lutego zginęło pięciu żołnierzy ukraińskich, natomiast powstańców rosyjskich, zwanych „separatystami”, a przez premiera Jaceniuka „bandytami” poległo aż 180, zaś rannych separatystów zostało 250. Jednego dnia (doby) wyeliminowano więc prawie 500 „bandytów”. Proporcje po­ległych po obydwu stronach zaczynają przypominać proporcje strat w walce Żydów z Palestyńczykami. Zawsze ginęło dwudziesto-, trzydziestokrotnie więcej Palestyńczyków niż Żydów. Rażąca różnica strat nie skłoniła agenturalnej „Polskiej” Agencji Prasowej do prostego pytania, skąd ta dysproporcja! Nigdy byśmy się tego nie dowiedzieli, gdyby nie Internet. Podano tam, że Ukraińcy po raz pierwszy użyli tam samolotów bombowych, a późniejsze o kilka dni foto­reportaże internautów rosyjskich pokazują rozbite schrony, lepianki żołnierzy i rozszarpane ciała „bandytów”. Artykuł zamieszczony w „Naszym Dzienniku” autorstwa pismaków z PAP nie mówi o tym udziale bombowców ukraińskich, co dziwić nie może, bo to przecież papowskie komunikaty nowego Oberkommando der Wehrmacht, zamieszczane przez rozmodlony „Nasz Dziennik”.
To właśnie ten bombowy sukces musiał przeważyć decyzję Niemiec o wy­słaniu 1700 wehrmachtowców na wschód Polski.Teraz już pójdą szeroką ławą od Karpat po Bałtyk? Pomaszerują i nasi wojacy dowodzeni przez neobanderowców i polskojęzycznych wyznawców tej strategii bezpieczeństwa, która mówi, że „bez wolnej Ukrainy nie ma wolnej Polski”.
Przestali udawać zatroskane niewiniątka obrzezani Jankesi. W tej sytuacji – czytamy w komunikacie PAP opublikowanym w „Naszym Dzienniku” – Stany Zjednoczone „coraz poważniej biorą pod uwagę udzielenie pomocy wojsko­wej Ukrainie”, zwłaszcza że „separatyści” ogłosili możliwość postawienia pod bronią 100 tysięcy ludzi:
Chodzi o trzy prestiżowe think-tanki: Brookingos Institution, Atlantic Council i Chicago Council on Global Affairs, które wspól­nie przygotowały raport na ten temat. Jego autorami jest ośmiu byłych wysokiej rangi amerykańskich dyplomatów i wojskowych. Według dziennika „New York Times” w Waszyngtonie coraz po­ważniej rozważana jest realizacja zaleceń tego dokumentu. Gazeta zastrzega, że Obama nie podjął jeszcze decyzji, ale amerykańska administracja i wojskowi „wydają się skłaniać” do tej opcji.
„Stanom Zjednoczonym” chodzi o zachowanie wiarygodności w roli świa­towego przywódcy mocarstwowego ekspansjonizmu. Nie widzą bowiem wy­muszenia na Rosji ustępstw drogą kolejnych sankcji?
Jakie są propozycje? Przekazanie Ukrainie 3 mld dolarów pomocy wojsko­wej w ciągu trzech lat oraz bezpośrednie dostarczenie sprzętu wojskowego, o co Kijów od dawna apeluje. USA miały zaopatrzyć armię Ukrainy w nowoczesną broń, w tym tzw. broń śmiercionośną, od czego dotąd Waszyngton się odże­gnywał w obawie, że to doprowadzi do zaostrzenia konfliktu.
Według ekspertów, Ukrainie najbardziej przydałaby się broń przeciwpan­cerna. W Donbasie są rosyjskie czołgi i transportery opancerzone, radary roz­poznania artyleryjskiego zdolne do wykrywania wyrzutni pocisków, samochody terenowe wielozadaniowe, a także samoloty bezzałogowe. Jeśli USA zdecydują się na dostarczenie Ukrainie broni, to podobną decyzję mogą podjąć także inne rządy. Autorzy raportu wymieniali w tym kontekście Polskę, Kanadę, Wielką Brytanię i państwa bałtyckie.
John Kerry będzie w czwartek przebywał w Kijowie, gdzie za­pewne przedyskutuje warunki ewentualnego wsparcia wojskowego dla Ukrainy. Tamtejsi politycy też wyczuwają sprzyjający moment.
Tak więc w pierwszej dekadzie lutego 2005 roku dostawa sprzętu wojsko­wego, zwłaszcza tajemniczej „śmiercionośnej broni” dla żydobanderowskiej Ukrainy, stała się głównym tematem najazdu Jankesów na Ukrainę. Stanowiska ważnych graczy politycznych w USA były podzielone. Biały Dom zdystansował się od opinii Ashtona Cartera, nowego szefa Pentagonu, który w sprawie zbro­jenia Ukrainy powiedział, że skłania się ku temu, aby dostarczyć Ukrainie „broń śmiercionośną” lecz nie uściślił, co to za broń, skoro zwykły automat także jest bronią śmiercionośną.
Rzecznik Białego Domu kontrował: konflikt można rozwiązać drogą stałych negocjacji ale żadne dostawy broni nie zrównoważą dostaw broni rosyjskiej w ramach takiego „wyścigu zbrojeń”. Jednak wojenne think-thanki mają przewagę w USA, jak zawsze, kiedy np. ważyły się decyzje najazdu na Afganistan, Irak, a wcześniej na Jugosławię. W te same trąby dmie dowódca NATO – Bradlow. Takimi krzyżowcami antyrosyjskimi są John Kerry, znany „neokon” McCain i wszyscy, dosłownie wszyscy „Srule” setkami okupujący Kongres, Senat, rząd. W tym wojennym klangorze, wprawdzie tylko na polskim zapyziałym podwórku, odważnie, pod prąd zabrzmiał głos Leszka Millera, szefa Klubu SLD w Kne-Sejmie. Klub podjął uchwałę w imieniu partii o wprowadzeniu tej uchwały pod obrady Kne-Sejmu, że konflikt na Ukrainie można zażegnać tylko drogą negocjacji i akcji dyplomatycznych, a nie za pomocą wyrzutni Grad.
Apelujemy – czytamy w uchwale Klubu SLD – aby nie rozpatry­wano zaszłości historycznych… Obecnie Ukraina Wschodnia stała się obszarem klęski humanitarnej o niespotykanej skali.
Uchwała odniosła się do rażącego obniżenia poziomu życia szeregu grup zawodowych w Polsce, a to z powodu utrzymujących się sankcji rosyjskich na dostawy mięsa, jabłek, etc.
Miller i jego Klub zaskoczyli Polaków, którzy wiedzą czym skończy się dywersyjne awanturnictwo agentów frakcji żydo-ukraińskiej w Polsce, masze­rujących czwórkami na Ukrainę Wschodnią. Zaryzykowali wiele, ale wiedzieli, że propagandowo zyskali dużo, a Polacy stanęli okoniem wobec żydo-amerykańskiej falangi w oporze przeciwko ich sługusom w NATO, Unii Europejskiej ich polskojęzycznym agentom w Polsce.
Czwartego lutego, w okresie ścierania się pasywnego i wojowniczego sto­sunku do wojny na wschodzie Ukrainy, parlament w Kijowie podjął ustawę o powołaniu „batalionów wojsk najemnych” składających się z Ukraiń­ców, Polaków i Litwinów. Na zakończenie parlament uczcił minutą ciszy wszystkich obcokrajowców, którzy polegli w walce o Samostijną Ukrainę.
Na kilometr zapachniało polską krwią, nieznaną liczbą poległych i jeszcze ży­wych najemników polskich. Jeden z wojskowych dowódców donieckich party­zantów powiedział w Internecie, że walczą z nimi grupy polskich najemników, wielu już poległo. I dodał, patrząc prosto w oko kamery: „Jak się uporamy z banderowcami, przyjdziemy i po was!” „Idziemy po was!” warknął do kibiców białostockich niejaki „Sienkiewicz”, sławny z ośmiorniczek konsumo­wanych w restauracji „Sowa” nafaszerowanej podsłuchowymi „pluskwiakami”. „Sienkiewicz” nie zdążył pójść po kibiców białostockich, ponieważ oberwał po ośmiorniczkach u „Sowy”.
Piątego lutego przyleciał do Kijowa Żyd John Kerry, zapewne z pakietem „śmiercionośnej broni” dla banderowców. Dwa dni przedtem kanclerz Aniela Merkel oznajmiła, że Bundeswehra, wzmocni „wschodnią rubież Polski” poby­tem 1 700 niemieckich żołdaków, których dziadkowie masakrowali Warszawę, usiłowali zdobyć Leningrad i Moskwę. Jednak desant 1 7000 neohitlerowców to nie to samo, co dostarczenie banderowcom czołgów, samolotów, dronów. W ten rozgardiasz wszedł felietonista Stanisław Michalkiewicz, który w Internecie kąśliwie omówił aktualną wtedy sytuację na wschodzie i zachodzie Europy, szczególnie stanowiska głównego gracza, jakim są Niemcy. W pewnym momencie wygłosił tezę wręcz ekscytującą, bo wielce prawdopodobną. Jego zdaniem, Niemcy już wybrali opcję. Jaką? Opcję marszu na wschód, ale pod warunkiem, że inne państwa pójdą z nimi „kupą, mości panowie”. Michalkiewicz uznał, że Niemcy musieli uprzednio dogadać się ze „starszymi i mądrzejszymi”, których na użytek moich czytelników nazywam „narodem wybrakowa­nym”. Zdaniem Michalkiewicza, „starsi i mądrzejsi” mogli z Niemcami dobić następującego targu – jeżeli pomożecie nam zająć Ukrainę i zneutralizować Rosję ,to my pozwolimy wam na zajęcie ziem północno-wschodniej Polski aż po Kaliningrad, z dodatkiem lewobrzeżnej części Polski (bez Warszawy i Krakowa) – a my na tej resztówce Resztówki powojennej Polski zbudujemy Judeopolonię powiększoną o Wołyń i Małopolskę Południową. W każdym razie, ma powstać Judeopolonia, z Czwartą albo już praktycznie Piątą Rzeszą Niemiecką na przedwojennych ziemiach północno-wschodniej Polski.
Dodajmy, że spekulacja tego felietonisty nie były wróżeniem z fusów. Jude­opolonia już jest rysowana na przyszłych mapach Europy Środkowej, a zapo­wiedzią tego mogła być wypowiedź sprzed kilku lat niemieckiego Żyda Henry Kissingera, swego czasu doradcy prezydenta Cartera, członka najważniejszych agend nieformalnego rządu światowego, na czele z komisją Trójstronną, Bilder- berg Group i Bnai B’rith. Kissinger obwieścił:
Państwo Izrael przestanie istnieć w ciągu dziesięciu lat”, co cytowa­łem w ostatnim czwartym tomie mojej czterotomowej sagi pt. „Chazarska dzicz panem świata”.
Jeżeli więc przestanie istnieć kilkumilionowe państwo Izrael zasiedlone w osiemdziesięciu procentach przez polsko-rosyjskich chazarów, to rodzi się naturalne pytanie, gdzie przeprowadzi się to kłębowisko żmij, ich drugi i trzeci pomiot? Odpowiedź jest prosta – z powrotem – do Polski. Cicha emigracja do Polski z Izraela trwa już od kilkunastu lat. Powstają dla nich nowe zamknięte osiedla, niemal z lotniska wprowadzają się do nich i nazajutrz udają się do cze­kających na nich stanowisk w bankach, agendach rządowych ,ministerstwach, etc. Czekają. Na co? Aż dokona się „federalizacja” Resztówki Polski i takaż fede­ralizacja posowieckiej Ukrainy. Dekompozycja tej części Europy z wiadomym docelowym skutkiem, dzieje się już małymi kroczkami, a zamienić się one mogą w kroki milowe, jeżeli NATO ruszy na Ukrainę ze „śmiercionośną bronią” wspar­te za pomocą polskiego mięsa armatniego. Tak spełni się ulubione porzekadło natowców ukraińskojęzycznych i polskojęzycznych banderowców, iż „Nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy” i „nie ma wolnej Ukrainy bez wolnej Polski”.
Jako zasłonę dymną należy uznać fragment noworocznego przemówienia Obamy o rzekomej zmianie strategicznych kierunków i miejsc amerykańskiej „obecności” w świecie.
Taka właśnie zmiana geo-strategii tego mocarstwa okupowanego przez geo-żydzizm, została nakreślona już trzy lata temu, podczas pierwszej pre­zydentury Obamy. Zmiana sprowadza się do położenia głównego nacisku na „strategię” azjatycką, z dotychczasowej europejskiej. Stany Zjednoczone już zakończyły procedurę redukcji swoich wojsk stacjonujących w Europie zachod­niej, a także wycofywanie wojsk okupacyjnych z Iraku i Afganistanu. Znajdzie to potwierdzenie w budżecie Pentagonu. Na kierunek azjatycki pójdzie około 530 miliardów dolarów, podczas gdy na kierunku wschodnim USA zainwestują nieco ponad 50 miliardów dolarów – dziesięć razy mniej niż na wzmacnianie obecność tego żandarma świata w rejonie Azji. Nacisk położy się głównie na rozwój dwóch rodzajów broni – marynarki wojennej i lotnictwa. Została już drastycznie zmniejszona obecność USA w rejonie Morza Śródziemnego i Zatoki Perskiej samolotów krótkiego zasięgu. Podstawowym uzbrojeniem stają się tam samoloty F-45 nafaszerowane wielozadaniową elektroniką, zdolne pokonywać dalekie odległości. Obecnie odwołali ten kierunek ekspansji.
Takie są, w skrócie, nakreślone przez Obamę plany „aktywnej” obecności w rejonie państw azjatyckich. Okazało się, że niezliczone bazy wojskowe USA na wysepkach Pacyfiku nie zapewniały pełnej dominacji. Musi ją wzmocnić nowy rodzaj „śmiercionośnej broni”. Obama dodał na zakończenie, że on już nie prowadzi żadnej kampanii wyborczej, za dwa lata kończy się bowiem jego druga prezydentura, a jego wysiłki wewnątrz kraju skupią się na realizacji programu wzmacniania pozycji klasy średniej i niezamożnej części społeczeństwa. Chce dokończyć pokonywanie regresu wywołanego krachem finansowym świata z 2008 roku, przyznać płatne urlopy macierzyńskie dla około 400 milionów amerykańskich kobiet i utrwalić bezpłatną służbę zdrowia. Pięknie, życzymy powodzenia w tym zbożnym dziele. Ale gdzie tkwi, dokładnie – gdzie może tkwić wzmiankowana „ściema”? Ano, w tym rzekomym przesunięciu akcentów, czyli miliardów dolarów z Europy i Zatoki Perskiej oraz północnej Azji, w rejon Pacyfiku, z „widokiem” na Azję, czyli na Chiny, Indie, Pakistan. Tymczasem, jak spojrzeć na mapę, to ma się do czynienia z tym samym wschodnim kierunkiem natarcia od strony Pacyfiku, oraz kierunek pasem Morza Śródziemnego, Zatoki Perskiej a teraz Ukrainy, z wyjściem na Rosję i Chiny, dwie zmory „starszych i mądrzejszych” elit narodu wybrakowanego. I zawsze dzieje się to w odle­głości wielu tysięcy kilometrów od granic USA. Obłudę tych współczesnych nomadów byłoby łatwo demaskować prostym pytaniem: po co tam poszliście? Tam, czy na dziesiątki innych obszarów, na niemal wszystkie kontynenty, zawsze znacząc za sobą krwawe ślady, zostawiając zgliszcza i trupy, wszakże zawsze pod sztandarami wolności i demokracji, uniwersalnymi false flag wszystkich najeźdźców. Co Jankesi szukają na Pacyfiku, odległym o tysiące kilometrów od brzegów ich kraju? Dlaczego Rosjanie czy Chińczycy nie rewanżują się im tym samym – samolotami myśliwskimi, bombowcami, flotą nawodną i podwodną u brzegów USA?. Rosjanie podczas drugiej wojny światowej pytali jako Sowie­ci – co Niemcy szukają u bram Stalingradu, Moskwy, Leningradu. Sowieci raz tylko próbowali się im rewanżować u brzegów Stanów Zjednoczonych, na Kubie, nawet próbowali zainstalować wyrzutnie rakiet. Prezydent Kennedy zagroził wojną i Chruszczów zabrał to żelastwo, pozostawiając jednak na Kubie okupacyjną agenturę, pchając w tego komunistycznego bękarta miliardy dola­rów. Castro, kubański żydomason rządził tym niezatapialnym lotniskowcem Sowietów przez pół wieku, żyje do dziś, schedę po nim przejął jego brat Raul, aż obecnie USA zamierzają zdjąć z tej sowieckiej skamieliny klątwę sankcji. Z takich pytań – co wy tu u nas szukacie w odległości tysięcy kilometrów od USA, składa się historia całego XX wieku i pierwszej dekady XXI. Py­tający nigdy nie otrzymują prostej odpowiedzi, tylko bełkot propagandowych kastratów.
Dlaczego miliony Ukraińców, szantażowanych teraz przez fanatycznych spadkobierców ludobójczego banderyzmu, nie mają szansy na zapytanie Kerry’ego, McCainea i innych komiwojażerów amerykańskiego imperializmu, w jakim celu przylatują do Kijowa, gniazda wojny domowej na Ukrainie? Nie mają szansy zadać takich pytań w ich parlamencie, nie usłyszano ich podczas kilkumiesięcz­nego festiwalu płonących opon na Majdanie. Gdyby jakimś cudem dopuszczono ich do mikrofonów, to natychmiast mu go wyłączą profesjonalni budowniczowie demokracji, tacy jak Poroszenko, Jaceniuk, Kołomojski, Achmetow, Turczynów, Pińczuk, Jarosz, Taruta i wielu innych. Świat roi się od jego naprawiaczy, misjo­narzy wolności i demokracji. Bush senior, potem junior, przylatywali do Polski jako wyzwoliciele ze szponów ich żydosowieckich współbraci, a co po nich zostało? Ruina ekonomiczna i gospodarcza Resztówki Polski, grabież majątku narodowego, zniewolenie polityczne i finansowe, wielomilionowe bezrobocie i emigracja. Ich wspólnicy niemieccy zagrabili cementownie, cukrownie, dobrze prosperujące fabryki państwowe zlikwidowali jako „nierentowne” bo konkuren­cyjne, przejęli prasę codzienną i tygodniki i sieją przez nie kłamstwo, we wszyst­kich obszarach życia duchowego. Kazali „zaorać” stocznie bo „nierentowne”. Nie pozwalali ich dofinansować z budżetu państwa. Unia Jewrejopejska tego zabrania, podczas gdy Niemcy dofinansowali swoje stocznie miliardami dotacji. W rzeczy samej, oni już odzyskali to, co utracił Hitler w wyniku niemieckiej drugiej rzeźni światowej. Pełno ich od Szczecina po Litwę, od Bałtyku po Tatry, a teraz wysyłają swój Wehrmacht na granicę z Białorusią i Ukrainą w ramach stabilizacji tego ich stanu posiadania. W czerwcu 1942 roku ruszyli z lewego brzegu Bugu na wschód, zatrzymani przez ich niedawnych sojuszników dopiero pod Stalingradem, Leningradem i Moskwą.
To prosta reanimacja paktu Ribbentrop-Mołotow.
Henryk Pająk

Komentarz: fragment wybitnej pracy Henryka Pająka pt: „Naród wyklęty przez męty. Tom I”. Lektura obowiązkowa, do nabycia u autora pod numerem tel. 81 50 30 616.