Watch more Google Video videos on AOL Video
Watch more viddler videos on AOL Video
http://www.slideshare.net/guestfc216c/ksiezka-kulisy-katastrofy-powstania-warszawskiego
POWSTANIE O UKRYTYM CELU
WARSZAWA 1944 (1
Bardzo wiele napisano o Warszawskim Powstaniu. Tutaj chcę przede wszystkim zastanowić się nad celem, jaki chcieli osiągnąć ci, co podjęli decyzję o powstaniu, Delegat Rządu na kraj i dowódca Komendy Głównej AK, ale także kierujący rządem w Londynie. Ostateczne i „wyjściowe” rozkazy w Warszawie mówiły tylko o militarnej walce z Niemcami, prowadzącej do oswobodzenia stolicy kraju. A przecież powinno się to było dokonać postępem sowieckiego frontu w ciągu tygodni, jeśli nie dni. Natomiast polskie oswobodzenie Warszawy od Niemców było niezbędnym etapem wiodącym do osiągnięcia następnego, nadrzędnego celu Chodziło o to, aby stolica została uwolniona przez Polską Armię podziemną, a nie Armię Czerwoną. O tym podstawowym celu i powodzie Powstania nie mówiły rozkazy Komendy Głównej. Nie szło o dumę z możliwego, własnego dokonania Armii Krajowej, czy zaspokojenie szczególnie silnej, społecznej chęci odwetu na niemieckim okupancie. Na domiar decyzja powstania była ryzykowna wobec rażących braków uzbrojenia, i minimalnych jego zasobów. Co więcej, walka o miasto nie była podobna do spektakularnych, udanych antyniemieckich zamachów (jak na Kutscherę, choć za cenę życia najlepszych). W planowanym powstaniu ofiar ze strony najwartościowszych młodych elit nie dało by się wymierzyć. Takie ryzyko i taką cenę można było zaplanować i zapłacić jedynie za możliwość realizacji wielkich strategicznych planów, o wadze historycznej. W wypadku Wilna, Lwowa czy Lublina, gdzie w walkach o miasta uczestniczyła AK – strategia i historia były istotne, ale nie aż tak ważne. Wolna Warszawa miała stać się na nowo siedzibą władz jedynego legalnego polskiego rządu („londyńskiego” i jego przedstawicieli w kraju) w celu ratowania in extremis suwerenności narodowej. Warszawa niepodległa miała wystąpić suwerennie wobec wkraczającej i, jak było wiadomo, okupacyjnej, Armii Czerwonej. Cała dyskusja sztabu Komendy Głównej nad decyzją powstania (choć nie wszystkie dokumenty zachowały się) koncentrowała się wokół pytania, czy uda się zrobić powstanie nie za wcześnie (przed ogólnym odwrotem Wehrmachtu na tym odcinku frontu powstanie mogło się skończyć klęską) i nie za późno, to znaczy już po osadzeniu się w Warszawie PKWN-u i jego agend wojskowych, a także sowieckich agend wojskowych NKWD.
Powstanie Warszawskie nie osiągnęło swoich celów militarnych: Warszawa, wyzwolona chwilowo i nie cała, powróciła we władanie Wehrmachtu. Nie osiągnięto zatem także ukrytych celów politycznych powstania: na moście Poniatowskiego lub Kierbedzia (jak miano nadzieję) delegat (wicepremier) Jan S. Jankowski i ministrowie na kraj nie powitali sowieckich generałów w imieniu legalnego rządu polskiego, by rozpocząć nową walkę i grę o suwerenność Polski. Wiemy, dlaczego tak się stało, znamy 63 dni walki Powstania. Ryzyko powstania nie polegało jednak tylko na tym, że nie uda się osiągnąć podstawowego strategicznego celu, cena przegranej była podwójna: groziła klęską celu i klęską miasta, stolicy narodowej kultury. A miasto i jego elity niezbędne były w razie klęski dla dalszego trwania życia i świadomości tego narodu. Tragiczny i obezwładniający paradoks! Klęska, podwójna, nastąpiła. Czy to znaczy, że rozkaz Powstania był tylko pomyłką, w sensie nie oszacowanego dobrze ryzyka, a samo Powstanie – niczym więcej, jak tylko rachunkiem nie dających się ogarnąć strat i świadomością faktu, że była to największa przegrana bitwa w polskich dziejach? Ale myślenie historyczne nie polega na akceptowaniu tylko decyzji bitew wygranych. Mówić, że nie należało wywoływać powstania, to trochę tak, jakbyśmy poddali w 1939 odzyskaną niepodległą Polskę bez wydania walki wkraczającym oddziałom hitlerowskim i sowieckim. Więc oddać tak sobie to, o co walczyliśmy podczas pierwszej wojny i w roku 1920? Ale wrzesień 39 roku przegraliśmy. Krytycy decyzji powstania najczęściej nie chcą pamiętać, że ono wybuchło nie z powodu Warszawy, lecz by nie oddać bez walki istniejącego niepodległego państwa polskiego. Jego władze i armia istniały, choć w podziemiu i na emigracji. Chodziło o to by próbować, w obliczu sojuszniczych przetargów i handlu polską suwerennością, choć na krótko, rzucić na szalę historycznej licytacji byt niepodległej stolicy, a w niej niepodległego rządu. Nie o Warszawę tu szło jedynie, lecz o niepodległą Polskę. Bo co bez niej? Polskie elity przywódcze, cywilne i wojskowe, ale także społeczeństwo, pamiętały o milionie deportowanych przez Rosję na Wschód i o Katyniu. Czy jednak dopełnienie politycznego celu powstania mogło stać się przesłanką suwerenności? Na to pytanie będę się starał odpowiedzieć nieco dalej. W nocy z 3 na 4 stycznia 1944 roku Armia Czerwona w marszu na Zachód przekroczyła granicę Polski, ustaloną traktatem ryskim, na linii między Olewskiem po stronie sowieckiej i Rokitnem, po polskiej stronie2. Ta data stanowi właściwie analogię do daty 6 czerwca 1944 roku, kiedy żołnierze alianckiego desantu wylądowali na plażach Normandii, rozpoczynając oswobadzanie Francji od niemieckiego okupanta. W toku walk zostało bardzo zniszczone pobliskie miasto Caen. Jednak mimo wszystko w tym ponad dziesięciotysięcznym mieście alianckie formacje oszczędziły najważniejsze kościoły i zabytki historyczne. I nikt nie miał wątpliwości, że okupacja się kończy. Jeżeli alianci na froncie zachodnim mieli na celu ograniczenie suwerenności na zdobytych terenach, to tylko wobec dawnego Reichu, niemieckiej Trzeciej Rzeszy. Jednak z przekroczeniem granicy polskiej przez Armię Czerwoną przestawało być możliwe, że Polska zostanie w toku wojny oswobodzona przez nacierające od Bałkanów armie alianckie. Ten pomysł Churchilla dawno już został porzucony. Co gorzej, od pewnego czasu – jak wymagał Stalin – bardzo ograniczono zrzuty militarne z Anglii na teren Polski, punkt ciężkości tych zrzutów przeniósł się na teren Jugosławii, wspomagając komunistyczną partyzantkę, której przywodził Tito. Skończyły się także nadzieje, że postępy Armii Czerwonej będą powolne, a Niemcy w ostateczności zostanę pokonane od Zachodu. W Londynie przedwojenny senator, Tadeusz Katelbach zanotował w swym dzienniku 1943, w obliczu rosyjskiego zwycięstwa pod Stalingradem:
5 stycznia Rosjanom wciąż się powodzi. Martwi to nas.3
Ten zaimek w liczbie mnogiej jest bardzo znaczący. Katelbach uważał, że nie zapisuje tu tylko swojego odczucia. Podobnie przecież reagował w Paryżu w swoim dzienniku Szkice piórkiem, Andrzej Bobkowski, z trwogą myśląc o zbliżającej się do Polski okupacji sowieckiej:
Mołotow wydał proklamację, iż [...] celem armii sowieckiej jest uwolnienie Polski [...] Dzisiejszy „Le Matin” podaje, że Stalin obdarzył republiki sowieckie autonomią na wzór angielski i że ma to służyć również do rozwiązania problemu polskiego. Znaczyt sia Polska Autonomiczna Republika Sowiecka.4To mi bardzo odpowiada, bo niczego innego w gruncie rzeczy nie spodziewam się już od dłuższego czasu. Ale to beze mnie, bo ja nie chcę być „autonomiczny”.
