n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

poniedziałek, maja 21, 2012

o kupowany dEUtsche kRaj

WSTĘP.
 CYTAT TYGODNIA 

"Dziś wiemy, że partia 'Ruch Palikota' nie powstała w Sali Kongresowej, dzisiaj wiemy, że została ona zainicjowana w gabinecie premiera Donalda Tuska. (...) Wszystkie akcje, które Janusz Palikot wykonywał i wykonuje do tej pory, mają przykryć problemy, które Donald Tusk ma z rządzeniem"
- Mariusz Grzegorczyk, jeden z działaczy Ruchu Palikota, którzy przeszli do SLD

Chocholi taniec nad unijnym tortem (2)

ZACHOWAJ ARTYKUŁPOLEĆ ZNAJOMYM

Powstanie EWWiS (fr. CECA – Communauté Européenne du Charbon et de l’Acier) pozwoliło Francuzom na objęcie delikatną i niezauważalną dla zwykłych obywateli RFN „opieką” niemieckiej produkcji wielkoprzemysłowej,
 rząd w Bonn z kolei zaczął być traktowany przez Europę nie jako przedstawicielstwo państwa pokonanego przez aliantów, a równoprawny partner gospodarczy, a co za tym idzie – polityczny.
Teoretycznymi celami wspólnoty były: regularna produkcja i dostawy na rynek odbudowywujących się państw węgla i wyrobów stalowych, podniesienie poziomu życia mieszkańców krajów EWWiS czy zapewnienie godziwych warunków życia najbardziej podatnym na niepokoje społeczne i wpływy komunizmu robotnikom wielkoprzemysłowym. Kontynentowi niepotrzebne były wstrząsy, tym bardziej, iż „zimna wojna” z Blokiem Wschodnim powodowała przesuwanie sporych środków budżetowych ze sfery socjalnej do sfery militarnej. Nade wszystko jednak środowiska bankowo-biznesowe początkowej szóstki wspólnoty pozbyły się ceł, opłat, subwencji i ograniczeń ilościowych, które mogłyby naruszać wolność konkurencji.

O tym, że wolność konkurencji jest absolutną fikcją, obywateli EWWiS w szkołach nie uczono. Szkoły zresztą, po obu stronach „żelaznej kurtyny” starały się, bez żenady, prowadzić wojnę ideologiczną. P. K. Feyrabend ukazywał ów proces na przykładzie matematycznych zadań z treścią. Wschód serwował dzieciom oszczędzanie w bankach spółdzielczych, Zachód po prostu w bankach, o których wszyscy wiedzieli, iż są zwykłymi, prywatnymifirmami o bardzo dużych niekiedy wpływach.
W roku 1955 w Messynie, odbyła się konferencja, podczas której państwa EWWiS przyjęły traktat o wspólnym rynku, zaś po długotrwałych obradach w Rzymie (1956 r.) powołano do życia w marcu 1957 r. Europejską Wspólnotę Gospodarczą (EWG) i EURATOM. Ich istnienie oficjalnie datuje się od 1. stycznia 1958 r. Istniały wiec już 3 wspólnoty (EWWiS nikt nie likwidował, wygasła samoistnie po 50 latach), którym powoli zaczęto dodawać cementujące je instytucje – Parlament Europejski, Trybunał Sprawiedliwości (oba z 1962 r.) czy Komisję Europejską i Radę Europy (to z kolei w roku 1965).
Od 1973 r. datuje się rozszerzanie EWG o kolejne bogatsze kraje Europy Zachodniej, co spowodowało najpierw układ z Schengen (zniesienie kontroli na wspólnych granicach państw członkowskich, 1985), a potem tzw. Jednolity Akt Europejski (likwidacja barier w przepływie towarów, usług i ludzi, 1987). Nieco później traktat z Maastricht z 1. listopada 1993 roku (podpisany 7. lutego 1992) zmienił nazwę wspólnoty z Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (ang. European Economic Community, EEC) na Wspólnotę Europejską (ang. European Community, EC). W tym czasie nie istniał już Blok Wschodni – ani jego wspólnota gospodarcza – RWPR ani „ramię zbrojne”, czyli Układ Warszawski ani też gwarant stabilności bloku, jakim był ZSRR.
Proces demontażu obozu państw socjalistycznych przygotowywano na Zachodzie od lat. Stosunkowo łatwiej dało się go przeprowadzić w krajach katolickich, dzięki postawie Jana Pawła II, który przecież także nieprzypadkowo został papieżem. Trudniej w państwach prawosławnych, gdzie od chwili schizmy z 1054 r. Cerkiew zależna jest od władz cywilnych. Pieriestrojka Gorbaczowa przygotowała do „nowego” aparatpartyjny i administrację, społeczeństwo pozostawiła samemu sobie. Skończyło się tym samym, co w Polsce – aparatczycy przejęli kontrolę nad bankami i przemysłem; ludźmi, zwłaszcza rolnikami, nie przejmował się nikt. Nic dziwnego, iż wokół dużych miast Rosji niektóre wsie zwyczajnie znikają – ludzie wyjeżdżają, a puste ich domy, okradane ze wszystkiego, co przydatne, rozpadają się w końcu, zarastając zielskiem.
Problemem jednoczącej się Europy była w latach 80. XX w. (i niewiele się zmieniło) – nadprodukcja. By jedni mogli się bogacić, inni musieli wciąż pracować. Pracować, produkować i… siedzieć cicho. By nie protestowali, potrzebne były miejsca pracy (biurokracja bogatych krajów UE i samej Unii bije na głowę koszmar, jaki znamy z RP, choć w kilku państwach sprawność administracyjnej machiny wydaje się być lepszą) i znośne wynagrodzenie, lub socjal, wystarczający nie do przeżycia, ale do życia na poziomie polskiej klasy średniej. Procesy dekolonizacyjne sprawiły też, iż Europa w każdej chwili może stać się widownią wojen czy zajść na tle religijnym. Ekspansywny jest zwłaszcza islam, a jego wyznawcy nie mają ochoty na asymilację w nowych miejscach pobytu, tworząc wielotysięczne ghetta kulturowe. Holendrzy (gdzie biali obywatele stali się już mniejszością) próbowali mieszać rasy przynajmniej w budynkach socjalnych. Wycofali się z tego pomysłu po kilkunastu latach – o ghettach wie się, iż są i gdzie są. Można bywania tam unikać. Stałego sąsiada „z innej bajki” uniknąć się nie da. A to owocuje konfliktami, przy stałym bredzeniu o wybitnej tolerancji (dotyczy to obu stron kulturowej barykady).
Ten aspekt był kolejnym, który zmusił EWG, potem Wspólnotę Europejską do szukania nowych rynków zbytu. I to niedaleko, by nie płacić zbyt wiele za transport. Wykorzystano niechęć do Kremla i na postawie schematycznego scenariusza (jak dziś w Afryce Północnej) – inicjowano w miarę cywilizowane, bo niemal bezkrwawe – rewolucje.
Przygotowywane przez lata nowe „elity” przy aplauzie tłumów w wolnych wyborach przejmowały władzę, po czym rozpoczynała się grabież majątku narodowego, inicjowana – jak w przypadku Tadeusza Mazowieckiego – od największych zakładów pracy, dzielonych w nieskończoność na coraz mniejsze spółki. To nie Europa Wschodnia potrzebowała Zachodu – to WE musiałainwestować gdzieś kapitał i upychać nadmiar produkcji. Oczywiście propaganda medialna dbała, by obywatele czuli się zaszczyceni, iż „zaproszono” ich do „cywilizowanego świata”.
II „Solidarność” zgubiła ethos swej poprzedniczki, działacze stali się niemal etatowymi pracownikami administracji rządowej, nie pozwolono na lustrację (pozazdrościć tu braciom-Czechom) a chcącego do niej doprowadzić premiera Olszewskiego obalono „nocną zmianą”.
Plan Balcerowicza doprowadził do lawinowego bezrobocia, a przyjęcie RP do Wspólnoty Europejskiej (Unią stała się od roku 2009) wydrenowało kraj (podobnie jak Litwę czy Estonię) z ludzi młodych, którzy nie widząc dla siebie miejsca w ojczyźnie, poszukali „chleba” na zachodnich rubieżach „zjednoczonej” Europy. Teraz i to za mało, toteż zachęca się Ukrainę do członkostwa w UE, bo Białoruś, mimo wzniecanych tam zamieszek, jeszcze się przed „cywilizacją” broni. Maroko i Turcja trzymane są w odwodzie, ze względu na islam, choć stosowne „podania” o przyjęcie złożyły lata temu.
Być może m.in. oczyszczeniu sobie pola pod przyszłe posunięcia Brukseli służyła „arabska wiosna” w Afryce Północnej. Ale też nie był to cel najistotniejszy.
* * *
Na ulicy, w autobusach miejskich, w sklepach słyszę wciąż: „Niemcy znów rządzą Europą”. Rzecz jasna poprzez UE.
Trudno o większy błąd w myśleniu. To prawda – gospodarka Berlina, mimo wielkich nakładów, poniesionych wobec połączenia obu państw niemieckich, ma się – jak na współczesność – nader dobrze.
Tendencje imperialne, dzięki praniu mózgów, w dużej mierze wśród obywateli wykorzeniono. Co dziwniejsze, zdecydowanie skuteczniej w zachodnich strefach okupacyjnych, niż na terenie b. NRD, czyli strefy radzieckiej. Duży wpływ ma na ów fakt poziom życia – Niemcom „zachodnim” opłacało się podporządkowanie aliantom. Tym z NRD – jakby mniej, tam też wyczyny pijanych czerwonoarmistów przypominały wciąż o realiach. W dodatku bezkarność okupantów była porażająca i miała służyć ku przestrodze rodowitym Niemcom.
Okupacja zachodniej części Niemiec była łagodniejsza, z tzw. ludzką twarzą. Była i… jest, bo przecież poza 2 aktami kapitulacji (najpierw tylko wobec aliantów zachodnich, potem, wobec wściekłości Stalina, także z udziałem ZSRR – w zdobytym Berlinie) nikt nie podpisał z rządem Niemiec traktatu pokojowego! A koszary z wojskami USA jak były za Renem, tak tam pozostały. Wolna od obcych żołnierzy jest była część wschodnia, skąd Armia Czerwona wycofała się po (kontrolowanym) rozpadzie ZSRR.
Rozumiem doskonale, że dla obywateli RFN temat nie należy do przyjemnych, tak jak dla Polaków donosicielska przeszłość wielu „zasłużonych” działaczy solidarnościowego podziemia czy hierarchów Kościoła katolickiego, choćby TW „Filozofa”.
Jednakże faktem jest, iż o tym, co dzieje się w Niemczech, tedy i w reszcie krajów Europy, decydują Stany Zjednoczone. Nikt im niewygodny kanclerzem w Bonn ni Berlinie zostać nie mógł. A wpływy koncernów, z decydującym udziałem kapitału USA, są nie mniejsze, niż parlamentu. O ile nie większe…
Na kryzysie (który był czytelny już 15 lat temu), znów zarobią banki. Jeśli upadnie euro, Ameryka znajdzie się w kłopocie – zbyt jest ze Starym Kontynentem powiązana gospodarczo. Pomóc zbytnio nie może, gdyż sama przeżywa podobne problemy. Chińczycy także są zdeterminowani – dla nich następstwo krachów: Europa-USA to brak możliwości odzyskania jankeskiego długu.Niezadowoleni są wszyscy, najbardziej społeczeństwo, które nie wiedzieć czemu – ma ratować prywatne firmy, jakimi są wielkie zadłużone banki. I nikt się go o zdanie nie spyta – rządy podejmą przecież decyzje „w imieniu” swych obywateli…Cały ten cyrk – polityków i mass-mediów – ma służyć podtrzymywaniu złudzeń. Kiedy przyjmowano do WE Grecję i Portugalię – wiadomo było, iż rządy tych krajów fałszują dane. Podobnie, gdy wprowadzano tam euro. I nikomu to nie przeszkadzało, bo otwierały się rynki zbytu…Nie płaczcie politycy, swymi krokodylimi łzami.Ani wam, ani nam to już w niczym pomóc nie może.

Edward L. Soroka 

niedziela, maja 20, 2012

POpolsza , vulgo "polska" 2011

TUTAJ

Byłem nielegalnym faszystą

2011-11-12
Kiedy wróciłem do domu około 19.30, uruchomiłem komputer i zacząłem przeglądać zdjęcia i relacje z tego wydarzenia. Okazało się nagle, że chyba nie brałem udziału w tym marszu, co trzeba. 

Czy raczej brałem w tym, co trzeba, ale ten opisywany jest jakiś kompletnie inny. Okazuje się, że w całości składał się z agresywnych kiboli w kominiarkach rzucających petardami, demolujących przystanki i palących samochody TVNu. Z relacji dowiedziałem się, ze rzucałem kostkami brukowymi w policjantów i wdawałem się w bójki ze stróżami porządku. Przeciwko mnie i moim kompanom w chuligaństwie stanęli uczestnicy "Kolorowej Niepodległej" którzy plackiem położywszy się na jezdni bohatersko powstrzymali pochód neofaszystów, znaczy się mnie i całej reszty, za co zostali zaatakowani przeze mnie i całą resztę.

Hm. Nie wiem, jakoś inaczej to zapamiętałem. 


Marsz wyruszał z Placu Konstytucji i miał iść w kierunku Centrum. Ale to wiem teraz. Wtedy byłem kompletnie niezorientowany i zupełnie beztrosko poszedłem po prostu marsz zobaczyć. Bo niby dlaczego nie? Wiedziałem gdzie i o której, a poza tym nic. Gdybym przed wyjściem sprawdził wiadomości, może bym się zawahał i nie poszedł, zaczęły już bowiem spływać niepokojące informacje o bojówkach niemieckiej antify, która szukając rozróby, zaczęła bić przypadkowych przechodniów - wystarczyło mieć barwy narodowe na ubraniu albo nie daj Boże flagę. Albo być policjantem. Co ciekawe, miłujący pokój i tolerancję demonstranci schronili się w kawiarni "Krytyki Politycznej".

Nie powiem, żebym się przemocy jednak nie spodziewał. Obawiałem się jej, w mediach od kilku tygodni już nakręcano to jedną, to drugą stronę, wyzywając Polaków od lewaków lub faszystów, organizując marsz i kontrmarsz. Warszawa, oplakatowana przez jedna i druga stronę z niepokojem czekała na ten dzień. Zamiast świętować, szykowaliśmy się do demonstracji. Wszystkie plakaty zdzierały sobie nawzajem wojujące stronnictwa.

Ale mimo to poszedłem, by na własne oczy to zobaczyć. I gdy dotarłem w okolice Metro-Politechnika okazało się, że kilkanaście tysięcy ludzi również. Gdy rozglądałem się po tym tłumie, widziałem zwykłych Polaków. Rodziny z dziećmi, osoby starsze,studentów i studentki z uśmiechami dowcipkujących. Mnóstwo flag, powpinanych wstążek, kilka opasek biało-czerwonych z kotwicą. Zanim jednak doszedłem na miejsce, już wiedziałem, ze coś jest nie tak. Minął mnie pluton policji z tarczami, z oddali dało się słyszeć huk małych eksplozji. Jak się okazało, to eksplodujące petardy. Dotarłem na Plac Konstytucji, by zobaczyć, jak policja strzela z armatek wodnych w tłum w kominiarkach. Uczestnicy marszu stali, przyglądali się zdezorientowani. Morze biało-czerwonych flag falowało lekko, gdy obracali się to w kierunku organizatorów imprezy na platformie, to w kierunku toczącej się z tyłu regularnej bitwy. Mimo to nie czuć było żadnej paniki ani zagrożenia - po prostu kompletną dezorientację i dezaprobatę.
- Co się dzieje? - ktoś obok zapytał.
- Cholera wie, jakaś hołota... - padła odpowiedź.
Kto zaczął? Nikt nie wiedział. Nie dało się dosłyszeć, co policja mówi przez megafon. W pewnym momencie jeden z zadymiarzy wspiął się na lampę i został z niej "zdjęty" armatką wodną. Przemoczony, zsunął się w dół, do swoich.

Jakby ignorując to, co się działo na tyłach, powoli marsz ruszył. Zdawało się, że z megafonu policji padło coś o nielegalności, coś o rozejściu się. O nie! Co to to nie! - pomyślałem sobie. I jak się okazało, kilkanaście tysięcy innych ludzi też. Bo tyle nas na oko było, wokół siebie cały czas można było mieć nie mniej jak z dwa tysiące, jeśli szło się w środku. Po wejściu na murek barierki z łatwością można było zobaczyć morze flag i potok ludzi. Kilkanaście tysięcy jak nic, nie zdziwiłbym się, gdyby było więcej.

Z megafonów organizatorów, umieszczonych na samochodzie, popłynęły zaraz zapewnienia, że wszystko jest w porządku, prośby o spokój - marsz nie został odwołany. Początkowo spontaniczny ruch zamienił się w wartką biało-czerwoną rzekę. Kilkuletni chłopczyk, patrząc w kierunku polewanych wodą zadymiarzy, skrzywiony zwrócił się do swojej mamy trzymającej go za rękę:
- Czemu oni tak? To brzydko!
- No brzydko synku, brzydko.

Im dalej od huku petard, tym było lżej. Nieskładnie próbowano to tu, to tam zanucić kilka pieśni patriotycznych, w końcu zatrzymaliśmy się na obowiązkowego Mazurka Dąbrowskiego. Czapki zdjęto z głów. Po odśpiewaniu z tłumu wyłapałem jakieś angielskie zdania. Przysłuchując się, zacząłem iść za trojgiem młodych ludzi - raczej już po studiach niż w ich trakcie, przed trzydziestką. Jeden mówił płynną angielszczyzną, opisywał kolejne rzeczy - kotwiczki na flagach, hasła, ludzi z historii Polski. Dziewczyna słuchała, jej chłopak przytakiwał. Miedzy sobą rozmawiali po francusku. Szybko się okazało, że on jest Polakiem, a ona to Francuzka. Mówiąc po angielsku w pewnym momencie przerwał, by razem z reszta wyskandować "Bóg, honor, Ojczyzna". Potem przetłumaczył, co to oznacza. Dziewczyna zapytała:
- To ty jesteś wierzący?
- Nie, jestem ateistą, ale to hasło patriotyczne, narodowe.

Było kilka rześkich grup z krzyżem, przeważnie osób w średnim wieku i starszych. Przechodzący obok nich młodzi ludzie zaskandowali "Lepiej być moherem niż Tuska frajerem!". Zaśmiałem , gdy okazało się, ze ktoś niósł transparent z "Polish Nyan Cat" w barwach narodowych i skrzydłami husarii.. Gdzieś na przedzie szla grupka Młodzieży Wszechpolskiej, ukosem mignęła mi flaga ONR-u, a wiec organizacji, z którymi się nie zgadzam. Nie było jednak wśród nich żadnych "łysych", kiboli czy jak to nazwać. Nie wznosili żadnych haseł oprócz tych z resztą uczestników.

A hasła były te same. "Bóg, Honor, Ojczyzna", "Cześć i chwała bohaterom" "Dumna Polska" czy "duma narodowa". Hasła hukliwe, ale przynajmniej wspólne i historyczne. Próba skandowania przez kilku UPR-owców "wolność, własność, niepodległość" nie powiodła się. Gdy w oknach pokazali się ludzie robiący marszowi zdjęcia, zachęcano ich "Warszawiacy - chodźcie z nami, Polakami!". W końcu któryś z wychylających się z okien ludzi, sprawdzając czy da się wcisnąć tłumowi dowolne hasła, ryknął "stop eksmisjom!". Odpowiedział mu śmiech i zgodne kiwanie głową "A co tam! tez może być!". I grupka w mojej okolicy przez minutę skandowała przeciwko eksmisjom.

Takich historii można powtórzyć mnóstwo. Gdy jednak przychodziło do śpiewania patriotycznych i po prostu polskich piosenek było różnie albo kiepsko. Nie znano wersów. Mylono tekst. Znano tylko jedną zwrotkę. Tylko nieśmiertelna "Rota" odśpiewana na tyłach ambasady rosyjskiej była wykonana zgodnie i bez zająknięcia się. Znacznie łatwiej było nakłonić ludzi do pokrzykiwania "Precz z komuną!" oraz "Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę!". Wtedy zgodnie skandowali wszyscy. Mniej zgodnie wypadało już protestowanie przeciwko rządzącej Platformie: "Naród buduje, a Platforma rujnuje!" i tym podobne z nieśmiertelnym "Donald matole, twój rząd obalą kibole". Wygląda na to, że przynajmniej połowa uczestników miała inne zdanie. Jeden raz słyszałem niemrawo mruczącego pod nosem faceta z wąsem "Jaro-slaw...Polskę zbaw...". Bez odzewu.

Marsz szedł bez żadnych problemów. Żartowano, opowiadano różne historie, ludzie często spotykali się w nim towarzysko. Atmosfera więc była dobra, kompletnie zapomniano o starciu na początku. Ale na bokach maszerujących jednak co paręnaście minut widać było grupki zakapturzonych ludzi. Rzucali petardy.
- I po co to tak rzucać? - westchnęła zirytowana kobieta, przecinając mi drogę. Odpowiedziałem bezradnym wzruszeniem ramion. Zastanawiam się, gdzie jest policja? Rozglądam się, ale zauważyłem tylko jeden wóz na skrzyżowaniu blokujący ulice. Wygląda na pusty. Poza tym nic. Nie wiedziałem wtedy, że trasa marszu została drastycznie zmieniona.

Rodziny z dziećmi zaczęły się wykruszać. Po prawej mignęła mi jakaś kobieta na elektrycznym wózku inwalidzkim, biało-czerwoną chorągiewkę trzymała w ręce. Starając się zobaczyć jak najszerszy przekrój uczestników zmieniałem strony, zygzakowałem. Wsłuchiwałem się w rożne rozmowy.
- Gronkiewicz nas zdelegalizowała, a potem zalegalizowała.
- To kpiny!
- To niech nas wszystkich aresztują! - rzuca ktoś. Mijam wielki transparent. Nie zdołałem przeczytać, co na nim było. Po lewej przekreślony sierp i młot. Po prawej przekreślona swastyka...

Mijam grupę ludzi w szalikach z feniksem Nowej Prawicy, mieszam się z tłumem kibiców. A może kiboli? Łysi, w czarnych kurtkach... Potykam się o resztki petardy. Może to był głupi pomysł... słyszę urywek jakiejś rozmowy.

- No i niech pan mi powie no? Co oni z tym krajem zrobili?
- A bo wie pan...

- Jestem ciekawa, co to o nas powiedzą w TVNie! - pyta jakaś chichocząca uśmiechnięta kobieta, na oko lat czterdzieści. Jej koleżanka wyjmuje telefon płaskoekranowy, przesuwa palcem łącząc się z internetem.
- Mówią, że faszyści nie przeszli.
Wybucha śmiechem po "faszystach". Inna rozmawia z kimś przez swój aparat.
- W telewizji nas pokazują tylko z odległości...-  relacjonuje to, co ktoś mówi jej do ucha.
- Słuchajcie! Nic nie mówią, jakie są hasła, kto tu idzie, tylko z helikoptera albo z boku. Bo nic nie słychać w tej telewizji.
- W TVNie?
- Też.
Wracam z powrotem do kibiców. Pod kancelarią prezydenta grupa ta zaczyna skandować "Rusek, rusek, Komorusek!" zaś pod kancelarią premiera, otoczona kordonem policji, "Donald, matole...!". Co chwilę pada hasło "kto nie skacze, ten z policji!" lub "kto nie skacze, ten popiera Platformę!". W końcu jednak uciera się inne: "Kto nie skacze, ten lewakiem". Szybko cała ulica skacze, za wyjątkiem osób starszych. Słychać same śmiechy, skaczą nie tylko kibole. No cóż, na pewno lewicowcom nie jest na tej manifestacji łatwo...

Idę tuż obok wielkiej, trzymanej przez kilkunastu ludzi flagi. Mijamy pomnik Piłsudskiego, krótki przystanek. Mieszam się w tłumie. Tym razem idę niedaleko transparentu Republikanów. Stajemy ostatecznie dopiero pod Dmowskim - organizatorzy cenią go bardziej niż Marszałka. Gra orkiestra niedaleko mnie. Odśpiewany zostaje hymn narodowy. Potem skandowanie "Przeszliśmy! Przeszliśmy!" oraz "Nie czerwona, nie tęczowa tylko Polska - narodowa!". Z boku odpalone zostają race, robi się jasno, kibice machają flagami. Z wozu organizatorów przepraszają za zamieszanie i za to, że otwarcie marszu nie mogło rozpocząć się przemowami, tak jak planowano. Ale mają być teraz. Gdy padają podziękowania nagle wybucha harmider. Głos z policyjnego megafonu zaczyna grzmieć:
- Proszę zachować spokój! Proszę dopuścić wóz policji!
Organizatorzy dołączają się do tego apelu. Zdezorientowany rozglądam się. Co znowu?

Nie-warszawiacy mogą mieć problem, ale postaram się to opisać. Otóż pomnik Dmowskiego stoi niedaleko Agrykoli, a wiec Aleje Ujazdowskie, którymi szedł na końcu marsz, otwierają się na przestrzeń parkową, prowadzącą do kompleksu Łazienek Królewskich. Agrykola przecina ten park i można przez niego w prostej linii przejść do dalszych dzielnic Warszawy. Stamtąd już od kilku chwil napływały grupki ludzi z szalikami zasłaniającymi twarze. Nie byli agresywni, więc nie zwracano na nich uwagi. Najwyraźniej teraz zaczęli być. Rozejrzałem się. Ku swemu zdziwieniu zobaczyłem, że parę metrów ode mnie płonie jakiś samochód. Wycofałem się o parę kroków. Widziałem w tłumie jeszcze paru rodziców z dziećmi, ci którzy stali bliżej i mogli dojrzeć co się dzieje, pospiesznie zawracali z zaciśniętymi ustami. Tego było dla nich już za wiele. Ja akurat stałem blisko, widziałem co się dzieje, mogłem wysnuć wnioski. Ale gdy wspiąłem się na palce i wyciągnąłem szyję, zobaczyłem, że pęczniejący, wielotysięczny tłum jest zdezorientowany. Ci po drugiej stronie placu nie rozumieli, co się dzieje i czy w ogóle coś się dzieje. Organizatorzy proszą o spokój i pozostanie na miejscach. Intonują jeszcze raz „Rotę”- ostatnio dobrze wyszła. Ludzie skupiają się na śpiewie, stoją spokojnie. Potem policja znowu z megafonów obwieszcza, że jesteśmy nielegalni, a osoby z immunitetem nie mogą oczekiwać, że zapewnią im ochronę...

Wbrew pozorom jednak nie wybucha panika, ale śmiech. Otaczają mnie różni ludzie, ale przeważnie młodzi. Nie kibole, ale typ zwyczajnego studenta. Wymachują flagami. Rzucają hasło "kto nie skacze, ten z policji!". Na chwilę spory kawałek Ujazdowskich skacze. Wycofuje się lekko bokiem, gdy z megafonów organizatorów dochodzą kolejne podziękowania, mieszające się z wezwaniami policji do rozejścia się. Płonący samochód zostaje ugaszony armatką wodną. Tłum odkrzykuje: "Prowokacja! Prowokacja!". Oddział policji już drugi raz tego dnia przechodzi mi pod nosem, stukając tarczami. Nagle poruszenie. Jakby masowa ucieczka. Przez chwile panikuję, nie myślę, wycofuję się potykając o płotek. W porę złapałem równowagę. Nie, to nie jakieś natarcie...to uciekająca grupka zamaskowanych dała dyla przez Agrykolę. Kompletna dezorientacja. To oni podpalili?

Robię kolejnych parę kroków wstecz, na wylocie Agrykoli. Policja wrzeszczy przez megafon. Wszyscy stoją, ignorując ją. Nikt nie wie, co się dzieje. Samochód już nie płonie. Z różnych kierunków dochodzą hasła, pieśni patriotyczne. Orkiestra która umilkła, wraca do życia. Ludzie są uparci, by jednak świętować, ale wygląda to jak czepianie się brzytwy. Wszystko niezborne, spontaniczne i chaotyczne. Ludzie nie mają zamiaru się rozejść. Odwracam się, słysząc czyjś głos. Ze zdziwieniem orientuję się, że spotkałem jednego z wykładowców mojej uczelni. Ekonomista liberalny, wykłada po angielsku. Kłaniam mu się, ten równie zdziwiony odkłania mi się również. Najwyraźniej to dziwne, że dwóch normalnych Polaków może w Dzień Niepodległości spotkać się na Marszu Niepodleglości. Co za świat... Przez komórkę ten informuje kogoś, że "znowu jakieś zamieszanie, a gdzie wy jesteście?". Ma przypięty kotylion.

Marsz w końcu zostaje zakończony, czy jak chcą niektórzy - rozwiązany. Policja zatrudnia lepszy megafon i grzmi o tym na lewo i prawo. "To zgromadzenie jest nielegalne!". A więc jestem nielegalny. Ludzie rozchodzą się, ale większość zostaje, gwiżdże, śmieje się. Praktycznie już nie ma w tłumie dzieci, osoby starsze również zawracają. I ja postanawiam wrócić do domu. Odwracam się: w tłumie jest może pięć procent kogoś, kogo można nazwać "kibolami".

Nie mam dobrego humoru. Kompletna porażka i wstyd. Nie tak powinno wyglądać święto narodowe. Bandyckie wybryki, chaos, policja gdzieś znika, by potem znowu się pojawić, za każdym razem delegalizując uczestników i grożąc użyciem siły. I ta burda na początku. Zasępiam się. Mijam zwartą grupę, nagle z myśli wyrywa mnie muzyka. Znowu ta orkiestra. Rozglądam się.

Normalnie jest. Kilka starszych osób z chorągiewkami mija mnie, skręcając w boczną ulice o lasce. Dookoła sporo młodych z flagami. W zwartej grupie również rożni ludzie. Spokojnie idą w takt muzyki. Patrze na twarze - przekrój wieku od dwudziestu kilku do pięćdziesięciulat. Transparent obwieszcza: "Klub Gazety Polskiej". Dochodzą do pomnika Piłsudskiego, zatrzymują się. Zaczynają śpiewać hymn. Zatrzymuje się i ja, ściągam czapkę, dołączam się to tych dwustu, może stu ludzi. Za nami, z tyłu o długość przystanku megafon pohukuje o nielegalności czegoś tam. Ale to jak przez szybę, jakby inny świat. Humor poprawia mi się. Ktoś zaczyna przemawiać o wartości niepodległości czy coś, orkiestra szykuje się do następnego numeru. Uśmiecham się, chociaż tyle.

Wracam do domu nieco raźniejszy. Nieco. Siadam do komputera i humor znowu mi się psuje. A jednak byłem nielegalnym faszystą. Czego to się człek nie dowie.
Warszawiak z Mokotowa
GALERIA ZDJĘĆ: Święto Niepodległości w Warszawie (36)
GALERIA ZDJĘĆ: Policja na Marszu Niepodległości (14)