W łapach NKWD – wspomnienia z walk AK z sowietami i represji na Grodzieńszczyźnie
28 września 2012 14:19
Oddział AK. Trzeci od lewej Witold Maleńczyk, ps. „Cygan”
Przyjechali po mnie. Zabrali razem z córeczką
Janiną, która miała 8 miesięcy. Było to 1 sierpnia 1950 roku. Przewieźli
do Ostryny i wrzucili do lochu. Tam był straszny brud. Na całe życie
zapamiętałam ogromne karaluchy, które tam biegały. Po tym areszcie
zniknęło mleko w piersiach i nie miałam czym karmić dziecka. Córeczka
płakała. Aby ją uspokoić, dawałam pierś. Ale mleka nie było, więc mnie
gryzła. Bolało, ale cierpiałam. Przedstawiamy wstrząsające wspomnienia
Heleny Kuleszy, żołnierza Armii Krajowej.
Urodziłam się w 1922 roku we wsi Starodworce, która znajduje się 6
kilometrów od Wasiliszek. Mój ojciec był sołtysem w Starodworcach, a
potem wzięli go na sekretarza do gminy w Wasiliszkach. Ojciec był bardzo
oczytanym i wykształconym człowiekiem. Miałam trzech braci i siostrę.
Byłam najstarszym dzieckiem w rodzinie. Od dziecka rosłam w
patriotycznej atmosferze. Wychowywano nas w miłości do Ojczyzny. W
naszej wsi nie było ludzi biednych, wszyscy ciężko pracowali, ale żyli w
dostatku. Mieliśmy 25 hektarów ornej ziemi i 13 hektarów lasu. Rodzina
była dosyć bogata. Do szkoły chodziłam w Starodworcach. Była to wtedy
duża wieś i dlatego mieliśmy szkołę, dobrą polską szkołę – wszystkie
wiersze i piosenki, które śpiewaliśmy, wszystko pamiętam nawet dziś.
Kiedy w 1939 roku Polskę zagarnęli Sowieci ojciec musiał się ukrywać.
Zresztą dużo ludzi ukrywało się, bojąc się wywózek.
W oddziale u „Cygana”
Do oddziału AK dołączyłam w 1943 roku. Pomagałam im wcześniej, ale
dopiero wtedy poszłam do oddziału. Dowódcą u nas był Witold Maleńczyk,
pseudonim „Cygan”, a jego zastępcą Paweł Klukiewicz, pseudonim „Irena”.
Klukiewicza zabili w 1947 roku obok Rusanowców, gdzie mieszkałam po
wyjściu za mąż. Szkoda mi go było. Dzielny człowiek. Witold Maleńczyk
pochodził ze wsi Leluki. Był to wykształcony człowiek i odważny dowódca.
Dla bolszewików nie miał litości. W grupie „Cygana” zajmowałam się
zaopatrzeniem – dowoziłam mięso i inne jedzenie. Potem byłam w oddziale.
Wtedy staliśmy w lesie koło Dubicz, potem razem szliśmy na Wilno.
Znałam też „Olecha” – Anatola Radziwonika. Za Sowietów było tak, że
„chodziła” polska partyzantka, ale „chodziło” też NKWD. Często trudno
było zrozumieć kto kim jest. NKWD podszywało się pod polskie oddziały,
aby dowiedzieć się kto w danej wsi popiera partyzantkę. Oczywiście jak
przychodzili nasi, to znałam ich twarze, ale gorzej było, gdy był ktoś
nieznajomy…
Helena Kulesza z przyjaciółką niedługo przed aresztowaniem
Śmierć była tuż obok
W Starodworcach zginął mój brat Adam. NKWD urządziło
łapankę. A u niego w mieszkaniu byli chłopcy z lasu. Zaczęli uciekać,
on razem z nimi. Wtedy go enkawudziści postrzelili. Był ciężko ranny.
Enkawudziści polecieli łapać tych, co uciekali. Pewnie myśleli, że
zabili mego brata, ale jego rannego podebrał nasz ojciec. Schowaliśmy go
u pewnego gospodarza w stodole. Był przy pamięci, jednak stracił bardzo
dużo krwi. Zawieźliśmy go do lekarza w Sobakińcach. Jednak było za
późno. Zmarł.
Drugi mój brat, Bolesław, został skazany na 25 lat za to, że pomagał
AK. W naszym domu w Starodworcach zatrzymał się na postój oddział AK.
Potem, kiedy ich złapali, jeden z żołnierzy okazał się słaby – nie
wytrzymał tortur i wydał mojego brata. „Cygan” zginął w 1949 roku we wsi
Krońki. NKWD okrążyło tę wieś. Ludzie opowiadali mi, że „Cygan”
wyskoczył z mieszkania, gdzie przebywał i próbował uciec. Czołgał się,
ukrywając się przed NKWD. Jednak kiedy zrozumiał, że jest osaczony to
się zastrzelił. Nie chciał żywym trafć w ręce bolszewików. Mój sąsiad
Aleksander Berdowski też należał do naszej grupy. Nie wiem jaki los go
spotkał po aresztowaniu. Może tu, w Grodnie, w więzieniu zatłukli, może w
łagrach zmarł… Do domu nie powrócił. Dużo, bardzo dużo ludzi zginęło…
Janina Kulesza – 8-miesięczny więzień NKWD…
W ostatnim okresie byłam w grupie Apanowicza, pseudonim „Kulis”. Był
synem osadnika. Zostałam aresztowana w 1950 roku. Na początku zabrali
mego męża – Jana Kuleszę. Został aresztowany w 1949 roku, już po
rozbiciu oddziału „Olecha”. W naszej wsi aresztowano 7 rodzin za pomoc
jakiej udzielali AK. Mnie wtedy zostawili. NKWD myślało, że ktoś z
partyzantów, którzy zostali na wolności, skontaktuje się ze mną. Jednak
wiedziałam, że mnie śledzą, dlatego byłam ostrożna i to ich wyczekiwanie
nic nie dało. W końcu przyjechali po mnie. Zabrali razem z córeczką
Janiną, która miała 8 miesięcy. Był 1 sierpnia 1950 roku.
Przewieźli do Ostryny i rzucili do lochu. Tam był straszny brud. Na
całe życie zapamiętałam ogromne karaluchy, które tam biegały. Po tym
areszcie zniknęło mleko w piersiach i nie miałam czym karmić dziecka.
Córeczka płakała. Aby ją uspokoić, dawałam pierś. Ale mleka nie było,
więc mnie gryzła. Bolało, ale cierpiałam…
Grodzieńskie więzienie, gdzie torturowano AK-owców
Później przewieziono mnie do Grodna. Na początku wrzucili do jakiegoś
lochu, dziś domyślam się, że był to budynek obecnego KGB. Rozpoczęło
się okrutne śledztwo. Prowadził go śledczy o nazwisku Gorbacewicz. Po
jakimś czasie zostałam razem z córeczką przewieziona do grodzieńskiego
więzienia.
Kat Gorbacewicz
Początkowo siedziałam w celi sama z dzieckiem. Na
przesłuchania wzywano nocą. Jak tylko wybije 24 czy 1 godzina w nocy, to
wzywają na przesłuchania. Kiedy pierwszy raz prowadzili na badanie to
chcieli mi zabrać córkę. Ja jej nie oddawałam. Enkawudzista mocno mnie
uderzył. Powiedziałam im:
- Możecie mnie zabić, ale dziecka nie oddam.
Tak więc na przesłuchania chodziłam z córeczką. Były okrutne. Bito
mnie strasznie. Przede wszystkim bili po głowie. Ja się do niczego nie
przyznawałam. Śledczy Gorbacewicz do mnie mówi:
– Tu twój mąż przyznał się i o tobie opowiedział, że pomagałaś bandytom.
Ja mu odpowiadam:
– Oczywiście, że powiedział. Jak wy jego katowaliście i mu mózg odbiliście, to on nie to wam jeszcze opowiedzieć może…
Jedną z tortur było wkładanie „kaftana bezpieczeństwa” (nazywali to
„smiritelnoj rubaszkoj”). Zaciągali go bardzo mocno. Ludziom krew z nosa
szła… Straszna to była tortura. Nadzorował ją lekarz, który miał dać
znać ile człowiek wytrzyma. Zazwyczaj trwało to 15-20 minut. Chcieli
zrobić to ze mną. Jednak lekarka, która była Litwinką, sprzeciwiła się.
– Ja wam aktu nie podpiszę. To jest matka karmiąca dziecko. Nie mam prawa na to się zgodzić – oświadczyła.
No i enkawudziści musieli zabrać ten kaftan. Na przesłuchaniach śledczy Gorbacewicz do mnie krzyczał:
– Jesteś zdrajcą ojczyzny!
A ja jemu odpowiadałam:
– No to proszę mi opowiedzieć, co to jest ta ojczyzna, którą miałam
zdradzić? Stalin mnie nie wychowywał i nie kształcił! Ja się urodziłam
„przy Piłsudskim” i chcę umrzeć „przy Piłsudskim”!
On do mnie:
– Wyślę cię na białe niedźwiedzie!
– Jeżeli wy tam wytrzymaliście, to i ja wytrzymam. Zresztą tam, gdzie
Polak przeszedł, tam Ruskiemu nie ma co robić – powiedziałam.
Za to mnie mocno uderzył. Ogłosiłam strajk głodowy. Przyjechał prokurator. Wchodzi do celi i pyta się:
– Kto mnie wzywał?
– Ja wzywałam – odpowiadam.
– Czego chcesz?
– Pewnie duże pieniądze płacicie tym, którzy śledztwo prowadzą bo tu strasznie biją i torturują – powiedziałam.
Po wizycie prokuratora zmieniono mi śledczego. Nowy już mnie tak nie torturował.
To oni zwalczali „polskich bandytów”
Więzienne msze
Zostałam skazana na 10 lat pozbawienia wolności oraz
5 lat zsyłki. Na sądzie dostałam krwotoku. Płakałam, nie mogąc się
powstrzymać. Zabrali mnie do więziennego szpitala. Tam udało się
zatamować krwotok. Nadal płakałam. Myślałam o tym, co będzie z moim
dzieckiem. Zgodnie z decyzją sądu nasze mienie miało być skonfskowane.
Jednak mój ojciec pojechał do komornika i się z nim umówił, że część
zabierze. Ten się zgodził więc ojciec w nocy co nieco zdołał wywieźć.
Pozostałe rzeczy zostały skonfskowane.
Po wyroku byłam przetrzymywana na oddziale razem z innymi kobietami,
które miały dzieci. Było nas 12. W celi, w której siedziałyśmy, dobrze
było słychać msze odprawiane w Farze. Podczas mszy zawsze w celi
klękałyśmy i się modliłyśmy. Dziś, kiedy byłam na mszy w kościele
Farnym, nie mogłam powstrzymać łez. Bo to wszystko znowu stanęło mi
przed oczami… Ja razem z maleńką córeczką w więziennej celi… modlę się…
Naczelnik więzienia zaproponował mi do wyboru: albo mnie wywiozą za
Mińsk do tak zwanego „mamskiego łagru” (więźniarki z dzieckiem nazywano
„mamkami”), albo muszę oddać dziecko komuś z krewnych.
– Ale dziecko będziesz widziała raz w tygodniu – obiecał.
Moja siostra miała wtedy dopiero 16 lat. Kiedy przywiozła dla mnie paczkę to pozwolono na widzenie i oddałam jej córeczkę.
Na nieludzkiej ziemi
Po jakimś czasie był etap i powieziono nas na Sybir.
Kiedy jechaliśmy w wagonach było bardzo zimno. Włosy przymarzały do
podłogi… Brakowało jedzenia, nie było co pić… Ludzie pili własny mocz.
Straszna męka była. Początkowo wywieziono nas do łagru w Krasnojarskim
Kraju. Był to duży łagier, gdzie więziono ludzi różnych narodowości. Od
czasu do czasu zdarzały się między nimi bójki. Pewnego razu z obozu
wywieziono 50 trupów mężczyzn, którzy zginęli w wyniku porachunków.
Później powieziono mnie aż za Władywostok, do portu w Nachodce.
Stamtąd mieli nas przewieźć na Kołymę. Jednak rozpoczęła się epidemia
szkorbutu. Ludzie zaczęli umierać. Krew sączyła im się z dziąseł, z
języków… Straszny widok! Wtedy nasz „etap” zawrócono.
W łagrze miałam koleżankę Łotyszkę. Spałyśmy obok na pryczy. Był
straszny głód. Ona umarła. Ja jeszcze kilka dni o tym nie meldowałam,
żeby otrzymywać podwójną rację żywności – na siebie i na nią.
Po tym, jak zdechł Stalin, stworzono nam w łagrach lepsze warunki.
Myślę, że gdyby on jeszcze sobie pożył, to byśmy wszyscy w tych łagrach
powymierali. A tak pojawiła się szansa na przeżycie tego piekła.
Pamiętam jak zarządzili, abyśmy na numery, które mieliśmy na ubraniach,
naszyli łatki. Podchodzi do nas jeden taki i mówi:
– Dziewczyny, naszyjcie łatki na swoje numery.
A ja mu odpowiadam:
– Nie ja ten numer sobie nakładałam, więc i łatkę niech nakłada ten, co mi numer nałożył.
Zaczęły przyjeżdżać różne komisje, zaczęły się zwolnienia. Zostałam skierowana na zsyłkę do Kazachstanu.
Ś.p. Minister Janusz Krupski, szef Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych i Helena Kulesza
Powrót do domu
Zostałam zwolniona w 1955 roku. W łagrach
przesiedziałam 5 lat i trzy miesiące. Mąż wrócił wcześniej. Zobaczył, że
żadnego życia tu na miejscu nie ma, więc zaciągnął się na wyjazd do
pracy w Kazachstanie. Wziął „pieriesielenczeskij bilet” (dokument
przesiedleńczy) i wyjechał do pracy w kołchozie. Wiedziałam o tym bo
pisał do mnie. Po zwolnieniu pojechałam do niego. Żyli w ziemiankach.
Weszłam i co zobaczyłam, że warunki są straszne.
– I czegoś ty tutaj jechał? – pytam męża.
– Tam bardzo trudno rozpoczynać życie na nowo – odpowiada.
Przenocowałam i rano poszłam do przewodniczącego kołchozu.
– Wy – jak bogaty kupiec – przyjechaliście, nabraliście niewolników i
tu ich do ziemianek wtrąciliście. Czy w „pieresielenczeskom bilecie”
jest tak napisane? – zapytałam.
On mi odpowiada:
- Dam wam trochę na początek, byście gospodarstwo mogli założyć.
Ja stoję na swoim:
- Nic mi nie potrzeba. Razem z mężem do Ojczyzny pojadę.
Mąż nie wierzył, że go puszczą. Jednak udało się i razem wróciliśmy
do Rusanowców. Kiedy wróciłam do naszej wsi to zobaczyłam, że nasz dom
rozebrano. Oprócz tego nie mieliśmy żadnej gospodarki bo wszystko nam
pozabierano. Ludzie ze wsi dali nam trochę zboża i kartofli, abyśmy
mogli jakoś zacząć gospodarzyć. Poszłam do sielsowietu i dano mi pracę –
woziłam mleko. W 1958 roku mogliśmy wyjechać do Polski, jednak mąż
chciał zostać. Bardzo żałuję tej decyzji… Mój mąż był chory. Podczas
tortur w więzieniu jego mocno bito. Jeszcze podczas pobytu w więzieniu
zrobiono mu operację. Dużo chorował i wkrótce zmarł. Zmarł też mój brat
Bolesław…
Nie mogę im wybaczyć
Helena Kulesza – dawny żołnierz AK
Dużo przeżyłam. Dużo złego widziałam. Bolszewików nienawidzę.
Wszystko nam zabrali, torturowali, zabijali… Taki paskudny ustrój oni
nam przynieśli. Wszystko, co złe, to od nich poszło, bo wcześniej tak
się ludzie jeden wobec drugiego nie zachowywali. Nauczyli się tego od
bolszewików. Być może już długo nie pożyję. Chora jestem, stara, ale
zapomnieć i wybaczyć tego wszystkiego, co z nami zrobili, nie mogę.
Po raz pierwszy jesienią ubiegłego roku byłam w Polsce. Niesamowite
wrażenia! To nie to, co tu na Białorusi. Tam jest zupełnie inny kraj,
życzliwi ludzie. Byłam w sanatorium. Był tam wspaniały lekarz, który
mnie zbadał. Jestem mu bardzo wdzięczna. Personel bardzo dobrze mnie
traktował. Chciałabym jeszcze pożyć, chciałabym zobaczyć co dalej będzie
na świecie…
Notował: Andrzej Poczobut / „Magazyn Polski na Uchodźstwie”