Przekonanie, że w takim razie on sam pozostanie odcięty od kraju, było dla Bobkowskiego katastrofą. Ale równie silny był żal nad Polską i ginącymi w Warszawie rówieśnikami. Bobkowski zapisał jedną z najbardziej przejmujących ocen tragedii powstania warszawskiego w polskiej literaturze:
Myślę o tych chłopcach i dziewczętach w Warszawie, o tych wspaniałych chłopcach, którzy chcą albo po prostu muszą umierać w słońcu. Dlaczego los skazuje nas zawsze na tyle bohaterstwa? [...] Od strony Pont d’Austerlitz [...] Widzę pierwsze [amerykańskie] czołgi i ciężarówki. Żołnierze kiwają rękami, ludzie krzyczą. [...] Czuję, jak same łzy ciekną mi z oczu [...] sam do siebie krzyczę po polsku z dzikim entuzjazmem: „Oni żują gumę”. [...] A potem wielka bezbrzeżna radość ustępuje wielkiemu smutkowi. [...] Dziewczyna siedząca za kierownicą ambulansu patrzy na mnie i pyta po angielsku, dlaczego płaczę. – Jestem Polakiem i myślę o Warszawie. [...] Chwila kłopotliwego milczenia. Dziewczyna sięga do kieszeni, częstuje mnie „Chesterfieldem” i bąka coś zdawkowo. Wziąłem papierosa i uciekłem. [...] Ulicami jechały czołgi, a nad tym szczęśliwym miastem płynął jeden wielki krzyk radości.5
Czy widmo przyszłej, nowej okupacji, to, co było jasne dla Katelbacha, Bobkowskiego, nie było równie widoczne w Warszawie dla sztabu AK, który decydował o powstaniu, dla polskich władz w Londynie? Wiedzieli przecież, że Armia Czerwona za chwilę obejmie w posiadanie teren całej Polski. Czy można, i jak temu zapobiec? Powstanie, w stolicy kraju, nie miało na celu przyczynienia się do upadku III Rzeszy. Wynik wojny był już przecież rozstrzygnięty. Oznaki klęski Niemców, były widoczne na kilka dni przed powstaniem w Warszawie, przez którą cofały się rozbite formacje niemieckie. Postępy lądowania alianckiego na północy Francji i Armii Czerwonej na Wschodzie nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Wysiłek garstki źle uzbrojonych powstańców nie mógł mieć żadnego wpływu na los wojny. To nie dla możliwości walki o Warszawę z Wehrmachtem i SS rząd w Londynie oddał decyzję powstania w ręce Delegatury i Komendy Głównej AK. W Londynie zezwolono im już – na „tak” lub „nie”.6To dlatego później powstrzymano, więc ukryto, dyrektywę Naczelnego Wodza, gen. Sosnkowskiego, właściwie zabraniającą powstania. On myślał jak wielki strateg, odpowiedzialny za losy walki i przyszłości kraju w najdłuższej perspektywie, i oceniając trafnie wielką politykę sprzymierzonej Trójki, oceniał, że ryzyko jest zbyt duże. Niewątpliwie miał rację. Dyrektywa ta była bezpośrednią reakcją na meldunki o losach „Burzy” na Wileńszczyźnie, aresztowaniach i eksterminacji Akowców, którzy się ujawnili w czasie szturmu na Wilno:
Według możliwości, raczej wycofujcie oddziały na zachód w skupieniu lub rozproszeniu, zależnie od warunków. [...] najbardziej zagrożonych elementów Armii Krajowej, a przede wszystkim młodzieży. [..] W obliczu szybkich postępów okupacji sowieckiej na terytorium kraju trzeba dążyć do zaoszczędzenia substancji biologicznej narodu w obliczu podwójnej eksterminacji.7
Wódz naczelny dodawał, że nawet zezwala na wycofanie się „in extremis [...] poza granice kraju”, co całkowicie usprawiedliwia późniejszą decyzję Brygady Świętokrzyskiej NSZ, tak atakowaną przez komunistów.Nie wysłano także depeszy Sosnkowskiego z 28 lipca, w której Wódz Naczelny ostrzegał:
powstanie zbrojne byłoby aktem, pozbawionym politycznego sensu [...] skoro eksperyment ujawniania się [w Wilnie] i współpracy spełzł na niczym.
Podobnie właściwie postąpiono z następną depeszą Sosnkowskiego z 29 lipca (a więc na trzy dni przed powstaniem!):
w obecnych warunkach jestem bezwzględnie przeciwny powszechnemu powstaniu, którego sens historyczny musiałby z konieczności wyrazić się w zamianie jednej okupacji na drugą.
Tę depeszę wysłano do kraju dopiero po wybuchu powstania, 6 sierpnia!8Jean-François Steiner w swojej książce o Powstaniu Warszawskim przytacza słowa Świadka nr 6, rozszyfrowanego (w drugim wydaniu książki) jako Kazimierz Iranek-Osmecki, referującego jedno z zebrań Komendy Głównej AK w Warszawie. Było to 22 lipca 1944. Mówi Dowódca AK gen. Tadeusz Bór Komorowski:
Chodzi o decyzję o znaczeniu historycznym, od której zależy może przyszłość Polski. [...] Po dyskusjach z szefem sztabu i szefem operacji z jednej strony oraz delegatem rządu z drugiej, zdecydowano, że oswobodzimy Warszawę naszymi własnymi siłami i że przyjmiemy tu Rosjan jako gospodarze.9
Co wyglądało w późniejszej relacji płka Janusza Bokszczanina:
Największym błędem Okulickiego było to, iż wierzył, że potrafi być sprytniejszy od Stalina. [...] Zawładnąwszy stolicą i ustanawiając tam władzę polityczną, chcieli zmusić Stalina do uznania ich za jedynych panów kraju. Mieli do tego zupełne prawo10
Zaś płk Józef Pluta Czachowski mówił, opisując i cytując własne wypowiedzi podczas tamtych obrad:
[...] Moim zdaniem, nie możemy przypuścić ataku, zanim Armia Czerwona nie zajmie prawego brzegu Wisły i nie osiągnie mostów.Jankowski odpowiedział, że to nie możliwe, gdyż po zdobyciu miasta musi mieć czas na wprowadzenie prowizorycznej administracji, a następnie udać się w delegacji z dowódcą AK na spotkanie Armii Czerwonej na moście Poniatowskiego.[...] Powiedziałem, pamiętam moje słowa: „Powinniśmy zaczekać, aż Armia Czerwona dojdzie do mostów, inaczej zostaniemy sami, nie spełnimy naszej misji, Warszawie będzie grozić zniszczenie, a nam prawdziwa rzeź”.11 [...] zaproponowałem, aby zmienić plan, jako zbyt ambitny i zadowolić się atakiem tylko na jedną dzielnicę, skąd moglibyśmy przywitać bolszewików. Taki plan miał między innymi i tę zaletę, że pozwalał na zgrupowanie naszych sił i na stawianie oporu z bronią w ręku, gdyby Rosjanie próbowali nas aresztować, tak jak to uczynili w Wilnie.12
Jeśli Bór mówił o decyzji powstania, jako „mającej znaczenie historyczne dla przyszłości Polski”nie myślał o wygranej bitwie z Niemcami. Druzgotały ich armie i liczniejsze, i przygotowane do tego technicznie. Wszyscy oni myśleli tylko i jedynie o symbolicznym wobec świata pokazie niepodległości na wybranym skrawku ziemi warszawskiej, ostatniej reducie II Rzeczpospolitej. Nawet gdyby to była ta jedna jedyna dzielnica Warszawy, gdzie można by się także skuteczniej przeciwstawić Rosjanom, pragnącym aresztować legalny rząd.13
Jednak ppłk Ludwik Muzyczka mówił sceptycznie:
Dlaczego chce pan, aby [Rosjanie] ryzykowali i poświęcali setki, jeśli nie tysiące żołnierzy dla przyjścia z pomocą ludziom, których uważają za wrogów politycznych i którzy poza tym rozpoczęli walkę, militarnie skierowaną przeciw Niemcom, jednak politycznie –przeciw nim.14
Poprzednia - Następna»
Bardzo wiele napisano o Warszawskim Powstaniu. Tutaj chcę przede wszystkim zastanowić się nad celem, jaki chcieli osiągnąć ci, co podjęli decyzję o powstaniu, Delegat Rządu na kraj i dowódca Komendy Głównej AK, ale także kierujący rządem w Londynie. Ostateczne i „wyjściowe” rozkazy w Warszawie mówiły tylko o militarnej walce z Niemcami, prowadzącej do oswobodzenia stolicy kraju. A przecież powinno się to było dokonać postępem sowieckiego frontu w ciągu tygodni, jeśli nie dni. Natomiast polskie oswobodzenie Warszawy od Niemców było niezbędnym etapem wiodącym do osiągnięcia następnego, nadrzędnego celu Chodziło o to, aby stolica została uwolniona przez Polską Armię podziemną, a nie Armię Czerwoną. O tym podstawowym celu i powodzie Powstania nie mówiły rozkazy Komendy Głównej. Nie szło o dumę z możliwego, własnego dokonania Armii Krajowej, czy zaspokojenie szczególnie silnej, społecznej chęci odwetu na niemieckim okupancie. Na domiar decyzja powstania była ryzykowna wobec rażących braków uzbrojenia, i minimalnych jego zasobów. Co więcej, walka o miasto nie była podobna do spektakularnych, udanych antyniemieckich zamachów (jak na Kutscherę, choć za cenę życia najlepszych). W planowanym powstaniu ofiar ze strony najwartościowszych młodych elit nie dało by się wymierzyć. Takie ryzyko i taką cenę można było zaplanować i zapłacić jedynie za możliwość realizacji wielkich strategicznych planów, o wadze historycznej. W wypadku Wilna, Lwowa czy Lublina, gdzie w walkach o miasta uczestniczyła AK – strategia i historia były istotne, ale nie aż tak ważne. Wolna Warszawa miała stać się na nowo siedzibą władz jedynego legalnego polskiego rządu („londyńskiego” i jego przedstawicieli w kraju) w celu ratowania in extremis suwerenności narodowej. Warszawa niepodległa miała wystąpić suwerennie wobec wkraczającej i, jak było wiadomo, okupacyjnej, Armii Czerwonej. Cała dyskusja sztabu Komendy Głównej nad decyzją powstania (choć nie wszystkie dokumenty zachowały się) koncentrowała się wokół pytania, czy uda się zrobić powstanie nie za wcześnie (przed ogólnym odwrotem Wehrmachtu na tym odcinku frontu powstanie mogło się skończyć klęską) i nie za późno, to znaczy już po osadzeniu się w Warszawie PKWN-u i jego agend wojskowych, a także sowieckich agend wojskowych NKWD.
Powstanie Warszawskie nie osiągnęło swoich celów militarnych: Warszawa, wyzwolona chwilowo i nie cała, powróciła we władanie Wehrmachtu. Nie osiągnięto zatem także ukrytych celów politycznych powstania: na moście Poniatowskiego lub Kierbedzia (jak miano nadzieję) delegat (wicepremier) Jan S. Jankowski i ministrowie na kraj nie powitali sowieckich generałów w imieniu legalnego rządu polskiego, by rozpocząć nową walkę i grę o suwerenność Polski. Wiemy, dlaczego tak się stało, znamy 63 dni walki Powstania. Ryzyko powstania nie polegało jednak tylko na tym, że nie uda się osiągnąć podstawowego strategicznego celu, cena przegranej była podwójna: groziła klęską celu i klęską miasta, stolicy narodowej kultury. A miasto i jego elity niezbędne były w razie klęski dla dalszego trwania życia i świadomości tego narodu. Tragiczny i obezwładniający paradoks! Klęska, podwójna, nastąpiła. Czy to znaczy, że rozkaz Powstania był tylko pomyłką, w sensie nie oszacowanego dobrze ryzyka, a samo Powstanie – niczym więcej, jak tylko rachunkiem nie dających się ogarnąć strat i świadomością faktu, że była to największa przegrana bitwa w polskich dziejach? Ale myślenie historyczne nie polega na akceptowaniu tylko decyzji bitew wygranych. Mówić, że nie należało wywoływać powstania, to trochę tak, jakbyśmy poddali w 1939 odzyskaną niepodległą Polskę bez wydania walki wkraczającym oddziałom hitlerowskim i sowieckim. Więc oddać tak sobie to, o co walczyliśmy podczas pierwszej wojny i w roku 1920? Ale wrzesień 39 roku przegraliśmy. Krytycy decyzji powstania najczęściej nie chcą pamiętać, że ono wybuchło nie z powodu Warszawy, lecz by nie oddać bez walki istniejącego niepodległego państwa polskiego. Jego władze i armia istniały, choć w podziemiu i na emigracji. Chodziło o to by próbować, w obliczu sojuszniczych przetargów i handlu polską suwerennością, choć na krótko, rzucić na szalę historycznej licytacji byt niepodległej stolicy, a w niej niepodległego rządu. Nie o Warszawę tu szło jedynie, lecz o niepodległą Polskę. Bo co bez niej? Polskie elity przywódcze, cywilne i wojskowe, ale także społeczeństwo, pamiętały o milionie deportowanych przez Rosję na Wschód i o Katyniu. Czy jednak dopełnienie politycznego celu powstania mogło stać się przesłanką suwerenności? Na to pytanie będę się starał odpowiedzieć nieco dalej. W nocy z 3 na 4 stycznia 1944 roku Armia Czerwona w marszu na Zachód przekroczyła granicę Polski, ustaloną traktatem ryskim, na linii między Olewskiem po stronie sowieckiej i Rokitnem, po polskiej stronie2. Ta data stanowi właściwie analogię do daty 6 czerwca 1944 roku, kiedy żołnierze alianckiego desantu wylądowali na plażach Normandii, rozpoczynając oswobadzanie Francji od niemieckiego okupanta. W toku walk zostało bardzo zniszczone pobliskie miasto Caen. Jednak mimo wszystko w tym ponad dziesięciotysięcznym mieście alianckie formacje oszczędziły najważniejsze kościoły i zabytki historyczne. I nikt nie miał wątpliwości, że okupacja się kończy. Jeżeli alianci na froncie zachodnim mieli na celu ograniczenie suwerenności na zdobytych terenach, to tylko wobec dawnego Reichu, niemieckiej Trzeciej Rzeszy. Jednak z przekroczeniem granicy polskiej przez Armię Czerwoną przestawało być możliwe, że Polska zostanie w toku wojny oswobodzona przez nacierające od Bałkanów armie alianckie. Ten pomysł Churchilla dawno już został porzucony. Co gorzej, od pewnego czasu – jak wymagał Stalin – bardzo ograniczono zrzuty militarne z Anglii na teren Polski, punkt ciężkości tych zrzutów przeniósł się na teren Jugosławii, wspomagając komunistyczną partyzantkę, której przywodził Tito. Skończyły się także nadzieje, że postępy Armii Czerwonej będą powolne, a Niemcy w ostateczności zostanę pokonane od Zachodu. W Londynie przedwojenny senator, Tadeusz Katelbach zanotował w swym dzienniku 1943, w obliczu rosyjskiego zwycięstwa pod Stalingradem:
5 stycznia Rosjanom wciąż się powodzi. Martwi to nas.3
Ten zaimek w liczbie mnogiej jest bardzo znaczący. Katelbach uważał, że nie zapisuje tu tylko swojego odczucia. Podobnie przecież reagował w Paryżu w swoim dzienniku Szkice piórkiem, Andrzej Bobkowski, z trwogą myśląc o zbliżającej się do Polski okupacji sowieckiej:
Mołotow wydał proklamację, iż [...] celem armii sowieckiej jest uwolnienie Polski [...] Dzisiejszy „Le Matin” podaje, że Stalin obdarzył republiki sowieckie autonomią na wzór angielski i że ma to służyć również do rozwiązania problemu polskiego. Znaczyt sia Polska Autonomiczna Republika Sowiecka.4To mi bardzo odpowiada, bo niczego innego w gruncie rzeczy nie spodziewam się już od dłuższego czasu. Ale to beze mnie, bo ja nie chcę być „autonomiczny”.
Przekonanie, że w takim razie on sam pozostanie odcięty od kraju, było dla Bobkowskiego katastrofą. Ale równie silny był żal nad Polską i ginącymi w Warszawie rówieśnikami. Bobkowski zapisał jedną z najbardziej przejmujących ocen tragedii powstania warszawskiego w polskiej literaturze:
Myślę o tych chłopcach i dziewczętach w Warszawie, o tych wspaniałych chłopcach, którzy chcą albo po prostu muszą umierać w słońcu. Dlaczego los skazuje nas zawsze na tyle bohaterstwa? [...] Od strony Pont d’Austerlitz [...] Widzę pierwsze [amerykańskie] czołgi i ciężarówki. Żołnierze kiwają rękami, ludzie krzyczą. [...] Czuję, jak same łzy ciekną mi z oczu [...] sam do siebie krzyczę po polsku z dzikim entuzjazmem: „Oni żują gumę”. [...] A potem wielka bezbrzeżna radość ustępuje wielkiemu smutkowi. [...] Dziewczyna siedząca za kierownicą ambulansu patrzy na mnie i pyta po angielsku, dlaczego płaczę. – Jestem Polakiem i myślę o Warszawie. [...] Chwila kłopotliwego milczenia. Dziewczyna sięga do kieszeni, częstuje mnie „Chesterfieldem” i bąka coś zdawkowo. Wziąłem papierosa i uciekłem. [...] Ulicami jechały czołgi, a nad tym szczęśliwym miastem płynął jeden wielki krzyk radości.5
Czy widmo przyszłej, nowej okupacji, to, co było jasne dla Katelbacha, Bobkowskiego, nie było równie widoczne w Warszawie dla sztabu AK, który decydował o powstaniu, dla polskich władz w Londynie? Wiedzieli przecież, że Armia Czerwona za chwilę obejmie w posiadanie teren całej Polski. Czy można, i jak temu zapobiec? Powstanie, w stolicy kraju, nie miało na celu przyczynienia się do upadku III Rzeszy. Wynik wojny był już przecież rozstrzygnięty. Oznaki klęski Niemców, były widoczne na kilka dni przed powstaniem w Warszawie, przez którą cofały się rozbite formacje niemieckie. Postępy lądowania alianckiego na północy Francji i Armii Czerwonej na Wschodzie nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Wysiłek garstki źle uzbrojonych powstańców nie mógł mieć żadnego wpływu na los wojny. To nie dla możliwości walki o Warszawę z Wehrmachtem i SS rząd w Londynie oddał decyzję powstania w ręce Delegatury i Komendy Głównej AK. W Londynie zezwolono im już – na „tak” lub „nie”.6To dlatego później powstrzymano, więc ukryto, dyrektywę Naczelnego Wodza, gen. Sosnkowskiego, właściwie zabraniającą powstania. On myślał jak wielki strateg, odpowiedzialny za losy walki i przyszłości kraju w najdłuższej perspektywie, i oceniając trafnie wielką politykę sprzymierzonej Trójki, oceniał, że ryzyko jest zbyt duże. Niewątpliwie miał rację. Dyrektywa ta była bezpośrednią reakcją na meldunki o losach „Burzy” na Wileńszczyźnie, aresztowaniach i eksterminacji Akowców, którzy się ujawnili w czasie szturmu na Wilno:
Według możliwości, raczej wycofujcie oddziały na zachód w skupieniu lub rozproszeniu, zależnie od warunków. [...] najbardziej zagrożonych elementów Armii Krajowej, a przede wszystkim młodzieży. [..] W obliczu szybkich postępów okupacji sowieckiej na terytorium kraju trzeba dążyć do zaoszczędzenia substancji biologicznej narodu w obliczu podwójnej eksterminacji.7
Wódz naczelny dodawał, że nawet zezwala na wycofanie się „in extremis [...] poza granice kraju”, co całkowicie usprawiedliwia późniejszą decyzję Brygady Świętokrzyskiej NSZ, tak atakowaną przez komunistów.Nie wysłano także depeszy Sosnkowskiego z 28 lipca, w której Wódz Naczelny ostrzegał:
powstanie zbrojne byłoby aktem, pozbawionym politycznego sensu [...] skoro eksperyment ujawniania się [w Wilnie] i współpracy spełzł na niczym.
Podobnie właściwie postąpiono z następną depeszą Sosnkowskiego z 29 lipca (a więc na trzy dni przed powstaniem!):
w obecnych warunkach jestem bezwzględnie przeciwny powszechnemu powstaniu, którego sens historyczny musiałby z konieczności wyrazić się w zamianie jednej okupacji na drugą.
Tę depeszę wysłano do kraju dopiero po wybuchu powstania, 6 sierpnia!8Jean-François Steiner w swojej książce o Powstaniu Warszawskim przytacza słowa Świadka nr 6, rozszyfrowanego (w drugim wydaniu książki) jako Kazimierz Iranek-Osmecki, referującego jedno z zebrań Komendy Głównej AK w Warszawie. Było to 22 lipca 1944. Mówi Dowódca AK gen. Tadeusz Bór Komorowski:
Chodzi o decyzję o znaczeniu historycznym, od której zależy może przyszłość Polski. [...] Po dyskusjach z szefem sztabu i szefem operacji z jednej strony oraz delegatem rządu z drugiej, zdecydowano, że oswobodzimy Warszawę naszymi własnymi siłami i że przyjmiemy tu Rosjan jako gospodarze.9
Co wyglądało w późniejszej relacji płka Janusza Bokszczanina:
Największym błędem Okulickiego było to, iż wierzył, że potrafi być sprytniejszy od Stalina. [...] Zawładnąwszy stolicą i ustanawiając tam władzę polityczną, chcieli zmusić Stalina do uznania ich za jedynych panów kraju. Mieli do tego zupełne prawo10
Zaś płk Józef Pluta Czachowski mówił, opisując i cytując własne wypowiedzi podczas tamtych obrad:
[...] Moim zdaniem, nie możemy przypuścić ataku, zanim Armia Czerwona nie zajmie prawego brzegu Wisły i nie osiągnie mostów.Jankowski odpowiedział, że to nie możliwe, gdyż po zdobyciu miasta musi mieć czas na wprowadzenie prowizorycznej administracji, a następnie udać się w delegacji z dowódcą AK na spotkanie Armii Czerwonej na moście Poniatowskiego.[...] Powiedziałem, pamiętam moje słowa: „Powinniśmy zaczekać, aż Armia Czerwona dojdzie do mostów, inaczej zostaniemy sami, nie spełnimy naszej misji, Warszawie będzie grozić zniszczenie, a nam prawdziwa rzeź”.11 [...] zaproponowałem, aby zmienić plan, jako zbyt ambitny i zadowolić się atakiem tylko na jedną dzielnicę, skąd moglibyśmy przywitać bolszewików. Taki plan miał między innymi i tę zaletę, że pozwalał na zgrupowanie naszych sił i na stawianie oporu z bronią w ręku, gdyby Rosjanie próbowali nas aresztować, tak jak to uczynili w Wilnie.12
Jeśli Bór mówił o decyzji powstania, jako „mającej znaczenie historyczne dla przyszłości Polski”nie myślał o wygranej bitwie z Niemcami. Druzgotały ich armie i liczniejsze, i przygotowane do tego technicznie. Wszyscy oni myśleli tylko i jedynie o symbolicznym wobec świata pokazie niepodległości na wybranym skrawku ziemi warszawskiej, ostatniej reducie II Rzeczpospolitej. Nawet gdyby to była ta jedna jedyna dzielnica Warszawy, gdzie można by się także skuteczniej przeciwstawić Rosjanom, pragnącym aresztować legalny rząd.13
Jednak ppłk Ludwik Muzyczka mówił sceptycznie:
Dlaczego chce pan, aby [Rosjanie] ryzykowali i poświęcali setki, jeśli nie tysiące żołnierzy dla przyjścia z pomocą ludziom, których uważają za wrogów politycznych i którzy poza tym rozpoczęli walkę, militarnie skierowaną przeciw Niemcom, jednak politycznie –przeciw nim.14
Poprzednia - Następna»
********************
http://www.powstanie.pl/?class=text&ktory=31
Marian Stępień
Największe nieszczęście i wyraźna zbrodnia
Reakcje środowiska londyńskiego na wybuch i przebieg powstania warszawskiego
To było pierwsze - po ponadstuletniej niewoli narodowej - pokolenie Polaków, którzy od urodzenia do pełnoletności, do matury i do progów uniwersyteckich wyrośli w klimacie patriotycznego i obywatelskiego wychowania, realizowanego przez polską szkołę w niepodległym państwie polskim w latach międzywojennych; w utrwalonym przez tę szkołę i tradycje wyniesione z rodzinnego domu kulcie bohaterów narodowych, mitów historycznych, rycerskiej prawości i honoru.
Jeden z tego pokolenia, który uczestniczył w jego wszystkich doświadczeniach i przeżył wojnę, opierając się na własnej pamięci i zdobytej później sprawności socjologa, tak próbował zarysować duchowy portret swojej generacji: "Gdybyśmy byli - ostatecznie, bez odwołania, bez szansy, bez ratunku - wytworem bezsensownego, kłębiącego się w tysiącu form istnienia; gdybyśmy byli czystą egzystencją - to wszystko, co oni czynili, nie miałoby znaczenia innego niż męka zadawana pokrzywom przez kosę, jak los plemienia mrówek wziętego do niewoli przez silniejsze plemię (...).
Czuliśmy wtedy, że jakby zwiększamy wymiar dziejącej się przeciwko nam zbrodni, jeśli życie nasze jest oddane wartościom, jeśli przez nas, dzięki nam zwiększa się w świecie ilość piękna czy miłości. Czuliśmy się najgłębiej odpowiedzialni za to, aby zbrodnia ich była największa, aby zabijając nas zabijali coś o wiele niż my ważniejszego - to, czego śmierć nie pozwoliłaby nam stworzyć. Czuliśmy, że jeśli nie stajemy się źródłem wartości, usprawiedliwiamy to, co robią, zmniejszamy godność życia, niemal przyznajemy im rację. (...) Była to egzystencja zagrożona - ale zagrożenie swe przyjmująca jako rodzaj wtajemniczenia, jako szansę rozpoznania rozstrzygającej sprawy - tego, co może nadać życiu, życiu w nas ocalonemu, życiu przez nich szczutemu, godność tak oczywistą, aby najoczywistszy stawał się wymiar ich przestępstwa", pisał Jan Strzelecki. To właśnie, takie właśnie pokolenie stanowiło większość walczących powstańców Warszawy. I tym większa jest odpowiedzialność tych, których decyzje przesądziły o jego losach. Gdy gen. Władysław Anders otrzymał wiadomość o wybuchu powstania, powiadomił przełożonych, że decyzję dowódcy Armii Krajowej uważa "za nieszczęście". W meldunku złożonym gen. Marianowi Kukielowi stwierdzał, że w tych warunkach stolica mimo bezprzykładnego bohaterstwa skazana jest na zagładę. Wywołanie powstania nazwał "największym nieszczęściem w naszej sytuacji", nie tylko głupotą, ale "wyraźną zbrodnią".
Jerzy Giedroyć był we Włoszech, gdy dowiedział się o wybuchu powstania w Warszawie
widział w nim katastrofę,
która dodatkowo pogorszy i tak beznadziejne położenie Polski. Niemniej, skoro powstanie stało się faktem, uznał, że oprócz powstańców warszawskich powinni się tam znaleźć również żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Gotów był polecieć do Warszawy z niewielkim oddziałem. Z tym pomysłem zameldował się u naczelnego wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Do jego realizacji nie doszło.
Przebywający w tym czasie we Francji Andrzej Bobkowski nie podzielał sposobu myślenia niektórych swoich rodaków, którzy uważali, że ich obowiązkiem jest umieranie za ojczyznę. Ironizował: "Prawdziwe bohaterstwo to umrzeć niepotrzebnie i z fasonem. I umieramy niepotrzebnie i wspaniale".
Gorycz takich rozważań, pomieszana ze złośliwym humorem, sarkazmem i szyderstwem, zmienia się w przerażenie na wieść o wybuchu powstania w Warszawie. Jeszcze kilka dni wcześniej jego ironiczne i szydercze uwagi o polskim męczeńskim stylu łączącym się z bufonadą odnosiły się do dawniejszej albo do niedawnej, ale zawsze przeszłości. Powstanie warszawskie nie było już przypuszczeniem. Było realnością: "Polska Armia Podziemna rozpoczęła wczoraj otwartą walkę o uwolnienie Warszawy. Podobno Warszawa się pali i walki na ulicach. Po co? Myśli, myśli, pełno myśli i obawa słów, z których każde mogłoby być niewłaściwe". Następny zapis ukazuje kierunek jego myśli: "Wygląda na to, że Londyn dał rozkaz do powstania, aby mieć tak zwany atut w ręce. Ładny atut... Boję się wymówić słowo "bezsens", ale samo podsuwa mi się na każdym kroku, gdy o tym myślę. (...) Na czyj rozkaz i po co Warszawa zerwała się do walki? Największe bohaterstwo, gdy jest bezcelowe, budzi gorzkie politowanie i nic więcej. Mówi się o nim jak o bohaterstwie szaleńca, który rzuca się pod pociąg, by go zatrzymać".
Józef Czapski wyraził swą opinię o powstaniu warszawskim w komentarzu do dwóch książek mu poświęconych. Z właściwym sobie taktem
i unikaniem sądów skrajnych
odniósł się do "Armii podziemnej" Tadeusza Bora-Komorowskiego, dowódcy powstania. Przyznał mu myślenie patriotyczne, głęboką religijność, a jego książce - gładkość stylu, ścisłość w opisie walk, "przesianych wręczaniem krzyżów i orderów na polu walki", dodając, że te opisy "powinny by trafić, i zapewne trafią, do antologii, do czytanek ilustrowanych przez jakiegoś współczesnego Grottgera (...) ku zbudowaniu młodzieży". Właściwą ocenę zawierają słowa: "Książka ta robi wrażenie, jakby nie było, nie mogło być, problemów miażdżących, które były i być musiały nie tylko w masie walczących, ale bardziej jeszcze wśród samego dowództwa, w którym decyzję Powstania podjęto. Czytając te książkę miałem wrażenie, że dano nam część prawdy, że przemilczeń jest zbyt wiele".
Przeciwstawił mu "Najnowszą historię polityczną Polski" Władysława Poboga-Malinowskiego. Wziął ją w obronę przed tymi uczestnikami powstania, dla których była ona świętokradcza, szkalująca najczystszy polski zryw. Czapski zaprzeczył tej opinii, wskazując, że dzieło to pisał człowiek ciężko chory, ze świadomością, że dni jego są policzone, który "chciał podać wszystko, co zebrał, powiedzieć wszystko, co wie, co go boli aż do krzyku".
W całym wywodzie Poboga-Malinowskiego o powstaniu warszawskim istotnie jest coś z krzyku człowieka widzącego wyraźnie przesłanki, spełnianie się i nieuchronne skutki katastrofy, już bezradnego, mogącego tylko powiedzieć, jak było naprawdę w świetle zebranych i niezbitych dokumentów. Jego pasja powoduje, że niekiedy styl nabiera cech pamfletu, ale nigdy nie przesłania on rzetelności historyka, który powołuje się na bogatą dokumentację. Dociekał źródeł i sprawców zmiany w koncepcji akcji "Burza", która według pierwotnych planów miała omijać większe miasta w trosce o bezpieczeństwo ludności narażonej na niemiecki odwet. Tymczasem wykonano "Burzę" w stolicy na zwielokrotnioną skalę. Przytacza ostrzeżenia płynące od naczelnego wodza do kraju, które nie dochodziły do adresata. Na meldunek dowódcy Armii Krajowej o gotowości do powstania wódz naczelny odpowiadał depeszą, która nigdy nie została wysłana: "Powstanie zbrojne byłoby aktem pozbawionym politycznego sensu, mogącym za sobą pociągnąć niepotrzebne ofiary." A jego depesza z 29 lipca 1944 r. ze słowami: "W obecnych warunkach jestem bezwzględnie przeciwny powszechnemu powstaniu" poszła do kraju - mimo ponagleń - 6 sierpnia.
Sytuację opartą na autentycznych zdarzeniach wprowadziła Danuta Mostwin do powieści "Tajemnica zwyciężonych". Stanisław Bask-Mostwin przybył z Londynu do kraju, zrzucony na spadochronie, by przekazać Janowi Jankowskiemu, delegatowi rządu RP na kraj, ważne informacje. Na spotkanie z nim musiał czekać dwa tygodnie. Nachodzili go przedstawiciele
różnych orientacji politycznych.
Ciągle nie dopuszczano go do Jankowskiego. Owi pośrednicy chcieli wydobyć z niego, z czym przybywa do "doktora". A ten nie wiedział, że od dwóch tygodni kurier z Londynu czeka na spotkanie z nim. Z trudem udało się Baskowi doprowadzić do rozmowy w cztery oczy z Jankowskim. Stanisław Bask-Mostwin miał mu do przekazania sprawy dotyczące wyłonienia kompromisowego rządu polskiego, który byłby do przyjęcia dla wszystkich aliantow, łącznie z Rosją, organizowania wojska polskiego na bazie armii Berlinga - taka była decyzja zachodnich sojuszników oraz informacji, że Zachód nie wejdzie w konflikt z Rosją o Polskę i że nawet gdyby powstanie wybuchło, Anglia nie pomoże (Jan Jankowski 31 lipca 1944 r. zatwierdził decyzję o powstaniu w Warszawie).
Ani bohater powieści, Stanisław Bask, ani jego realny pierwowzór, Stanisław Bask-Mostwin, nie rozumieli, dlaczego utrudnia się im dotarcie do delegata rządu i przekazanie mu bardzo ważnych informacji. Dramatycznym komentarzem do tej sytuacji jest telegram wysłany z Londynu, z kręgu gen. Andersa, do szefa Oddziału Drugiego w Komendzie Głównej AK, płk. Kazimierza Iranka Osmeckiego w lutym 1944 r.: "Kurierzy idą poza plecami Prezydenta i N.W. Nikt nie wie, kto jedzie i co wiezie. Z zestawienia depeszy N.W. i mojej zrozumiesz jasno, że kręci się coś tajemniczego i niebezpiecznego dla Kraju. (...) W momencie gdy dokoła najżywotniejszych spraw polskich zaczynają się omotywać niecne zamiary, nie pora kierować się szlachetnymi skrupułami. Jest rzeczą konieczną, by materiały wiezione przez tajemniczych kurierów znalazły się w Waszych rękach, zanim zostaną doręczone adresatom, i żebyście je nam jak najszybciej zakomunikowali depeszą, a później doręczyli ich fotografie lub ich odpisy. Jeśli się to da zrobić bez awantury - to lepiej. Jeżeli trzeba - musicie zorganizować nawet jakiś incydent, w czasie którego gość zostanie obrany z materiału wiezionego".
Pobóg-Malinowski nie przyjmował argumentów powołujących się na taką temperaturę nastrojów insurekcyjnych w Warszawie, że do wybuchu postania dojść musiało. Uważał, że było dość czasu, by te nastroje ująć "w karb dyscypliny społeczno-narodowej", czego nie zrobiono. Przeciwnie, wbrew ostrzegawczym sygnałom zrobiono wiele, aby tę temperaturę nie tylko utrzymać, ale jeszcze podnieść.
"Największy nonsens" w przygotowywaniu powstania polegał według niego na tym, że przygotowując akcję militarnie skierowaną - co oczywiste - przeciw Niemcom, a politycznie przeciw Związkowi Radzieckiemu, nie przewidywano, co zrobić, jeśli jego władze nie cofną się przed gwałtem. "Jeżeli powstanie miało być manifestacją polityczną wobec Rosji, to dlaczego nie myślano lub nie liczono się poważnie z tą konsekwencją, że i Rosja zrozumie na pewno ten skierowany przeciwko niej sens polityczny, a więc nie zechce popierać tego, co jest zwrócone przeciwko niej? Dlaczego liczono na szybkie wkroczenie Rosjan do walczącej Warszawy? Dlaczego sądzono, że Rosja kierować się będzie względami operacyjnymi, a nie politycznymi?".
Tę zgubną w skutkach nielogiczność myślenia o podstawowych sprawach ujął trafnie i lapidarnie Kazimierz Wyka: "Ci sami ludzie, którzy nie lękali się przyznania, że powstanie miało być antysowiecką demonstracją polityczną, zachowywali pretensję i uraz, że strona, przeciw której demonstrowano, nie podała mu natychmiast pomocnej dłoni. I równie szczerze, również bez zająknienia w jednym zdaniu łączyli oba te twierdzenia". Jan Ciechanowski w monograficznym przedstawieniu okoliczności powstania warszawskiego podkreślał, że zupełne nieliczenie się dowództwa Armii Krajowej w czasie podejmowania decyzji o powstaniu z możliwością klęski uczyniły z niego bezprzykładną tragedię narodową, której nic nie jest w stanie usprawiedliwić.
Powstanie przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego. Zamiast uniemożliwić, ułatwiło poddanie Polski pod panowanie Związku Radzieckiego. Znaczną część polskiego społeczeństwa odepchnęło od rządu w Londynie i od emigracji. Tak, jak to pisał Czesław Miłosz w liście do Melchiora Wańkowicza: "Trzeba panu wiedzieć, że przyczyną, dla której Andrzejewski jest dziś w partii, był kwietniowy dzień 1945 roku, kiedy w Warszawie szukaliśmy śladów po naszych przyjaciołach w stosach gruzów. (...) W zestawieniu z rzeczywistością - jeżeli człowiek ją silnie przeżywa - frazeologia, wielkie słowa, którymi częstowała nas emigracja, była ohydna".
Za decyzję, jak pisał Pobóg-Malinowski, "porwania się do walki, która w warunkach chwili była bezsensem politycznym, a militarnie - szaleństwem wręcz zbrodniczym", zapłacono niewiarygodnie wysoką cenę: zagłada miasta z bezcennymi skarbami dorobku pokoleń, krew młodzieży rzuconej prawie bez broni przeciw czołgom, bezprzykładne cierpienia milionowej ludności miasta skazanej na okrucieństwa niemieckie, ok. 18 tys. poległych powstańczych żołnierzy, ok. 5 tys. rannych w szpitalach, ok. 16 tys. wziętych do niewoli.
Nie mniej niż 200 tysięcy ludzi rozstrzelanych, pomordowanych,
zabitych ogniem artyleryjskim i bombami lotniczymi, zasypanych w gruzach, zmarłych z ran i wycieńczenia.
Mjr Stanisław Żochowski, członek Sztabu Naczelnego Wodza, pod datą 4 sierpnia 1945 r. zanotował: "Płk Demel polecił mi przygotować uzasadnienie dla odznaczenia gen. Bora krzyżem Virtuti Militari II klasy. Odszukałem statut Orderu. II klasa może być przyznana generałowi za samodzielne działanie, które było zwycięską bitwą lub walnie przyczyniło się do zwycięstwa.
Złożyłem wniosek na oddanie gen. Bora pod sąd za zniszczenie stolicy, spowodowanie ogromnych strat i nie osiągniecie żadnego celu".
Przede wszystkim o tych, których charakteryzował cytowany na wstępie Jan Strzelecki, myślał Ignacy Matuszewski (syn Ignacego Matuszewskiego, autora dzieła "Słowacki i nowa sztuka"), gdy pisał artykuł "Ostatnie dni Warszawy". O dniach, kiedy powstańcy przestali już czekać, kiedy "nadzieja wysączała się zwolna jak woda z pękniętego naczynia".
Umierało miasto, umierali powstańcy "i nie budziło się sumienie świata". Matuszewski pisał o ostatnich dniach, kiedy powstańcy przestali już wierzyć swoim i obcym i stanęli twarzą w twarz ze swoją samotnością. Przytoczył fragment parlamentarnego przemówienia Winstona Churchilla, premiera Wielkiej Brytanii, wygłoszonego 28 września 1944 r., tzn. w 60. dniu powstania warszawskiego: "Będą musiały nastąpić zmiany terytorialne w granicach Polski. Rosja ma prawo liczyć na brytyjskie poparcie w tej sprawie.
Ma prawo liczyć na nasze oparcie, ponieważ to tylko wojska rosyjskie mogą wyzwolić Polskę i ponieważ po wszystkich cierpieniach, jakie Niemcy zadały narodowi rosyjskiemu, Rosja ma prawo do bezpiecznych granic i do przyjaznych sąsiadów na zachodzie".
Wspomniał też Matuszewski o żołnierzach w polskich mundurach, bezsilnych, którzy poszli walczyć o Ren, nie o Wisłę. A przez dwa tygodnie powstania żaden lotnik polski nie miał prawa wzbić się w powietrze. To, jak w Londynie nasłuchiwali wieści z Warszawy polscy zwyczajni emigranci; bezsilni, bezradni, zastygli w przerażeniu, najlepiej oddaje Marian Hemar:
Nagle, w Warszawie, na ulicy -
Wąwóz szaleńczy - Termopile! -
A my patrzymy stąd, z Londynu,
Aż tutaj słychać krzyk: "Pomocy!
Ratunku!"
Dokąd biec, którędy,
Między płonących domów rzędy,
Z czym biec na pomoc, jak? -
W bezsile
Słuchamy każdej strasznej nocy,
Patrzymy - w bruk nam wrosły nogi -
Okropna tryumfuje zdrada!
I znowu z polskich rąk wypada
Karabin, w którym kuli brak.
Sześć dni przed śmiercią pisał Ignacy Matuszewski swój ostatni artykuł "Dwa lata po powstaniu". Wspomniał w nim o "rozstrzelanej dziewczynie na warszawskim skwerze" z myślą o córce, która tak właśnie zginęła. O powstaniu warszawskim, w którym w ciągu 63 dni śmierć zabrała stolicy więcej, niż straciła Francja w czasie ostatniej wojny, pisał jako o poświęceniu daremnym, wysiłku straconym, ofierze zmarnowanej, porywie wykorzystanym przeciw Polsce, ku jej obezwładnieniu, niewoli.
Odpowiedzialnością za zgliszcza Warszawy, za daremne ofiary tysięcy istnień ludzkich obciążał Niemców i Rosjan, sojuszników - Anglię i Amerykę, a także "Polski rząd emigracyjny z przeklętej pamięci klucza partyjnego".
Chciałoby się powtórzyć za Andrzejem Bobkowskim: "Myśli, myśli, pełno myśli i obawa słów, z których każde mogłoby być niewłaściwe". Jak nazwać to, co robi się dzisiaj w rocznicę powstania warszawskiego? Zamiast głębokiej zadumy nad największą polską tragedią, zamiast przedstawienia jej w całej trudnej złożoności, bez niedomówień i przemilczeń, by młode pokolenie Polaków wyprowadzało właściwe wnioski z doświadczeń ich ojczyzny - dochodzi do nadużywania najszlachetniejszych uczuć patriotycznych dla doraźnej, cynicznej polityki. Jakich tu słów użyć spośród tych, którymi w cytowanych materiałach określano decyzję wywołania powstania?
Autor jest literaturoznawcą, emerytowanym profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego
KOMENTARZE
"... szlachta na koń wsiędzie,
ja z synowcem na czele - i jakoś to będzie."
Cytat przedstawiający olbrzymią większośc polskich powstań, łącznie z tym planowanym w roku 1981 lub 82, kiedy "mieli wejść".
Powstanie Warszawskie było największą w historii klęska polskiego społeczeństwa. Przez głupotę dowództwa w ciągu kilku tygodni zginęły rzesze młodych ludzi, narybek polskiej inteligencji (tej rzeczywistej), której póżniej tak brakowało w okresie następnych kilkudziesięciu lat. Naładowani sienkiewiczowskim patriotyzmem rzucili się na wroga, którego nie mieli możliwości pokonać i to bez względu na niedaleko stacjonujące wojska radzieckie i stosunek dowództwa politycznego tych armii do kierownictwa powstania. Przykład powstania w mojej przeszłości był pod kątem militarnym omawiany w trakcie szkoleń wojskowych różnych szczebli - zawsze z podobnymi wnioskami. I mimo wielkich chęci obrony zasadności powstania nigdy się to nie udało.
Dokąd domorośli politykierzy, którzy przed służbą wojskową uciekali w choroby (często psychiczne), lub wymyślali inne dziwne przeszkody, nie przestaną wykorzystywać tej tragedii do swoich debilnych celów, dotąd duchy poległych nasto- i dwudziestolatków będą przypominać, że wszelkie nieprzemyślane decyzje niosą za sobą olbrzymie koszty i straty, nie do odrobienia.
Hen
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz