n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

środa, lutego 09, 2011

zwyczajna P r a w d a

http://www.moje-militaria.pl/brytyjska_zdrada_francuska_tchorzliwosc.html
Zdradliwe lwy, tchórzliwe koguciki



Układ Wersalski, dzięki któremu Wielka Brytania i Francja określiły zachodnie granice Polski, był zgniły. Zgniły od środka dzięki zdradliwości Wielkiej Brytanii i mitycznemu tchórzostwu Francji. Z jednej strony respektował polskie interesy narodowe, z drugiej zaś strony starał się nie regulować kwestii, które w późniejszych latach wybuchały z ogromną siłą. Były to kwestie terytorialne, o tyle skomplikowane, iż terytoria dawnej Rzeczypospolitej i z zachodu i w szczególności ze wschodu zostały skolonizowane przez zaborców lub inne narody, sprzyjające tym zaborcom. Generalnie wszystko się przemieszało.

Dlatego też unikano plebiscytów narodowych na zachodniej granicy, ale też na południowej, na wschodniej zaś, w ogóle nie dopuszczano takiej myśli ze względu na sprzyjanie Rosji w jakiejkolwiek formie by nie występowała. Majstersztykiem unikania trudnych rozstrzygnięć, był Gdańsk, pomimo iż 90% jego ludności stanowili Niemcy. Bękartem układu wersalskiego było utworzenie jakiejś dziwnej formy państwowo-bezpaństwowej pod nazwą "wolne miasto Gdańsk". Była to forpoczta polityki appeasementu, którą tak chętnie stosowali razem Brytyjczycy i Francuzi, od momentu podpisania układu, gdyż zdawali sobie sprawę, że zbyt dużo skorzystali na kapitulacji Niemiec i zbyt bardzo poniżyli ten naród. W wojnie, która skończyła się remisem. Brytyjczycy uświadomili sobie swój błąd i to oni wzięli na siebie trud wplątania Polski w konflikt z Niemcami.

W 1939 roku ówczesny brytyjski premier Neville Chamberlain gotów był zgodzić się na przyłączenie Gdańska do III Rzeszy, ponieważ sądził, iż układ z Polską zobowiązujący Wielką Brytanię do obrony niepodległości Polski nie oznacza, iż zobowiązuje ją także do obrony terytorialnej integralności Polski i jej praw na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Po zajęciu Pragi przez wojska hitlerowskie w marcu 1939 roku, polityka Wielkiej Brytanii miała na celu jedno; odsunąć jak najdalej od siebie i Francji rosnące w siłę Niemcy. Niemcy, o których już wiedziano, że na aneksji Austrii i Czechosłowacji nie skończą. Odwrócić zainteresowanie Niemiec od ich wrogów z I wojny światowej. Brytyjczycy wpadli w popłoch, gdyż zdawali sobie sprawę, jak bardzo do jakiejkolwiek wojny są nieprzygotowani. Gwarancje Wielkiej Brytanii, przy wyartykułowaniu pretensji, co do wolnego miasta Gdańsk przez Adolfa Hitlera, miały moc papieru, którego można było użyć do wytarcia nosa lub innej części ciała, aby je przesłać z powrotem Brytyjczykom. Niestety, nachalna postawa Wielkiej Brytanii, spowodowała nagłe usztywnienie naszego rządu, który już niczego nie chciał z Niemcami negocjować, ani też oddawać żadnego guzika.

Prawdopodobnie brytyjska dyplomacja oraz nasza podejrzliwość sprawiły, iż widziano w tych roszczeniach podstęp i raczej myślano o zagarnięciu całego Pomorza, a nie tylko Gdańska, który nie miał żadnych szans być polski. Nasze obawy były określane w prosty sposób: jeżeli damy im palec, to będą chcieli całą rękę. Przyszłość dowiodła, iż lepiej stracić całą rękę, niż całą głowę.

Premier Wielkiej Brytanii, pomimo sprzedania Polakom papierowych gwarancji, już analizował jak można zjeść ciastko i mieć ciastko. W liście do siostry Chamberlain rozwodził się: - (gwarancje) nie są prowokujące w tonie, choć stanowcze, wyraźne i akcentujące (...), że naszemu rządowi zależy nie na granicach państw, lecz na niedopuszczeniu do ataków na ich niepodległość. To rząd brytyjski będzie oceniał, czy ta niepodległość jest zagrożona.

Nie brakowało Chamberlainowi przebiegłości, wiedział iż polskie stanowisko zostało dzięki gwarancjom jego rządu usztywnione, ale aby wprowadzić nas w zupełne osłupienie i dać argument do rozwścieczenia Hitlera, "nie widział powodu, by miasto nie miało znaleźć się w orbicie hitlerowskich Niemiec i naciskał na Polskę, by przystąpiła z nimi do negocjacji".

Zogniskowanie konfliktu polsko-niemieckiego na Gdańsku i rozegranie Polaków przeciw Niemcom, przy dawaniu gwarancji bezpieczeństwa, było mistrzostwem dyplomacji zdrady, którą Wielka Brytania posługiwała się wobec Polski od początku wojny, aż do jej zakończenia.

25 sierpnia 1939 roku Adolf Hitler powiedział brytyjskiemu ambasadorowi w Berlinie Nevile'owi Hendersonowi, iż poza Gdańskiem, Niemcy nie mają żadnych innych spornych kwestii w stosunkach z Polską.

Hitler dodał, że po jej uregulowaniu wycofa się z polityki i zgodnie z powołaniem zostanie artystą. Szef brytyjskiego MSZ lord Halifax zwrócił się do przywódcy Włoch Benito Mussoliniego, by powiedział Hitlerowi, że Londyn gotów jest wywrzeć presję na Warszawę, by przystąpiła do negocjacji z Berlinem. Równocześnie, 25 sierpnia 1939 roku, dla spowodowania braku woli jakichkolwiek negocjacji przez Polskę, rząd brytyjski nadał gwarancjom jej niepodległości rangę formalnego układu sojuszniczego. Niemal od razu Brytyjczycy posłużyli się też tym układem do wywarcia jeszcze silniejszych nacisków na Polskę, by zrzekła się praw do Gdańska. 28 sierpnia szef MSZ lord Halifax wysłał do ambasady brytyjskiej w Warszawie telegram: - Rząd Jego Królewskiej Mości szczerze wierzy, iż polski rząd upoważni go do poinformowania rządu Niemiec o tym, że Polska gotowa jest natychmiast przystąpić do bezpośrednich rozmów z Niemcami. Polska zaś i Niemcy byli gotowi już tylko do wojny. Cel Wielkiej Brytanii i Francji został osiągnięty.

Gdy niemieckie bomby spadały już na Warszawę, Chamberlain mówił w Izbie Gmin: "Jeśli rząd Niemiec gotów byłby wycofać swe siły z Polski, to rząd Jego Królewskiej Mości będzie gotów uznać, iż położenie jest takie, jakie było zanim Niemcy przekroczyły granicę z Polską". Z chwilą, gdy Niemcy wycofają swe wojska droga będzie otwarta do dyskusji między Niemcami, a Polską, a Wielka Brytania będzie chciała w nich uczestniczyć - dodał premier.

Po tej wypowiedzi w Izbie Gmin wybuchła wrzawa. Przeciwko Chamberlainowi wystąpili nawet niektórzy członkowie jego gabinetu, łącznie z ministrem wojny Leslie Hore-Belishą. Odmówili oni opuszczenia Downing Street do czasu aż premier zgodzi się honorować postanowienia traktatu z Polską i wypowie Niemcom wojnę. Chamberlain ugiął się i pod presją tej bezprecedensowej rewolty. Londyn wysłał Berlinowi ultimatum z żądaniem natychmiastowego wycofania wojsk z Polski. Po jego upływie, 3 września 1939 roku Wielka Brytania oficjalnie znalazła się z Niemcami w stanie wojny.

Zabiegi Chamberlaina zmierzające do nakłonienia Polski do konfliktu z Niemcami i bunt w jego rządzie uszły uwadze brytyjskiej opinii. Następca Chamberlaina Winston Churchill sprzeciwił się wszczęciu dochodzenia w sprawie okoliczności poprzedzających wybuch II wojny światowej, ponieważ obawiał się, że podzieli to opinię publiczną i osłabi narodowe morale. Co było celem Wielkiej Brytanii i Francji w wojnie z Niemcami? Uniknąć wojny za wszelką cenę.

Polska obawiając się losu Czechosłowacji uwierzyła w nic nie warte gwarancje aliantów. Brak dobrego wywiadu wojskowego, brak głębokiej oceny sytuacji po pierwszej wojnie światowej i wojnie z Rosją, brak chytrej i mądrej dyplomacji popchnął nas do wojny z niedawnymi zaborcami, którzy doskonale wyczuli zabiegi i cele dyplomacji Wielkiej Brytanii i Francji. Rządy obu tych krajów doskonale też wiedziały o tajnych kontaktach na linii Moskwa-Berlin. Żaden z nich nie chciał nas o tym informować, gdyż to mogło wstrząsnąć naszą polityką zagraniczną i doprowadzić do zrewidowania tych układów, które wystawiły nas na pewną i totalną katastrofę militarną z zachodu jak i ze wschodu.







Zwycięzcy spod Verdun - śmierdzącymi tchórzami



W 1939 r. Polska wcale nie musiała zostać podbita przez wojska Hitlera. Mogła także uniknąć 45 lat komunistycznej niewoli, w którą zaczęła się staczać po 1944 r. W umowie z 19 maja 1939 r. Francja i Polska uzgodniły, że ich armie podejmą działania zbrojne przeciwko Niemcom, jeśli te zaatakują jako pierwsze. Głównodowodzący francuskiej armii gen. Maurice Gamelin zapewnił stronę polską, że w przypadku wojny Francja dokona inwazji na Niemcy przy użyciu "przeważających sił" najpóźniej w 15 dni od czasu mobilizacji. Francja i Wielka Brytania zobowiązały się także do natychmiastowych ataków z powietrza na Niemcy, jeśliby te rozpoczęły działania wojenne przeciw Polsce. Plan był ofensywny, ale prawdziwe nastroje w armiach aliantów były jednak zupełnie inne. Najlepszym tego dowodem są słowa zastępcy Gamelina, gen. Alphonsa Georgesa, który oświadczył że gdyby wydano mu rozkaz inwazji, to natychmiast podałby się do dymisji. Spowodowało to, że wszystkie operacje podjęte przez Francuzów były niezwykle ostrożne i miały graniczny, epizodyczny charakter.

1 września 1939 r. Niemcy zaatakowały Polskę. Sześć dni później polski sztab generalny zwrócił się drogą radiową do gen. Gamelina z prośbą o szybkie podjęcie działań zbrojnych, co zmusiłoby Niemcy do podziału swych sił celem przerzucenia części z nich do obrony przed inwazją z Zachodu. Francuska mobilizacja była już w tym czasie w toku, ale 85 dywizji było rozproszonych pilnując także granic z Hiszpanią i Włochami.

Francuzi początkowo chcieli zaatakować Niemców z flanki, lecz okazało się to niemożliwe, ponieważ Belgia ogłosiła neutralność w toczącym się konflikcie i nie zezwoliła na wykorzystanie w tym celu swego terytorium. W związku z tym Gamelin zdecydował się na atak w sektorze pomiędzy Renem a Mozelą w Zagłębiu Saary. Do inwazji niemieckiego terytorium wybrano 2. Grupę Armijną, której dowódcą był gen. Andre Pretelat.

W nocy z 7 na 8 września kilka francuskich jednostek weszło na niemieckie terytorium na odcinku długości 32 km. 9 września otrzymały one wsparcie ze strony jednostek 4. i 5. Armii, podczas gdy 3. Armia zbliżała się do lasu Wandtod od strony zachodniej. Chociaż Gamelin zobowiązał się wcześniej do dokonania inwazji przy pomocy większości sił, to jednak w ataku wzięło udział zaledwie 15 dywizji. Francuzi nie wykorzystali swej przewagi na froncie zachodnim, na którym znajdowało się tylko 25 niemieckich dywizji, słabo przeszkolonych i wyposażonych w niewystarczającym stopniu do odparcia agresji. Niemcy nie mieli ani czołgów, ani samolotów, ponieważ wszystkie dostępne maszyny zostały wysłane na podbój Polski.

Na Zachodzie doszło jednak tylko do kilku potyczek. Francuzi byli tak ostrożni w przemieszczaniu się, że wystarczyłoby strzały jednego karabinu maszynowego uziemiły cały pluton. Artylerzyści po obu stronach strzelali wyjątkowo niecelnie i nieprecyzyjnie. Francuzi nie wykorzystali też siły czołgów, które wprowadzili do Zagłębia Saary. W obawie przed niemieckim odwetem Paryż nie zgodził się na bombardowanie terytorium Niemiec, wywierając w tej sprawie również naciski na brytyjski RAF.

Gdy Polska uginała się stopniowo pod wpływem niemieckiej agresji, 2. Grupa Armijna posuwała się naprzód w żółwim tempie. Do 12 września zdołał wejść tylko na 8 km w głąb terytorium Niemiec, zajmując 20 wiosek, ewakuowanych zresztą wcześniej przez Wehrmacht. Gamelin rozkazał następnie Pretelatowi wstrzymanie ofensywy przed linią Zygfryda w oczekiwaniu na możliwy kontratak niemiecki przez Belgię. Pięć dni później, w obliczu inwazji ZSRR, los Polski został przypieczętowany. 30 września siły francuskie wycofały się pod osłoną nocy z zajętych wcześniej terenów Zagłębiu Saary. W połowie października Niemcy mieli na swej zachodniej granicy już 70 dywizji. 16 października siły niemieckie zaatakowały resztki oddziałów francuskich, wypierając je z rejonu nadgranicznego w ciągu zaledwie dwóch dni. Straty po obu stronach były symboliczne. Warto podkreślić, że większość francuskich strat była wynikiem nie tyle walki, co ofiarą pól minowych.







Dowództwo francuskiej armii usprawiedliwiało swą decyzję o wycofaniu się faktem, iż Polska nie była i tak w stanie utrzymać się do wiosny, czyli do czasu, kiedy mogła zostać podjęta odpowiednia ofensywa. Gamelin twierdził także, iż rządy Polski i Francji nie zawarły odpowiedniej umowy politycznej (która uzupełniałaby traktat wojskowy), choć w istocie doszło do tego dnia 4 września. Również Wielka Brytania nie wywiązała się ze swych zobowiązań sojuszniczych wobec Polski, ograniczając się tylko do zrzucania ulotek propagandowych na Niemcy. Brytyjczycy w czasie francuskiej ofensywy nie zdołali nawet zebrać sił, które miały wejść w skład ich korpusu ekspedycyjnego. Niemcy tymczasem liczyli się z tym, że Francuzi mogą zorganizować wielką ofensywę od strony Renu, która mogłaby nawet zmienić przebieg całej wojny. Zamiast tego, rozpoczął się okres "dziwnej wojny", która doprowadziła w 1940 r. do klęski sił aliantów we Francji, co już tylko w małym procencie mogło nas satysfakcjonować, gdyż zdrada i tchórzostwo zostały tylko skarcone.



Nigdy tak wielu nie zostało zdradzonych, aż tak wiele razy, przez tak niewielu.

wtorek, lutego 08, 2011

z moich Kresów * Stanisławów


    Moja krótka kariera lotnicza
    W styczniu 1937 roku szedłem w towarzystwie mojego kolegi, Ludwika Gachowskiego, ulicami Stołecznego Królewskiego Miasta Lwowa. Droga wypadła nam przez plac Dąbrowskiego, obok budynku, w którym była siedziba Lwowskiego Aeroklubu. Na ścianie budynku, obok wejścia, zauważyliśmy ogłoszenie o przyjmowaniu kandydatów na kurs pilotażu motorowego. Po chwili namysłu weszliśmy do lokalu, w którym zastaliśmy kapitana i sierżanta lotnictwa. Przyjęto nasze zgłoszenia i poinformowano, że o dalszym toku sprawy zostaniemy powiadomieni. Rzeczywiście, po kilku dniach otrzymaliśmy listy z wiadomością aby zgłosić się do Aeroklubu. Tam dostaliśmy skierowania do Centralnego Instytutu Badań Lotniczo-Lekarskich w Warszawie. W wyznaczonym dniu, pamiętam, że było to 13-go lutego 1937 roku, pojechaliśmy do Warszawy i zgłosiliśmy się w Instytucie, który mieścił się przy ulicy Rakowieckiej. Po przeprowadzonych badaniach nie otrzymaliśmy żadnych informacji, domyślaliśmy się więc, że znowu listownie będziemy powiadomieni o wyniku tych badań. Przed powrotem do Lwowa poszliśmy oczywiście na ulicę Marszałkowską. Pamiętam też, że kupiliśmy sobie widokówki z Pomnikiem Lotników, który w tym czasie stał na placu Unii Lubelskiej. W kilka dni po powrocie do Lwowa dostałem z Aeroklubu zawiadomienie, żebym zgłosił się na szkolenie szybowcowe. Znaczyło to, że nadaję się na pilota. Kolega Ludwik nie dostał żadnego zawiadomienia. W kwietniu rozpocząłem szkolenie w ośrodku w Czerwonym Kamieniu, niedaleko Kulikowa. Pilotażu uczyliśmy się na szybowcu "Wrona". Był to bardzo prymitywny szybowiec dla celów wyłącznie szkoleniowych. Kursu jednak nie zdążyłem ukończyć, ponieważ Lwowski Aeroklub zawiadomił mnie, że zostałem przyjęty na kurs pilotażu motorowego, który za kilka dni rozpoczyna się w Stanisławowie. Na miejscu dowiedziałem się, że zostałem skierowany do nowo wybudowanego Ośrodka Szkoleniowego L.O.P.P. w Dąbrowie, na przedmieściach Stanisławowa. Kurs trwał dwa miesiące. Wraz z innymi kolegami, a było nas dwudziestu z różnych stron Polski, nawet z Wilna, odbywaliśmy także szkolenie o ogólnym charakterze wojskowym, które prowadził plutonowy Zarzycki. Na zakończenie kursu przyleciał z Warszawy na samolocie P-11 kapitan pilot Jerzy Bajan wykonując przy okazji kilka akrobacji jak beczkę, wywrot, zwrot i korkociąg. Tam poznałem Mietka Matusa, też ze Lwowa, z którym później, po powrocie do domu chodziłem na loty. Lataliśmy na przestarzałych samolotach jak Hennriot, Moran, Bartel i na nowszych RWD-5 i RWD-8. Miałem jednak możliwość poznania nowoczesnych wówczas wojskowych samolotów jak myśliwce P-11 lub PZL-23, "Karasie" oraz "Łosie", których cała eskadra odwiedziła 6 pułk. Zachwycony ich pięknymi, opływowymi kształtami zdecydowałem się zgłosić ochotniczo do wojsk lotniczych. Mietek Matus podjął taka samą decyzję i razem tez pojechaliśmy na pobór, po wcześniejszym złożeniu podania w Rejonowej Komendzie Uzupełnień. Szkolenie Lotnicze zaczęło się wiosną 1938 roku w zorganizowanej Szkole Pilotażu Motorowego. Znowu loty na RWD-8 jak w Stanisławowie, oraz później na PWS-26 (Podlaska Wytwórnia Samolotów). Szkolenie to obejmowało również akrobacje lotnicze. Szkolenie każdy z nas kończył egzaminacyjnym przelotem nawigacyjnym na trasie Lwów-Dęblin-Kraków-Lwów. Przelot wykonałem bezbłędnie. Po zakończeniu szkolenia zostałem przydzielony do 65-tej Eskadry Liniowej składającej się z samolotów PZL-23 "Karaś". Zaczęła się nowa specjalizacja na nowocześniejszym typie samolotu. Różnice były spore, począwszy od samego uruchamiania silników, które tu odbywało się za pomocą urządzenia rozruchowego napędzanego sprężonym powietrzem, podczas gdy w mniejszych samolotach uruchomienie następowało przez ręczne pokręcenie śmigłem. Jako jeden z nielicznych opanowałem podczas specjalizacji lądowanie na tzw. "dwa punkty", czego nie dokonywali nawet starsi wiekiem i stażem koledzy. Była to umiejętność wymagająca pewnej ręki i opanowania, bo podejście do takiego lądowania wymagało większej szybkości niż zwykle stosowana przy lądowaniu. Brak precyzji groził kapotażem, czyli jak mówiliśmy lądowaniem "na mordę", co było niebezpieczne dla pilota i mogło spowodować całkowite zniszczenie samolotu. Kierownik ćwiczeń, kapitan pilot Gażdzik wołał: "Patrzcie, Kaszuba lata jak młody bóg!". Tych słów, napełniających mnie wówczas dumą, nie zapomnę do końca życia. Przed samą wojną wrześniową nasze dwie eskadry, 64-tą i 65-tą, zamieniono na VI Dywizjon Bombowy i skierowano w rejon Białej Podlaskiej. Brałem udział w nalocie na szosę Różan-Maków w dniu 9 września 1939 roku jako najmłodszy pilot. Byli jeszcze inni koledzy z mego rocznika, ale z tej grupy ja jeden, jako mający najlepiej opanowanego "Karasia", byłem kierowany na loty bojowe. Leciałem z podporucznikiem obserwatorem Stangretem i kapralem strzelcem Sawickim. Na szczęście nie trafiały nas pociski niemieckiej artylerii. Wojna skończyła się dla mnie i kilku kolegów tragicznie. W dwa dni po mym locie bojowym dywizjon został skierowany do Łucka. Część żołnierzy poleciała samolotami bojowymi, ja wraz z resztą personelu latającego polecieliśmy samolotem transportowym typu Fokker a bagaże wraz ze wszystkimi rzeczami osobistymi pojechały samochodami. Za Białą Podlaską zostaliśmy zaatakowani przez trzy niemieckie Heinkle. Wokół naszego samolotu nagle zrobiło się gęsto od serii świetlnych pocisków. Zdążyłem tylko wypowiedzieć "Pod Twoją obronę ...", gdy rozległ się huk i silny wstrząs. Gdy się uspokoiło zauważyłem, że leżę głową w dół. przywalony różnymi narzędziami do robót ziemnych. Warkot niemieckich samolotów przycichał, więc po wygramoleniu się spod sterty połamanego sprzętu wyczołgałem się na zewnątrz wraku samolotu. Zobaczyłem, że grupa kolegów już wcześniej opuściła samolot i biegną teraz w kierunku najbliższej chaty, a nieopodal płonie stodoła. Ja musiałem wyjść później, ponieważ byłem na stanowisku strzelca płatowcowego. Zauważyłem kogoś leżącego przy urwanym, jednym z trzech silników. Poznałem Walerka Nowakowskiego, całego zanurzonego w etylinie. Zacząłem szybko rozpinać bluzę jego munduru wołając jednocześnie kolegów, żeby pomogli mi go wynieść. Były to chwile pełne grozy, bo w pełni byłem świadomy, że wystarczy byle iskierka a obaj niechybnie spłoniemy żywcem. Kilku kolegów podbiegło i razem przenieśliśmy go do wiejskiej chaty. Dopiero tam zauważyłem, że cały jestem zalany krwią wyciekającą z ran na głowie i na nodze. Bolały mnie wszystkie części ciała, bo okazało się, że jestem też bardzo potłuczony. Położyłem się na jakiejś ławie, czy stole i czekaliśmy na pomoc wezwaną telefonicznie przez pana Szydłowskiego, sołtysa wsi Ortel Książęcy. Przyjechała nasza wojskowa sanitarka z lekarzem, porucznikiem W. Lalką, który przewiózł nas do szpitala w Białej Podlaskiej. Tam spotkaliśmy wcześniej rannego kaprala, strzelca płatowcowego A. Semaniuka1. W Białej Podlaskiej, zajętej w międzyczasie przez Niemców, pozostawałem do 29-go września wraz z dwoma jeszcze kolegami, kiedy to z nie wygojonymi jeszcze ranami musieliśmy opuścić szpital, ponieważ, jak tłumaczył nam personel szpitala, Niemcy poszukiwali polskich lotników. Gdy wyszedłem za bramę szpitala świat wydał mi się zupełnie inny niż ten, pamiętany sprzed kilku dni. W którą stronę iść? Do kogo? Dokumentów żadnych nie miałem, mundur był mi teraz tylko zawadą. Spotkałem jakiegoś jąkającego się człowieka z czerwoną opaską na ramieniu, który poradził mi, żebym poszedł do pokazanych mi wojskowych baraków i tam się przebrał w jakieś ubranie pozostawione przez rezerwistów. Po długich poszukiwaniach w końcu coś mniej, więcej pasującego na mnie znalazłem. Zatrzymałem się też u niego przez kilka dni, a żywiłem się w szpitalu. Portier przynosił dla mnie na portiernię posiłki i po kryjomu tam przychodziłem. Jednak mój gospodarz po kilku dniach powiedział, że nie może mi już dłużej pomagać. Na szczęście spotkałem pielęgniarkę, panią Izdebską, która znając moją sytuację zaprowadziła mnie do swojego domu w Sidorkach. Ale po trzech dniach poszedłem dalej, bo tam była wielka bieda, więc nie mogłem jej rodziców wykorzystywać. I tak zaczęła się moja gehenna żołnierza-tułacza, ale opisanie całego mojego dwuletniego tułactwa, to już inna, o wiele obszerniejsza opowieść. W styczniu 1940 roku, za pośrednictwem odnalezionego przeze mnie Walerka Nowakowskiego, którego przygarnął urzędnik magistratu, pan Skulimowski, uzyskałem dowód osobisty i przestałem już być "włóczęgą" o nieznanym imieniu. Zimę przebyłem niby u państwa Malinowskich w Ortelu Książęcym, ale mimo, że zima była bardzo ciężka, to bardzo często przebywałem poza ich domem, nocując gdzie się dało, żeby stałym swym pobytem nie stwarzać podejrzeń. Nosiłem też odnalezionemu koledze Semaniukowi opatrunki na ciągle nie gojącą się nogę, którą miał przestrzeloną w kostce. Wigilię spędziłem w drodze, bo u Malinowskich kolacji wigilijnej nie urządzano, a tam gdzie się chwilowo zatrzymałem nie mogłem dłużej wytrzymać. Pewnego dnia dowiedziałem się od państwa Skulimowskich, że Walerek Nowakowski wyjechał na Zachód, aby wstąpić w szeregi Wojska Polskiego. Bardzo byłem zdziwiony i zawiedziony, że nic mi o swych planach nie wspomniał, choć byłem u niego częstym gościem. Chyba jednak dobrze na tym wyszedłem, bo w kilka lat po wojnie dowiedziałem się, że wraz z drugim naszym kolegą, Junczysem, wylądowali w jenieckim obozie w Oranienburgu, ja natomiast cały okres wojny spędziłem na wolności, choć tułaczej. Wiele lat później, w połowie lat 70-tych odnowiłem kontakt z Nowakowskim. dowiedziałem się też, że z Zachodu powrócili Semaniuk i podpułkownik, pilot K. Jaklewicz. Utrzymywałem kontakty listowne, najczęściej z Jaklewiczem, który tak, jak Nowakowski, zmarł w 1982 roku. Semaniuk też zmarł chyba w 1986 roku, bo nasz listowny kontakt urwał się nagle, na moje kolejne listy nie było żadnej odpowiedzi. O poruczniku Lalce, lekarzu który nas przewiózł do szpitala, dowiedziałem się w czasie wojny, z niemieckiej prasy, że zginął w Katyniu zamordowany przez Sowietów. Tak oto zakończył się mój start w przestworza. Czasem tylko przypomina mi się "Lotnik skrzydlaty ..." lub "Lotnicy to gromada ptaków ..." W czasie mojej tułaczki doświadczyłem, że na pomoc można liczyć tylko od ludzi biednych, o bogatych nie warto nawet wspominać ... Roman Kaszuba http://www.lwow.home.pl/wolff/kaszuba/kaszuba.html