Niewiarygodne przygody Józia... Wielkie odloty. Cz.2
makulektura
Jan Pomian, Józef Retinger życie i pamiętniki "szarej eminencji"
Można zaryzykować tezę, że latanie, ale także przerwy w lataniu uczyniły Józefa Retingera człowiekiem, któremu towarzyszył pewien złowrogi rozgłos. Najbardziej znany jest ostatni lot generała Sikorskiego, w którym Retinger (choć towarzyszył Naczelnemu Wodzowi zawsze), nie wziął udziału.
Kolejny lot, który go ominął, miał dla niego dużo gorsze reperkusje. Było to w nocy z 29 na 30 maja 1944. Retinger miał wrócić z okupowanej Polski, był na lądowisku, ale nie odleciał. Oto opis zdarzenia zaserwowany przez Pomiana:
„Retinger znajdował się na drugim końcu pola. Akurat księżyc się schował i w ciemności nastąpiło zamieszanie. Retinger, który cierpiał na kurzą ślepotę, zarzucił płaszcz i zaczął biec. Wnet odpadł od towarzyszy i zgubił się w ciemności. Samolot nie czekał”.
Marek Celt w książce „Z Retingerem do Warszawy i z powrotem” nie owijał spraw w bawełnę i pisał otwarcie o spisku „Dwójki”, która usadziła Recia pseudo: „Salamander” w kraju. Jego miejsce w samolocie zajął niejaki „Rudy”, czyli Rudkowski. Panowie spotkali się w sierpniu 1944 w Londynie:
Celt tak opisał reakcję Retingera na widok „Rudego”
„ - Ty świnio! I co przekonaliście się, że jestem agentem? Czyim? Angielskim? Sowieckim? Albo jeszcze jakim? Przekonaliście się z moich notatek, któreś mi ukradł?
- Wszystko dostarczyłem Reciu, wszystko…
- Aleście naprzód zrobili z tego fotokopie jakieś, nieprawda? Zbadaliście je dokładnie. Przekonaliście się, że jestem agentem? I ty, który udawałeś takiego wielkiego przyjaciela, przyłożyłeś do tej brudnej roboty rękę. A papierośnica z moimi złotymi funtami ugrzęzła w twojej kieszeni…
- Reciu, tu jest papierośnica, są złote funty, jest notatnik… Bardzo cię przepraszam, Reciu mnie kazali, ja musiałem…
- Tak, rozmaici przestępcy, tacy jak ty, zawsze zasłaniają się tym, że dostali rozkaz. Obiecywałeś, że wszystko będzie w porządku, wręczysz mi rzeczy przy samolocie i polecę. Gdy dobiegłem do samolotu półprzytomny i mokry od rosy, samolot akuratnie z tobą odleciał… i z moimi rzeczami. A potem jeszcze raz się wykąpałem . I teraz jestem ciężko chory przez ciebie, przez was. Nie potrafili mnie zabić w podziemiu, to chcieli mnie ukatrupić w ten sposób, przynajmniej psychicznie, moralnie, że ten Retinger to agent…”.
Druga kąpiel, to moment, w którym podczas pokonywania brodu na Dunajcu, wywróciła się dorożka, którą Retinger wracał z nieudanego odlotu. Potem „Salamander” poważnie zaniemógł, a istota tej choroby do dziś budzi płomienne spory, czy był to częściowy paraliż spowodowany wyziębieniem i zapaleniem korzonków nerwowych (tak napisał o tym Retinger w swoich notatkach - J. Pomian s. 219), czy próbą otrucia przez polskie podziemie. Najbardziej wyczerpujący opis różnych ciekawych zeznań dotyczących tej sprawy i pobytu Retingera w 1944 roku w Polsce zamieścił Władysław Bułhak w artykule „Wokół misji Józefa H. Retingera do kraju, kwiecień-lipiec 1944”.
