n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

czwartek, lutego 25, 2016

Sovdepia Rosja. Mordercy Kresów i Polaków


Wspomnienia Zesłańca

Echa Polesia 1/2008
Opis zdarzeń oparty jest na faktach, do opracowa­nia których wykorzysta­łem pamiętnik pisany w Kazachsta­nie przez Tadeusza Bubień (moje­go wujka). Należą do nich: 42 listy w oryginale, kartki pocztowe, doku­menty z NKWD, kołchozu, zdjęcia dokumentalne z miejsca zesłania, własne zapamiętane przeżycia oraz relacje zesłanych członków rodziny.
1. Wigilia rodziny Tumiłowiczów w 1932 roku
1. Wigilia rodziny Tumiłowiczów w 1932 roku

h2
3. Jadwiga Tumiłowicz.
2. Jadwiga Tumiłowicz.
Wspanialy i krótki okres był mo­jego dzieciństwa. Doskonale pamię­tam lata 1938,1939 i dalsze. Urodzi­łem się w miejscu czarownym, na Po­lesiu. Tu ongiś sięgała Puszcza Bia­łowieska, pozostawiając relikty przy­rody takie jak 200-300-letnie dęby, wielką, tętniącą życiem rozmaitość owadów, roślin, ptaków i zwierząt. Pamiętam roje kolorowych motyli, ciem, płynących w powietrzu ważek, koncerty świerszczy, żab i ptaków. Beztrosko spędzałem czas dzieciń­stwa z rodzeństwem w naszym sa­dzie, ogrodzie na łące pod czujnym okiem naszej opiekunki Mili. Zasy­pialiśmy w hamakach na świeżym powietrzu, cieszyliśmy się huśtaw­kami, kompozycyjnym zapachem kwiatów, owoców, itp. Tu mieszkał zlepek różnych narodowości: pol­skiej, żydowskiej, białoruskiej, litewskiej, tatarskiej, ukraińskiej, francu­skiej i niemieckiej w obopólnej zgo­dzie. Nasi rówieśnicy przychodzili do nas w gościnę, na zabawy, a ba­riera językowa nie istniała. Mój oj­ciec – Aleksander Tumiłowicz był leśniczym, oprowadza! po kniejach myśliwych prawie z całej Europy, towarzyszyły im wykwintne damy pozostające u nas na obiadach. Tato po wybudowaniu dwóch domów, za­łożył zakład fotograficzny. Zajmując się głównie zdjęciami, zrezygnował z leśnictwa.
2. Na ganku domu Tumiłowiczów. Stoją od lewej: Łucja Gilejko z d. Bubień c. Józefa i Emilii. Na ręku syn Ryszard Gilejko. W kapelu¬szu - Jan Gilejko, z kokardą - Jan Stanisław Tumilowicz, z białym kołnierzem - Jadwiga Tumiłowicz z d. Bubień c. Józefa i Emilii ur. 22.03.1911 w Libawie, w czapce gimnazjalnej - Tadeusz Bubień s. Józefa i Emilii ur. 28.10.1924 w Baranowiczach. Foto: Aleksander Tumiłowicz.
3. Na ganku domu Tumiłowiczów. Stoją od lewej: Łucja Gilejko z d. Bubień c. Józefa i Emilii. Na ręku syn Ryszard Gilejko. W kapeluszu – Jan Gilejko, z kokardą – Jan Stanisław Tumilowicz, z białym kołnierzem – Jadwiga Tumiłowicz z d. Bubień c. Józefa i Emilii ur. 22.03.1911 w Libawie, w czapce gimnazjalnej – Tadeusz Bubień s. Józefa i Emilii ur. 28.10.1924 w Baranowiczach. Foto: Aleksander Tumiłowicz.
4. 16-letni Aleksander Tumilowicz ur 17.08.1897 r. w Borsukowej Grzędzie k/Mińska s. Szymona i Zofii.
4. 16-letni Aleksander Tumilowicz ur 17.08.1897 r.
w Borsukowej Grzędzie k/Mińska
s. Szymona i Zofii.

h6

Niepokoje roku 1939

7. Hancewicze, 16.02,1939 r. Ks. Stanisław Kurek z organi-stą. Od lewej: Justyna, Teresa i Jan Stanisław Tumilowicz.
7. Hancewicze, 16.02,1939 r. Ks. Stanisław Kurek z organistą. Od lewej: Justyna, Teresa i Jan Stanisław Tumilowicz.
Dobrze pamiętam lata: 1938, 1939 i dalsze. W połowie sierpnia 1939, tato otrzymał kartę mobilizacyjną na woj­nę z Niemcami (należał do KOP, był plutonowym). Podczas obiadu poże­gnalnego opowiedział swoje dzieje – „Pochodzę z bogatej rodziny ziemiań­skiej. Rodzice moi Szymon i Zofia Tumiłowiczowie mieli majątek ziemski w Borsukowej Grzędzie koło Mińska.
Tu się urodziłem, mam starszą sio­strę Olgę, zamężną z legionistą Oku- liczem (obecnie jest na liście katyń­skiej – przyp. autora). Sierotą zosta­łem w wieku 16 lat. Rodzice aresztowani przez władze sowieckie zginęli, majątek rozgrabiono, a myśmy z sio­strą uciekli. Ja cudem ocalałem, ukry­wałem się w studni kolo naszego ma­jątku przez ponad 6 miesięcy. Dobry sąsiad wywiózł mnie pod Baranowi- cze pod kopą siana, tam pracowałem jako parobek. Po zwycięstwie Wojsk Polskich osiadłem w Hancewiczach, gdzie byłem leśniczym, potem wła­ścicielem zakładu fotograficznego”. Zwrócił się do mamy: Jadziu pilnuj dzieci, nie wiem, czy wrócę”. Ucało­wał nas, pożegnał słowami: „Zostań­cie z Bogiem” i wyszedł. Więcej ojca żywego nie widziałem.
Ulicami Hancewicz maszerowały różnie ubrane oddziały pospolitego ruszenia z pałkami, szablami, karabi­nami. Miały bronić mieszkańców, bo coraz częściej mówiono o wojnie to z Rosjanami, to Niemcami. Przygo­towywano zapasy żywności, budowa­no schrony, zamykano sklepy. Nocą przemieszczały się polskie wojska. Wykupywano sól, cukier, zapałki.
8. Oddziały obrony mieszkań¬ców Hancewicz - 1938. Foto: Aleksander Tumilowicz.
8. Oddziały obrony mieszkań¬ców Hancewicz – 1938. Foto: Aleksander Tumilowicz.

1. IX. 1939

Tadeusz Bubień skonstruował radio kryształkowe, odbierające au­dycje z Baranowicz (około 50 km od Hancewicz). Już 1 września wiedzie­liśmy o wojnie. Tadzio mówił: „bom­bardują lotniska”; „naloty na War­szawę, Modlin”; „uderzenie z Prus”. Pierwsze naloty niemieckie – kilka bomb spadło na Hancewicze, są za­bici i ranni. Zbombardowano Bara- nowicze. Widoczna nocą luna poża­rów. Brak łączności radiowej. Przed 10.IX.39 pod wieczór, mama oban­dażowała polskiego żołnierza, dała chleb, mleko, koc, on już ledwo szedł. Siadł pod drzewem. Nadlaty­wał niemiecki samolot, dość nisko, zabijając ludzi na drodze. Uciekali­śmy do schronu. Żołnierz przymie­rzył, strzelił z karabinu, samolot wy­leciał w górę i spadł za lasem, ludzie wiwatowali, chcieli pogratulować, ale żołnierz już nie żył. Dziś wiem, że honor był silniejszy od śmierci. Naloty ustały. Wiedzieliśmy, że Pol­ska jest pod okupacją niemiecką.
9. Aleksander Tumitowicz, żołnierz września 1939 r„ plu-tonowy w walkach z Niemca¬mi, członek ZWZ w Warsza¬wie, gdzie wykonywał zdjęcia dla organizacji. Fotografia z30.IV.1940 r. potwierdza przebywanie A. Tumiłowicza przy ul. Krochmalnej 73-29 w Warszawie.
9. Aleksander Tumitowicz, żołnierz września 1939 r., plutonowy w walkach z Niemcami, członek ZWZ w Warszawie, gdzie wykonywał zdjęcia dla organizacji. Fotografia z 30.IV.1940 r. potwierdza przebywanie A. Tumiłowicza przy ul. Krochmalnej 73-29 w Warszawie.

17.IX.1939

Byłem świadkiem napaści wojsk radzieckich na Polskę. Pamiętam niezwykle upalne lato roku 1939. Już nie wychodziliśmy poza nasz płot. Do Hancewicz zjechała cała na­sza rodzina. Mieliśmy spore zapasy w piwnicach, wodę z własnej studni, zapas opału, suchary, drób. Coraz mniej ludzi przychodziło do zdjęć.
Wrzesień 1939 r.
Wrzesień 1939 r.
16 września do późnej nocy babcia piekła chleb, nosiłem opał z drewut­ni. 17 września obudził mnie około południa chrzęst żelastwa, wystrza­ły, krzyki i rżenie koni. Zerwałem się z łóżka, starsi z rodziny już stali przy oknie za firankami. Wcisnąłem się pod łokciami. Całą szerokością na­szej ulicy szło wojsko sowieckie. Na czele oddziałów jechał konno dowód­ca. Nagle cofnęli się wszyscy. „Boże od nas” – krzyknęła babcia. Rzeczy­wiście, na koniu podjechał dowódca pod nasz płot i zniszczył szablą 6 czy 7 garnków wiszących na płocie – do dziś nie wiem dlaczego. Rozległy się strzały – strzelano do polskich żoł­nierzy, którzy nie zdążyli podnieść rąk w górę. Padli zabici.
Za piechotą szły konie ciągnące na wózkach z kołkami działa. Głuchy huk, czołgi, jadąc spychały i miażdży­ły z ludźmi i końmi stające nad rowa­mi wyładowane wozy. Nie da się tego zapomnieć. Strzelanina przeniosła się na bagna i oczerety. Trwało to aż do zmierzchu. Wbiegła do nas prze­straszona Poleszuczka – „Pani, tam czerwono od krwi, gęsto leżą zabici, nie dotrę do swojej chaty”. „Proszę przenocować u nas, zaraz podam ko­lację”. To bronił się Korpus Ochrony Pogranicza. Dziś wiem że nie miał szans, bo wojska ZSRR zaatakowa­ły Polskę na całej długości granicy wschodniej (1400km).

Okupacja sowiecka

Zarządzono zebrania mieszkań­ców. Ogłoszono amnestię dla więź­niów, powierzając im stanowiska. Po­wołano Radę Robotniczą. Zaczęły się spisy mieszkańców, tłumacząc, że armia radziecka wyzwoliła biedotę od panów i krwiopijców. Zamknięto sklepy. NKWD zarządziło stawienie się do prac publicznych wszystkich mężczyzn w wieku od 18 do 50 lat, po to, by sporządzić listy, potem wzy­wać na przesłuchanie. Wiele osób nigdy do domów nie wróciło. Piw­niczne zapasy żywności malały. Nikt nie przychodził do zdjęć. Z banków nie można było pobrać oszczędności. Sąsiad również nie oddawał długu (to łącznie ponad 5000 zł strat). Jeszcze nam pozostały pełne szuflady monet, w tym srebrnych.
h11

Wigilijne niespodzianki

10. Jeszcze razem
10. Jeszcze razem
2.XI.1939 r. urodziła się moja naj­młodsza siostra Helenka, wnosząc wiele radości. Przed wigilią zgłosił się do nas gajowy, przynosząc cho­inkę i wiadomość od naszego ojca. Jest w Warszawie, pozdrawia, ad­resu nie podał. Nadszedł czas wigi­lii, starannie przygotowanej. „Pierw­sza gwiazdka”, 12 potraw, 13 osób w domu, jesteśmy odświętnie ubra­ni. Ostatnia nasza wigilia w naszym domu rodzinnym. Modlitwa, biały obrus, dzielenie się opłatkiem, życze­nia. Smaczne posiłki. Zapach praw­dziwych świec, kręcą się na choince w różne strony ręcznie wykonane za­bawki, aniołki, pajace, zajączki, wiszą cukierki… i o dziwo w tej sytuacji są dla wszystkich prezenty. NKWD za­mknęło kościół… śpiewamy kolędy, po polsku na głosy.
11. Jeszcze razem
11. Jeszcze razem
Nagle łomot do okiennic, przekleństwa, jakiś żołdak krzyczy: „Kto tam pozwolił śpiewać, milczeć!”. Dopiero teraz zdaliśmy so­bie sprawę, że jesteśmy tu pod oku­pacją sowiecką. Zapanowała cisza… mogą nas aresztować. Tak przywita­liśmy Nowy Rok 1940.
Na drugi dzień mamy brat – Sta­nisław Bubień odjechał do Lidy, tam znalazł pracę w kantorze na kolei, jego żona Irena została urzędniczką, służącą i sprzątaczką biura. Wujek wykorzystał znajomość 4 języków (polski, białoruski, ukraiński, łaciń­ski). Oświadczył nam: pomogę wam i wszystkim zagrożonym aresztowa­nym.
12. Ostatnie zdjęcie przed aresztowaniem przez NKWD. 24.02.1940 r„ Hancewicze. gmina Kruhowicze, pow. Łu- niniec, woj. poleskie. Stoją od lewej: Jadwiga Tumiłowicz, Józef Bubień, Tadeusz Bubień, Emilia Bubień, Stanisław Bu- bień (uniknął aresztowania), Łucja Gilejko, Teresa, Jan Stanisław i Justyna Tumiło- wicz oraz Ryszard Gilejko. Na zdjęciu brak Aleksandra Tumiłowicza (w Warszawie), Jana Gilejko aresztowanego przez NKWD 25.09.1939. wy- wieziony do Archangielska i na Kołymę.
12. Ostatnie zdjęcie przedaresztowaniem przez NKWD. 24.02.1940 r., Hancewicze, gmina Kruhowicze, pow. Łuniniec, woj. poleskie. Stoją od lewej: Jadwiga Tumiłowicz, Józef Bubień, Tadeusz Bubień, Emilia Bubień, Stanisław Bubień (uniknął aresztowania), Łucja Gilejko, Teresa, Jan Stanisław i Justyna Tumiłowicz oraz Ryszard Gilejko. Na zdjęciu brak Aleksandra Tumiłowicza (w Warszawie), Jana Gilejko aresztowanego przez NKWD 25.09.1939. wywieziony do Archangielska i na Kołymę.
Ostatnie zdjęcie na progu na­szego rodzinnego domu w Hance­wiczach 24.11.1940 r., spotkaliśmy się po raz ostatni. Tym razem bez szwagra mojej mamy Jana Gilejko, który 25. IX. 1939 r. został w Stołpcach aresztowany przez NKWD peł­niąc funkcję kierownika pociągu osobistego Polska – ZSRR. Uznany za szpiega, otrzymał wyrok 8 lat ła­grów. Osadzony został w wiezieniu w Baranowiczach, maltretowany, przesłuchiwany odjechał na Kołymę 10.11.1940 r. w bydlęcym wagonie, o czym nie wiedzieliśmy.

Wywiadowca

28.11.1940 r. w Hancewiczach ciocia moja Gilejko Łucja urodzi­ła synka Zbyszka. Dość ostra zima, dużo śniegu. Ale mamy sporo opału (drewna). Ciężkie sowieckie sprzęty pojechały na gąsienicach, wyciąga­ją z lasu 200-300-letnie ścięte dęby. Ludzie szepczą „kradzież, rabunek”. Gajowy przywozi nam grube kona­ry odcięte z tych drzew – wywożo­nych do ZSRR. Wkrótce odwiedza nas młody enkawudzista – „Zdjęcie zróbcie”. „Ładnie tu” – podoba mu się korytarz z ciągiem kolorowych witraży. Po zdjęcia nie zgłosił się.

Aresztowanie

W nocy z 11 na 12 kwietnia 1940 r. usłyszeliśmy łomot do drzwi, krzy­ki, przekleństwa – głośne „Otkroj!” (otwierać). Mama mocuje się ze sztabą drzwi, wepchnięta przez na­pierających żołdaków sowieckich pada, wszyscy z nas boso. Chcę po­dać ciapy, dostałem kopniaka. Je­steście aresztowani” krzyczy do­wódca z pistoletem w ręku. Za nim dwóch żołdaków z ostro postawio­nymi na karabinach bagnetami, da­lej dwóch woźniców.
„Ruki w wierch” (ręce do góry). Drzwi pozostały cały czas otwarte, straszny ziąb, dzwonimy zębami. „Będzie rewizja. Nie ruszać się bo strzelam” – krzyczy enkawudzista. Zaczęliśmy płakać wraz z niemowlę­tami. Ze stołu zrabowano 2 budziki, z szuflad biżuterię, zegarki, srebr­ne monety. Wszystko co było w sza­fach, na pólkach wyrzucone zostało na środek pokojów. Tyle futer, skó­ry na podłodze, jakieś ubrania… „Burżuje!” krzyknął enkawudzista. Drugi żołnierz miał broń wymie­rzoną na nas. Przed rewizją mama spaliła dwie szuflady pełne zdjęć, na pewno mających znaczenie historyczne. – „Gdzie zdjęcia?” – „Nie zbieraliśmy.” – „Gdzie mąż?” – „Na wojnę poszedł, nie wrócił.” – „Broni nie ma” – stwierdził. – „Rodzina Tu- miłowicz – macie pół godziny na od­jazd.” – „Ale ja mam czworo dzieci.” rzekła mama. -„Milczeć! Możecie zabrać ze sobą 100 kg, a na dzieci 30 kg bagażu. Opuścić ręce!” -„Lu­ciu” – zwróciła się mama do siostry, „zostawię Ci Helenkę, z dwoma nie­mowlętami was nie aresztują”. -„Do­brze miła, zostaw becik”.
h16
Wszyscy pomagali pakować się, mama nakładała na nas jak najwię­cej ubrań, babcia wkładała świeżo upieczone bochny chleba. Za chwilę łzy pożegnania, znaki krzyża zza fi­ranek. Śnieg zakleja nam zapłakane oczy. Siedzimy w saniach na wiązce słomy. Za nami konwój NKWD z wy­mierzonymi w nas karabinami, mają koce. Mama trzyma nas przy sobie. Śpiewa „Kto się w opiekę…”. „Mil­czeć” słyszy, śpiewa dalej… Szep­cze nam „módlcie się dzieci….”. Na stacji w Hancewiczach wsadzono nas do wagonu, zaryglowano wraz z żołnierzem. Do Baranowicz doje­chaliśmy 13. IV. 1940 r. Nocujemy na peronie – bardzo zimno. Obok żołnierz z karabinem, całą noc cho­dzi, nie odzywa się. Rano zmieniają na innego. Pozwala nam się załatwić pod wagonem. „Nie uciekać – będę strzelać” – ostrzega.
h17

Spotkanie ciocią Łucją Gilejko

Mama zdjęła pierścionek – „po­zwólcie poszukać rodziny”. „Idź”. Długo nie wracała – zaczęliśmy pła­kać. „Nie płaczcie – bo rozstrzelam” – usłyszałem. Zrozumiałem, uspo­kajałem Justynę i Teresę. „Stasiu pić i jeść” – prosiły. Wraca mama z uśmiechem – „Są dziadek, babcia, wujek – w tamtym pociągu” – poka­zuje. Idąc z powrotem do nas z wo­dą nie widzi, jak ciocia Gilejko zbli­ża się do nas etapami. Bierze raz Helenkę podnosi, kładzie na pero­nie, potem Zbyszka, taszczy bagaż, prowadzi Rysia za rękę… Zobaczy­ła mamę, nie umie po rosyjsku. – „Towariszcz, pierepraszaju (zamiast „izwiniaju”) o tam”… on nie rozu­mie. Odwraca się, wyciąga chustecz­kę, ociera łzy… był człowiekiem. Rozkazuje brać niemowlaki, zwraca się do dwóch z jego konwoju, „pod­nieść”. „Nam nie wolno”. Rozkazuję – za niewykonanie rozkazu rozstrze­lam was. Poskutkowało. Tak odzy­skaliśmy Helenkę. Ciocia poszła do wagonu, myśmy jeszcze zostali.
13. Olga Tumiłowicz siostra Aleksandra i Stanisław Oku- licz legionista rozstrzelany 14.09.1937 r. w Kuropatach k/Mińska, zrehabilitowany w 1960 r.
13. Olga Tumiłowicz siostra Aleksandra i Stanisław Okulicz legionista rozstrzelany 14.09.1937 r. w Kuropatach k/Mińska, zrehabilitowany w 1960 r.

Podróż, odjazd w nieznane

14.IV. 1940 r. załadowano nas do bydlęcego wagonu. O dziwo poma­ga nam w tym nasz sąsiad winien nam 2000 zł, których nie zamierzał oddać. W wagonie ciemno, po środ­ku piecyk bez kominka, obok dziu­ra, po bokach dwie rynienki – to ubikacja. Dwie prycze przy ścianie, u góry dwa małe zakratowane okien­ka z drutem kolczastym. Z 15 na 16 kwietnia nocą ruszyliśmy. Usłysze­liśmy śpiewany hymn polski, „Boże coś Polskę”, „Serdeczna Matko” – śpiewano w wagonach. Konwojenci tłukli kolbami – ale byliśmy zaryglo­wani. Mijając polską granicę, ska­zańcy płakali. Trzymaliśmy się tobołów. Wagonem rzucało. Słyszeliśmy nieznośne „tratatach” (na złączach szyn koła uderzały). Mama trzyma­ła Helenkę na kolanach. – „Pani co robić, znikł mi pokarm”. – „Niech Pani rozdrobi okruchy chleba, w śli­nie rozpuszcza i daje”. Helenka ma biegunkę – jest tylko 40 pieluch. – „Niech Pani suchą kładzie na na­robioną, siada, suszy ciałem, wy­krusza i znów używa”. Nie mamy wody. Przez 13 dni i nocy ani razu nie umyliśmy się. Wchodzi felczer- ka. – „Chorzy są?” – „Tak dziesię­ciu.” – „Nie widzę, nic nie potrzeba”. – wychodzi. W Smoleńsku wnoszą kocioł lury, pływają buraki z jaglany­mi cząstkami kaszy. „Na ponad 70 osób macie”. Zabrakło wszystkim. Ale wreszcie ciepła strawa… dzieli­my się chlebem. Dają nam co dzień taką „zupę” – raz na dobę. Na sta­cjach kupujemy 1-2 wiadra wrzątku – wody czasem tam nalewają prosto z rury pod parowozem.

Pogrzeb zmarłych

Za Smoleńskiem 3 osoby zmarły. Zawiadamiamy konwojenta. „Dawaj zdechłych”. Chwytają za nogi, wy­rzuca do rowu z komentarzem „wil­ki też muszą coś jeść”.
Opadły nas pchły, wszy i plu­skwy. Niesamowite cierpienie. Po­wstają rany, czyraki. Wreszcie ze­słańcy wpadli na pomysł. „Dziurę ubikacji” otaczają z czterech stron stojąc z kosami, a potrzebujący zała­twia się, zachęcany „rżnij, niech im g… zostanie”.

W Aktiubińsku

23.IV. 1940 r. dojechaliśmy do Ak- tiubińska. Bezsilni, spadamy z wago­nu, poraża nas światło dzienne. Nad­zorca z batem spędza nas do kupy. Co za rozkosz, takie dobre powie­trze. Wkrótce nadciąga zimne, z py­łem stepowym. Dają nam po kawał­ku czarnego chleba, żwir trzeszczy, połknąłem. Obok latryna. Belka na kółkach, rów. W potrzebie już nikt się nie wstydzi. Noc bardzo zimna, cała rodzina nasza jest razem. Dzia­dek zdejmuje kożuszek, okrywa nas, sam chodzi całą noc. „Zabija” marz­nące ręce. Świt 24.IV. 1940. Stróż ni­skiego wzrostu, ze skośnymi ocza­mi, żółtej cerze, koziej brodzie, ze zwisającymi wąsami, w brudnych waciakach, rozgarnia batem zbliża­jących się tubylców.

Odjazd w stepy Kazachstanu

14. Widok stepu - kołchozu Czan-Czar, 10.05.1940.
14. Widok stepu – kołchozu Czan-Czar, 10.05.1940.
Po południu 24.IV. 1940 r. odjecha­liśmy z Aktiubińska w miejsce na­szego zesłania. Siedzimy na otwar­tej skrzyni ciężarówki, której bur­ty zostały spięte łańcuchami. Kon­wój liczył pięć pojazdów, na każdym osobno jechała jedna rodzina. Nie­bo pokryły szaro-ołowiane chmu­ry, zaczął padać deszcz. Jechaliśmy po rozmokłej polnej drodze wzdłuż słupów telegraficznych. Mokliśmy trzymając się łańcuchów. Helence przemokła całkiem chusta. W dali widniały ośnieżone szczyty gór Ura­lu. Ciągłe, groźne poślizgi na boki na stromiznach wzniesień. Z jedne­go samochodu na zewnątrz wypadła płachta z naczyniami. Kobieta rozpa­czała, kierowca śmiał się. – „Wresz­cie mam co zabrać do domu w dro­dze powrotnej”. Wjechaliśmy w doli­nę, tam zaś bajkowy świat: mnóstwo dzikich tulipanów: białych, żółtych, bordowych z deseniami. Cudowny zapach…

Pietropawłowka

15. Sowchoz Zaria-Swoboda, lipiec 1942
15. Sowchoz Zaria-Swoboda, lipiec 1942
W dole rzeka, dojeżdżamy. W nur­tach stoją trzy samochody z zesłań­cami. Deszcz leje. Nasz kierowca wjeżdża, grzęźnie. Sprowadzają trzy woły, traktor. Pęka lina. Ciężarówka z babcią i dziadkiem Tadziem prze­chyla się niebezpiecznie. -„Chcą nas potopić” – krzyczy babcia. Okrutnie bite woły wyciągają dwa samocho­dy, zdychają na brzegu. Nas wycią­ga traktor z wołem. 10 minut prze­rwy. Zdyszane ciocia i mama wcho­dzą do biura, chcą nakarmić dzieci. Siedzący przed­stawiciel wali pię­ścią w stół nakryty czerwonym płót­nem. – „To nie ochronka – biuro Kraju Rad. Won!” Wychodzą zapła­kane. Niemowlęta dalej głodne.

Kołchoz Kyzył-Ku – pierwsza noc w stepie

Zmierzch, dojechaliśmy tu przez rzekę z mostkiem kamiennym. Trzy obskurne lepianki bardzo niskie, da­lej jeszcze dwie… powychodzili tu­bylcy, brudni, obdarci.
16. Bronowanie stepu wola¬mi w kołchozie Czan-Czar. 10.05.1940
16. Bronowanie stepu wola¬mi w kołchozie Czan-Czar. 10.05.1940
Enkawudzista powiedział nam: Tu będziecie żyć, pracować, ro­dzić się i umierać, a do Polski już nie wrócicie, bo Polski nie ma i nie bę­dzie. Odjechał.
Podszedł gospodarz lepianki, po­lecił wnosić bagaże, nie mieliśmy siły… pomogli Kirgizi. Szliśmy dłu­gim korytarzem uplecionym z wikli­ny. Za jego ścianą odzywały się kozy ibarany. Brodziliśmy w rzadkim, cuchnącym gnoju po kostki, docho­dząc do suchego małego klepiska. Wystąpiły trudności w oddychaniu. Gospodarz wypchnął pięścią trzy małe okienka – były z pęcherzy ry­bich. Wpłynęło rześkie, stepowe po­wietrze.
Kirgiz postawił ręczną naftową lampę. Załadował strzelbę, ułożył się na jednej pryczy i zaczął strasz­nie chrapać. Obudził się, odmówili­śmy pacierz, wsłuchiwał się. Zgasił lampę. Opadły nas pchły, wszy i ro­bactwo spadające z pułapu.
17. Kołchoz Czan-Czar. Przy żarnach ręcznych w lepiance. Od lewej: Teresa, Jan Stanisław i Justyna Tumiłowicz. Foto: Jadwiga Tumiłowicz.
17. Kołchoz Czan-Czar. Przy żarnach ręcznych w lepiance. Od lewej: Teresa, Jan Stanisław i Justyna Tumiłowicz. Foto: Jadwiga Tumiłowicz.
Rano obudziło nas miłe ciepło samowara i zapach herbaty. Kirgiz z żoną i dzieckiem siedzieli pijąc „czaj”. Uśmiechał się. Z jednej półki zdjął drewniane czarki, zdmuchnął kurz, nalał kumysu (kobylego mle­ka), podał nam – natychmiast wypi­liśmy. Wyjął z kieszeni spodni pasek pszenny, rozerwaliśmy go patykiem na klepisku.
Wytłumaczył mamie i Tadziowi, że jesteśmy 70 km na wschód od Ak- tiubińska. Reszta dnia zeszła nam na przesuszeniu rzeczy. Umyliśmy się po raz pierwszy od dwóch tygodni.

Na przełaj w step

Musimy wysuszyć rzeczy, tubyl­cy myślą, że te rzeczy są na handel, dotykają, targują się, nie znamy ich języka. Babcia zarządza powrót do lepianki, co oburza Kirgizów. Noszę z odległej rzeki wodę – po 14 dniach i nocach trzeba się umyć. Niemow­lęta nie mają mleka. W oddali są pa­stuchy, widać kozy i owce. Idę tam z mamą. Kłaniam się wielokrotnie, na migi prosimy o mleko… Kirgiz w kożuchu i czapie baraniej kijem wytrąca mi polski duży kubek ema­liowany, ogląda w trawie. Podnosi, doi kozę, podaje mi mleko. Szybko łykam. Powtarza czynność, podaje mamie, przygląda się jej niebieskim oczom, znów pusty kubek.
18. Teresa Janina, Jan Sta-nisław, Justyna Tumiłowicz oraz Ryszard Gilejko i Helena Tumiłowicz (w-wózku, jeszcze żyjąca). Kołchoz Czan-Czar, maj 1940 r. Foto: Jadwiga Tu-miłowicz.
18. Teresa Janina, Jan Sta-nisław, Justyna Tumiłowicz oraz Ryszard Gilejko i Helena Tumiłowicz (w-wózku, jeszcze żyjąca). Kołchoz Czan-Czar, maj 1940 r. Foto: Jadwiga Tu-miłowicz.
Oddaje nam z mlekiem, wskazu­je kijem lepianki. Kłaniamy się, on spluwa wzdłuż kija. Odchodzimy, daleko w step echo niesie polskie piosenki, które śpiewa mama.
Pod nogami morze pachnących tulipanów. Następny dzień, świt. Przed naszą lepianką stoi zaprzęg z wołami, brygadier wpada – „Zbie­rajcie się, jedziemy do innego koł­chozu”. W pośpiechu zbieramy rze­czy, ubierać się nie trzeba – spali­śmy w ubraniach. Na wozie jedzie dziadek z niemowlętami i bagażem. Pozostali idą piechotą. Ciocia z Ta­dziem na zmianę niosą Teresę i Ry­sia, potykają się o kępy traw. Rosa, wszyscy są mokrzy po pas. Woźnica śpiewa: „Kag da ja był Kirgiz, jeł mo- cha, pił Kumys; Kag da stał Kazach, uj bajaj, prapał kursak”. Oznaczało: kiedy byłem Kirgizem, jadłem mię­so, piłem kumys. Stając się Kaza­chem straciłem brzuch. Doszliśmy do kołchozu Czan-Czar kompletnie wyczerpani.

Zderzenie z obcą kulturą

W poprzednim kołchozie byli­śmy jedną rodziną polską. Tu spo­tkaliśmy Polaków, mogliśmy poro­zumieć się po rosyjsku. Zamieszka­liśmy w lepiance opuszczonej kar­nie przez Kazacha za niestawienie się do pracy. Brak pieca. Dziadek z Tadziem rozpoczęli budowę, ja no­siłem wodę i glinę. Wyjrzało słoń­ce. Znów wynosimy rzeczy przed le­piankę. Musimy coś sprzedać, żeby zaskarbić łaski tubylców w tym koł­chozie. Piec zawalił się. Nie mogli­śmy się ogrzać. Rano z wielkim krzy­kiem wpada do lepianki brygadier. „Wstawać do pracy lenie, jesteście skazańcami”. Bez posiłku wycho­dzą: mama, ciocia, Tadzio. Noszą worki pszenicy po 50 kg. Przewraca­ją się. Kirgiz-nadzorca bije biczem po nogach. To pierwsza niewolnicza praca. Tu kobiety pracują, mężczyź­ni odpoczywają. Rok 1940, to naj­gorszy dla nas okres przystosowaw­czy. Z radością odkrywamy niespo­dziankę. Tadzio przynosi z poduszki poprutej bagnetami aparat. – Jest, przejechał” – stwierdza. Trzeba nie lada odwagi, żeby podczas rewizji włożyć niepostrzeżenie do podusz­ki. Za to mogli nas rozstrzelać. Tu wykonaliśmy zdjęcia dokumental­ne. W następnym dniu bronowanie stepu, zagony po 9 km. Brygadier uczy bić woły aż do krwi… Od świ­tu do późnego wieczora obowiązuje praca za tzw. trudodzień – 100 gramów chleba, młodociani mają tylko 50 gramów. W kołchozie Czan-Czar nie płacą nam nic aż do lipca 1940 r. Potem otrzymujemy wóz siana… „Można sprzedać” mówi priedsieda- tiel. Wszyscy chorujemy na malarię. Nie leczona prowadzi do śmierci. Nie wolno nam nigdzie odejść poza rejon pół kołchozowych i część ste­pu (bez pozwolenia). Priedsiedatiel zezwala mamie iść do Aktiubińska po chininę – 70km przez step. Pod­jeżdża kawałek, dochodzi piechotą, dostaje chininę, malaria mija.
h24

Nieszczęścia w kołchozie Czan-Czar

Tadziowi rozliczeniowa wyrzuci­ła kartkę przez okno z dwutygodnio­wym rozliczeniem pracy, podpisany przez brygadiera. -„Za młody jesteś, żebyś tyle dostał trudodni”. Nie pła­cą nadal.
19. Śmierć H. Tumiłowicz 16.08.1940, ur. 2.11.1939 r.
19. Śmierć H. Tumiłowicz 16.08.1940, ur. 2.11.1939 r.
Idę nad rzeki Karhała i Żyzdybaj (górka), łowię ryby. Mamy co jeść. Zbieram łajno bydlęce z rodzeń­stwem na opał, suszymy, w nocy kradną (nie było oznaczone). Łowię susły, jestem głodny całymi dniami. 5-6 susłów dziennie to za mało. Cho­dzę w step po cebulę dziką boso, nie mam butów. Dopada nas ponownie malaria. Ataki coraz częstsze, nie mamy siły chodzić. Mama idąc (za zezwoleniem NKWD) piechotą do Aktiubińska zdobywa chininę, zno­wu nawiązuje kontakty – oddaje film do wywołania. Dostałem od babci za dużą dawkę (pomyłkowo), tracę przy­tomność, mam bóle serca. Głoduje­my, dziadek puchnie. Mama z ciocią zostały dojarkami kóz, krów, kradną mleko, odżyliśmy. Mam się uczyć na pastucha – mówi brygadier – umiem liczyć do 100. To nie jest łatwe, nie umiem szybko wsiadać na konia, dostaję baty. – „Bez nich się nie na­uczysz” mówi starszy pastuch. W le­piance nie przyznaję się do tych ra­zów. Idę ponownie w step na naukę. Widzę już ognisko pastuchów. Nastąpiłem boso na żmiję, ugryzła, ze strachu mało nie zemdlałem. Wiem, parę godzin życia. Biegnę… pokazu­ję moim nauczycielom, „syczę”. Zro­zumieli. Nóż w ognisku, Kirgiz wy­ssał ranę, wypluł krew. Nożem z ża­ru przedziurawił stopę, wycisnął, do kubka z wrzątkiem wrzucił zielsko. -„Będziesz żył”. Podziękowałem za­skoczonego całując w ręce. To poza ich zwyczajem. -„Co Ci jest?” mama pyta. -„Kolce w stopach”. -„Szybko wyjmuj!” Nie pokazałem owiniętej w szmaty krwawiącej stopy. Dwa tygo­dnie miałem gorączkę, w nocy różne mary mi się śniły. Owijam szmatami stopy, związuję sznurkami iw step, byle nie boso. Noszę codziennie wodę z rzeki. Dostajemy 16 kg psze­nicy, kręcę kamienie żaren. Nosimy na rękach Zbyszka, ma krwawe bie­gunki, chudnie. Mamy niemowląt w stepie, wrócą po zmierzchu. Tadzio nie wraca cały tydzień (musiałby iść 7-8 km). Jest łubiany, cenionyjako do­bry woźnica. Wychodzę w step – tym razem jestem oczarowany. Miliardy polnych koników koncertują, wokół kolorowe motyle. Siadłem, słucham tej wielkiej orkiestry. Kilka kilome­trów ode mnie pojawia się trąba po­wietrzna, rośnie, potężnie. Uciekam ok. 1,5 km biegiem do lepianki.h25
Mama składa podania do NKWD „Chcemy do Aleksandrówki, tu­taj nie przeżyjemy”. Idę z mamą. -„Weźmiesz kradzionego mleka dla Helenki Zbyszka, uważaj żeby Cię nie złapali”. Przerwa wkrótce na obiad. Kirgizka doi kozę od tyłu, ta załatwia się do wiadra z mlekiem. Mama krzyczy do niej, „Przecedzi się, a w kotle przegotuje” – słyszy w odpowiedzi. Kawałek mięsa (to rzad­kość) wisi na kołku – to do dużego kotła na obiad kołchoźnikom. Pełno much. Obmyć trzeba, mówi mama. Znowu słyszy „Przegotuje się”.
h26Kirgiz proponuje w kołchozie Czan-Czar lepiankę za 400 rubli. NKWD zezwala na zmianę kołcho­zu. Predsiedatel nie zgadza się. Ar­gument – „Polacy to dobrzy koł­choźnicy”. Musimy wyjechać pod konwojem do Aleksandrówki (to tyl­ko przez rzekę). Nie zapłacili nam za trudodni. NKWD poleca dać zbo­że. Zwlekają.

Alesandrówka

Do rzeki blisko (50-60 metrów). Dziadek dostał pracę stróża, ciocia z mamą są dojarkami. Z braku pa­szy zdechło tu ponad 100 krów, spo­ro owiec wilki rozszarpały. To więk­szy kołchoz – 6 czy 7 rodzin pol­skich, do Aktiubińska około 50 km. Jest poczta.

Łączność z Lidą

Od początku piszemy rozpacz­liwe listy do brata mamy w Lidzie, prosząc o paczki. Jest on także łącz­nikiem między nami i naszym ojcem w Warszawie, do czasu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Jego rodzina od świtu stoi w kolejkach by zdobyć dla nas żywność, machor­kę, herbatę – wysyła do nas paczka­mi, tu część kradną na poczcie. Li­sty otrzymujemy często. W jednym z nich pisze: „Podgrzejcie, zmarzł”. Tadzio podgrzewa. Między wier­szami ukazuje się brązowe pismo z cennymi wiadomościami. „Napi­sał mlekiem” – stwierdza Tadzio. Jaszcze jeden list, wiadomość szy­frem pod znaczkiem. Wujek prze­stał ryzykować, myśmy listy spalili. Ciocia z mamą dostały zezwolenie na wyjazd po chleb do Aktiubińska. Sprzedały wiele sukienek i rzeczy, zawiozły też z Tadziem Justynę do szpitala w Aktiubińsku – szkorbut, wyschła, wszystkie zęby się ruszają. Znajoma polska pielęgniarka znala­zła miejsce. Kołchoz Czan-Czar wy­płaca należności 2 pudy pszenicy, reszta siana. Zboże zostało, sprzeda­no za ruble. Z Aktiubińska nasi koł­choźnicy przywożą aż 22 kg chleba – za sprzedane rzeczy – zamieniamy na suchary.
Śmierć Zbigniewa Gilejko s. Jana i Lucji (miał 6 miesięcy). Foto Jadwiga Tumiłowicz
Śmierć Zbigniewa Gilejko s. Jana i Lucji (miał 6 miesięcy). Foto Jadwiga Tumiłowicz
16.VII.1940 r. umiera mój brat cioteczny Zbigniew Gilejko, a 22. IX. 1940 r. moja najmłodsza sio­stra Helena Tumiłowicz. Kilka dni wstecz trzymała się kurczowo mo­ich rąk, obnoszona wokół lepianki, śpiewamy jej piosenki. Teraz idzie­my ku wzgórzu, gdzie stoi z paty­ków zrobiony krzyżyk dla Zbyszka. Od tej pory, będzie śpiewać im wiatr stepowy i orły. Zmarli z głodu i cho­rób.

Wzgórze Czyjlin

Spotykamy z Tadziem Babaja Kirgiza. „Idę do swoich przodków, jesteś chory, ale iść możesz” – zwró­cił się do Tadzia. -„Chodź i ty, znasz step” kiwnął na mnie. Doszliśmy i widzimy jakieś kurhany. Kirgiz rozłożył dywanik i bił pokłony. My­śmy klęcząc w trawie robili to samo. O dziwo zauważyliśmy ciągnący się ze wschodu na zachód pas błękit­nych tulipanów, jak gdyby przecho­dzące przez kurhany. Tadzio powie­dział „Tam Polska 5000 km od nas”.
Ogarnęła nas niespotykana tęsk­nota, pociekły łzy – Kirgiz to zauwa­żył, wzruszony przygarnął nas ręką do siebie. Nie powiedzieliśmy ani słowa. Zrozumiał, że żal nam jego przodków. – „Tu leżą moi dziadko­wie rozstrzelani przez żołnierzy so­wieckich”. „Nie chcieli oddać jurt, dużych stad owiec i koni do koł­chozu”. Od tej pory wszyscy Kirgizi i Kazachowie stali się naszymi wiel­kimi przyjaciółmi.

Zabłądziłem w stepie

Wybrałem się po cebulę idąc ku wzgórzu „Kinderluk”. I nagle opadła mleczna mgła. Straciłem orientację w tym moim miejscu. Wróciłem do lepianki, rano wzdłuż rzeki z pokale­czonymi stopami na kolanach, o mój powrót modliła się babcia. Mama są­dziła, że nocuję z Tadziem, który ty­godniami nia wracał do lepianki.

„Pieretykoły”

Coraz trudniej o opał. Idziemy z dziadkiem daleko w step, dźwiga­my po pół worka „kiziaku”. Mało krów. Łowimy pędzące stepem ku­liste krzaki „pieretykoły”. Co dzień po kilka na opał.

Baty w stepie

Nadal proponowano mi uczyć się na pastucha, lub iść do szkoły. Krót­ko byłem w miejscowych Jaślach” – coś w rodzaju „Dom Dziecka” – do­wiedzieliśmy się, że to tylko dla dzie­ci obywateli ZSRR. Znów idę do pa­stuchów, którzy są niedaleko mamy i cioci dojących krowy. Drogę zajeż­dża mi „bajec” na koniu. – „Kto ty?” – „Polak”. Bez słowa zaczął mnie bić batem. Uskakiwałem przed koniem. Wołanie o pomoc usłyszała mama, zdyszana przybiegła z widłami. Do­stała batem, który owinął się wokół ręki, wyrwała oprawcy, dostał widła­mi. – „Zgłoszę do NKWD!” Tego się bali. Jeździec pomknął w step.

Tama na rzece Karhała – do­stałem szkolę…

Susły już śpią w norach. Zresztą po ostatnich przeżyciach, postano­wiłem więcej ich nie zabijać. Wyle­wając wodę złapałem 2 dorosłe, za nimi wyszło 9 osesków. Zrozumia­łem, że zabiłem rodziców. Nie mogłem powstrzymać się od płaczu. Predsiedatel zarządził budowę tamy – przy dwóch wzgórzach rzeka była dość wąska. Wszyscy mieli pracę. Ja małolat mam 50 gramów chleba za tmdodzień. Były wielkie plany na­wadniania. – „Nie będziesz dźwigał, idź do szkoły” powiedziała mama. Poszedłem. Wszystko po rosyjsku. Po dwóch tygodniach byłem pod opieką komsomolców, a nauczyciel­ka biła mnie wskaźnikiem do tablicy najbardziej po łydkach, chociaż nie byłem najgorszy. Tadzio odkrył si­niaki, przyznałem się. – „Nie zapo­minaj mówić po polsku, mimo siń­ców”. Zapamiętałem.
Kazachstan - rok szkolny 1940/1941. Nauczyciele z Aleksandrówki oblaść Aktiu- bińsk, wraz z komsomolcami. Bili za każde polskie słowo - J ana Stanisława Tumiłowicza ucznia I kl. Szkoły Sowieckiej wAleksandrówce. Obłaść Ak- tiubińsk-Kazachstan. Zdjęcie wykonała Jadwiga Tumiłowicz w tajemnicy przed NKWD (na-uczyciele i komsomolcy chcieli
Kazachstan – rok szkolny 1940/1941. Nauczyciele z Aleksandrówki oblaść Aktiubińsk, wraz z komsomolcami. Bili za każde polskie słowo – Jana Stanisława Tumiłowicza ucznia I kl. Szkoły Sowieckiej w Aleksandrówce. Obłaść Aktiubińsk-Kazachstan. Zdjęcie wykonała Jadwiga Tumiłowicz w tajemnicy przed NKWD (nauczyciele i komsomolcy chcieli mieć pamiątkę)
Korespondencja z wujkiem z Lidy urwała się, wiemy o wojnie z Niemcami. „Wszystko na front”. Znów głodowanie. Jak zimą chodzić do szkoły? Z wojłoków wyrosłem. I całe szczęście. Uczę się w lepiance z książeczki do nabożeństwa i czaso­pism nadesłanych od wujka. Dowie­dzieliśmy się, że jest prawdziwa fer­ma krów. W kołchozie nie zebrane zboże zasypał śnieg, kłoski wystają. Przywieźli dwóch Czeczenów. Nocą zebrali oni garści kłosów. Rano za kradzież mienia kołchozowego roz­strzelało ich NKWD.

Wilki pożarły bohatera

Z frontu na urlop w styczniu 1942 przyjechał z licznymi medalami bo­hater, opowieściom nie było koń­ca. Krowy z głodu padały, ale koń dostał racje trawy stepowej. Zaczy­nała się zawieja. Odjechał do Aktiubińska. Wkrótce NKWD aresztowa­ło predsiedatiela Aleksandrówki, bo „ukrył żołnierza, który nie stawił się na front.” Dopiero wiosną znaleziono na drodze jego szablę, karabin, część podkutego buta i medale, czterolet­nie dziecko z kołchozu Czan-Czar też tego roku pożarły wilki.

Wilk

Bałem się wilków. W lutym 1942 r. w lepiance zimno, przykry­waliśmy się dodatkowo trawą ste­pową. W nocy wszedłem z dziad­kiem, pod zaspę śnieżną, był okropny mróz. Wołałem dziadka, nie ma, wracam do lepianki. 6-8 metrów ode mnie stoi olbrzymi wilk (ba­sior). Odjęło mi mowę, włosy stanę­ły dęba cofałem się powoli, by osło­nić plecy o lepiankę. Nie mogłem wydobyć głosu. Wreszcie krzykną­łem „Wiiilk!!!” Zerwały się i wybie­gły z widłami mama i ciocia. Wcze­śniej dziadek nie zauważył tego, że nie wróciłem i zamknął drzwi na za- tyczkę z kółka. Wilk odszedł, zżera­jąc po drodze ścierki.

„Bies Kunak”

Wielka zawieja śnieżna. Kirgiskie święto, „Bies Kunak”, czyli „Pięciu podróżnych”. To na ich pamiątkę urządza się spotkanie przy olbrzy­mim kotle, gdzie gotuje się łazanki z kawałkami baraniny (nas na to nie stać), a biesiadnicy z zakasanymi rękawami wyławiają łazanki i mię­so prosto z kotła, snując wspomnie­nia i opowieści. Wyznaczony loso­wo stróż pilnuje zachowania rytu­ału. U pułapu rozświetla mrok nafto­wa lampa, a pod kocioł bez przerwy podkłada „kiziak” kucharz. (Z opo­wieści Tadzia).

Pęka tama – powódź

Wiosna 1942. Mama dobrze po­wozi końmi, jedyną parą w Alek- sandrówce. Predsiedateł wyznacza – „Pojedziesz ze mną po chleb do Aktiubińska”. Pojechała. Wracając zauważyła pękającą tamę. – „Nie po­jadę”. – „To zastrzelę”. Predsiedateł wyjmuje pistolet. Mieszkańcy cze­kają na chleb… – Jedź, ciebie konie słuchają. Módl się do swego Boga, bo oboje zginiemy i wymrą z głodu mieszkańcy”. Ruszyła, przyjechała. W kilka minut potem głuchy grzmot i walące się bałwany z lodowatą krą oznajmiły wszystkim koniec tej bu­dowli. Dołączyły się wylewy rze­ki Żyzdybaj. Zaczął padać deszcz. Woda zalała około 1,5 km terenu wokół nas, na trzy tygodnie odcina­jąc nas od świata. Dzięki dostawie chłeba mieszkańcy przeżyli.

Sowchoz „Zaria – Swobody” (Zorza Wolności)

Uciekamy znów, by być bliżej Ak­tiubińska. Tu też paręset krów z gło­du (zostawiono w polu w zimie). Ale ponad 500 sztuk przeżyło. Mama i ciocia z bardzo dobrą opinią dosta­ły pracę dojarek i po 15 krów do do­jenia ręcznego 3 razy dzienne. Było to możliwe, bo krowy nie dały wię­cej niż 1,5-2 litrów mleka. Wyzna­czono niemożliwą do osiągnięcia nagrodę. Za zachowanie 15 cieląt od 15 krów, jałówka na własność. Cio­cia z mamą umówiły się. Jedna dru­giej odda mleko (część ukradną dla nas), druga zaś odchowa 15 cieląt. Kołchoz miał też ogród, rzekę obok. Dziadek został stróżem sterty siana. Babcia cały czas chorowała. Tu dą­żyliśmy. Z ogrodów kradzione były kawony, pietruszka, ogórki. Nad­zorujący często zabierał je sobie po złapaniu sprawcy, nie zawiadamia­jąc NKWD.

Rok 1942

Tadzio piechotą odszedł do Ak­tiubińska – 6. IX. 1942 r. wraz z sze­ścioma Polakami wstąpić do Ar­mii Andersa. Zabrakło nam bardzo energicznej osoby.

Powtórne aresztowanie

NKWD wezwała mamę i ciocię. – „Macie przyjąć obywatelstwo ZSRR, będzie zarabiać tyle co Rosjanie”; – „Nie”. – odpowiedziały. – „Dajemy dwa tygodnie do namysłu”. Po tym czasie zajeżdża konwój. Dowód­ca pyta: „Przyjmujecie?” – „Nie”; – Jesteście aresztowane!” Zabiera­ją je, ku naszej rozpaczy. Mama że­gna słowami: Jak Bóg nie opuści, to Świnia nie zje – wrócimy”. Nasze główne żywicielki zostały aresztowa­ne na trzy miesiące. Tam powiedzia­no: „wasza cała rodzina zdechnie”; „damy was do przestępców za gwałt do jednej celi”. Mama odpowiedzia­ła: Jeżeli wasze dzieci się urodzą, chętnie poprosimy towarzysza Stali­na o opiekę nad nimi”. Tego się bali. Wreszcie, zgodziły się przyjąć oby­watelstwo – za kilka miesięcy. Po 11 dniach, sczerniałe, wychudzone sta­nęły na progu lepianki, szczęśliwe, wracając do pracy. Ciocia w nagro­dę otrzymała jałówkę, mama naganę za odchowanie tylko jednego bycz­ka nazwanego „Atamanem”.
Bubicń Tadeusz s. Józefa i Emilii - brat Tumiłowicz Jadwigi i Gilejko Łucji ur. 28.X.1924 r. w Baranowi¬czach. Junak Armii Andersa (zesłaniec z Kazachstanu) ~ 1942 r. obóz wojskowy w Guzar.
Bubicń Tadeusz s. Józefa i Emilii – brat Tumiłowicz Jadwigi i Gilejko Łucji ur. 28.X.1924 r. w Baranowiczach. Junak Armii Andersa (zesłaniec z Kazachstanu) – 1942 r. obóz wojskowy w Guzar.

Postanowienie ucieczki

Odkryłem że stróż, zesłaniec, codziennie idzie pod zlewnię mle­ka z kijem wyjmował on niewielką płytkę szklaną, a na kiju miał gru­by kożuch z mleka po pasteryzacji. Zaproponował dzielenie się zdoby­czą pod warunkiem, że nikomu nie powiem. Nie powiedziałem, i jesz­cze jak się odżywiłem przez kilka miesięcy. Większość z nas choruje, dziadek nawet puchnie (oddał swo­je porcje jedzenia). Przekonaliśmy się, że potrzebujemy szpitalnego okresowego leczenia, z normalny­mi wyżywieniem. Tak znaleźliśmy się w Aktiubińsku. Tu już załatwili­śmy z NKWD zezwolenia na wyjazd do republiki na południe. Wszystko sprawdziliśmy co było możliwe.

Aktiubińsk – Ukraina

W Sowchozie „Zara – Swobo­da” wszystko sprzedajemy we wrze­śniu 1944 r. Zezwolono nam na przy­jazd do szpitala w Aktiubińsku (cho­rzy: dziadek, babcia, ciocia, Justyna). W szpitalu nie ma miejsc – pierwszeń­stwo mają ranni żołnierze przywoże­ni z frontu. Zatrzymujemy się u znajo­mych Polaków. – „Teraz wolno zmie­niać miejsce pobytu, jedźcie na połu­dnie, uciekajcie bliżej Polski” – radzą. Przez Taszkient pociągiem dojeżdża­my do Nikołajewa… Przedstawiamy zaświadczenie z aktiubińskiego szpi­tala o chorobach. Ukraińskie NKWD zabiera nas do świetlicy szkoły w Ni- kołajewie, Warwarowski Rejon.

Śmierć dziadka Józefa Bubień

Zakażenie nogi w drodze, brak pomocy lekarskiej. Mama pyta: „Co tatuś by sobie życzył?” Pada odpo­wiedź: „Stanąć na wolnej polskiej ziemi i zjeść prawdziwego razowe­go poleskiego chleba”. W nocy z 14 na 15 października 1944 r. dziadek umiera, trzyma mnie chwilowo za rękę; palą się świece. Strach mnie ogarnia. Dwie wielkie łzy spływa­ją po dziadka twarzy. Wypowiada ostatnie słowa: „Boże, Józefie Świę­ty”. Pogrzeb w Nikołajewie pod cerkwią, kilkanaście osób idzie za trumną. To ostatnio częsty widok. Do dziś nie wiemy w jaki sposób za­dzwoniły cerkiewne dzwony, skoro schody na dzwonnicę były zerwa­ne. Wielki smutek nas ogarnia, to już trzecia ofiara w naszej rodzinie. Nawiązujemy kontakt z Lidą, otrzy­mujemy adresy, w tym do Tadeusza Bubień, żołnierza Armii Andersa osiadłego w Anglii. W ukraińskiej NKWD w Nikołajewie mama składa pisemne zażalenie: „Z braku obieca­nej pomocy lekarskiej 15.X.1944 r. zmarł mój ojciec…”

Ostatni rok na obczyźnie

Obawiamy się, że mogą nas cof­nąć do Aktiubińska, jednak kierują do sowchozu „Telman”. Wodę do­wożą beczkowozami (staw i studnie zatrute). Wita nas predsiedatel. „Tu musicie przepracować rok – pra­ce połowę, dojenie krów”. Kolchoźniczki to znają. W naszym pomiesz­czeniu jest światło elektryczne, pod­łoga. Regularnie płacą za pracę ma­mie i cioci. Mnie proponują: „Ucz się powozić, będziesz woziwodą”. Umiem, nie przyznaję się. Ja chcę do szkoły” – mówię. Mija zima. Na­wiązujemy kontakt z Polakami. „Mogą was nie puścić do Polski” – stwierdzają. Mija rok. Mama z cio­cią zgłaszają się do NKWD w Nikołajewie. – „Chcemy wrócić do Pol­ski, już dawno wyzwolona” – argu­mentują. Po wielkich trudach dosta­ją „propusk” (przepustkę) nr 24366 dnia 12.09.1945 r. na wyjazd do Lwo­wa z ważnością do końca październi­ka 1945 r. Zgłaszają predsiedatielo- wi sowchozu. Niezadowolony. – „Po co do Lwowa, możecie tu pracować, dzieci podrosną też dostaną pracę”.
Kopia karty ewakuacyjnej z zesłania w Kazachstanie do Polski po 6 latach i 7 miesią-cach rodziny Turni łowiczów. Bubień i Gilejko.
Kopia karty ewakuacyjnej z zesłania w Kazachstanie do Polski po 6 latach i 7 miesiącach rodziny Turni łowiczów. Bubień i Gilejko.

Ryzykowne decyzje

Nie chcą nam wydać karty ewa­kuacyjnej do Polski bez zaprosze­nia. Nie ma nam kto wysłać takie­go zaproszenia (nie mamy żadnej rodziny). Brat mamy o tym już wie. Podejmuje decyzję. Zostawia swoją rodzinę w Lidzie. Zwalnia się z pra­cy, a jego naczelnik (Rosjanin) pota­jemnie blokuje mu wyjazd do Polski. Wujek chowa niektóre dokumen­ty w butach, wsiada do towarowe­go wagonu, dojeżdża nielegalnie do Lublina. Tu otrzymuje stanowisko podrzędnego urzędnika w Rządzie Tymczasowym. Otrzymuje miesz­kanie, legalnie sprowadza swoją ro­dzinę z Lidy, wysyła nam „wyzow” (zaproszenie).
Predsiedatiel naszego sowcho- zu „Telman” celowo doprowadza do przeterminowania naszego po­bytu, by unieważnić nam „propusk” (zezwolenie na wyjazd do Lwowa) – udaje mu się to – bo czekamy na „wyzow”.
Dalej zrządza przypadek. Zajeż­dża do naszego sowchozu Polak sie­rota ze śledziami w beczkach, kupu­jemy śledzie. – Ja też jestem Pola­kiem” – stwierdza. Zapraszamy na kolację, ustalając od razu: „Uciek­niemy z nim nocą do Lwowa.” -„Ry­zyko”. – mówi, – „ale powinno się udać ” Jeszcze raz przyjadę pozoru­jąc sprzedaż, a następny, posadzę was za cuchnącymi śledziami becz­kami, po drodze nie wolno kaszleć, kichać i rozmawiać, przykryjcie się kawałkami plandeki.
Z 2 na 3 października 1945 r. w mglistą noc, wsiadaliśmy w odstę­pie czasu pojedynczo… W drodze napotkanym patrolom rozdawał ki­logramami, po bardzo niskiej cenie śledzie. „Sielodki, sielodki!” – gło­sił. Już zapach przekonywał żołnie­rzy. We Lwowie, uregulowaliśmy umowną należność i serdecznie wy­całowaliśmy bardzo spoconego do­broczyńcę, żegnając go. – „Może i ja ucieknę kiedyś do Polski…”; – „Daj Boże!” – usłyszał.
Kwarantanna we Lwowie, pod opieką PCK, władz repatriacyj­nych, jakiejś komisji mieszanej. Śpimy na piętrowych drewnia­nych łóżkach. Od 17X1945 r., ale w Lublinie jesteśmy zarejestrowa­ni dopiero 17.XI.1945 r. Wróciliśmy 16.XI.1945 r. Zarejestrowaliśmy się 17.XI.1945 r.

Witaj Polsko!!!

Prawie wszyscy płaczą z rado­ści. Wreszcie polskie nazwy, polska mowa. Ktoś nas zabiera ze stacji. Tra­fiamy na obiad w PCK Coś wspania­łego. Tylko panie dziwią się: „Dlacze­go jesteś w krótkich spodenkach?”; – „Bo tylko jedyne mam” – odpowia­dam. Załatwienia urzędowe…
I odwożą nas do miejsca czaso­wego zamieszkania, do baraków na Majdanku. Cóż, jak słyszymy pod­czas wojny Lublin stracił wskutek bombardowań około 140 budynków. Teraz dopiero mama wyjmuje ze sta­nika zdjęcia z Kazachstanu i część dokumentów, a z innego schowka zwinięty w rulon pamiętnik swego brata Tadeusza Bubień pisany dzień w dzień w latach 1940-42 w Kazach­stanie. „Przyjechały” – stwierdza.

Spotkanie w Lublinie

Brat mojej mamy oczekiwał nas, nie wiedząc, że już jesteśmy zakwa­terowani na Majdanku. Przenosząc się do pracy w Izbie Skarbowej, peł­ni funkcję nadzorcy nad produkcją cukru w Cukrowni Lubelskiej. Do pomocy dostał z urzędu towarzysza uzbrojonego w pistolet, zagorzałe­go komunistę, z którym prowadził w wolnych chwilach rozmowy na te­mat tego ustroju… Pewnego dnia (nie pamiętam daty z opowieści wuj­ka) towarzysz woła wujka „do pana jakaś baba w chuście i waciakach”.
Jadzia!” – woła wujek – padając so­bie w ramiona, łzy radości. – „Kto to?” – pyta zaskoczony towarzysz. – „Moja rodzona siostra, właśnie wraca z pań­skiego kraju”. Nie wierzył. – „Może pani pokazać dokument?”; – „Widzi pan, że jestem z domu Bubień”. W na­stępnych dniach zrozumiał – „Ach, to tak, naprawdę” – stwierdził. Wigilię mieliśmy razem z rodziną wujka. Po­tem cudem znaleźliśmy stancję na uli­cy Drobnej 36/2,16 m2na 7 osób, bez wody, z piecykiem węglowym, bez ubikacji.
Rząd PRL nie śpieszył się z przy­znaniem mieszkania, nie należeliśmy do PZPR. To, że straciliśmy całość mienia, naszych dziadków, rodziców nikogo z władz nie obchodziło. Ale byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy wy­kształcić się i biegle opanować język polski po 5 latach i 7 miesiącach ru­syfikacji. Długo zrywałem się w nocy – bo koszmar zesłania prześladował mnie w snach wiele lat.
23. Fotografia z 1960 r. w Lublinie. Rodziny Gilejko, Tumiłowicz i Bubień. Stoją od lewej: Jan i Ryszard Gilejko. Teresa Tumiłowicz, Władysław i Irena Bubień, Jan Stanisław Tumiłowicz i Stanisław I od lewej: Justyna i Jadwiga Tumiłowicz. Emilia Bubień, Łucja i Janusz Gilejko.
23. Fotografia z 1960 r. w Lublinie. Rodziny Gilejko, Tumiłowicz i Bubień. Stoją od lewej: Jan i Ryszard Gilejko. Teresa Tumiłowicz, Władysław i Irena Bubień, Jan Stanisław Tumiłowicz i Stanisław Bubień. Siedzą od lewej: Justyna i Jadwiga Tumiłowicz. Emilia Bubień, Łucja i Janusz Gilejko.

EPILOG

22. Żołnierze Armii Andersa, uczestnicy walk o Monte Cassi- no. Od lewej: Tadeusz Bubień i Jan Gilejko.
23. Żołnierze Armii Andersa, uczestnicy walk o Monte Cassino. Od lewej: Tadeusz Bubień i Jan Gilejko.
Ze względu na ograniczoną ilość stron mych wspomnień, pominąłem wiele zdarzeń – tragicznych i komicz­nych, może ciekawych opisów oby­czajów zachowanych wówczas przez mieszkańców i zesłańców, z którymi zetknęliśmy się. Oryginały wymie­nionych na wstępie dokumentów po­zostają u mnie. Niektóre zdarzenia pozostawiły trwały ślad w mojej psy­chice. Np. pod koniec naszego poby­tu w Kazachstanie przywieziono 12- -osobową rodzinę Rumunów. Z głodu łowili i smażyli polne koniki, motyle, różne larwy owadzie. Przeżyła tylko jedna dziewczynka. Jeden zMołda- wian za długo był na zewnątrz lepian­ki, po wejściu roztarł ucho – wykru­szyło się (mróz – 47/48°C).
Warto też podać nazwiska osób, które tam spotkaliśmy. W kołcho­zie Czan-Czar – była polska rodzina (nazwisk nie pamiętam), zmarło im dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczyn­ka; brygadier kołchozu Alijew i Ba- baj. Aleksandrowka – spotkani Pola­cy: Edward Skawiński, Stefania Grabowska z córką, Noczewkowa, Ma­ria Kozłowa, Halina i Wanda Jachow- ska, Tadeusz Błażewicz, Jan Szadzi- szewicz, Wojszwiłowa, Jurewiczowi, dr Podhajka, predsiedatel Korolew, brygadierzy Abłais, Samura i Czerwaczenko.
My, czworo polskich dzieci, anal­fabetów, byliśmy szczęśliwi idąc w Lublinie do szkoły. Za prawdzi­wych bohaterów w rodzinie, dzię­ki którym my dzieci przetrwaliśmy uważam na zesłaniu: dziadka mo­jego Józefa Bubień, któiy cierpiąc na przepuklinę dźwigał worki z „kiziakiem”, okrywał nas swoim ubra­niem, sam bardzo marznąc. Odda­wał nam po kryjomu swoje racje żywnościowe (wydało się dopiero jak bardzo opuchł z głodu).
Moją niezłomną i bardzo zaradną mamę, która cierpiąc na nerw kul- szowy i udając że nic nie boli praco­wała od świtu do nocy, ucząc nas ję­zyka polskiego, matematyki i zacho­wania obyczajów. Pokonując każdą, najtrudniejszą sytuację, była zawsze prawdziwą patriotką.
Warto zapamiętać mego wujka, Stanisława Bubień (znał 5 języków), który pod okupacją sowiecką ze swo­ją rodziną stał w kolejkach od pią­tej rano, by kupić i przesłać nam do Kazachstanu środki do życia (żyw­ność), utrzymać do końca z całą ro­dziną łączność, załatwiając wszyst­kie urzędowe sprawy. Nie należąc do żadnej organizacji – nie był podej­rzany i mógł dzięki temu pracując na kolei w Lidzie pod okupacją sowiec­ką i niemiecką uchronić tysiące ludzi różnych narodowości przed areszto­waniem i rozstrzelaniem.
Stanisław Bubień w dniu swoich 93. rocznicy uro¬dzin. Lublin, 29.07.2001, zm. 2.01.2002 r. Prezentowana w „Sadze Han- cewickiej” dokumentacja oca-lała dzięki jego skrupulatności w gromadzeniu i przechowy-waniu materiałów rodzinnych. W życiu rodzin Tumiłowi- czów, Bubień i Gilejko odegrał główną rolę. Zesłanym wysy¬łał paczki żywnościowe, zor¬ganizował uzyskanie niezbęd¬nych dokumentów i wybitnie pomógł w powrocie zesłań¬ców. Do 1939 roku współpra¬cował z Abramowiczem, był redaktorem czasopisma „Zie-mia Nasza”, „Głos Wileński” i innych. Utrzymywał kontakt z Aleksandrem Tumiłowiczem członkiem ZWZ w Warszawie. Znając doskonałe język rosyj-ski i niemiecki podczas dwóch okupacji wystawiał dokumen-ty, na podstawie których wie¬lu ludzi różnych narodowości ocalił od aresztowań. Nie nale-żał do żadnej organizacji.
Stanisław Bubień w dniu swoich 93. rocznicy urodzin. Lublin, 29.07.2001, zm. 2.01.2002 r. Prezentowana w „Sadze Hancewickiej” dokumentacja ocalała dzięki jego skrupulatności w gromadzeniu i przechowywaniu materiałów rodzinnych. W życiu rodzin Tumiłowiczów, Bubień i Gilejko odegrał główną rolę. Zesłanym wysyłał paczki żywnościowe, zorganizował uzyskanie niezbędnych dokumentów i wybitnie pomógł w powrocie zesłańców. Do 1939 roku współpracował z Abramowiczem, był redaktorem czasopisma „Ziemia Nasza”, „Głos Wileński” i innych. Utrzymywał kontakt z Aleksandrem Tumiłowiczem członkiem ZWZ w Warszawie. Znając doskonałe język rosyjski i niemiecki podczas dwóch okupacji wystawiał dokumenty, na podstawie których wielu ludzi różnych narodowości ocalił od aresztowań. Nie należał do żadnej organizacji.
Tym wszystkim, którzy kiedykol­wiek będą dłużej na obczyźnie do­znając nostalgii poświęcam pierwszy mój wiersz napisany na stacji w Ode­ssie w 1944 r.:
Tęsknota
Wracam myślami, tam gdzie mój dom, Niwy zielone, jeziora błękitne,
W gałęziach szron,
I mowa polska, tam aksamitna Dziś po bezdrożach.
Boso do Polski bym szedł,
Pomóż mi Boże,
Bym mógł spróbować jej chleb.
Jan Stanisław Tumiłowicz
Lublin
h33

http://polesie.org/2487/wspomnienia-zeslanca/

Brak komentarzy: