n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

piątek, maja 25, 2012

S o c j u d EU * losy wsi S o c e

WSTĘP.

Soce. Cała wieś będzie zabytkiem

Dodano: 18 maja 2012, 10:00 Autor: Urszula Ludwiczak, Urszula.Ludwiczak@mediaregionalne.pl, tel. 85 748 74 61
Nam to już wszystko jedno - komentują wpis do rejestru najstarsi mieszkańcy Soców. - Ale martwią się ci młodzi, co chcą inwestować.
Nam to już wszystko jedno - komentują wpis do rejestru najstarsi mieszkańcy Soców. - Ale martwią się ci młodzi, co chcą inwestować. (fot. Andrzej Zgiet)
To pierwszy taki przypadek od 20 lat. Wieś Soce w gminie Narew została wpisana do rejestru zabytków. Chroniony będzie przede wszystkim unikalny układ miejscowości.  Nie pomogły sprzeciwy większości mieszkańców Soców. Podlaski Wojewódzki Konserwator Zabytków podjął z urzędu decyzję, że miejscowość trzeba chronić i wpisał wioskę do rejestru zabytków. Mieszkańcy mogą się jeszcze odwoływać, ale czy ich głos będzie wzięty pod uwagę przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego, nie wiadomo.  Polsat Interwencja Archiwum


25.05.2012
Koniec sielanki. Wieś zabytkiem

video

Lokalni urzędnicy zakłócili sielskie życie mieszkańców wsi Soce na Podlasiu. Miejscowość jest tak stara, że konserwator chce ją wpisać do rejestru zabytków. Ludzie protestują. Nie wiedza, czy będą mogli nadal uprawiać ziemię, używać ciężkiego sprzętu rolniczego i czy do wymiany sztachety w płocie potrzebna będzie zgoda urzędnika.


- Ludzie przeżyli pierwszą wojnę światową, okupację sowiecką, niemiecką, przeżyli jakoś komunizm, a teraz demokracja nas wykończy – mówi jeden z mieszkańców wsi Soce.
W zgodzie z naturą i rytmem zmieniających się pór roku - tak mieszkańcy wsi Soce na Podlasiu żyli od pokoleń. Naturalny rytm miejscowości zakłóciła wiadomość z października ubiegłego roku. O tym, że wioska ma być wpisana do rejestru zabytków.
- Nie wiemy, co mamy dalej robić, jak dalej żyć na wiosce. Nie wiem, co będzie, chaos – mówi Irena Rajewska, mieszkanka wsi Soce. 
- To mi wcale się nie podoba. Czy jakaś sztacheta, czy co, to ja będę musiał jechać i prosić o zgodę? Toż to chory pomysł jakiś – dodaje Anatol Grygoruk, mieszkaniec wsi Soce.
Emocje są tym większe, że o planach konserwatora mieszkańcy dowiedzieli się z … oficjalnego urzędowego obwieszczenia.  Od października ubiegłego roku zorganizowano tylko jedno spotkanie z mieszkańcami. Teraz plotka goni plotkę.
- Tyle lat ludzie mieszkali w wiosce, można było jeździć traktorami i krowy ganiać, czym kto chciał. A teraz ani krów, ani kurek, ani traktorami jeździć po wiosce. To jak mają ludzie żyć na wiosce? Po co ta wioska? – zastanawia się Irena Rajewska, mieszkanka wsi.
- Spotkanie z mieszkańcami było burzliwe, denerwowali się, nie dali sobie nic wytłumaczyć, nawet obrażano mnie – opowiada Zofia Cybulko, zastępca Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Białymstoku.
- Nikt z nas, także ja jako sołtys sprawujący pierwszą kadencję, nie znał procedur . Zdobywając informację opierałam się na pobliskiej Trześciance. Osoba zmieniająca płot poinformowała mnie dokładnie, jak wygląda procedura wystąpienia do konserwatora, że to trwa miesiąc i że żadnych problemów nie było – mówi Lidia Długołęcka, sołtys wsi Soce.
Konserwator zabytków uspokaja. Rolnicy będą mogli nadal uprawiać ziemię, wypasać krowy i używać maszyn rolniczych, bo konserwator ma chronić jedynie historyczną zabudowę i układ miejscowości. Pozwolenia będą potrzebne na przebudowę domu czy zagrody. Nie będą - na proste prace, takie jak remont płotu.
- Proszę zapytać mieszkańców wsi Trześcianka, czy się czują jak w skansenie. Od 1983 lub 1984 roku mieszkają we wsi zabytkowej. Czy się czują jak w skansenie? Proszę zapytać – mówi Zofia Cybulko, zastępca Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Białymstoku.
- Wycięcie każdego drzewa wymaga decyzji konserwatora zabytków, czyli pozwolenia na wycięcie. Mamy przykład drzewa, o których wycięcie walczę już od zeszłego lata – mówi Joanna Szafrańska, radna gminy Narew i mieszkanka zabytkowej Trześcianki.
Jeżeli Soce znajdą się  w rejestrze zabytków, pozwolenie na przebudowę domu czy zagrody, a także wycięcie drzewa będzie kosztowało ponad sto złotych. Nie licząc czasu poświęconego na dojazdy do gminy po kopie map i do Białegostoku po pozwolenie konserwatora.*
* skrót materiału
Reporterka: Marta Terlikowska


SOCE




Wieś Soce jest to dawna wieś starostwa bielskiego. Nazwa wsi wiąże się z pewnym podaniem. Otóż, kiedy w te strony przybyli pierwsi osadnicy, napotkali tu niewielkie źródełko, sączącą się z ziemi wodę. Założoną w tym miejscu osadę nazwali Soce – od socenia, czyli sączenia. Jest to miejscowość położona w zachodniej części Gminy Narew; zamieszkuje ją sporo, bo ponad 110 osób. W Socach, podobnie jak w pozostałych wsiach Gminy większość mieszkańców trudni się rolnictwem.
(05).JPG
Pierwsza wzmianka o tej miejscowości pochodzi z roku 1560, kiedy wieś należała do wójtostwa Trościanickiego. Po wybuchu I Wojny Światowej i z powodu zbliżającego się frontu niemieckiego, mieszkańcy Soc, podobnie jak większości wsi podlaskich, zostali zmuszeni do ewakuacji w głąb Rosji. Po powrocie w 1919 roku zastali swą wieś zrujnowaną, nie mieli gdzie mieszkać, cierpieli z powodu głodu. II Wojna Światowa nie dotknęła ich tak bardzo. Część mieszkańców wcielono do armii, innych przydzielono do robót przymusowych w Niemczech. Tych, którzy pozostali zastraszano, że wieś zostanie zbombardowana, co okazało się na szczęście tylko pogróżkami.
galeria3_29.JPG
Interesujące jest rozplanowanie przestrzenne Soc. Dwie równoległe ulice biegnące wzdłuż rzeczki Rudnia tworzą tzw. „nawsie”, z których jedna nosi nazwę Mokrany, gdzie znajduje się godna zobaczenia kapliczka z początku XX wieku; druga zaś, położona nieco wyżej część wsi, to tzw. Suchlany – tu znajduje się budynek mleczarni.
(10).JPG
Przy każdym wyjeździe ze wsi stoją stare krzyże wotywne z intencjami o uzdrowienie wsi, pochodzące z 1895 roku. Jeden z nich jest niestarannie wykonany, niedokończony. Z krzyżami tymi wiąże się legenda przekazywana z pokolenia na pokolenie. Głosi ona, iż pod koniec XIX wieku Soce nawiedziła straszna epidemia, która przyczyniła się do śmierci wielu mieszkańców wsi. W krytycznym momencie na oddalonym o cztery kilometry cmentarzu parafialnym w Puchłach zaczęło brakować miejsca do pochówków. Ludzie zmuszeni byli grzebać swoich bliskich w pobliskim lesie. Miejsce to znajduje się przy drodze z Soc do Trześcianki i nazywane jest przez miejscową ludność „szczotka”. Jeszcze 40 lat temu odkopywano tam szczątki ludzkie. Głęboko wierzący ludzie gorliwie modlili się do Boga prosząc Go o pomoc. Pewnego dnia zdarzył się cud, albowiem jednemu z mieszkańców przyśnił się sen, w którym usłyszał głos nakazujący, aby mężczyźni w ciągu doby sporządzili cztery kamienne krzyże i postawili je w każdym krańcu wsi; kobiety zaś miały połączyć te pomniki uprzędzoną własnoręcznie długą nicią. Mieszkańcy uczynili to, co nakazywał im tajemniczy głos. Stał się cud - chorzy zostali uzdrowieni a epidemia opuściła wieś. Jeden z krzyży nie został ukończony, gdyż chłopom zabrakło czasu. W takim stanie ów krzyż przetrwał do dnia dzisiejszego. Krzyże są pięknie rzeźbione, na każdym zaś zachowały się ręcznie wykute intencje do świętych: św. Proroka Eliasza, św. Antoniego Peczorskiego i Matki Bożej. Na każdym krzyżu wyryta jest też identyczna data.
(04).JPG
Naprzeciwko jednego z krzyży wotywnych, przy wyjeździe z Soc do Trześcianki stoi jeszcze jeden, dużo mniejszy, stary krzyż. Krąży opowieść, iż przy tym krzyżu w czasie II Wojny Światowej pochowano radzieckiego żołnierza, który zginął tu śmiercią tragiczną.
Soce należą do parafii w Puchłach i jak większość podlaskich wsi mają swojego niebiańskiego patrona – Świętego Proroka Eliasza. W dniu jego pamięci (2 sierpnia) mieszkańcy wznoszą modlitwy do proroka i tradycyjnie, co roku obchodzą wieś z procesją. Obrzęd rozpoczyna się od nabożeństwa w tutejszej cerkiewce, niezwykle uroczej ze względu na swoją prostotę. Wewnątrz kapliczki jest niemniej interesująco. Znajduje się tu niewielki, prosty ikonostas, który podobnie jak cała cerkiewka, został wykonany przez mieszkańców wsi. Po zakończeniu mszy mężczyźni wynoszą z kaplicy chorągwie i krzyż, a kobiety ikonę Świętego. Rozpoczyna się procesja wokół świątyni, która następnie podąża na wieś. Obchód rozpoczyna się od Suchlan. Mieszkańcy otwierają bramy swoich posesji i przed każdą z nich stawiają przykryty białym obrusem stół, na którym umieszczają chleb, sól, świeczkę. Rodzina staje na kolana a batiuszka modli się o zdrowie domowników kropiąc ich wodą święconą. Tak samo postępuje przy kolejnych gospodarstwach. Obchód kończy się na Mokranach w kapliczce.
(01).JPG
Soce to niezwykle urocza i wyjątkowa wieś, w której „czas się zatrzymał”. Prawie wszystkie zabudowania, domy, budynki gospodarcze są drewniane. Uwagę przyciąga ich niezwykłe zdobnictwo, piękna ornamentyka niespotykana w innych regionach kraju. Wieś Soce, obok Puchłów i Trześcianki, należy do Krainy Otwartych Okiennic.
Wieś Soce jest bez wątpienia miejscowością godną odwiedzenia. Oprócz niezwykle interesującej architektury zaletą wsi jest spokój, cisza, bliskość natury oraz pogodni, gościnni ludzie, którzy każdego przybysza przyjmą z otwartymi ramionami.
GALERIA ZDJĘĆ

1.
(01).JPG
2.
(02).JPG
3.
(03).JPG
4.
(04).JPG
5.
(05).JPG
6.
(06).JPG
7.
(07).JPG
8.
(08).JPG
9.
(09).JPG
10.
(10).JPG
11.
(11).JPG
12.
(12).JPG
13.
(13).JPG
14.
(14).JPG
15.
(15).JPG
16.
(16).JPG
17.
(17).JPG
18.
(18).JPG
19.
(19).JPG
20.
(20).JPG

POpolsza 2010 * Żubr am Oder


Grabin nie chce żubra: bo choruje i śmierdzi

reportaż Kaliny Stawiarz
2010-04-05 , aktualizacja: 05.04.2010 10:51
A A A Drukuj
Projekt rezerwatu pokazowego Projekt rezerwatu pokazowego "Żubr nad Gryżynką"
Co one będą jadły? Chyba nas! Nie chcemy ich - oburzają się mieszkańcy Grabina pod Krosnem Odrzańskim. W ich malowniczej wsi za wzgórzem wkrótce zamieszkają żubry
To są chore żubry. Zarażone gruźlicą, motylicą, jakąś chorobą błękitnego języka, tasiemcami i nicieniami. Do tego dochodzi podmokły charakter łąk. Żyją tu stworzenia, które te choroby rozniosą i stworzą zagrożenie dla całego środowiska. Wszystko to jest dla nas podwójnie niebezpieczne. Nie chodzi o to, że chcemy się przeciwstawić konkretnemu człowiekowi z racji głupoty - bo nam się żubr nie podoba. Ale to zwierzę obce w tym terenie. Trzeba myśleć, co się robi - wyrzuca z siebie Motria Kalinowska.

Mieszka w pięknym domu. Obok własny park. Nieopodal stoi mały dworek. Emerytowana ekonomistka, kiedyś pracowała w kopalniach. Dziś zasiada w zarządzie Fundacji Paradyż, działającej przy seminarium duchownym. W Paradyżu zajmuje się księgowymi sprawami. Jeździ do klasztoru kilka razy w tygodniu. Czasem zostaje na noc. Do Grabina nie dojedziesz, kiedy tylko chcesz.. Grabin, niewielka wieś w gminie Bytnica, 17 km na północ od Krosna Odrzańskiego. Jedziemy na Szklarkę Radnicką. Ostatnie 4 km trzęsie na bruku. Niewiele ponad 30 domów, ok. 100 mieszkańców. Do Grabina jeździ tylko szkolny autobus. Jeden odbiera dzieci rano, drugi przywozi je po południu. W ferie, święta i weekendy nie jeździ nic.

Człowiek i dom z klasą

Radny Mieczysław Żarów ma 56 lat. W Grabce, jak zdrobniale mówi o wsi, mieszka z żoną. Z wykształcenia radca prawny, ale nie pracuje w zawodzie. - To duże szczęście, że skończyłem to prawo, ale i największe nieszczęście, bo zrobiłem coś wbrew sobie - opowiada. Przedstawia się jako rolnik i radny. Wcześniej mieszkał w Zielonej Górze. Dom w Grabinie kupił na początku lat 90. - Chodziłem za nim 10 lat. Pojechałem kiedyś zimą na ryby, miałem trochę czasu do pociągu i wyszedłem na Grabin. Wtedy powiedziałem sobie, że muszę tu wrócić. Chciałem kupić coś mniejszego, ale że nie było, to kupiłem szkołę. Zamknęli ją w 1964. Potem budynek stał pusty, rozszabrowany. Staram się jak najmniej w nim zmieniać. Nawet zielonego atramentu, który ktoś przed wojną wylał na podłogę, nie starłem z desek. Obok mieszka moja mama. Ściągnąłem ją ze Stanów. Tutaj mam ją na oku. Między nami. Znajomy ostatnio tak przedstawiał mnie swoim kolegom: To jest człowiek, który ma dom z klasą - mówił o mnie. I to prawda - śmieje się Żarów.

Zaraz jednak poważnieje. Przez żubry.

- Im dalej od Grabina, tym więcej zwolenników żubrów. Gdy my zaczęliśmy się interesować, z czym się wiąże hodowla ciężkich zwierząt w samej wsi, oczy nam się szerzej otwierały. Ludzie mają internet i wiedzą czym, to pachnie. Ci, którzy mieszkają na dole, będą je mieli przez rzekę Gryżynkę. Człowiek, który chce je tu ściągnąć, chyba nie lubi ani mieszkańców, ani zwierząt, skoro na coś takiego się decyduje. Chcemy jego plany podważyć.

Masakra, sprawa Olewnika

Rafał Dzidowski, farmaceuta i myśliwy, wprowadził się w 2004 r. Do pracy jeździ do Gubina. - Przed wejściem do Unii szukałem sobie kawałka ziemi, i tak przez przypadek trafiłem tutaj. Gminny grunt, 13 arów. Działka była przedzielona na pół. Jedna była budowlana, druga orna.

Mieszka w Grabinie na stałe, reszta rodziny "z dojazdu". Żona uczy w szkole w Krośnie. Jedna córka studiuje w Zielonej Górze, druga wyjechała za granicę. - Żyjemy na dwa domy. Mieszkanie na stałe? Ciężko by było. W lecie to jeszcze pół biedy, ale jak w zimie śnieg przysypie, to jest naprawdę horror. Wyjechać nie można. Podjeżdżamy pod górkę, psss i do tyłu, psss i do tyłu. Tylko siąść i płakać.

- To zaczyna wyglądać jak sprawa Olewnika. Nikt nic nie wie. Nikt nic nie powie, ale jakieś decyzje zapadają. Masakra, po prostu masakra - mówi.

Zamkniętą hodowlę żubra na 30 ha Gryżyńskiego Parku Krajobrazowego urządzi Wojciech Halicki, szef prywatnego Instytutu Ekologii Stosowanej. Dostanie na to dotacje z unijnego programu Infrastruktura i Środowisko. Zapewnia, że sprawa jest przesądzona. Ma wszystkie potrzebne pozwolenia, m.in. Ministerstwa Środowiska.

Po pierwsze, ile zeżre żubr

Motria: - Najgorsze, że te decyzje podejmują ludzie zobowiązani do przestrzegania zasad i ochrony środowiska. A facet przychodzi i mówi nam, że ma nas gdzieś. Że możemy sobie palcem w bucie pokiwać.

- Tak powiedział?

- Dokładnie tak.

Rafał: - Tak się zaczęło zebranie. Zeszli się mieszkańcy, przyjechał wójt, nadleśniczy i leśnicy. Halicki trzymał w ręku zrolowany plakat, którego nie pokazał. Powiedział, że żubry będą i tak i tak. Nikt nie wie, czy on ma jakieś decyzje, czy ich nie ma. Kto je wydał. A pierwsza i najstraszniejsza rzecz to taka, że ktoś sprzedał park krajobrazowy. I to aż 30 ha. To nie była ziemia prywatna.

Motria: - Proszę wyjść na moje wzgórze. Z niego jest przepiękny widok na całą okolicę.

Nie przesadza. Urocza panorama. Schodzimy na dół. Najpierw Motria oprowadza nas po swoim parku. Na kilku hektarach rosną potężne olchy i graby. Woda tryska z kilku źródeł. Wkrótce zakwitną pierwsze kwiaty. Wtedy park wygląda jakby przykryty kolorowym dywanem. Naprzeciw jej posesji wyremontowany dom. Do niego sprowadził się starszy lekarz. Budynek dostał imię Radość.

Dalej brukowaną drogą idziemy w kierunku łąk i lasu Halickiego. Mijamy drewnianą kładkę. Pod lasem krzyk. Jeden, drugi. To żurawie zakładają gniazda na ziemi, a raczej na bagnach. Tak się bronią przed dzikami, które potrafią je niszczyć.
Rafał: - Tu jest rykowisko jeleni. A tu są rośliny wpisane do Czerwonej Księgi Gatunków Chronionych. Tu jest stanowisko storczyka. Tu są orły bieliki. Rozumiem, że jeśli zwierzyna przechodzi przez jakiś teren, to będzie zgryzała pędy, będzie wyżerała to, co jest potrzebne, ale żubry mają tu być na innej zasadzie. Postawi się płot i zwierzęta nie będą miały dokąd pójść. Tylko w obrębie tego ogrodzenia będą wyżerały dzień w dzień 60 kg zieleni, bo tak piszą w publikacjach. Policzmy osiem sztuk razy 60 kg plus to, co wdepczą w ziemię, to jest pół tony zielonej masy codziennie.

Motria: - Której tam nie ma! Bo tu są łąki bagienne. Tu kiedyś żyły krowy i im dowożono paszę nawet w ciągu lata. W Białowieży to jest ogromna puszcza. A u nas? Jedna wielka pustynia. Co te żubry będą jadły? Chyba nas.

Po drugie, czym pachnie ruch turystyczny

Rafał: - Kolejna sprawa. Tutaj człowiek ma piękne hodowlane stawy. Co roku, gdy spuszcza z nich wodę, zalewa te łąki. No, taka uroda tego miejsca. Inaczej tego nie zrobi. Rzeki nie ureguluje, bo nikt na to pieniędzy nie dał. Więc było na zebraniu pytanie do Halickiego: Co pan zrobi, jak woda zaleje łąki? - Pójdę do sądu. Już trzy takie sprawy miałem - postraszył. A przecież to normalne, że ta woda wypłynie.

Motria: - Te stawy hodowlane są od wojny. Nikt ich teraz nie wymyślił. W jakiś sposób jest to dziedzictwo tej ziemi. Na całej Gryżynce był ciąg sześciu młynów. Dlaczego teraz, przez te śmierdzące, zdychające żubry ktoś ma się przez to sądzić? Poza tym wprowadzono, moim zdaniem dosyć nierozsądnie, bobra, który buduje na tej rzece tamę. Stawy są zasilane strugą wypływającą z jeziora Gryżyńskiego i takimi odnogami od strony Gryżynki. Na tej strudze się te bobry zasiedliły i podtapiają całą dolinę. A poza tym, jak ten człowiek postawi ogrodzenie na tym terenie?

A postawi?

Rafał: - Lepiej. Zapowiedział, że zagrodzi nam całą zabytkową aleję.

Na niej stoimy. Wzdłuż drogi na Sycowice rosną kilkusetletnie dęby.

Może zagrodzić? - pytam. Rafał: - Nie może. Ale takie były plany. I kiedy na zebraniu 90 proc. osób się nie zgodziło, powiedział, że skoro nie chcemy, to alei nie zagrodzi, ale hodowla i tak będzie. A my, zagroził, nie będziemy mieć żadnych profitów finansowych z tych wycieczek, które tu przyjadą.

Motria: - Czyli jesteśmy tępym społeczeństwem, bo nie chcemy zarabiać na żubrach. No proszę! Na to, żeby zarabiać, to trzeba najpierw zainwestować. Przed wojną Grabin był zapleczem wypoczynkowym dla Krosna. Teraz turyści nie przyjeżdżają. Nie mają po co. Ostatnio jak przyjechała wycieczka, to mąż pani sołtys robił im kawę i pod kościołem częstował. Teraz tu nie ma nic. Rozwalona droga, miskę olejową można urwać. A kiedyś była tu szkoła, restauracja i dom kolonialny. Na stawach, jak się idzie na Gryżynkę szlakiem chronionym, była druga restauracja typu piwno-rybnego. Świeże ryby sprzedawano. To był teren naprawdę zagospodarowany pod ludzi. Teraz nie mają dokąd przyjeżdżać, bo póki był dwór, to mieli gdzie spać, a teraz już nie.

Radny Żarów: - Wiemy, czym pachnie ruch turystyczny. Co roku, przez dwa miesiące, przeżywamy oblężenie. Mamy cyrk na kółkach. Zwala się Śląsk, Rzeszów, nie mówiąc już o Dolnym Śląsku. Droga jest zapchana autobusami. Ostatni rok był wyjątkowy, bo jakimś cudem nie było grzybów. I z czym to się wiąże dla ludzi? Więcej śmieci, papierzaków po krzakach. Wzrasta sprzedaż piwa w sklepie. To są właśnie korzyści. Potem przez parę tygodni dochodzimy do siebie i modlimy się, żeby się grzyby już skończyły. Gdyby były żubry, mielibyśmy to na co dzień i ja sobie tego kompletnie nie wyobrażam. Prawda jest taka, że ruch turystyczny nic nie przyniesie oprócz śmieci. Jedyna korzyść to logo żubra w reklamówce gminy. Ale to my musielibyśmy na co dzień w tym żyć.

Po trzecie, inwazja motylicy

Rafał: - Rzeka, czyściutka Gryżynka, ma 17 km. W górnym biegu jest stanowisko pstrągów. I wystarczy poczytać te wszystkie opracowania o żubrach, Białowieży i o pasożytach. Nie ma wolnych od pasożytów żubrów. One są genetycznie zmasakrowane. Całe stado w Polsce powstało z 12 osobników, a druga odmiana z siedmiu. To mutanty. Nieodporne na nic. Do tych znanych chorób przyplątały się nowe, jakieś azjatyckie, przenoszone przez te czarne meszki. Na szczęście nie są dla nas groźne. Ale co najgorsze, żubry są nosicielami motylicy wątrobowej. A to też groźne dla człowieka. Do rozwoju motylicy potrzebny jest ślimak błotniarek. I on waśnie tutaj jest! Wystarczy, że człowiek dotknie liści, urwie szczawiu, nazbiera grzybów i już jest zarażony. To będzie inwazja. W badaniach pośmiertnych żubra, w jego pęcherzyku żółciowym, doliczono się od 300 do 2,5 mln jajek motylicy. Tak więc to wszystko będzie walone na tę podmokłą łąkę, gdzie ślimaków potrzebnych do rozwoju nie brakuje. A tutaj myśliwi z zagranicy polują na jelenie, dziki, sarny. Dzika zwierzyna też będzie też zarażona. To kwestia czasu.

Radny Żarów: - A nawet jeśli żubry nie będą miały kontaktu z sarnami czy dzikami, to lis, zając, jenot, podejdzie i chorobę przeniesie. Wybuchnie bomba ekologiczna w środku takiej perły, jaką jest Gryżynka.

Po czwarte, może krokodyle wpuszczą?

Motria: - Odchody trzeba będzie chemicznie niszczyć. Chemia w samym zarodku czystej wody? I ona ma wpływać do pobliskiej Odry? Sami siebie niszczymy A wszystko pod egidą unijnych funduszy, które mają nam pomóc. W czym?

Rafał: - No właśnie, w czym? Przecież to jest park krajobrazowy. Krajobraz, najważniejsza rzecz. W 1996 r. powołano tu park, a ta dolina jest najpiękniejszą częścią Gryżynki. Tu jak gałąź się złamała, to kontrole przyjeżdżały. A teraz? Sprawa taka, że głową w ścianę. Jedynie oburza się związek wędkarski. Chodzi o to, aby park został parkiem. I żeby nie wrzucać tu tego dziwoląga. Bo kiedyś tu żył? To może sprowadźmy też dinozaury i smoki.

Motria: - Albo krokodyle! Przecież na tych bagnach żubr się zapadnie. Krowy się zapadały, a taki żubr waży z 750 kg. Mamią nas, że ogrodzą. Bezczelne kłamstwo. Takie ogrodzenia jak w Jankowicach w województwie śląskim czy w Pszczynie to są potężne metalowe sztaby wkopane w twardy grunt. To jest osłona. A tu co? Paliki powbija, które się na drugi dzień poprzewracają? Siatką płot zagrodzi?

Rafał: - Siatka leśna się nie nadaje. Zwykły dzik, który ucieka podczas polowania, uderza, robi dziury.

Motria: - Tam nie można dojść, a co dopiero postawić ogrodzenie.

Radny Żarów: - Na pewno naruszono przepisy unijne i krajowe jeśli chodzi o prawo do informacji i konsultacji społecznych. Przedsięwzięcie ma straszny, negatywny wpływ na środowisko. Nie można robić czegoś, co antagonizuje mieszkańców. Ludzie tego nie chcą. Jeśli nie było konsultowane, to jest nielegalne ex lege, z mocy prawa. Nie zawahamy się wkroczyć na drogę administracyjną. Sam przeprowadziłem ankietę wśród mieszkańców. Zrobiłem trzy rubryki: zgadzam się, nie zgadzam się i nie mam zdania. Na 67 podpisów cztery było za, jeden się wstrzymał i 62 przeciw. Każdy, kto się wypowiadał, własnoręcznie podpisał się imieniem i nazwiskiem. Nic nie było anonimowe. Każdemu mogę ankietę przedstawić. Do rady stratowałem z łapanki. Zaproponował mi to poprzedni wójt. Gdy przegrał, byłem w opozycji. Nie da się ukryć, że nie mamy zaplecza politycznego. To jest ból. Wiemy natomiast, że mamy rację. Chociaż potraktowano nas jak gówniarzy.