Zanim rozpoznacie, jak zawiła jest ta historia, przyjrzyjmy się sprawom oczywistym. Otóż z przytoczonej z „Rudym” rozmowy, wynika, że jeśli Retingera się w miejscu dalekim od Anglii, wystrychnęło się na dudka, to w Londynie należało czym prędzej próbować go udobruchać i przełykać jak ciepłe kluski wieprzowe epitety. Z tej rozmowy dowiadujemy się jednak czegoś jeszcze, co historykom jakoś umyka. Otóż podczas misji w Polsce Retinger miał ze sobą papierośnicę, a w niej złote funtówki. Teraz wiemy, skąd brał pieniądze na alkoholowe libacje i zakupy obuwia za ponad 4000 złotych, gdy na miesięczne utrzymanie rodziny (czego się jeszcze dowiemy) musiało wystarczyć złotych tysiąc.
Nie to jest jednak najistotniejsze. Otóż Pomian bardzo mgliście pisał o tym, kto Retingera do Polski wysłał. Podobno zwrócił się on z tym projektem do premiera Mikołajczyka. Nie wiedzieli natomiast o podróży ani prezydent Wł. Raczkiewicz, ani Wódz Naczelny – gen. Sosnkowski.
Warto to porównać, z tym co na ten temat napisał Edward Raczyński (ówczesny ambasador RP w Anglii) w książce p.t. „W sojuszniczym Londynie”:
„Rettinger (pisownia ze wspomnień Raczyńskiego), powiernik gen. Sikorskiego, nie czuł się dobrze przy Mikołajczyku. Z jego strony brakło ”afektu”, a ze strony nowego premiera chętnego ucha dla sugestii i koncepcji Rettingera. Z obu zaś stron brakowało wieloletniej poufałości. Rettinger oświadczył nam wszystkim (podkreślenie moje), że opuszcza dotychczasowe zajęcie niezupełnie formalnego szefa gabinetu w Prezydium Rady Ministrów i że odtąd będzie osobą prywatną. Dodawał przy tym, że rezygnuje z poborów i że utrzymanie zapewni mu książka o generale Sikorskim, która niebawem ukaże się w Stanach Zjednoczonych. Wkrótce po rozpuszczeniu tych wersji, obiegających polską kolonię, Rettinger znikł. Zaczęto przebąkiwać, że pojechał do Polski.”
Jak widzimy przekaz jest nieco inny, niż u Pomiana. Recio rzekł: nie martwcie się o mnie, od teraz jestem prywaciarzem i zniknął. Kasę miał dostać od Amerykanów. Tyle, że jej stamtąd chyba nie miał, bowiem taka książka nie powstała, albo ja nie potrafię znaleźć o niej żadnych śladów. Skąd się nagle wzięła u Recia papierośnica ze złotymi funtówkami i skłonność do szastania pieniędzmi podczas misji?
Może Retinger (jak to się mówi) był bogaty z domu…
Na szczęście nie musimy się domyślać, bowiem Pomian ujął to w swojej książce:
„Retinger był najdoskonalszym znanym mi przykładem przypowieści o ptakach, o które Bóg troszczy się, choć nie sieją ani nie orzą. Nie chcąc u nikogo pracować, nigdy nie szukał ani nie przyjął jakiejkolwiek posady (…). Jednocześnie przedkładał swe przedsięwzięcia nad wszystko inne. Jeśli pociągały za sobą jakieś wydatki, należało im się pierwszeństwo, resztę zaś pozostawiał Opatrzności”.
Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, zdaniem Pomiana nad finansami Józia czuwały Bóg i pisana wielką literą „Opatrzność”. Para butów kosztująca tyle co kwartalne utrzymanie niektórych rodzin w okupowanej Polsce, przy takim finansowym mecenacie, to zwykły drobiazg, którego się niepotrzebnie czepiam.
Złudzenia co do tego, że Recio miał jakieś oszczędności, rozwiewa sam
Pomian twierdząc, że środki, którymi rozporządzała małżonka Retingera –
Stella, szybko się wyczerpały, a potem komplikacje rosły, powodując
coraz większe zgrzyty między małżonkami. Skoro Retinger nie dysponował
ani pieniędzmi prywatnymi, ani pochodzącymi od rządu polskiego,
opatrznościowym sponsorem musiał być kto inny. Skala wydatków
ponoszonych w Polsce nie była mała, a organizowane przez niego
okupacyjne eventy odbijały się szerokim echem:
„Pewnego dnia Retinger zaprosił kilku uczestników rządu podziemnego,
około dziesięciu osób, na lunch do prywatnej Sali znanej czarnorynkowej
restauracji. Główny Delegat i jego współpracownicy zaniemówili. To już
było szaleństwo. Gdyby była wpadka, cała administracja cywilna byłaby
porażona. Czy Retinger zdawał sobie z tego sprawę ? Czy była to
lekkomyślność, czy chciał w ten sposób poddać ich próbie? Po dłuższych
naradach doszli do wniosku, że chodzi o to drugie. Owszem, przyjmą
wezwanie i przyjdą. O oznaczonej godzinie wszyscy stawili się na
miejscu. Dopiero później Retinger dowiedział się, że dwa oddziały Armii
Krajowej, uzbrojone po zęby, przyczaiły się we wszystkich strategicznych
punktach wokół miejsca, w którym odbywał się obiad. Na szczęście udało
się, wszyscy byli dumni i mogli odetchnąć z ulgą”.
Kaprysy Józia budziły w lokalsach dreszczyk emocji, ale na wieść o sponsorowanej uczcie zjawiali się wszyscy zaproszeni, po to by jak pisze Pomian, poczuć na końcu dumę…
To nie wszystkie kaprysy Recia, które (jak wiemy z pierwszej części opowieści), wywodziły w pole gestapo. Podobno ta złowieszcza instytucja wiedziała o chorobie Retingera:
„Wkrótce potem moi przyjaciele poinformowali mnie, że, jak donoszą nasi agenci z gestapo, Niemcy wiedzą o mojej chorobie i przebywaniu w prywatnej klinice”.
Czytając wspomnienia Józia, trudno się tej wiedzy dziwić, bowiem do jego łóżka pielgrzymowały całe tabuny ludzi. Chciuk-Celt, żeby nieco zredukować ilość odwiedzających, przeniósł go z prywatnej kliniki do szpitala dla chorych wenerycznie. To tylko na chwilę osłabiło gościnność Recia. Józio szybko otrząsnął się z mentalnego szoku, po czym nawet w tym ponurym miejscu, przy łóżku Józia kwitło życie towarzyskie i polityczne. Takie miał Retinger kaprysy! Ale sami się przekonacie, że nie był to jeszcze ich szczyt:
„Nadszedł czas kiedy musiałem pomyśleć o powrocie do Anglii, mimo że nie mogłem się jeszcze poruszać. Ponieważ należało odbyć całonocną podróż pociągiem, dyrektor szpitala dał mi list zawierający prośbę do władz niemieckich o udzielenie pomocy staremu (Retinger miał wtedy 56 lat – przyp. moje), bardzo choremu człowiekowi. W pociągach panował trudny do opisania tłok.
Przybyłem na stację co najmniej godzinę wcześniej w towarzystwie pielęgniarza ze szpitala i mojego towarzysza Celta. Na stacji wpadliśmy na świetny pomysł. Celt zaniósł list ze szpitala niemieckiemu zawiadowcy stacji i obiecał mu dwa tysiące złotych za znalezienie dla nas wolnego przedziału. Kiedy pociąg nadjechał, zawiadowca stacji i dwóch niemieckich kolejarzy utorowało mi drogę; następnie opróżniono przedział i złożono mnie w nim – złożono jest dokładnym określeniem na to, co miało miejsce, bowiem, jako że nie mogłem chodzić mój towarzysz i pielęgniarz nieśli mnie jak bagaż (…). I tak około szóstej dotarłem do Krakowa.
Pociąg zatrzymał się daleko od wyjścia przeznaczonego dla Polaków – co najmniej pięćset metrów dalej – dreszcz przeszedł mnie na myśl, że trzeba będzie przemierzyć schody w dół i w górę przez te wszystkie tunele i schody. Poprosiłem więc Celta, by mnie przeniósł przez tory do bliższego wyjścia Używanego przez Niemców. Ku uciesze tłumku zebranego na stacji niósł mnie na barana. Skierowaliśmy się prosto do wyjścia oznaczonego „tylko dla Niemców”, gdzie poprosiłem o pozwolenia przeniesienia mnie tamtędy, po czym daliśmy nura przez drzwi zatłoczone przez Gestapowców i cywilnych urzędników (…).
Dopiero po powrocie do Londynu zdaliśmy sobie sprawę, z niebezpieczeństwa tej przeprawy. Wtedy też przypomnieliśmy sobie, że gestapo miało moja fotografię, wiedziało o mojej chorobie i musiało poszukiwać starszawego Polaka, który nie mógł chodzić.
Życie w Krakowie było naprawdę ciężkie. Dom, w którym się zatrzymałem , należał do starego profesora, który mieszkał tu z trzema młodymi córkami. Wszyscy pracowali – bo musieli – w niemieckich firmach (…). Cały dochód miesięczny nie przekraczał tysiąca złotych miesięcznie i naprawdę nie wiem, jak dawali sobie radę, bo dumny profesor nie przyjmował pomocy od nikogo z przyjaciół”.
Mogę sobie co prawda wyobrazić Józia, który nie ogarniał poziomu niebezpieczeństwa wyprawy, podnoszonego do granic absurdu, demonstracyjnym okazywaniem jego niepełnosprawności. Ale nie mógł sobie z tych zagrożeń nie zdawać sprawy doświadczony i najbardziej znany „kociak” - Marek Celt, który za Retingera odpowiadał. „Kociak” to określenie pochodzące od nazwiska prof. Stanisława Kota; opisywano nim cywilnych zrzutków (wysyłanych do kraju przez londyńskie MSW) w odróżnieniu od tych "właściwych", czyli kierowanych przez Oddział VI Specjalny Sztabu Naczelnego Wodza (NW) do AK; sam Chciuk-Celt wolał jednak określenie "cichociemny". (za Wł. Bahuk)
Kraków był tylko etapem tej niezwykłej podróży, w której kolejne coraz bardziej awangardowe kaprysy chorego Recia nadal wyprowadzały w pole gestapo. Jednak nie był to koniec niezwykłych zdarzeń. Józio dotarł w końcu do wsi położonej blisko lądowiska, a tam ostatniego dnia przed odlotem sprawy zaczęły się komplikować. U Recia zjawiło się dwóch oficerów AK. Tym razem nie po to, by go otruć, choć wieść, którą przynieśli miała posmak arszeniku (relacja Celta-Chciuka):
„- Sytuacja jest praktycznie beznadziejna. Bardzo mi przykro. Samolot jest już w drodze, ale nie widzę pomyślnego prowadzenia akcji. Nie chodzi już o lotnisko; z tym możemy sobie dać radę. Sprawa jest poważniejsza. Dzisiaj po południu niemiecki samolot przyleciał na nasze lądowisko i pozostał tam około dziesięciu minut. Czterystu żołnierzy Luftwaffe kwateruje we wsi o dwa kilometry stąd. Mają około czterdziestu ciężkich karabinów maszynowych, dwadzieścia ciężarówek i kilka mniejszych samochodów. Służba wartownicza na skraju wsi oddalona jest o kilometr od pola. Jest niemożliwe żeby nie zauważyli samolotu, nawet jeśli nie zauważą naszych świateł. Kawaleria stacjonuje zaledwie o dwa kilometry stąd po drugiej stronie”.
Nie muszę dodawać, że Józio zadał kilka merytorycznych pytań, a potem zdecydował, że akcja „ewakuacja” powinna jednak być kontynuowana. Józio zapewne próbował policzyć ile czasu potrzebuje ciężarówka, by pokonać dystans 2 km, ale ponieważ w gruncie rzeczy był humanistą, to zakładam, że swych wyliczeń nie ukończył.
Noc przyniosła kolejne niespodzianki. Przy pierwszym podejściu samolot nie wylądował. Z zapalonymi reflektorami zrobił drugie kółko nad lądowiskiem, a gdy wszyscy siedzieli już na pokładzie i silniki ryczały na cały głos, nagle obroty spadły i zaległa złowroga cisza. Padła komenda do opuszczenia pokładu, bowiem samolot ugrzązł. Recio miał w tym momencie chyba do siebie wielkie pretensje, że nie policzył czasu potrzebnego ciężarówce na przebycie dwóch kilometrów, bowiem odnosił niejasne wrażenie, że on właśnie upłynął. W każdym razie wszyscy wyszli z samolotu, wyniesiono z niego pocztę i przygotowywano maszynę do spalenia. Po jakimś czasie kazano pasażerom ponownie wejść do środka, ale i ta próba odlotu się nie udała, bo samolot nie ruszył po deskach i słomie podłożonej pod koła.
Jeszcze jedna wysiadka, jeszcze parę minut na odkopywania z błota kół samolotu i komenda do zajęcia miejsc (za Celtem-Chciukiem):
„Znowu trzasnęły drzwi. Komendant ekipy wykrzyknął jeszcze raz to, co już słyszałem dwukrotnie.
- Do zobaczenia w wolnej Polsce. I pamiętajcie, przyślijcie nam więcej broni.
Po co się, głupi, wydziera? Czy musi to wykrzykiwać za każdym razem – skoro i tak nie ruszamy z miejsca”.
Tym razem jednak maszyna ruszyła. Niemcy niczego nie zauważyli, a jeśli nawet, to nie zdążyli zareagować. Może zepsuły im się ciężarówki, a może nie mieli do nich paliwa, a może były jakieś inne powody ich przedziwnej ospałości. Było wpół do drugiej 26 lipca. Recio kończył swą misję. Wracał cały, choć wciąż chory.
My także wracamy. Wracamy do wyjątkowo drobiazgowej analizy Władysława Bułhaka. Tak się jednak złożyło, że choć jego relacja z podróży "Salamandra" do Polski jest pełna niezwykłych wręcz detali, z niektórymi tezami pan Władysłąw rozprawił się dość krótko:
„Sprawa domniemanych kontaktów Retingera z Niemcami.
Korboński pisze w swoich wspomnieniach, co brzmi nieco sensacyjnie, że o misji Retingera było poinformowane warszawskie Gestapo. Potwierdza to Tadeusz Myśliński, który, jako szef komórki bezpieczeństwa Delegatury Rządu, miał z funkcjonariuszami niemieckich służb bezpieczeństwa, a konkretnie m.in. z niejakim Bruno Schultzem, pewne kontakty (…).
Jeszcze bardziej sensacyjne są informacje pochodzące od Jadwigi Gebethnerowej, która gościła Retingera w Warszawie w 1944 r. Miała ona opowiedzieć w 1968 r. Zbigniewowi Siemaszce, że "Józio" [...] był w kwietniu lub w maju aresztowany przez Niemców i został zwolniony, bo zgodził się na współpracę. Współpracował wymieniając informacje w obie strony, ale na tej wymianie strona polska korzystała". Wydaje się mało prawdopodobnym, aby rzeczywiście doszło do podobnego zdarzenia i udało się taką sprawę utrzymać w tajemnicy. Pani Gebethnerowej, z którą Siemaszko rozmawiał na krótko przed jej śmiercią, musiało się po prostu coś pomylić”.
C.D.N.
tagi: retinger marek celt chciuk odloty
22 1369 11 zaloguj sie by polubić
To jest ilustracja takigo problemu - jak zintegrować naród wobec antywartości. Przepraszam, że tak górnolotnie, ale limit szyderstwa na dzień dzisiejszy już mi się wyczerpał
Dziękuję. Nie znam większości. Za to doszperałem się ciekawych wspomnień, których pan Władysław nie wymienił. Na szczęście nie wszyscy wypowiadali się o Retingerze tuż przed śmiercią, więc może niczego nie pomylili.
Jeśli wierzyć Pomianowi, to Recio odmawiał w tym samolocie najszczersze modlitwy w swoim życiu.
Zakładam, że lunchu zorganizowanego przez Józia nie sfilmuje nikt.
Przypomniałem sobie jeszcze jednego absolwenta LSE i łącznika między Retingerem a antropologami (Malinowskim i Czaplicką), ministra spraw zagranicznych II RP a potem prezydenta RP na Uchodźstwie — August Zaleski.
W kolejnym odcinku będzie trochę o gwarancjach, ale też o wspomnieniach, na które historycy nie lubią się powoływać.
Ponieważ temat notki nie jest banalny warto rozszerzać sobie wiedzę w temacie. Zainteresował mnie nieco przedostatni akapit, a dokładniej postać Tadeusza Myślińskiego, adwokata, szefa Komórki Bezpieczeństwa. Wydaje się (bo pewności nie mam) że przeżył on "wpadkę" całej Komórki Bezpieczenstwa. Zacytuję ten fragment:
"Aktywna działalność Komórki Bezpieczeństwa, a dokładniej jej działalnośc likwidacyjna, nie uszła uwagi Niemców. Komórka stała się obiektem ataku niemieckiego aparatu policyjnego. W krótkim czasie doprowadziło to do aresztowań, które objęły prawie całe kierownictwo KB.
W okresie od marca do maja 1943 r., roku,Gestapo aresztowało co najmniej sześciu jej członków. 3 marca został aresztowany Huszcza, 6 kwietnia Rościszewski, 13 maja Myśliński, jego zastępca Cybulski, oraz Hejnosz i Eustachiewicz.
Z wymienionych osób Rościszewski został zamordowany krótko po aresztowaniu, Hejnosz rozstrzelany 16 lipca 1943 roku, Cybulski i Eustachiewicz dostali się do obozu w Oświęcimiu. Przy Myślińskim Niemcy znaleźli schemat organizacyjny "Stożka" z pseudonimami jego pracowników, notatki z konferencji i odpraw z kilku poprzednich tygodni, materiały BiP, raport Rościszewskiego, korespondencję z komórkami Departamentu Spraw Wewnętrznych. Sprawa wyglądała więc poważnie. ... Przyczyny aresztowań z okresu marzec-maj 1943 r., do dziś nie są właściwie wyjaśnione.
Należy jednak podkreślić że 13 maja uniknął aresztowania Ryszard Sędek, który nie przybył na umówione spotkanie. Podczas Powstania Warszawskiego został rozstrzelany jako agent Gestapo". Koniec cytatu
Jakie były dalsze losy Tadeusza Myślińskiego nie wiem bo informacji o nim odnaleźć nie mogę. Ale wpadka była ewidentna pozostaje pytanie o jej konsekwencje. A źródło podaje jeszcze bardzo wiele ciekawych informacji, a choćby strukturę Delartamentu Delegatury prowadzącego tzw. "działalność bieżącą." Szczególnie ciekawie wyglądają projekty utworzenia okręgów administracyjnych po wojnie proponowane w projektach z października 1943 roku przez Biuro Zachodnie delegatury. Jakoś dziwnie się pokryły z Ziemiami Odzyskanymi. Przypadek? Ech.
"Szczególnie ciekawie wyglądają projekty utworzenia okręgów administracyjnych po wojnie proponowane w projektach z października 1943 roku przez Biuro Zachodnie delegatury. Jakoś dziwnie się pokryły z Ziemiami Odzyskanymi. Przypadek? Ech".
W sumie można by rzec, że wizjonerzy tam pracowali, ale jakoś dziwnie cicho o tych proroczych projekcjach.
Wydawnictwo "Znak" no i zaczyna się od końca "Sprawdzać tych co potrafią strzelać." Obiecujące i zachęcające. Niewiarygodność przygód Recia wynika z podziałów jakie były przed, w trakcie i po wojnie aż poza sygnaturki Nienackiego, a właściwie to do dzisiaj włącznie:
Ciekawe wydaje się moment kiedy oczekiwania tych co po wojnie chcieli mieć Polskę w granicach II RP (myślę o wschodzie) rozeszły się z oczekiwaniami tych, którzy zakceptowali Polskę jaką mamy teraz. Owo napięcie i odrębność oczekiwań burzą mityczny obraz jednolitego Państwa Podziemnego. Gdzieś tam się te drogi rozchodziły i rozeszły na dobre. Może tu leży pogrzebana jedna z przyczyn wybuchu Powstania Warszawskiego. Kto wie? Opowieści o Państwie Podziemnym w tvIPN mają ledwie po pięćset, sześćset odsłon. To niewiele, a przecież struktura administracyjno-cywilna Państwa Podziemnego planowała na kilka (dziesięć) lat do przodu. Te plany zweryfikowała polityczna rzeczywistość powojennej Polski. Czy my choć trochę nie szukamy tej granicy podziału?
"Może tu leży pogrzebana jedna z przyczyn wybuchu Powstania Warszawskiego. Kto wie? ".
Widzę, że myślami jesteś już w trzeciej części przygód Józia.
Te chłopaki od "Wapiennika" to strasznie młode i nieopierzone były. O wiele za młode jak na robotę którą mieli wykonywać. Zmartwiło mnie to, a książka czytana przez ten pryzmat zdaje się być wstrząsająca. Tak jak udział dzieci, bo przecież dorastająca tuż przed dorosłością młodzież to dzieci, w PW. "Ptaki drapieżne" to porażająca lektura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz