Przyjaciele
radzili mi, żeby z tym listem poczekać: – Nie dawaj sępom na
rozdrapanie, rozdziobanie i pożarcie tego, czym sam żyjesz – mówili.
Jednak zdecydowałem się na to, bo może z okruchów pożywią się małe
ogrodowe ptaszki, a i jakiś orzeł przyleci i uświadomi sobie, że może
wznieść się o wiele wyżej niż dotychczas…
jutrzenka2012@gmail.com.to adres na jaki można wysyłać pytania do autora listu.(zen)
LIST DO „ZIEMSKICH ANIOŁÓW KRAWĘDZI”
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
„Nikt nie ma większej miłości niż ten, kto życie swoje oddaje za
swoich przyjaciół” – za tych, którzy są nimi dzisiaj, ale i za tych,
którzy będą nimi w przyszłości, a dzisiaj są jeszcze wrogami!
KIM JESTEM
Jestem najzwyklejszym księdzem katolickim w służbie czynnej, choć bez
tytułów i urzędów, żyjącym na uboczu wielkiego świata (bez prasy i
telewizji, bez kontaktów towarzyskich), zanurzonym w modlitwie i pracy.
Wolałbym pozostać nieznanym, a nawet publicznie nie występować pod
własnym nazwiskiem, jednak… noszę w sobie Boże tajemnice, z których
jedna wymaga właśnie teraz ujawnienia – stąd ten mój list, skierowany do
szerszego ogółu.
Moi przodkowie ze strony matki wywodzą się z Litwy (gdzie,
oczywiście, w ostatnich pokoleniach uważali się za Polaków), a ze strony
ojca – spośród Polaków z okolic Lwowa. W domu przechowywaliśmy
dokument, potwierdzający szlachecki tytuł i herb „Zadora” („Płomień”)
jednego z naszych protoplastów, chyba Ignacego. Pradziadek Dominik
stamtąd właśnie przywędrował, kupił majątek Sekuła pod Siedlcami,
wybudował młyn i z niego się utrzymywał. Na granicy swojej posiadłości
postawił dębowy krzyż, który zachował się do dzisiaj i stoi teraz przy
(innym już) młynie w pobliżu dawnego siedliska. Kozacy młyn pradziadka
wraz z gospodarstwem spalili w 1914 roku, a jego dziewięcioro dzieci
sprzedało ziemię i rozeszło się po świecie, zaś wojna oddaliła ich od
siebie jeszcze bardziej. Mój dziadek, który miał w Siedlcach piekarnię i
sklep, za swoją „dolę” pobudował drewniany dom kilometr od dawnego
młyna i w tym domu, chyba cudem ocalałym z pożaru w czasie II wojny
światowej (spaliło się jednak całe piętro) ja się wychowałem wraz z
trojgiem rodzeństwa.
Bóg chciał, żebym zamieszkał na granicy wsi i miasta, rozumiejąc
sprawy jednego i drugiego środowiska. Nieraz, zanurzony w pięknie
przyrody, chętnie modliłem się na skraju lasu, wpatrując się w bezkresną
dal nieba. Przy zachodzie słońca przybierało ono barwę różową,
wyzwalając w mojej duszy tęsknotę za Prawdziwym Niebem, w którym dane mi
było przez chwilę się znaleźć. Miało to miejsce przy zasypianiu – do
dzisiaj zaglądam do tego kąta w starym domu – w wieku, którego już nie
pamiętam. Nagle zobaczyłem swoje leżące ciało z zewnątrz, a moja dusza
została uniesiona daleko od niego i znalazła się na progu przepięknej
kolorowej krainy, tchnącej ogromnym szczęściem i wolnością. Była to
wolność od dwóch mocnych „lin”, które nas wiążą na ziemi: od przestrzeni
i od czasu. Tak, wtedy doświadczyłem istnienia niebiańskiej wieczności,
i to tak porywającej, że absolutnie nie chciałem z niej wracać do
ciała. Musiałem jednak w nie wejść, ale z moich ust wyrwał się
rozpaczliwy okrzyk, zapamiętany przez ciocię Sabinę, czytającą książkę
przy lampce: „Ciociu, ja w tej chwili chcę umrzeć!” Mój duch odtąd jakby
się „poszerzył”, zakorzeniając się w tej Krainie, i nieraz porywał mnie
do niej w oparciu o tamto wspomnienie. Ziemia w tych momentach, często
nieoczekiwanych, zaczynała się kurczyć, oddalać, a radosna myśl: „Żyję
wiecznie”, połączona z odczuciem na nowo atmosfery tamtej wspaniałej
„wizyty”, miała w sobie coś z ekstazy. Właśnie niebo przy zachodzie
słońca często pomagało mi wejść w tę „ekstazę”, która miała ogromny
wpływ na moją późniejszą modlitwę oraz na pragnienie oddalenia się od
świata.
Do szkół uczęszczałem w Siedlcach, odległych (wówczas) o 5 km – od
podstawowej nr 5 poprzez Liceum im. Bolesława Prusa aż do szóstego roku
seminarium duchownego. Jeśli do tego dodać studia na KUL magisterskie, a
potem doktoranckie – moja nauka trwała łącznie ponad 23 lata! Nauczyłem
się też – od swojego ojca, który sam umiał niemal wszystko zrobić –
majsterkowania, obchodzenia się z pszczołami i z koniem sąsiadów, trochę
ogrodnictwa. Był przed wojną zawodowym oficerem w stopniu porucznika
łączności. Odznaczony krzyżem zasługi za udział w kampanii wrześniowej,
całą wojnę przesiedział w jenieckim obozie Murnau w Bawarii. Mimo
ostrzeżeń kolegów, że „pojedzie na białe niedźwiedzie”, wrócił od razu
do Polski z mocną decyzją, że będzie miał czworo dzieci. Podobno wskutek
„oświecenia” w obozie poznał nawet nasze symboliczne imiona. Gdy się
ode mnie dowiedział, że idę do seminarium, stwierdził, że zawsze o tym
wiedział, bo moje imię brzmi „Sól Ziemi”… Byłem pod wielkim jego
wpływem, choć życie miał ciężkie, a czasu wolnego prawie nigdy. Określał
siebie jako „małorolny” i robił wszystko, by dopasować się do stylu
życia wiejskiego otoczenia, z początku może nawet z obawy przed
aresztowaniem. Nie pojechał do jednostki, do której po powrocie z obozu
otrzymał przydział, ale poprosił swojego kolegę w sztabie, by zniszczył
jego dokumenty. Przez długie lata nie wiedział, czy tamten rzeczywiście
to uczynił. Gdyby bezpieka dowiedziała się, że przed wojną prowadził w
Kołomyi nasłuch sowieckich radiostacji, „białe niedźwiedzie” by go nie
ominęły! Jako łącznościowiec skonstruował radio kryształkowe, mieliśmy
więc w słuchawkach wieści ze świata, a nawet przekazywaliśmy je sąsiadom
do czasu, gdy pojawiły się lepsze radioodbiorniki.
Z obozu jenieckiego mój ojciec przywiózł zainteresowanie proroctwami i
przepowiedniami, dotyczącymi najbliższej, jak się wydawało,
przyszłości, a Apokalipsa św. Jana stanowiła jego niedzielną lekturę.
Odważył się nawet skontaktować z o. Augustynem Jankowskim, jej
tłumaczem, wykazując mu niekonsekwencje w komentarzu do niej. Niestety
dawni alianci zawiedli i oddali Polskę w ręce Sowietów, oczekiwana wojna
o Polskę nie wybuchła, więc żyjąc pod butem komuny mój ojciec często
karmił swoją nadzieję m.in. tzw. „przepowiednią Tęgoborską”. Jeden z jej
wersetów zapowiadał: „Trzy lat dziesiątki we łzach i rozterce trwać
będą cierpienia ludu, a potem przyjdzie jedno wielkie serce i samo
dokona cudu”. Przeliczał lata, czekał; nawet na moim chłopięcym
„skarbie-marzeniu” – lornetce, na którą długo ciułałem pieniądze –
wydrapał datę „żelazną i nieprzekraczalną”: 1975. Był dla mnie
autorytetem, więc i tę datę „cudu” nosiłem głęboko w swoim sercu i
czekałem w napięciu na ten rok razem z nim. To napięcie dawało o sobie
znać w kontaktach z otoczeniem. Ponieważ wspominałem wtedy o (poruszonym
niżej) danym mi już w dzieciństwie oglądzie „świata przemienionego” –
było naturalne, że moje wizje przyszłości zlewały się w tamtych chwilach
z datą 1975. Kto wie, czy wkrótce po tej dacie nie przylgnęła do mnie
etykietka „fałszywego proroka”?
WGLĄD W PRZYSZŁOŚĆ I JEGO KONSEKWENCJE
Od najmłodszych lat cieszyłem się darem oglądania przyszłości,
chociaż nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to przyszłość. Teraz wiem,
że poznałem wtedy kolejne etapy swojego życia i miejsca, w których
miałem być. Wszystkie się potwierdziły, z wyjątkiem mojej pracy przy
ścince drzew w obozie na Syberii, co mi zostało darowane. Moje otoczenie
czasami dziwiło się temu co mówiłem. I tak np. moja mama, lekarz
pediatra, często pracująca na nocnych dyżurach (z konieczności – z
powodu biedy w domu) tłumaczyła się przede mną, że nie może poświęcić mi
więcej czasu. Usłyszała taką odpowiedź (a miałem wtedy 3 lata): „Jak
będę duży i będę księdzem, to ci czas poświęcę”. To „proroctwo” spełniło
się: przez ostatnich 10 lat życia miała mnie przy sobie, mogła
uczestniczyć w codziennej Mszy świętej. Inny przykład: kręcono głowami,
gdy w czasach PRL-u, a więc zagłuszania Wolnej Europy, bezczelnej
cenzury i podsłuchów mówiłem, że niedługo biskup będzie miał swoje radio
i będzie się komunikował z całą diecezją, a w sklepach owoce południowe
będą w cenie jabłek…
Moje wzmianki o przyszłych wydarzeniach, związanych z (bliskim już)
nadejściem świata w zupełnie odmiennym kształcie niż ten, w którym go
dzisiaj widzimy – szczęśliwego niemal jak raj – okazały się dla mnie
„zabójcze” w jakiś czas po święceniach kapłańskich. O ile ludzie świeccy
słuchali tych opowiadań z zainteresowaniem, choć nieraz może jak bajki o
żelaznym wilku, o tyle otaczający mnie duchowni robili sobie ze mnie na
ogół pośmiewisko. Dla nich takie pojęcia, jak koniec starego i początek
„nowego świata”, były zupełnie niezrozumiałe, więc w duchu odsyłali
mnie do wariatkowa. Zresztą nie darowali mi wyłączenia się z życia
towarzyskiego, jeżdżenia (do dzisiaj) małym fiatem, czy też innych
„dziwactw”… Uznali mnie za pomylonego głosiciela nadejścia „końca
świata”, nie umiejąc odróżnić tego „końca” od oczyszczenia i przemiany
świata, zapowiedzianej przez Matkę Bożą w różnych Jej objawieniach.
Zresztą do dzisiaj nie umieją, a może i nie chcą… Złą o mnie opinią
dzielili się między sobą, a bywało, że i wobec szerszego gremium.
Moi biskupi ordynariusze byli chyba zadowoleni, że żyłem na uboczu,
niemal w izolacji, i niczego od nich nie oczekiwałem, prócz tego
wielkiego przywileju, żebym mógł mieszkać z Jezusem Eucharystycznym pod
jednym dachem jako prowadzący prywatną poradnię życia duchowego. Praca
ta wymagała stałej gotowości służenia ludziom, ale też dawała mi ogromną
satysfakcję. Moje dawne marzenia o tym, by mieć pracę niezależną od
jakichś „szefów”, a pozwalającą na wyciszenie i kontemplację, w pełni
się ziściły. Gdybym był kamedułą, do czego się przymierzałem swego
czasu, brakowałoby mi na pewno tego elementu niezależności.
Skoro wspomniałem o poradni – opartej na spotkaniach, listach
(zwykłych i i nternetowych), telefonach, proponowanej lekturze –
dziękuję korzystającym z niej za zaufanie. Przez 20 lat powierzali mi
swoje sprawy, które uważali za najważniejsze, najtrudniejsze i
najpilniejsze: od prośby o pomoc w przyzwyczajeniu malucha do nocniczka,
poprzez wsparcie w zdawaniu różnych egzaminów, aż do ratowania
rozpadających się małżeństw, chorych, zniewolonych… Wszystkie prośby
starałem się traktować poważnie i życzliwie, a jeśli kogoś nie
zrozumiałem, potraktowałem nieodpowiednio, a może nawet zraniłem –
bardzo przepraszam i proszę o wybaczenie. Obiecuję też wszystkim, że gdy
Bóg zabierze mnie do siebie, będę w Jego Niebiańskim Pałacu gorliwie
pracował do końca świata, mając stale ucho zwrócone ku ziemi. Tak,
„ucho” zastąpi i listy, i słuchawkę telefoniczną, a ilość rozmów będzie
nieograniczona!
Dotyczy to także tych, którzy otrzymywali ode mnie błogosławieństwo
jako chorzy, przy spotkaniach lub przez telefon. W jakiś sposób do
skuteczności tego błogosławieństwa przyczynił się Jan Paweł II, który w
Ogrodach Watykańskich, na 10 dni przed zamachem na Jego życie, słysząc
ode mnie: „Proszę Waszą Świątobliwość o wzmocnienie we mnie daru
uzdrawiania chorych” odpowiedział: „Niech Bóg błogosławi”. Gdy się z Nim
spotkam, na pewno będziemy wspólnie pomagać chorym już z tej Krainy,
gdzie możliwości czynienia dobra są nieskończone!
OSTATNIE KSIĄŻKI
Dane mi było napisać i wydać kilkanaście pozycji różnego formatu. Nie
wspominam o listach, które, choć adresowane do konkretnej osoby,
okazywały się pomocne innym i były powielane, jak też książek oddanych
mi do korekty, a wymagających gruntownego przepracowania. Tu odniosę się
tylko do treści dwóch ostatnich swoich książek.
Już wiele lat temu wspomniałem swojemu stałemu spowiednikowi o
„snach-wizjach” z dzieciństwa, a on zachęcił mnie do ich spisania,
jednak wtedy uznałem to za niewykonalne: przecież nie prowadziłem
notatek, zbyt wiele szczegółów poszło w zapomnienie. Przyszedł jednak
rok 2004/2005, kiedy to nie mogłem oprzeć się wewnętrznej potrzebie
przelania swoich dawnych doznań i wizji na papier. Jestem przekonany, że
było to Boże natchnienie, a nawet coś w rodzaju „posłania”. Teraz
widzę, jak bardzo było (i jest!) potrzebne zabranie przeze mnie głosu w
tej materii. Gdy jedni, z hierarchami Kościoła włącznie, odrzucają z
niechęcią nawet wzmianki o „Nowym Świecie” (mimo tylu objawień Maryjnych
i wzmianek ze strony bł. Jana Pawła II!), a Paruzję umieszczają na
samym końcu świata, drudzy zaś (jak ostatnio Maria od Bożego
Miłosierdzia) zaczynają błądzić – potrzebny jestem, by wyszedłszy z
ukrycia z mocą oświadczyć:
wiele razy bywałem w tym „Nowym
Świecie” i chyba po to ten dar otrzymałem, by móc teraz – gdy on jest
już tak blisko – skorygować związane ze spojrzeniem nań błędy! Dzisiaj,
gdy moje książki żyją już własnym życiem, ode mnie niezależnym (nawet
pierwsza z nich bywa uznawana za „bestseller”, rozpala w wielu sercach
tęsknotę za tym szczęśliwym okresem!) – nie muszę się ukrywać. Zwłaszcza
dlatego, że za prawdę, którą dane mi było poznać, gotów jestem wiele
wycierpieć, gdyby było trzeba!
Przystępując do pracy nad książką o tym „Nowym”, obawiałem się dwóch
przeszkód. Pierwszą z nich mogło być to, że jako doktor teologii miałem
wkroczyć w jedną z jej dziedzin – eschatologię (naukę o rzeczach
ostatecznych człowieka), musiałem więc liczyć się z obowiązkiem
trzymania się w tym względzie wyłącznie oficjalnej nauki Kościoła. Ale
jak miałem to uczynić, gdy chyba w żadnym podręczniku eschatologii,
katechizmie, dokumencie Kościoła nie istnieje pojęcie „Powtórnego
Przyjścia Jezusa”, odrębnego od Jego przyjścia na Sąd Ostateczny? Jeśli
gdzieś istnieje, to tylko jako piętnowany pogląd heretycki! Istniało
jednak w Kościele pierwotnym, i to tak wyraźnie, że było obecne nawet w
zwykłym pozdrowieniu chrześcijan „Maranatha!” („Przyjdź, Panie Jezu!”),
nie mówiąc już o atmosferze oczekiwania tak intensywnego, że odbierało
uczniom Chrystusa ochotę do pracy, do zawierania małżeństw, do
planowania przyszłości. Apostołowie musieli korygować te tendencje.
Natomiast dzisiejsi apostołowie – myślę o hierarchach Kościoła – mówiąc
łagodnie: bardzo podejrzliwie patrzą na kogoś, kto ośmiela się
podejmować ten temat. Czekałoby więc mnie powierzenie swojego
„nowonarodzonego dziecka” chropowatym rękom cenzora kościelnego, który
raczej by się z nim nie pieścił, gdyż zapewne nie jest przygotowany –
jak prawie wszyscy – do nieszablonowego spojrzenia na „Powtórne
Przyjście Chrystusa”, które myliłoby mu się z przyjściem naszego Pana na
Sąd Ostateczny. Przeszkodę tę pokonałem w ten sposób, że napisałem nie
podręcznik teologii, lecz
powieść, łącząc w niej pewne
wiadomości z różnych źródeł (podałem je we wstępie) z wątkami, opartymi
na doświadczeniach z dzieciństwa oraz na pracy mojej wyobraźni. Jak
wiadomo, powieści nie podlegają cenzurze kościelnej i nie wymagają
aprobaty władzy duchownej. Poza tym powieść stwarza możliwość
oddziaływania na sferę emocjonalną czytelników, a mnie chodziło przecież
głównie o to, by bardziej przeżyli oni radosne spotkanie z „Nowym
Światem”, niż by na zimno przemyśleli jego cechy.
Drugą przeszkodą mogło być moje nazwisko, łączone przez niektórych z
fałszywymi poglądami na przyszłość Kościoła i świata, a przynajmniej z
podejrzeniami o trzymanie się fałszu. W tym wypadku uciekłem się do
zastosowania
pseudonimu „Ivan Novotny” oraz imion bohaterów,
które by odwracały uwagę od Polski. O mojej ojczyźnie pisałem jednak na
tyle pochlebnie, że niektórzy czytelnicy kręcili głowami: „To nie może
nie być Polak!” Jeśli chodzi o pochodzenie pseudonimu „Ivan Novotny”,
wyjaśniłem je w książce „Wejdź do radości”, stanowiącej drugą część
mojej powieści (pierwsza to „Z Aniołem do Nowego Świata”). Jak dzisiaj
widzę, nie okazał się on zbyt szczęśliwy w kraju, który przeżył okupację
sowiecką…
Już wkrótce zakończę swoją misję na ziemi, także pierwsza moja
książka okaże się nikomu niepotrzebna: wszyscy ocaleni sami, bez
pośrednika, poznają „Nowy Świat” i jego piękno, którego nie potrafiłem
dobrze opisać z powodu braku odpowiednich słów. Bo czyż można
zwyczajnym, codziennym językiem oddać to, co jest aż tak bardzo
odnowione, przemienione, nadzwyczajne? Nawet nie wspominałem więc w
książkach np. o swoim wyjściu ze skromnej chatki na skraju młodego lasu
(sosenki, brzózki, krzaki, wrzosy i kwiaty, kwiaty…!) wiosną, bo… cóż w
tym niby nadzwyczajnego? Jakimi słowami mógłbym oddać atmosferę tego
miejsca? Jak opisać „materię podświetloną duchem”, materię skłaniającą
do duchowych wzlotów, do radosnej kontemplacji, do fikania koziołków z
radości? Do spontanicznego szukania policzka Boga Ojca, by się do niego
przytulić i śpiewać, i dziękować, i szczebiotać w braku słów? Nie
pisałem o przedziwnym doświadczeniu „Nowego” w Lublinie, gdy szedłem z
KUL-u do biblioteki uniwersyteckiej i po drodze oglądałem całe otoczenie
zanurzone w radosnej barwnej poświacie. Najpiękniejszy był widok drzew,
otoczonych tęczową „aurą”, znaną mi z dawniejszych wizji. Taka
„przebóstwiona materia” bardziej porusza serce człowieka niż jego zmysły
i będzie, jak sądzę, wkrótce cieszyła pozostawionych na ziemi,
pobudzając ich do okazywania wdzięczności Stwórcy.
Wobec pytań o moje pseudonimy i wątpliwości, czy nie posługiwałem się
wieloma, muszę powyższe ujawnienie „powieściowego” („Ivan Novotny”)
uzupełnić o jeszcze jeden (i ostatni zarazem), mianowicie „ks. Jerzy
Nemo”. Dlaczego go używałem, wyjaśniłem w niewielkiej książeczce „Idę do
Domu Ojca”, wydanej w Michalineum w 2009 roku. Zaakceptowało ten
pseudonim zarówno Wydawnictwo, jak i Władza Duchowna, nie stawiając mi
żadnych pytań. Uważam, że mogę się nim dalej posługiwać już nie z tego
względu, że pozwala mi ukryć prawdziwe nazwisko, lecz że przypomina mi
za każdym razem słowa, użyte w Środę Popielcową: „Pamiętaj, człowiecze,
że prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Przypomina, że bez pokory nie
można podobać się Bogu… Na moich oczach w ciągu ostatnich 50 lat w
kościołach zdetronizowano Chrystusa, usuwając Go z centrum do różnych
miejsc, nie zawsze godnych, a nawet przyzwoitych. Jego miejsce zajął
człowiek na swoim „tronie”. Gdy jednak zobaczy on (wkrótce) swojego
Pana, jak ja Go widziałem, a za chwilę – jako biedny grzesznik – swój
własny „majestat” (!), zrobi się bardzo mały. W „Nowym Świecie” wszystko
i wszyscy znajdą się na miejscu dla siebie właściwym. Proszę się więc
nie dziwić, że ja już teraz, czując się „nemo” (czyli „nikim”) przed
Bogiem, staram się to miejsce zająć. A przed ludźmi…? Niech mówią i
myślą co chcą, staje mi się to obojętne.
W kilku książkach innych autorów, które przygotowałem do druku,
posłużyłem się skrótem tego pseudonimu: „ks. J.S.N.” (Jerzy Stanisław
Nemo). Jerzy to moje drugie imię z Chrztu, a Stanisław – imię z
Bierzmowania.
„OSTRZEŻENIE” – WIZJA I OCENA
Byłoby nieprawdą, gdybym swoje „wizje” łączył tylko z okresem
dzieciństwa, gdyż bardzo ważną otrzymałem około 30 lat temu. Wówczas nie
miałem jeszcze dostępu do literatury, poruszającej tzw. „Ostrzeżenie”
(wizję Chrystusa w otwierającym się niebie, otoczonego aniołami, a w
chwilę potem sąd nad każdym człowiekiem ziemi, podobny do sądu
szczegółowego po śmierci). Teraz wiem, że wydarzenie to zostało
zapowiedziane przez Matkę Bożą m.in. w Garabandal (uwaga: objawienia te
zostały uznane przez komisję biskupią za nadprzyrodzone i zgodne z nauką
Kościoła, jednak obecny biskup ordynariusz wciąż zwleka z ogłoszeniem
światu tego faktu, a od niego to ogłoszenie zależy!). Bóg pozwolił mi
przeżyć ten „mały sąd” – jak go niektórzy nazywają w odróżnieniu od
Ostatecznego – w sposób dla mnie wstrząsający! Szczegóły tu pominę –
niech pozostaną Bożą i moją tajemnicą – ograniczę się tylko do
stwierdzenia, że cały świat wokół mnie przeżywał wtedy to samo, a więc…
było to spojrzenie w przyszłość. Dziś, gdy wiem, że jest to przyszłość
bardzo już bliska, odważam się ze swojego przeżycia wyciągnąć pewne
wnioski i przedłożyć je Czytelnikom. Kto wie, czy nie pomogą one im
samym, a może i innym ludziom, odpowiednio przygotować się do tego
wydarzenia? A więc spróbuję teraz zagłębić się w nie – to właśnie
głównie
„Ostrzeżenie” (i jego bliskość!) jest tą „tajemnicą noszoną w sercu”,
wspomnianą na wstępie, prowokującą mnie do pisania niniejszego listu.
Gdzie jest prawdziwa miłość, tam i tęsknota, pragnienie spotkania,
przebywania jak najbliżej i jak najdłużej z ukochaną osobą. Tak też będą
przeżywać ten „sąd” prawdziwi uczniowie Chrystusa. To spotkanie z
Chrystusem przyniesie im najpierw wielką radość, a w chwilę potem – gdy
zobaczą całe swoje życie oczyma Boga – ogromne pragnienie oczyszczenia,
przemiany życia na lepsze, chęć dążenia do świętości w tym kształcie, w
jakim Bóg ją dla każdego zaplanował.
Kojarzę sobie to przemożne pragnienie z dwoma obrazami: z pracą
ostatnich robotników z Chrystusowej przypowieści o winnicy oraz z
duszami, które po śmierci i sądzie szczegółowym zanurzają się w czyśćcu.
Robotnicy, wynajęci przez gospodarza wieczorem, po całym dniu
bezczynności, wdzięczni mu za zatrudnienie rzucają się do pracy z taką
ochotą, radością, nakładem sił, że w tej jednej godzinie zarabiają tyle,
co inni przez cały dzień pracy. Dusze czyśćcowe, poznawszy przez
mgnienie oka swoje miejsce w Niebie oraz niedoskonałości, które je od
niego oddzielają, rzucają się w otchłań czyśćca z wielką ochotą, i to
mimo czekających je cierpień. Podobnie postąpią „robotnicy” tej
szczęśliwej epoki Ducha Świętego i Maryi Zwycięskiej, epoki królowania
Jezusa w sercach ludzi świata: rzucą się do pracy nad sobą i do
okazywania miłości Bogu, który do tej pory nie zawsze zajmował w ich
życiu pierwsze miejsce.
Mogę tu dołączyć także trzecie skojarzenie, wzięte z życia
rodzinnego. Mały psotnik spodziewa się kary i przed nią się chowa,
jednak w końcu wychodzi z ukrycia i zamiast groźnej miny rodzica widzi
jego uśmiech i pogrożenie palcem. To go ośmiela do rzucenia mu się w
objęcia, przeproszenia i wyruszenia z zapałem do naprawienia szkody lub
zaniedbań. Słucha, już bez lęku, rozlegających się za nim słów: Mały
urwisie, bierz się do roboty i nie pokazuj mi się na oczy, dopóki tego
nie zrobisz!
Na wątpliwość: czy to możliwe, by Chrystus-Sędzia zachował się w tym
momencie podobnie jak ów rodzic wobec swoich krnąbrnych dzieci, którymi
my jesteśmy? – w oparciu o swoje doświadczenie mogę odpowiedzieć: tak,
właśnie tak z nami postąpi! Chociaż będzie to prawdziwy sąd, gdyż
uświadomimy sobie nawet miejsce, na które zasłużyliśmy i w którym byśmy
się wtedy znaleźli w razie natychmiastowej śmierci, jednak… nasz Sędzia
będzie dla nas ogromnie miłosierny, a nie sprawiedliwy jak w momencie
śmierci! Wprawdzie będzie to sąd podobny do tego po śmierci, jednak
smutek zmiesza się z radością, która zwycięży i da nam, „urwisom”, nowe
siły i zapał do pracy nad sobą, do jak najlepszego pełnienia swojego
powołania.
Już samo poznanie tego powołania oraz przebytej drogi będzie dla
wielu łaską, gdyż do tej pory mieli poważne wątpliwości, czy obrali
właściwą drogę, czy posuwają się naprzód, czy podobają się Bogu.
Zaniepokojeni o czystość swojego sumienia i o owoce dawnych spowiedzi
(może zabrakło w nich szczerego żalu lub dostatecznie mocnego
postanowienia poprawy?) – otrzymają światło w tej sprawie i,
ewentualnie, możliwość „korekty”. Ci, którzy byli zagubieni wśród spraw
błahych, przyziemnych, nieistotnych, osaczających ich jak pajęczyna
złowionego owada – marnowali życie, lecz nie umieli znaleźć wyjścia z
tej sytuacji – nagle zobaczą jakby światło w tunelu i rzucą się w jego
kierunku. Obciążeni nałogami, zniewoleni, smutni, przegrani we własnych
oczach, nagle zobaczą, że Bóg ich kocha i na nich liczy, i zapragną
odpowiedzieć Mu swoją wielką miłością. Krzątający się na „śmietniku
życia”, odrzuceni, wzgardzeni usłyszą z radością głos Boga: jesteście
dziećmi Króla Nieba i Ziemi, poznajcie swoją godność, cieszcie się
życiem doczesnym i wiecznym! Od lat cierpiący bez nadziei na poprawę
sytuacji nagle usłyszą: jesteście błogosławieni, uzdrawiam was i
oczyszczam, daję wam nową ziemię, bez kredytów, długów i
niesprawiedliwości, podobną do raju – wejdźcie do niej!
Reakcja wielu ludzi na dar poznania rzeczywistości oczyma Boga będzie
dość gwałtowna. Ci, którzy kochali bliźnich, lecz nie byli przez nich
kochani i cierpieli z tego powodu – nagle znajdą się w ich objęciach i
popłyną łzy szczęścia w miejsce gorzkich łez smutku. Ci, którzy rozstali
się z różnych powodów (choć może ślubowali sobie, że się nie opuszczą) –
będą się odszukiwać, choćby na krańcu świata, i okazywać sobie szczerą
miłość, zabliźniającą zadane rany. Ci, którzy zobaczą, że uniknęli
piekła dzięki modlitwom i cierpieniom wielu dusz-ofiar – zechcą dobrze
wykorzystać dane im „drugie życie”. Złodzieje i malwersanci – zechcą
wynagrodzić szkody jednostkom i społeczeństwu, a ci nawróceni, którzy
współdziałali w złu z innymi – zapragną ratować wspólników grzechu i
pomóc im w uświęceniu. Podsumowując: da się zauważyć ogromna krzątanina
wokół spraw Bożych, szlachetnych i pięknych, nadrabianie zaległości,
rozmodlenie, radość i wdzięczność Bogu, udzielająca się nawet tym,
którzy dopiero będą się budzić z obojętności, oziębłości i bylejakości. A
księża…? „Synowie Lewiego”, przetopieni i „oczyszczeni jak złoto”,
umierać będą ze zmęczenia, oblężeni w konfesjonałach!
Czy wszyscy się obudzą i zechcą pójść drogą największego przykazania
miłowania Boga i bliźniego? Niestety nie! Do tych, którym nie wystarczy
„Ostrzeżenie” do nawrócenia, będą należeć ludzie zaprzedani szatanowi, a
takich jest, niestety, wielu w dzisiejszym świecie – masonów i
satanistów trzeba liczyć na miliony. Otoczeni ludźmi im podobnymi,
przyzwyczajeni do towarzystwa szatana, który w nich mieszka przez grzech
odrzucenia Boga, syci bogactw „na długie lata”, oto jak zareagują na
wizję uśmiechającego się do nich Chrystusa, zapraszającego do swego
Królestwa: z miejsca odpowiedzą NIE! A gdy potem pokaże im konsekwencje
takiego wyboru, a właściwie odrzucenia (nie On ich odrzuci, lecz oni
Jego!) – zatną się jeszcze bardziej w swym uporze. „Ostrzeżenie” nie
tylko nie zmobilizuje ich do poprawy życia, lecz wprost przeciwnie:
napełni wściekłością właściwą ich panu, nienawiścią do wszystkiego co
Boże i święte, żądzą niszczenia wszelkiego dobra, prawdy, piękna. Będą
jak szerszenie, których gniazdo ktoś śmiał naruszyć, i rzucą się na
śmiałka z całym swym śmiercionośnym jadem i impetem. Oni to staną się
prześladowcami Kościoła i jedne jego dzieci zabiją, inne zaś zmuszą do
ucieczki i życia w ukryciu – na szczęście niezbyt długiego, gdyż Bóg
wkrótce zabierze zdeprawowanych z tej ziemi (może lepiej powiedzieć:
szatan za Bożym przyzwoleniem). „Trzy dni ciemności” mają zadecydować o
ich wiecznym losie, który sami sobie zgotują, ufając szatanowi. Tak,
ufając temu, któremu ufać nie powinni, gdyż zawsze jest i będzie kłamcą.
On to łudzi ich obietnicą wiecznego szczęścia, a oni twierdzą, że skoro
na ziemi mu służyli, a nawet oddali swoją duszę, mogą się spodziewać,
że i po śmierci „krzywdy im nie zrobi”. Na ogół ani ludzie, ani nawet
Bóg nie potrafi wyprowadzić ich z ciemności na światło, skoro ciemność
umiłowali (por. J 3,19). Jedyne, co Bóg może dla nich uczynić, to
uszanować ich wybór i przypieczętować go na wieki. Jakąś nikłą szansę
zbawienia niektórzy z nich jednak mają, o czym niżej.
„ZIEMSCY ANIOŁOWIE KRAWĘDZI” A DUSZE OZIĘBŁE
Już widzę zdumienie niektórych spośród moich Czytelników: skoro jedni
zapragną być wtedy lepszymi, a inni zatną się w uporze i odrzucą podaną
im przez Boga rękę, po co nawołuję do „akcji ratunkowej” – szybkiej i
heroicznej (zob. moje
Słowo z Mszy św. za Przyjaciół oraz
Iskra z Polski)?
Już odpowiadam. Spojrzeniem swoim objęliśmy dotychczas jakby „dwa
bieguny” sobie przeciwne, na których znajdują się zdecydowanie dobrzy
oraz pogrążeni w złu. Pomiędzy nimi jednak znajduje się „prawie
bezwładna masa”, a więc ludzie wciąż niezdecydowani, ani zimni ani
gorący – letni. Pozornie wydawałoby się, że na widok Chrystusa oraz
stanu swojej duszy nie powinno im być zbyt trudno zapłonąć gorliwością o
Bożą chwałę i pragnieniem dążenia do świętości. Pozory jednak mylą, a
balansującym jakby na linie nad wieczną przepaścią może być łatwiej do
niej wpaść, niż poszybować ku Niebu. O nich to mówił Pan Jezus świętej
Faustynie (
Dzienn. 1228,1229,
Nowenna do Miłosierdzia Bożego) i podał modlitwę za nich:
Dzień dziewiąty.
Dziś sprowadź mi dusze oziębłe i zanurz je w przepaści
miłosierdzia mojego. Dusze te najboleśniej ranią serce moje. Największej
odrazy doznała dusza moja w Ogrójcu od duszy oziębłej. One były
powodem, iż wypowiedziałem: Ojcze, oddal ten kielich, jeżeli jest taka
wola Twoja. – Dla nich jest ostateczna deska ratunku uciec się do
miłosierdzia mojego.
Jezu najlitościwszy, któryś jest
litością samą, wprowadzam do mieszkania najlitościwszego Serca Twego
dusze oziębłe, niechaj w tym ogniu czystej miłości Twojej rozgrzeją się
te zlodowaciałe dusze, które podobne [są] do trupów i takim Cię wstrętem
napawają. O Jezu najlitościwszy, użyj wszechmocy miłosierdzia swego i
pociągnij je w sam żar miłości swojej, i obdarz je miłością świętą, bo
Ty wszystko możesz.
Ogień i lód razem nie może być złączony,
Bo albo ogień zgaśnie, albo lód będzie roztopiony.
Lecz miłosierdzie Twe, o Boże,
Jeszcze większe nędze wspomóc może.
Ojcze Przedwieczny, spójrz okiem miłosierdzia na dusze oziębłe, a
które są zamknięte w najlitościwszym Sercu Jezusa. Ojcze miłosierdzia,
błagam Cię przez gorzkość męki Syna Twego i przez trzygodzinne konanie
Jego na krzyżu, pozwól, aby i one wysławiały przepaść miłosierdzia
Twego…
Właśnie te „dusze oziębłe” możemy i powinniśmy ratować i doprowadzić
do tego, by jako tonące mogły się uchwycić, wspomnianej przez Pana
Jezusa, „deski ratunku”, co może być dla nich bardzo trudne! Uważały
siebie za dobre, „przeciętnie dobre”, a tu nagle staną w prawdzie o
sobie i o ranionym przez siebie Chrystusie! Będą więc musiały wspiąć się
od rozpaczy, która jest grzechem przeciwko Duchowi Świętemu i prostą
drogą do piekła, aż na wyżyny ufności, pokładanej w Bożym Miłosierdziu.
Lód ma stać się ogniem, jak pisze św. Faustyna, co tylko ludzkimi siłami
dokonać się nie może. I to nie w jakimś dłuższym czasie, lecz w
momencie „Ostrzeżenia”, czyli sądu nad ludźmi ziemi!
Dlaczego aż tak
trudne może być wtedy ich nawrócenie? Jak to możliwe, że nawet wielu z tych, którzy doświadczą tego spotkania, wizji, sądu,
wcale nie nawróci się?
Może tak być dlatego, że antychryst i fałszywy prorok posłużą się
środkami przekazu oraz opiniami swoich „ekspertów”, by ludzi przekonać,
że to wstrząsające przeżycie nie wymaga poważnego traktowania, nagłej
przemiany życia, że na razie trzeba odczekać i spokojnie robić swoje, a
nie „destabilizować życia swojego, swoich bliskich, lokalnej
społeczności”. Będą wołać: „Poczekajcie, ochłońcie, dojdźcie do
równowagi, a potem pomyślicie co dalej!” Chętnie zaliczą „Ostrzeżenie”
do marzeń sennych, do gry wyobraźni, a może do serii „spotkań nie z tej
ziemi”. Kto ich posłucha, popełni straszny błąd i z każdym dniem będzie
coraz dalej od szczerego żalu i poprawy życia, a w końcu może stanąć na
pozycji przeciwnej: zacznie wyśmiewać nawróconych i pobożnych, a potem…
nawet ich prześladować i niszczyć! Ci zaś staną się tak łagodni,
rozmodleni, gotowi na wszelkie ofiary z miłości do Boga, że nie zechcą
walczyć o swoje ocalenie. Dobrze będzie, jeśli zdecydują się na ucieczkę
lub ukrycie się.
Inny powód tego, że się nie nawrócą, to brak odwagi i ufności,
koniecznej do uchwycenia się, jak kotwicy, podanej im przez Jezusa ręki.
Kto żył z dala od Niego, gardził Jego nauką i Kościołem, a nawet z nim
walczył, kto żył w ciemnościach grzechu i innych w nie wciągał, zachować
się może jak syn marnotrawny z Jezusowej przypowieści. Spróbujmy teraz
przeanalizować jego postawę w różnych momentach „życiowej przygody”.
W przypowieści ojciec czeka w domu, a tylko wygląda na drogę. Tym
razem jednak Bóg uczyni coś wyjątkowego: „wyjdzie z domu” na
poszukiwanie marnotrawnego (są nim wszyscy ludzie świata) i ten będzie
mógł Go zobaczyć. Wyobraźmy więc sobie, że to spotkanie następuje w
drodze do złudnej krainy szczęścia dla bogaczy. Syn, zaskoczony przez
ojca w drodze, rzuca się do ucieczki myśląc: „Stary nie da mi pożyć!
Jego niedoczekanie! Teraz ja wiem, jak się urządzić, nareszcie się od
niego uwolniłem!”
Następne spotkanie następuje w domu nierządnicy. Syn znowu ucieka, bo
ojciec chce mu pokrzyżować „dobre zainwestowanie pieniędzy”! I dalej
ucieka, izoluje się od poszukującego go ojca wiele razy na różnych
etapach poszukiwania ziemskiego szczęścia.
Gdy wpadł w biedę, pozostaje mu już tylko pasienie świń, a nawet
odpędzany jest od świńskiego koryta. Co za hańba dla Żyda, traktowanego
gorzej niż „nieczyste” zwierzęta! Hańba, ale i głód, i cierpienie, które
dla wielu może być ostatnią deską ratunku dla ich nawrócenia. Może już
zmiękło jego serce? Na świńskim pastwisku pojawia się ojciec, ale…
zastaje syna na tyle pogrążonego w rozpaczy, że nie ma do niego żadnego
dostępu: ten nie chce go słuchać, a na wszelkie próby zbliżenia,
serdecznego objęcia, odpowiada opryskliwością i gniewem. Takim ludziom
złe duchy łatwo wykrzywiają obraz Boga jako dalekiego, nieprzystępnego,
obojętnego na ich los, a nawet mściwego, więc nie potrafią się do Niego
zwrócić w modlitwie, a tym bardziej zaufać Mu i chcieć zacząć pełnić
Jego wolę.
Gdy głód staje się nieznośny, syn podejmuje decyzję i wyrusza w
kierunku domu, ale, niestety, tylko z egoizmu, nie mając innego wyjścia!
Wracając, wcale nie myśli o ogromnym cierpieniu swojego ojca, za
spowodowanie którego trzeba bardzo żałować, przeprosić, odpokutować,
lecz o zaspokojeniu swoich własnych potrzeb: może uda mu się ukradkiem
wmieszać pomiędzy sługi i najeść się do syta, zamiast cierpieć głód i
poniżenie. Trwa więc ciągle w stanie odrzucania, a może omijania ojca, i
jest upokorzony i wściekły, gdy nagle ten wychodzi mu na spotkanie!
Wcale nie chciał dać mu dostępu do swojej biednej przeszłości, lecz
będzie to nieuniknione – będzie teraz osądzony (w naszym wypadku chodzi o
sakrament pokuty w warunkach zwyczajnych, a o „prześwietlenie sumienia”
w „Ostrzeżeniu”), więc chętnie rzuciłby się do ucieczki, a powstrzymuje
go tylko głód. Miłość ojca, pełna tęsknoty za nim, jest dla niego czymś
obcym i niezrozumiałym: „agresywna” w tym wybiegnięciu mu naprzeciw,
mocnym uścisku, zamknięciu ust próbującemu się usprawiedliwiać
winowajcy, wybaczeniu wszystkiego, zorganizowaniu hucznej zabawy.
Możemy przypuszczać, że wielu takich marnotrawnych synów nie spojrzy
przychodzącemu w chwale Jezusowi w oczy, nie pozwoli „objąć się za
szyję” i uścisnąć, zwłaszcza na widok swego zmarnowanego życia, lecz
wprost przeciwnie – zawoła do gór: „Padnijcie na mnie!”, a do pagórków:
„Przykryjcie mnie!” i odizolujcie od przenikliwego wzroku Jezusa! (por.
Łk 23,30). I tym właśnie ludziom, stającym w ten sposób na krawędzi
wiecznego potępienia, możemy właśnie my przyjść z pomocą, jeśli
(zwłaszcza teraz – pod koniec okresu Bożego Miłosierdzia) za nich
będziemy się modlić i Bogu ofiarować swój codzienny krzyż, a może nawet
swoje męczeństwo za wiarę, do którego niektórzy z nas będą powołani.
Z „Kalendarza Anielskiego”, obecnie niedostępnego, zapamiętałem (pod jaką datą umieszczony – nie pamiętam) opis
Anioła Krawędzi:
jest olbrzymem, mocarzem, bez przerwy czuwającym na granicy życia i
śmierci, między ziemią a krawędzią piekła, do którego wpadają dusze
grzeszników. Gdy tylko jakiś najmniejszy pretekst na to pozwala, gdy
horda piekielnych duchów nie ma jeszcze ostatecznego pozwolenia na
porwanie duszy jako „swojej”, rzuca się jej na ratunek i porywa ją z tej
krawędzi wzwyż, z ciemności ku światłu, w kierunku Wiecznej Światłości.
Łatwo się domyślić, że dusza ta nagle otrzymuje największą z łask:
szczery żal za grzechy, wystarczający do zbawienia.
Kojarzy mi się ta służba Anioła Krawędzi z naszą, z wykorzystaniem
przez dusze-ofiary wszelkich możliwości, by ratować ginących. Jest to
specjalne powołanie, niełatwe i ogromnie odpowiedzialne, a nawet
niezastąpione wobec zbliżającego się „Ostrzeżenia”. To porównanie
pozwala mi nazwać dusze-ofiary „
ziemskimi aniołami krawędzi”!
W DWUSZEREGU ZBIÓRKA! NA RAMIĘ BROŃ!
Może i Ty, Drogi Czytelniku, rozpoznasz u siebie to powołanie…? Może razem staniemy
W PIERWSZYM SZEREGU tych,
na których ostatnie ofiary czeka Niebo, by już zamknąć jedną kartę
dziejów, a przystąpić do otwierania następnej? Czy nie płonie w Tobie
ogień ofiary – gorące pragnienie poświęcenia się za miliony grzeszników?
Nawet jeśli do tej pory Twoje serce nie otwierało się aż tak szeroko –
miałeś wątpliwości, czy Twoja ofiara „wystarczy” nawet tylko za kogoś z
członków Twojej rodziny – to teraz wiedz, że w ostatnich chwilach
starego świata jest inaczej: Twoja ofiara, jeśli złączysz ją z Ofiarą
Chrystusa, może być ratunkiem dla ogromnej rzeszy ludzi! Czy kropla
wody, wpuszczona do oceanu, nie staje się oceanem? Podobnie jest z naszą
„kroplą” ofiarnej miłości, gdy nasz Pan złączy ją ze swoją miłością i
zaniesie cały „ocean” przed tron Ojca Niebieskiego. Jezus nie porwie
jednak tej „kropli” przemocą, lecz z wdzięcznością przyjmie ofiarowaną.
Ojciec Niebieski nie pozwoli Mu na powtórne złożenie siebie samego w
ofierze krzyżowej, choć Miłość jest gotowa na wszystko, jednak czeka na
nasze ofiary.
A co będzie – zapytasz – jeśli Bóg weźmie moją ofiarę „na poważnie” i
zechce dać mi łaskę męczeństwa? Jest to tak wielka łaska – odpowiem –
że warto jej pragnąć, chociaż nie zawsze łatwo o nią prosić… Jeśli
pozwolisz Duchowi Świętemu swobodnie modlić się w Tobie, łatwiej ją
otrzymasz, szczególnie dzięki Jego darom męstwa i mądrości. Męstwo
napełnia nas odwagą, porywa serce do wielkich czynów, pobudza do
heroizmu, zaś mądrość pozwala na wszystkie ziemskie rzeczy i sprawy
patrzeć pod kątem wieczności, a więc we właściwej perspektywie: to, co
najważniejsze, umieścić na pierwszym planie.
Skoro już wiesz, że to ja jestem autorem książki „Wejdź do radości”,
powiem Ci bez ogródek, że ostatni jej rozdział zawiera opis… mojej
własnej śmierci! Szczegóły tego opisu nie są istotne – może to być nóż, a
może kula z pistoletu – ważne jest to, że krótki ból konającego, do
tego złagodzony przez Anioła Stróża, w jednym momencie zamienia się w
Wieczną Radość! I do tej Radości drży już teraz moje serce, odliczam
miesiące, które mnie od niej dzielą. To, że umieściłem tę scenę w
pobliżu końca świata, wcale nie znaczy, że to jest jej właściwe miejsce.
Wprawdzie będzie to wtedy czas męczenników (ostatnich, gdyż nikt już do
czyśćca nie pójdzie – nie będzie go, lecz wszyscy muszą oczyścić się na
ziemi), jednak i teraz nadchodzą dni męczeństwa wielu. Padną oni, jak
wspomniałem, pod ciosami tych, którzy po „Ostrzeżeniu”, zamiast się
nawrócić, jeszcze mocniej przylgną do szatana i staną się jego sługami, a
ich prześladowcami.
Jednak nawet i dla tych nieszczęsnych prześladowców będzie jeszcze
ostatnia szansa. Otóż miłość ich ofiar – ludzi przez nich
prześladowanych – dzięki łasce Boga może stopić ich lód i zamienić w
ogień. Mówią święci, że nikt nie może otrzymać od Boga tak wielkiego
naręcza łask, jak ofiara dla swojego prześladowcy, jeśli tylko za niego
prosi; jak Szczepan dla Szawła, uczestniczącego w zadawaniu mu śmierci.
To dlatego na samym wstępie do tego listu zamieściłem parafrazę słów
Pana Jezusa: „Nikt nie ma większej miłości niż ten, kto życie swoje
oddaje za swoich przyjaciół” – za tych, którzy są nimi dzisiaj, ale i za
tych, którzy będą nimi w przyszłości, a
dzisiaj są jeszcze wrogami!
O moi Przyjaciele-zabójcy, bliżsi mi z każdym krokiem, który prowadzi
Was do mnie! Choć tego nie wiecie, swoim czynem weźmiecie udział w
przygotowaniu wszystkiego na moje największe święto – na dzień mojego
„wniebowzięcia”! To prawda, że od lat modliłem się za Was i teraz to
czynię. Widziałem Wasze twarze na swoim pogrzebie. Obiecuję Wam, że gdy
opuścicie ziemię, razem z Waszymi Aniołami Stróżami i innymi bliskimi z
radością wyjdę Wam na spotkanie, poprowadzimy Was wspólnie do Bramy
Nieba!
Drogi Czytelniku, możesz stanąć wobec pytania: po czym mógłbym
poznać, że ta właśnie łaska Boża – łaska przeistoczenia się w „anioła
krawędzi”, a może nawet męczeństwa za wiarę – może stać się moim
udziałem? Na to pytanie nie potrafię Ci odpowiedzieć, gdyż Bóg nie
posługuje się jednym szablonem w odniesieniu do wszystkich swoich
dzieci. Jeśli zapytasz Go o to, z pewnością otrzymasz Jego wyraźną
odpowiedź, choć w swoim czasie. Ja otrzymałem ją wiele razy i na różne
sposoby. Prosiłem nawet o jej potwierdzenie przez „pieczęć Ducha
Świętego – pieczęć tęsknoty”, i taką też otrzymałem. Muszę przyznać, że
powaliła mnie! To już nie było to młodzieńcze odpływanie w „różową dal”,
choć i tamto było porywające, lecz tak strasznie mocne pragnienie
Nieba, że noc stała się dniem, a ziemskie życie – wprost niemożliwym!
Dobrze, że trwało to tak krótko, gdyż nie potrafiłbym z tym żyć, a więc i
w tej chwili pisać! Rozumiem teraz błaganie świętego Ignacego z
Antiochii, wiezionego na śmierć do Rzymu (na arenie cyrkowej miał być
zabity przez dzikie zwierzęta), by nikt nie modlił się o jego ocalenie,
gdyż dla niego „ocaleniem” była już tylko… upragniona śmierć! „Pozwólcie
mi żyć” – znaczyło dla niego: „Pozwólcie mi umrzeć”. Czyż zresztą
podobnych słów nie wyszeptał bł. Jan Paweł II w ostatnich ziemskich
godzinach?
Jedną z najwyraźniejszych oznak takiego powołania może być przemożne
pragnienie uratowania wielkiej (jak największej!) liczby dusz od
wiecznej śmierci. Nie wystarczy (w tym wypadku) chcieć tylko włączyć się
do szeregu dusz-ofiar, to znaczy tych, którzy po prostu siebie składają
Bogu w ofierze (bez jakiegoś ukierunkowania swojej ofiary), gdyż do
takiej ofiary powinni dojrzeć absolutnie wszyscy ludzie! To właśnie ona
sprawia, że zaczynają oni uczestniczyć w kapłaństwie powszechnym,
zobowiązani przykazaniem do miłowania Boga ze wszystkich swoich sił i
możliwości. Trzeba tu zaznaczyć, że wielu, niestety, wcale nie dojrzewa
na ziemi do takiego pełnego ofiarowania się Bogu z miłości; osiągają to
dopiero wówczas, gdy muszą rzucić się po sądzie w otchłań czyśćca. Tam
jednak ich ofiara już nikomu, poza nimi samymi, raczej pomóc nie może, a
więc
nie uczyni z nich apostołów, gdyż to jest możliwe
tylko na ziemi.
Tak, tylko i wyłącznie tu i teraz można stać się apostołem Jezusa i
przystąpić do połowu dusz… siecią własnej za nie ofiary (choć nie jedyna
to sieć). I powtarzam: jeśli ktoś rozpozna teraz w sobie nie tylko
ogień miłowania Boga w sposób ofiarny, ze wszystkich sił, ale także
ogromne pragnienie przyprowadzenia do Niego wielu za cenę własnej ofiary –
może przypuszczać, że został zdobyty dla Bożej Sprawy.
Najprawdopodobniej będzie więc teraz prowadzony przez Ducha Świętego w
kierunku najbardziej wzniosłej służby i najwspanialszego ze wszystkich
powołań.
– Czy co do samego siebie – jesteś tego pewien? – może ktoś zapytać…
Ofiarowałem się Bogu w tej intencji już dawno temu, może przed 35 laty, i
odnoszę wrażenie, że moja ofiara została przyjęta. Nawet nabieram
pewności. Czekając na Swój Dzień, czuję się coraz bardziej wolny i
szczęśliwy. Co zaś do sposobu, w jaki moja dusza opuści ten świat – tak,
jestem go pewien, choć szczegóły nie są tu istotne. Jeśli chodzi o czas
– nie mam tej pewności, i pewno nikt mieć jej nie będzie. Czyż nasz Pan
nie porównał siebie do złodzieja, który zaskakuje w nocy swoim
przyjściem? Mimo jednak braku tej pewności, z wielką nadzieją i radością
odliczam już miesiące, które dzielą mnie od tego najwspanialszego i
najbardziej uroczystego dnia mojego ziemskiego życia!
Czy może być jednak tak, że kogoś ogarnie takie przemożne pragnienie i
uzna w nim łaskę Bożą, jednak ofiara jego nie zostanie przez Boga
przyjęta, tzn. nie umrze śmiercią męczenników?
Pytanie zostało źle postawione: nie istnieje nawet najmniejszy
okruszek miłości, który by nie był przez Boga dostrzeżony, przyjęty i
doceniony, gdyż… On patrzy w serce! Patrzy w nie zarówno tam, gdzie
chodzi o miłość, jak i o jej zaprzeczenie (np. „cudzołóstwo w sercu” pod
wpływem pożądliwych spojrzeń, napiętnowane przez Pana Jezusa). Istnieją
dwa rodzaje męczeństwa: męczeństwo krwi i męczeństwo pragnienia
(inaczej: w pragnieniu). To drugie, najczęściej dłużej trwające, nawet
całymi latami, może być nie mniej zasługujące niż pierwsze! Jeśli ktoś
spala się powoli jak świeca, dzień po dniu, a przy tym spala się w
ofierze za nawrócenie grzeszników, jak Bóg mógłby nie przyjąć jego
ofiary?! Bardzo ceni ją sobie na ziemi i sowicie wynagrodzi w wieczności
– kto wie, czy nie postawi jej na równi z ofiarą znanych apostołów i
męczenników.
Tak więc dusze-ofiary, nie mające pewności, do którego z tych dwóch
rodzajów męczeństwa zostały powołane, niech mężnie i cierpliwie niosą
swój codzienny krzyż, ale warunek: niech rozszerzą teraz swoje serce na
całe miliony zagrożonych dusz, a swoją „sieć rybacką” niech reperują,
przeplatają i wiążą, aż będzie się nadawała do
wielkich połowów. Ta „sieć” to
nadzieja.
Właśnie od niej zależy obfitość połowu dusz, i tylko ona daje się
zanurzyć w Oceanie Bożego Miłosierdzia – tego Miłosierdzia, które chcemy
wyjednać dla grzeszników.
Od wielu Czytelników, powołanych do tego, by otrzymać wielką łaskę
życia w „Nowym Świecie”, Bóg oczekuje w tej chwili stawania się
„aniołami krawędzi” przez wejście na drogę męczeństwa w pragnieniu.
Pewną pomocą w tym względzie może być moja książka „W Szkole Krzyża”, na
końcu jej pierwszego tomu zamieściłem nowennę przed dniem ofiarowania
się Bogu za zbawienie bliźnich. Wykorzystały ją już przez lata tysiące
ludzi, a wielu z nich ponawia tę nowennę co roku, traktując ją jako
przygotowanie się do Wielkiego Piątku, kiedy to dusze-ofiary ponawiają
swój akt oddania się Bogu. Kto się „przegryzie” przez tę nowennę,
złożoną z rozmyślania i modlitwy na każdy dzień, może mieć ułatwioną i
decyzję, i drogę, jeśli na nią wstąpi. Ja zaś obiecuję, że wszystkich
kroczących tą drogą będę wspierać codziennym błogosławieństwem o
godzinie 15-tej, włączę także ich intencje w Mszę świętą za wszystkie
dusze-ofiary świata w Wielki Czwartek, a więc w ostatnim dniu nowenny, a
w wigilię Wielkiego Piątku. W tym roku nowenna przed Wielkim Piątkiem
rozpoczyna się 28 marca.
Ziemscy „aniołowie krawędzi”, którzy z jakichś względów nie chcą lub
boją się stanąć w pierwszym szeregu dusz-ofiar, powinni znaleźć sobie
miejsce…
W DRUGIM SZEREGU! Mają oni pracować i walczyć, i to teraz z największym poświęceniem, przynajmniej
bronią modlitwy.
Rodzaj tej modlitwy wskazywało nam Niebo wiele razy: jest nią przede
wszystkim Msza święta, adoracja Najświętszego Sakramentu, Różaniec,
Koronka do Miłosierdzia Bożego, zanurzanie grzeszników we Krwi
Chrystusa. (Co do naszego codziennego Różańca – to właśnie on,
pozbierany z całego świata, ma stać się tym łańcuchem, którym związany
zostanie przez Anioła Apokalipsy szatan, by „
nie zwodził narodów”).
Jeśli nawet ktoś te modlitwy praktykował, niech w tej chwili na nowo
przemyśli, razem ze mną, ich cechy i zasięg. Proszę mi jednak wybaczyć,
że będzie to zaledwie kilka uwag, a mogłaby być cała książka!
Wielu skarżyło się na trudności w pełnym uczestnictwie we Mszy
świętej. Udzielałem prostej rady: nie traktuj jej jak swoich modlitw
osobistych w domowym zaciszu i nie próbuj się „skupiać”, bo to jest
trudne, lecz wprost przeciwnie – „rozprosz się”, i to maksymalnie, na
cały świat! Weź w swoje dłonie ludzi wokoło, swoje środowisko, ojczyznę,
całą kulę ziemską, i podnoś z ufnością, miłością, mocą ku Niebu, ku
Ojcu przez Chrystusa w Duchu Świętym. Gdy będziesz prosić za miliardy
ludzi, wszystkim Bóg udzieli łaski w obfitości, gdyż On nie jest
ograniczony w swoich darach – nigdy Mu ich nie zabraknie, a każdego
człowieka kocha całą swoją miłością. To samo dotyczy innych modlitw,
jeśli tylko wypływają z serca.
Nie za bardzo wierzmy w „automatyzm” modlitw, nieraz połączonych z
kuszącymi obietnicami i ze szczegółowym wyliczeniem „przydziału łask”,
gdyż trzeba na to spojrzeć nieco inaczej. Skutek każdej modlitwy zależy
przede wszystkim od miłości, ufności, bezinteresowności, z jaką z serca
wypływa, a niekoniecznie od ilości, a nawet jakości słów. Dwie osoby
mogą odmówić tę samą modlitwę, ale każda zrobi to inaczej, w innym
duchu, z innym zaangażowaniem, z różnym stopniem zanurzenia w łasce
Bożej, więc i jej skutki mogą być różne. Poza tym strzeżmy się modlitw,
nie posiadających aprobaty władzy duchownej, gdyż właśnie ta władza ma
jakby „klucz” do skarbca Bożych łask, udzielanych Kościołowi. Nie dziwmy
się więc temu, że biskupi nie zgadzają się na drukowanie nowych modlitw
bez ich aprobaty. Chodzi tu nie tylko o uniknięcie błędów teologicznych
i dziwolągów, lecz i o obfite czerpanie właśnie z tego skarbca.
Jest prawdą, że nasze modlitwy będą się nam nieraz wydawać nijakie,
słabe, mało skuteczne, a i piekielne duchy będą nam je zakłócać i
zniechęcać nas do nich. Weźmy jednak pod uwagę, że o ile na prośby o
czyjeś zdrowie czy ziemską pomyślność Bóg może nie odpowiadać, bo
niekoniecznie jest to dla nas korzystne, to na modlitwę o czyjeś
nawrócenie, uświęcenie, zbawienie – „musi” odpowiedzieć, i to zawsze i
bez wyjątku, choć w swoim czasie, a nie naszym! Ten „przymus” wynika z
Jego nieskończonej miłości do każdego Jego dziecka i na gorącym
pragnieniu uczynienia go szczęśliwym. Pamiętajmy jednak o dwóch ważnych
rzeczach: że zbawienie jednych Bóg uzależnił od
apostolstwa innych, by tym innym stworzyć pole do zasług, jak też o tym, że udziela z obfitości swoich darów na miarę
ufności w Nim pokładanej.
A teraz… najwyższy czas – godziny są policzone! – byśmy rzucili się z
bronią modlitwy na ratunek już nie tylko swoim znajomym, nie tylko
swojej ojczyźnie (piszę to jako członek Krucjaty Różańcowej za Ojczyznę,
jednak z mocą powtarzam:
nie tylko Ojczyźnie!), gdyż niedługo –
jak gdzie indziej wspominam – apokaliptyczny Anioł z Kadzielnicą
zakończy swoją misję przed tronem Boga. Gdy już ostatnia modlitwa z
ziemi zostanie przyjęta, dym kadzidła przestanie się unosić, Bóg
wyciągnie swą sprawiedliwą dłoń nad ziemią. Gdy jeszcze na razie ten dym
się unosi, gdy trwa okres Bożego Miłosierdzia, spieszmy się! Poszerzmy
swoje serce i nie bójmy się prosić o nawrócenie, zdobywać dla Boga
bardzo wielu serc,
jak ci z „pierwszego szeregu”, którzy ofiarują się Bogu „za nawrócenie
milionów”. I oby do tej „akcji ratunkowej” przystąpili teraz
wszyscy!
Jak jednak do nich dotrzeć w obecnej sytuacji? Kto tylko może, niech
werbuje ochotników do naszej armii, wskazuje lekturę, podsuwa argumenty,
przyświeca własnym przykładem.
Jeśli, Drogi Czytelniku, zaczynasz myśleć o włączeniu się do tego „drugiego szeregu”, trzeba, byś nabrał
zapału i ducha ofiarności.
Zanurz więc swoje serce… może najpierw w „lodzie”, a potem w „ogniu”:
przeczytaj opis jakiegoś doświadczenia piekła (np. św. Faustyny, św.
Jana Bosko, Łucji z Fatimy, Józefy Menendez, siostry M. z W.), a potem
Nieba (również św. Jana Bosko – jego spotkanie ze św. Dominikiem Savio, a
może pilota Dale Blacka z książki „Lot do Nieba” czy Don Pipera z „90
minut w Niebie”, obie wydawn. Polwen). Po takiej „duchowej kąpieli”
jaśniej sobie uświadomisz niezastąpione zadanie „ziemskiego anioła
krawędzi” wobec zbliżających się do skraju wiecznej przepaści tych,
których powołaniem jest wzlecieć ku Wiecznemu Szczęściu. Wtedy z ogromną
ufnością w Boże miłosierdzie natychmiast zajmij swoje miejsce przy tej
„krawędzi” i działaj, dopóki to możliwe! Owoce poznasz w przyszłości, a
teraz… być może doznasz wielu przeszkód i zniechęcenia, lecz one mogą
być tylko potwierdzeniem ważności Twojej misji. Im bardziej piekło
dostanie po głowie (i będzie tracić swoje ofiary), tym bardziej będzie
się wściekać (może uderzając w Ciebie?), a Ty – tym bardziej masz się
cieszyć!
Niech na mocarnego Anioła Krawędzi wejrzy teraz Miłosierny Bóg i
tysiąckrotnie, w obliczu nadchodzącego „Ostrzeżenia”, pomnoży jego siły.
Niech też – przez przemożne orędownictwo Maryi, Matki Miłosierdzia –
błogosławi wszystkie swoje „ziemskie anioły krawędzi” na walkę o dusze, a
ich „sieci na połów” powiększy i wzmocni: Bóg Ojciec i Syn i Duch
Święty.
Matko Najświętsza, wkrótce obeschną Twoje krwawe łzy, bo bliski już
jest Tryumf Twego Niepokalanego Serca, o który wspólnie walczymy!
Całość pdf:
LIST DO „ZIEMSKICH ANIOŁÓW KRAWĘDZI”
Całość word:
LIST DO „ZIEMSKICH ANIOŁÓW KRAWĘDZI”