n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

piątek, stycznia 04, 2013

"Polacy z browaru Okocim" * Życiorys I

Henryk Bach - autobiografia  ( ) 

Wstęp.
  4 października 1919 r. Płacz oznajmił przyjście na świat nowego człowieka. Byłem nim JA. Rozpoczęło się moje jakże burzliwe życie. Byłem szóstym dzieckiem w mojej rodzinie.
Kościół katolicki w Brzesku Św. Jakuba
Rodzicami moimi byli Henryk Bach, mistrz stolarski – prowadzący swój zakład stolarski w Brzesku, przy ul. B. Joselewicza obecnie 28. Mama moja była gospodynią domową, zajęta była prowadzeniem gospodarstwa domowego i wychowywaniem licznej gromadki swych dzieci.
Przed pierwszą wojną światową, mama urodziła troje dzieci a to Stefana, Marię i Franciszka-niestety wszyscy zmarli. W 1909 r. urodził się mój brat Władysław, a w 1913 r. brat Jan.
Kiedy rozpoczęła się PIERWSZA WOJNA SWIATOWA tato został wzięty do wojska austriackiego ale pod  koniec wojny dostał się do niewoli rosyjskiej. Wrócił z niej dopiero w roku 1918. W 1919 r. rodzice wybudowali dom przy ul. B.Joselewicza gdzie ja się pierwszy urodziłem. Było nas tu 3-ch braci żyjących oraz rodzice. Ojciec zarabiał na utrzymanie rodziny, wykonując różne prace stolarskie.
 
Wracam jeszcze do mamy Miała na imię Albina i pochodziła z rodziny Jaworskich. Była wspaniałą mamą, opiekunką każdego z nas, wychowywała swoje dzieci w duchu katolickim.
 
W domu obok nas mieszkała moja babcia Teresa Jaworska, jej córka Stanisława i wnuczka Zofia. W r. 1922 15 lipca przyszła na świat siostra Ludwika a w r. 1924 11 stycznia siostra Aleksandra. W r. 1928 urodził się jeszcze brat Roman Józef, a w 1930 r brat Marian. Było nas, więc w domu 9-cioro, na których utrzymanie zarabiał sam ojciec. Placem naszych młodzieńczych zabaw był ogród w lecie i rzeka Uszwica oraz ulica. Czasem przejeżdżała furmanka, co dla nas było atrakcją.
Wspomnieć tu muszę naszego sąsiada p. St. Pietrusińskiego -masarza prowadzącego przy ul.Mickiewicza sklep z wędlinami.     
On, bowiem  wyjeżdżając swoim wozem ciągnionym przez siwego konia zabierał nas zawsze na furmankę, wywoził na swoje pole i częstował cukierkami a potem wracaliśmy z powrotem do domu. To był prawdziwy przyjaciel dzieci. Zmarł w 1938 r. na chorobę Birgera.
W latach  mojej młodości przyjeżdżali do nas kuzyni z Krakowa Bronek, Rysiek,(który potem został księdzem.) i Mietek więc tworzyliśmy „paczkę” urwisów wraz z dziećmi sąsiadów Węgrzynów. To były moje i nasze beztroskie lata dziecięcych zabaw.
Pamiętny był dla mnie rok 1927 kiedy to wraz z mamą pojechałem do Krakowa na sprowadzenie prochów Juliusza Słowackiego. Było to tuż po wybuchu dużej prochowni amunicji w Krakowie i miasto było zasłane odłamkami szkła z powybijanych szyb w oknach domów i witryn sklepowych.
ZDJĘCIE z 1938 r. Brzesko.
 
To seniorzy rodziny, stoją od lewej do prawej: Wilczyński Edward, Bach Henryk / mój tata /, Jaworski Józef / brat mojej mamy /
Hamielec Ludwik / ojciec Zosi Osmędowej /,  ( to między sobą czterech szwagrów); w głębi stoi Marian Bach ( 8 – lat)
 
Tak upłynęło mi beztroskich 7 lat życia i nadszedł czas na naukę. W 1926 r. zacząłem uczęszczać do szkoły powszechnej w Brzesku Dyrektorem szkoły był p. Dudrewicz, wychowawczynią moją była p. Kormanowa, a katechetą Ks. Paweł Wieczorek z rąk, którego przyjąłem w TRZECIEJ klasie PIERWSZĄ KOMUNIĘ ŚWIĘTĄ.
Po skończeniu czterech klas szkoły podstawowej i zdaniu egzaminu zapisany zostałem do pierwszej klasy gimnazjum znajdującego się w Brzesku przy ulicy Kościuszki/ gdzie obecnie znajduje się szpital p- gruźliczy.
KL. 2. Państwowe Liceum im. Marszałka J. Piłsudskiego
z Dr. M. Berezowskim i opiekunem p.W. Zajączkowskim
1938 / 1939 r.
      Dyrektorem szkoły był p. Szeligiewicz St., a profesorami uczącymi mnie byli Witold Zajączkowski, Józef Kijak, Ignacy Patolski, Rogawski, Królikiewicz,Wł. Glodt, Fr. Ball, E. Drapich, Loch, Piszczkowna, Gergovich, Scheybalówna a katechetą ks. Opoka, kś.Dr. Czuj, kś. Blecharczyk ( późniejszy biskup w Tarnowie).Byli to wspaniali wychowawcy, którzy nie tylko przekazywali nam swoje wiadomości, ale wychowywali nas w duchu patriotyzmu i religii katolickiej.
      Ponieważ należałem do harcerstwa, brałem udział w obozach w czasie wakacji w Roztoce k/ Zakliczyna, Maniowach k/ Nowego Targu i Diłoku k/ Mikuliczyna na Huculszczyżnie.
Wracając z tego ostatniego obozu zastaliśmy w naszych stronach w roku 1933 wielką powódź, która poczyniła olbrzymie szkody w całej Małopolsce.
      W r 1935 12 MAJA zmarł Marszałek Józef Piłsudski którego pogrzeb odbył się najpierw w Warszawie ( defilada wojskowa na Polach Mokotowskich a potem w Krakowie, gdzie zwłoki jego spoczęły w podziemiach katedry na Wawelu). W tym też roku gimnazjum i liceum w Brzesku otrzymało imię zmarłego Marszałka J. Piłsudskiego
    W roku 1938 –9 grudnia zmarł mój najlepszy tato, nie doczekawszy mojej matury i otrzymania przeze mnie świadectwa dojrzałości.
Na podwórzu gimnazjum w Brzesku. „ Przysposobienie Wojskowe „ KL. 2 Liceum  Z por. BALEM F. w. r. Szk. 1938/39.
Od lewej do prawej Woda Stanisław, Bystroń Henryk, Cierniak Stanisław, Szydłowski Stanisław, Świerad Stanisław, Kurtyka Marian,
Każmierczyk  Adam, Prof. Bal Franciszek, Gdowski Zbigniew, Dyklewski Eugeniusz, Skwirut Roman, Bystroń Grzegorz, Lasota Zbigniew.
Zdjęcie wykonał Bach Henryk.
Zdjęcie członków "Przysposobienia Wojskowego"  w 2 klasie liceum 1939 r.
 Od prawej do lewej siedzą: Woda Stanisław, Kazimierczyk Adam, Kurtyka Marian, Mach Stanisław, Bach Henryk.
 
Kurs ideologiczno – organizacyjny L.M.K. w Warszawie w dniach 6,7,8, stycznia 1938 r.
 Hala Sportowa A.W.F / L.K.M. – Liga Morska i Kolonialna / 
JA stoję w ostatnim rzedzie - H. Bach
 

Por. Franciszek Ball

Uczeń Romek Skwirut

Maturę zdałem, bowiem 20 maja 1939 r. W lipcu powołano nas – maturzystów do Junackich Hufców Pracy na jeden miesiąc. Obóz ten odbywał się w Mokrem k / Mikołowa ( obecne woj. Katowickie) gdzie blisko granicy niemieckiej budowaliśmy olbrzymie bunkry betonowe oraz zapory przeciwczołgowe, olbrzymiej długości, dwa rzędy sterczących szyn zamontowanych w betonie. Już wtedy wyczuwaliśmy, że wybuch wojny z Niemcami jest bardzo bliski, ale duch wśród nas był ochoczy. Pracowaliśmy ponad nasze siły nikt nie myślał, że wróg może przekroczyć nasze umocnione granice. Wmawiano nam, że jesteśmy „ SILNI , ZWARCI i GOTOWI „ i nie oddamy wrogowi nawet guzika od płaszcza żołnierskiego , ani kawałka naszej polskiej ziemi.
Po powrocie z tego obozu w połowie sierpnia nastała już gorączka przedwojenna. Tu i ówdzie dało się słyszeć o dywersjach i różnych zamachach. Pod koniec sierpnia została ogłoszona Mobilizacja. Przez dywersantów został wysadzony dworzec kolejowy w Tarnowie. Na noc zostały wygaszane wszystkie światła uliczne a okna domów były zasłaniane czarnym papierem.

Przekazanie 3 Maja

sztandaru gimnazjum

CZARNE CZASY OKUPACJI 1939 – 1945 r.
 
 
                     
    Nadszedł piękny słoneczny dzień 1 września 1939.Prezydent R.P. Ignacy Mościcki w przemówieniu swym oznajmił, iż dziś Niemcy bez wypowiedzenia rozpoczęły z nami wojnę, przekraczając na całej długości nasze granice i bombardują z samolotów nasze miasta i wioski. Niemcy i ich dywersanci wywołali wśród ludności straszną panikę. Ludność uciekała przed armią niemiecką na wschód pozostawiając w domach cały swój dobytek. Trwały naloty i bombardowania nie tylko obiektów wojskowych, ale i uciekającej na wschód ludności cywilnej.
        
      W dniu 2 września profesor Ball zebrał grupę maturzystów (z rocznika 38 -39 r.) uzbroił w karabiny, amunicję i wysłał nas do pilnowania linii kolejowej a zwłaszcza „ Trzech Mostów „ na Słotwinie przed dywersantami. Tu wraz z dwoma kolegami: Zbyszkiem Gdowskim i Leszkiem Zajączkowskim przeszliśmy chrzest bojowy – pierwsze bombardowanie, (którego mało nie przypłaciliśmy życiem – cudem wyszliśmy z tej opresji. Po tym bombardowaniu na drugi dzień nastąpił nalot niemieckich myśliwców, które bombardowały stojący na stacji pociąg z wojskiem i z uciekającymi cywilami.
 
 
Pomnik pomordowanych podczas bombardowania na stacji kolejowej 3 września 1939 r. Na Słotwinie
    Zniszczenia były straszne – zginęło wówczas ponad 150 ludzi. Armia niemiecka posuwała się szybko w głąb naszego kraju. Ja wraz z braćmi i kuzynami z Krakowa 5 września rozpoczęliśmy ucieczkę na wschód przed armią niemiecką. Zaszliśmy aż pod Kowal, skąd zawróciła nas osiadła tam Polka oznajmiając o strasznych mordach dokonywanych przez Ukraińców na ludności polskiej na tych terenach.
 
Powrót nasz nastąpił gdzieś 25 września. W Brzesku już od 6 września panoszyli się Niemcy.
Brzesko Rynek
 
Widać jeszcze było przejazdy wojsk niemieckich na wschód. 17 Września armia radziecka zdradziecko uderzyła na Polskę od strony wschodniej. Wojska polskie znalazły się w potrzasku. To spowodowało już całkowity upadek Polski. Połowę Polski zajmowali Niemcy a wschodnią część Rosjanie. Zaczęło się wyniszczanie ludności polskiej poprzez aresztowania, wywóz ludności do obozów zagłady na wschód i zachód, morderstwo 15 – stu tysięcy polskich oficerów przez Rosjan w Katyniu i Miednoje, oraz zagłady ludności cywilnej w obozach na terenach zajętych przez Niemców i Rosjan. Czasy wojny są tak dobrze znane z przeróżnych   publikacji, że ja nie będę do tego powracał a zajmę się tylko życiem moim i mojej rodziny.
W połowie października dzięki poparciu ówczesnego burmistrza Brzeska pana Soji, wraz z moją mamą zaczęliśmy pracować w sklepie gdzie sprzedawaliśmy chleb na wydane kartki. Mieliśmy jakieś zajęcie i chleb dla całej rodziny, o który było bardzo trudno. Tak przepracowałem z mamą do 7 sierpnia 1940 r.
 
Na skutek ciągłych aresztowań przez gestapo, brzeskich ludzi a zwłaszcza inteligencji – za namową kolegów Mariana Kurtyki, Zbyszka Gdowskiego, Zdziska Wolnego, postanowiłem wyjechać z nimi do pracy przy budowie zapory wodnej na Dunajcu w Rożnowie.

Budowa zapory w Rożnowie Nad Dunajcem

 30 09 1940


Tam też rozpoczęliśmy pracę 8 sierpnia 1940 r.. Zatrudniliśmy się w firmie „ Beton - Monierbau „, która budowała zaporę. Ja zatrudniony zostałem w stolarni jako pisarz tabelowy, gdzie wykonywano szalunki do budowy. Kierownikiem stolarni, gdzie zatrudnionych było około 30 osób, był p. Drbout. Naczelnym inżynierem tegoż przedsiębiorstwa był Niemiec – inżynier Munstermann – zresztą bardzo porządny człowiek.
Koledzy moi zatrudnieni zostali na innych działach produkcji, a Marian Kurtyka w biurze przedsiębiorstwa.
 

 Zapora – Rożnów / budowa /

30 09 1940 r.

Zapora- Rożnów 30 09 1940
 Majster Narr i Henryk Bach

    Z Brzeska wyjechaliśmy, aby uchronić się przed wyjazdem do tak zwanego „ Baudinstu „ / służby budowlanej /, gdzie warunki pracy były bardzo bardzo ciężkie. W Rożnowie pracowaliśmy od godziny 7 rano do godziny 18, z godzinną przerwą na obiad. Stołowaliśmy się w tak zwanej kantynie – to jest w pokoju – jadalni znajdującej się przy pomieszczeniu, gdzie przygotowywano gorące posiłki / śniadania, obiady, kolacje /. Wyżywienie tam było nawet dobre na czas wojny.
Koszt wyżywienia nie był wysoki, a zarobki nasze wystarczały na jedzenie i jeszcze dużo nam pozostawało na inne potrzeby.
 
    Co 2 tygodnie w sobotę wyjeżdżaliśmy na rowerach do domu, a wracaliśmy w poniedziałek wczas rano aby zdążyć do pracy na godzinę 7 rano.
W późniejszym terminie firma dawała samochód ciężarowy, który wraz z zatrudnionymi na zaporze robotnikami, z Jadownik odwożono nas do Brzeska a w poniedziałek przywożono do pracy do Rożnowa.
Tutaj ożenił się mój kolega Zbyszek Gdowski z córką mojego kierownika pana Drbouta – /bardzo porządną i ładną dziewczyną- Ola Drbout /.
Ożenił się też Zdzisiu Wolny z córką komendanta policji na zaporze - Pospieszyńską. Sam pozostałem dalej kawalerem – nie żeniąc się, aby nie pozostawić po ewentualnym aresztowaniu osamotnionej żony.
 
Trzeba, bowiem wiedzieć, że w tamtych czasach o aresztowanie było nie trudno. Po pewnym czasie zostałem przeniesiony do biura rachunkowego i płac, naszego przedsiębiorstwa.
 
Tam poznałem: Jasia Szczygielskiego, Matrasa, Tkacza oraz kilku inżynierów Polaków: Kozakiewicza, Tchórzewskiego, Ciołka i innych zresztą bardzo dobrych Polaków.
Pracę tam mieliśmy dobrą i byliśmy szanowani przez naszych przełożonych – Niemców.

Przeprowadzka na zaporę w Czchowie
Rok 1943
                
p. Drbout
W związku z rozpoczęciem budowy zapory w Czchowie i zatrudnieniu tam wielu pracowników, część biura z Rożnowa przeniesiono do Czchowa. W Czchowie zostałem zatrudniony jako kierownik całego biura rachunkowego i handlowego - zresztą za namową mojego szefa wspomnianego wyżej Kajtocha Przeniesiony został Marian Kurtyka, do pracy w biurze, Zbyszek Gdowski wraz z żoną i teściami oraz Ja. Kierownikiem biura był Niemiec z Gliwic, pan Kajtoch.
 
    Po odejściu Mariana Kurtyki do firmy transportowej Otto Pohl, kierownikiem biura płac zostałem Ja. Miałem do dyspozycji kilku pracowników – kolegów / Romana Stokłosę z Lipnicy, Stasia Majewskiego, Romana Kafla, Mościckiego i innych, których nazwisk nie pamiętam.
   
    Po odejściu Mariana Kurtyki z firmy Otto Pohl na jego miejsce poszedłem Ja, ponieważ były tam o wiele lepsze warunki płacy i pracy. Firma ta dowoziła wszystkie materiały ze stacji kolejowej Brzesko – Słotwina na teren zapory w Czchowie.
 
W związku z pracą w tej firmie miałem możliwość częstszego odwiedzania mojej mamy i rodziny. Kierownikiem tej firmy transportowej „ Otto Pohll „ - był Niemiec Nitschke. Abym się nie nudził, bo pracy było mało, tenże Nitschke przyniósł mi do biura odbiornik radiowy, z którego przed godziną 7 rano słuchałem wiadomości „Głosu Ameryki „ i wiadomości z Anglii. Szef mój patrzył na to przez palce, bo trzeba wiedzieć, że słuchanie radia w tym czasie przez Polaków było zakazane. /Wojska Niemieckie zaraz w pierwszych dniach wojny zarekwirowały wszystkie radia i telefony Polakom /. Wiadomości o tym, co się działo w kraju były przez to bardzo skąpe. Aresztowania były bardzo częste, a aresztowanych osadzano w więzieniach albo wywożono do obozów koncentracyjnych w Oświęcimiu, Majdanku, gdzie były bardzo ciężkie warunki życia. Umieralność była tam olbrzymia, a ciała zmarłych czy zabitych były natychmiast palone w krematoriach. Nastąpiło także branie zakładników, którzy pod byle, jakim pretekstem byli wieszani.
 
 
W lipcu 1944 r. wróciłem do domu, bo Niemcy na skutek wkraczania wojsk rosyjskich uciekali przed nimi na zachód. Po powrocie z Czchowa do 15 stycznia, 1945 r. pracowałem przy okopach zwłaszcza przy budowie rowów i umocnień przeciwczołgowych,  które na nic się nie przydały.
 
Złudne czasy „ wolności
 
               W dniu 17 stycznia 1945 r. do Brzeska wkroczyły wojska radzieckie, oraz w małej ilości wojsko polskie. Skończył się czas łapanek, aresztowań i uciemiężenia, ale na krótko. Znienawidzone Gestapo / tajna policja niemiecka /, zastąpiło N.K.W.D., Polska służba bezpieczeństwa i Milicja Obywatelska. Zaczęły się ponowne aresztowania byłych żołnierzy Armii Krajowej, ludzi niezgadzających się z „ideami” komunistycznymi, z przyniesioną na bagnetach „wolnością’. Zapełniły się na nowo więzienia. Strach ogarniał przed tymi ludźmi ze Służby Bezpieczeństwa, a później Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, w których byli Polacy, żydzi i Rosjanie. Rosjanie nadawali ton wszystkim aresztowaniom. Przesłuchiwania aresztowanych były straszne. Biciem wymuszano zeznania z winnych i niewinnych ludzi.
 
               W listopadzie 1945 r. dzięki p. Małysowej / kasjerki w "Społem" w Składnicy w Brzesku / otrzymałem w tej firmie pracę.
Zatrudniony byłem w biurze na stanowisku sprzedawca / kalkulacja, sprzedaż i wypisywanie faktur /. Praca była odpowiedzialna, ale też i wynagrodzenie odpowiednie. Oprócz pensji, otrzymywaliśmy na różne święta duże paczki żywnościowe, co było wielką pomocą dla naszych rodzin. Tu w pracy poznałem między innymi Stasia Saka, który w czasie okupacji hitlerowskiej był wraz z trzema braćmi aresztowany przez gestapo za przynależność do A.K.. Cudem został ocalony od śmierci, a do wyzwolenia przesiedział w obozach koncentracyjnych. On też zwerbował mnie w 1946 r. do nielegalnej wówczas / to jest w czasach stalinowskich / organizacji „Wolność i Niezawisłość „ / skrót WiN. /, która nie walczyła z wrogami bronią, ale zbierała różne ciekawe informacje z pracy U.B. i M.O., oraz przekazywała społeczeństwu wiadomości o zbrodniach tego reżimu – aresztowaniach, procesach, wywózkach ludzi z zajętych przez Rosjan terenów na Syberię do ciężkich prac, gdzie w skutek przemęczenia i głodu wymarły setki tysięcy Polaków.
              
Gryps pisany własnoręcznie przez Henryka Bacha.
Kochani ! Jestem zdrów, dziękuję za paczkę, proszę o
inne półbuty i lusterko. Widzę się z Irena i Krysią,
mam w Bogu nadzieję, że wyjdę. Przyślijcie mi więcej
chleba i owoców. Całuję was – Henek
 Aż nadszedł dzień 8 sierpnia 1946 r..Wieczór zostaliśmy / Ja, Stasiu Sak i Tadziu Stefaniak – też pracownik składnicy /, podstępnie aresztowani przez ubowców w związku z wpadką tej organizacji w Tarnowie. Noc spędziliśmy /po wstępnych badaniach/ na U.B. w Brzesku, a 9 sierpnia rano przewieziono nas na U.B. do Tarnowa i osadzono w piwnicach domu, przy ul. Krakowskiej / wówczas siedziba U.B. /. Zaczęły się dzienne i nocne przesłuchania przez Polaków i Rosjan. Tu spotkałem też aresztowanych znanych mi wcześniej Józia Lulka, leśnika Zabdyra, Tadeusza Gajdę, Budzika i Orczewskiego. Przesłuchania były mniej lub więcej uciążliwe, gdzie przeważnie biciem / jak wspomniałem uprzednio / wymuszano zeznania obciążające badanych. Po dwutygodniowym śledztwie, przewieziono nas do więzienia w Tarnowie przy ulicy Narutowicza i osadzono w celach pojedynczych, abyśmy nie mogli się porozumiewać i gdzie oczekiwaliśmy na rozprawę sądową.
 
Warunki tu były okropne: brak wody, wszy, więzienie bardzo marne.
Dzięki otrzymywanym paczkom żywnościowym od rodzin, przetrzymaliśmy ten okres więzienia. Odetchnęliśmy po tej przeprowadzce z ulgą, gdyż nie było tu już uciążliwych przesłuchań.
Trudne to było życie, nie było, do kogo otworzyć ust. Rano w południe i wieczorem spotykało się strażnika i tych więźniów, którzy dawali nam posiłki. Tymczasem „ na wolności „ w naszych domach rozpacz i poszukiwania miejsca naszego pobytu. Pierwsza paczka żywnościowa nadana z domu, to sygnał, że zostaliśmy odnalezieni. Dzień za dniem ciągły się długo.
 
Domysłom naszym nie ma końca, - co z nami dalej będzie, czy będzie rozprawa, jaki wyrok mnie czeka czy nie wywiozą nas na
Karta wstępu na rozprawę w Tarnowie .
dla mojej siostry 23 – 27 września 1946 r.
„ białe niedźwiedzie „ /Syberia / do ciężkich prac, skąd właściwie nie ma powrotu do rodzin i bliskich. Trzeciego dnia wywołują nas z cel, i grupa 22 osób zdąża w „ nieznane „.Tunelem z więzienia prowadzeni jesteśmy na dużą tak zwaną „ Czarna salę sądową „ – już pełną zaproszonych przez U.B. ludzi. Przed nami czarny, długi stół sędziowski. Orientujemy się, że za chwilę rozpocznie się rozprawa sądowa. Stół sędziowski pełen różnorodnej broni i amunicji / wiadomo nam, że nie naszej, bo my broni nie mieliśmy /. Zajmujemy miejsca na ławkach dla oskarżonych. Tu poznaję, oprócz już mi znanych, księdza proboszcza J. Wałka z Tropia – 20 oskarżonych mężczyzn i 2 kobiety. Przede mną mój adwokat, p. Gottlieb z Krakowa. Na salę wchodzi trzech sędziów – wojskowych, prokurator wojskowy oraz sekretarz sądu. Jeden z sędziów oznajmia, że rozprawa odbędzie się w trybie doraźnym / to jest wyroki będą natychmiast prawomocne /. Na nas oskarżonych i zgromadzoną publiczność padł blady strach, po sali powiało grozą śmierci. Zeznają oskarżeni, świadkowie dowodowi, oskarża prokurator domagając się wysokich wyroków. Cała farsa trwa trzy dni.
 
W dniu 27 września wywołani zostajemy znowu z cel i już nie na sali rozpraw, ale na korytarzu więzienia, gdzie oczekuje nas cały skład sędziowski w milczeniu słuchamy okrutnych wyroków – siedem wyroków śmierci / Gajda, Budzik, Orczewski, Sak, Zybdyr, Banek i milicjant Wal /, dalej dożywocia, 15 lat, dla nas trzech to jest Mnie, Lulkowi i Stefaniakowi po 12 lat, / mimo iż prokurator domagał się dla nas po 8 lat więzienia /, dalej po 5 lat /trzy osoby/.
 
Wyrok
Następuje grobowa cisza, nikt nie krzyczy, nie płacze, – mimo że wyroki są straszne – bez prawa do apelacji. Skazani mają tylko prawo pisania próśb do prezydenta o zmianę tych wyroków i ułaskawienia. Teraz umieszczają nas w celach po trzy osoby, gdzie skazani na karę śmierci piszą podania do prezydenta o ułaskawienie i zmianę wyroków śmierci na kary więzienia. Atmosfera jest bardzo ciężka. Tyle przed nami straconych młodych lat i współczucie dla skazanych na „ K.S. „.dowiadujemy się też, że wyroki odczytano nam na korytarzu więziennym, gdyż bano się, aby jakaś organizacja nie odbiła nas z sali rozpraw. Następnego dnia rano tj. 28 września wyprowadzają nas na podwórze więzienne, gdzie oczekują na nas trzy ciężarowe samochody / ruskie Z.I.S. – y /, oraz wiele wojska i U.B..
 
Umieszczają nas wszystkich na jednym z nich. Stłoczeni, siedzimy na nogach innych, no i na końcu samochodu eskorta z bronią gotową do strzału a na szoferce karabiny maszynowe. Przed nami i za nami  po jednym samochodzie z wojskiem i U.B.. Kolumna tych trzech samochodów wyrusza z więzienia – nie wiemy gdzie. Czyżby na białe niedźwiedzie „ / Syberia /?
Samochody kierują się jednak na drogę główną wiodącą na Kraków. Jedziemy przez Wojnicz, Brzesko, Bochnię i Wieliczkę do Krakowa.
Wjeżdżamy na teren więzienia „ Montelupich „. Jeden etap z naszego ciężkiego życia zakończony.
 
 
                     Więzienie „ Montelupich „
 
               Na „ Montelupich „ przyjmują nas groźnie. Każde słowo przeplatane jest słowem „ BANDYCI „. Biegiem zaganiają nas jak bydło do cel. Wszystkich siedmiu z wyrokami śmierci osadzają w celach pojedynczo, gdzie oczekiwać będą na ułaskawienie lub śmierć.
Reszta oskarżonych poza dwiema kobietami osadzona zostaje w dużej celi na pierwszym piętrze. W celi znajduje się o dziwo zamknięta wygódka, miednica, kilka sienników ze słomą i trochę wody do picia. Z osobistych rzeczy mamy tylko ubrania., dwie pary osobistej bielizny, ręcznik. Dają nam łyżkę i blaszaną miskę do jedzenia. W celi spotykamy więźniów z organizacji „Ognia „ z Podhala – Andrzeja Cudzicha z Nowego Targu, Zagatę z Zakopanego oraz dwóch żydków, prawdopodobnie fałszerzy pieniędzy. Zaczynamy wymianę naszych wrażeń z procesu, transportu, oraz z pierwszych chwil pobytu w więzieniu na „ Monte „.
 
Co dwa tygodnie otrzymywaliśmy od rodzin paczki żywnościowe. Z paczkami do mnie przyjeżdżała moja siostra Aleksandra, która pierwszy raz dostaje przepustkę od prokuratora na widzenie się ze mną. Ona też jeździ do Warszawy do znajomych, aby pomogli w złagodzeniu wyroku. Niestety daremnie, gdyż każdy boi się w ogóle załatwienia takiej sprawy,- bo to były wówczas sprawy „ bardzo śmierdzące „. My natomiast żyjemy nadzieją, że wnet wybory i amnestia, która złagodzi nasze wyroki do minimum. Ta nadzieja każe nam przetrwać te ciężkie chwile – nie załamując się. Czasem tylko wraca myśl o wywozie nas na Sybir.
 
Niedaleko naszej celi w „ celi śmierci „, pojedynczo siedzą Niemcy – komendant obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu Hess, szef rządu Generalnego Gubernatorstwa Buhler i inni. Siedzący z nami wspomniany już Andrzej Cudzich to były więzień Oświęcimia, wyprasza u Oddziałowego to, że ten pokazuje mu z progu celi komendanta Hessa, który widząc Andrzeja numer obozowy, staje na baczność i na pytanie czy poznaje taki numer obozowy, odpowiada po niemiecku „ tak jest „. W celi śmierci siedział komendant żydowskiego obozu koncentracyjnego Amon Gett, którego kilka dni przed naszym przyjazdem stracono. Andrzej wrócił do celi zadowolony, że jeszcze raz mógł zobaczyć tego okropnego mordercę.
 
A tym czasem dni płyną jeden za drugim. Co kilka nocy odbywają się w celach rewizje. Wszyscy z celi są wypędzani rewidowani w celach, nie oszczędzając jedzenia z naszych paczek od rodzin, przewracanie wszystkiego, sienników, kocy, ubrań, bielizny, szukania ołówków, igieł nożyka i innych drobnych rzeczy, które się strażnikom nie podobały. Powrót do celi biegiem, a tu bałagan nie do opisania, wszystko przewrócone i porozrzucane. W tym rozgardiaszu kładziemy się spać, bo światło natychmiast gaśnie. Sprzątać i układać będziemy dopiero rano.
 
Dnia 14 października 1946 r., oddziałowy wpuszcza do celi Stasia Saka, który został ułaskawiony przez prezydenta z kary śmierci na 10 lat ze względu na jego działalność konspiracyjną w okresie okupacji niemieckiej, i dzięki znajomości swoich braci z Józefem Cyrankiewiczem – późniejszym premierem rządu polskiego. Od Saka dowiadujemy się, że w tym samym dniu wykonano wyroki śmierci na T. Gajdzie, Budziku i Orczewskim, których prezydent nie ułaskawił. Reszta, czterech skazanych na karę śmierci została ułaskawiona.
 
W więzieniu na „ Montelupich „ siedzimy do marca 1947 r. W międzyczasie po przeprowadzonych wyborach t. zw. Sejmu jest amnestia która obniża nasze wyroki. Mnie amnestia zbija cztery lata, pozostaje, więc osiem lata do odsiedzenia. Od teraz czekamy tylko na wojnę, gdyż sytuacja między obozem komunistycznym a Stanami Zjednoczonymi zaostrzyło się. Tylko wojna może nam wcześniej otworzyć bramy więzienia i znajdziemy się na wolności.
 
Złudne nasze marzenia. W połowie marca 1947 r. pod silną eskortą przeprowadzają nas na najbliższą rampę kolejową, wsadzają po sześciu do okratowanych przedziałów, a zaraz potem żegnamy Kraków. Jedziemy w nieznane, ale nie na wschód. Rano jesteśmy na miejscu. Na stacji wisi tablica z napisem „ RAWICZ „. Trwoga, przerażenie, przecież to ciężkie więzienie. Drugi etap wędrówki po Polsce zakończony. Co przyniesie nowe miejsce pobytu?
 
Więzienie karne „ RAWICZ „
               Nazwa ta budzi w nas grozę. Od współwięźniów w Krakowie wiele słyszeliśmy o tym więzieniu. Po wypędzeniu nas z wagonów, naczelnik więzienia – żyd – Szymonowicz, rzuca nas na kolana z rękami podniesionymi do góry. Padają pod naszym adresem słowa „bandyci „ i wiele innych. Przemówienie naczelnika do nas wprowadza nas w warunki pobytu w tym więzieniu. Całe przemówienie naszpikowane jest nienawiścią do nas –  tych bandytów i morderców, którzy siłą chcieli obalić w Polsce ustrój komunistyczny.
Wreszcie komenda „ POWSTAĆ „ i w czwórki. Otacza nas rój strażników z bronią gotową do strzału. Nie ma mowy o ucieczce.
Ale zresztą, dokąd? Wreszcie otwiera się brama więzienia, za którą spędzę pięć długich lat.
Za bramą po prawej budynek administracji, olbrzymie podwórze z placem spacerowym, po lewej duży trzy piętrowy biały budynek z małymi oknami, zasłoniętymi blachami. To „ Biały Pawilon „ na wprost budynek dla więźniów pracujących, w głębi na prawo też duży budynek z czerwonej cegły zwany „ Pawilonem Czerwonym „. Wprowadzeni zostajemy do budynku „ Białego „,na oddział drugi, gdzie strażnicy lokują nas w celach po trzech. Ja siedzę z Waldkiem z Łodzi i z jakimś pułkownikiem, – którego nazwiska nie pamiętam. Rozmowa się nie klei, nie znamy się, a wiemy, że w więzieniu jest dużo „ kapusiów „ – donosicieli o rozmowach w celach /takie więzienne U.B./. Po paru dniach w wielkim tygodniu, przesadzają nas karnie na pojedynki, zostawiając nas w bieliźnie, z jednym kocem na noc, bez siennika, na gołych deskach w łóżku. Zastanawiamy się, za co?
Na drugi dzień od rana przesłuchiwanie przez speca U.B.. Zaczyna się śledztwo z pobytu w poprzedniej celi. Przytaczane mi są najrozmaitsze nieprawdopodobne rozmowy z Waldkiem i „ pułkownikiem „, poparte gumową pałką po piętach. Ból nie do opisania. Nie przyznaję się do niczego, ale wiem, że wśród nas trzech był kapuś, – ale który? Po trzech dniach zabierają mnie i Waldka z pojedynki i dają do jednej celi. Pułkownika już nie ma, a zatem to on był kapusiem. Siedzimy z Waldkiem w jednej celi i opowiadamy o tym przykrym incydencie. Obaj jednakowo myśleliśmy: to  „pułkownik „ nas wrobił.
Dalsze dni i święta Wielkanocne mijają spokojnie. Rodzina już wie o naszej przeprowadzce do Rawicza, bo na święta otrzymujemy z domu paczki z żywnością, które po bardzo szczegółowej kontroli dostajemy do rąk. W niedługim też czasie otrzymuję widzenie z moją siostrą Olą, która przywozi najnowsze wiadomości o rodzinie. Pożal się Boże, co to za widzenie. Izba podzielona na cztery części wzdłoż. Dolna część ścianek betonowa do wysokości piersi więźnia, górna część to siatka. Pomiędzy siatkami chodzi strażnik i słucha, o czym się rozmawia. Jest nas czterech lub pięciu więźniów i tyleż z rodziny, gwar niesamowity. Mało, co można zrozumieć. Widowisko trwa około pięć, siedem minut. Koniec widzenia, powrót do cel i rozpamiętywanie każdego usłyszanego słowa na widzeniu. Na następne trzeba czekać cały miesiąc.
Płyną dni i tygodnie. Spacer na placu prawie codziennie 10 minut z założonymi z tyłu rękami, jeden od drugiego 2 do 3 metrów, aby się nie porozumiewać między sobą. Całkowicie nie dostajemy gazet, książek do czytania. Ogień do zapalania papierosa dostajemy trzy razy w ciągu dnia. Cela tak zwana „ pojedynką „ ma 14 stóp długości i 7 stóp szerokości. W niej „ kibel „, wiadro z wodą, łóżko z dwoma siennikami na noc, na którym nie wolno siadać ani leżeć w dzień i jeden taboret do siedzenia. Okno małe zakratowane i osłonięte od zewnątrz blachą, aby przez niego nie wyglądać na podwórze, co karane było karcerem.
A jak wyglądał rozkład zajęć?
Rano o godzinie szóstej pobudka i apel, wystawianie „ kibli „ na korytarz do jego opróżnienia / robią to więźniowie – korytarzowi/.
zabieranie z korytarza ubrań złożonych w kostkę, wystawionych tam w poprzedni wieczór. Potem śniadanie; czarna kawa, ćwiartka czarnego chleba i ogień do papierosa. W południe obiad; zupa albo kasza i znów ogień do papierosa, wieczorem kolacja; przeważnie gotowana brukiew,, rozbieranie się, wystawianie ubrań i trepów / drewniaki / na korytarz, apel, sprawdzenie stanu więźniów i cisza nocna. Rozmowy po apelu zakazane. Czasem monotonię tych dni przerywają, przeważnie nocą rewizje, szukanie diabli wiedzą, czego
- igły, ołówka, ostrego narzędzia. Spacery na placu spacerowym, widzenia z rodziną i otrzymywanie paczek z żywnością z domu, mogła ważyć do trzech kilogramów. Groźne są zachorowania w celach. Raz na jakiś czas przychodzi felczer, przeważnie więzień
i leczy dwoma rodzajami tabletek – białe i czarne. Białe to tabletki przeciwbólowe, czarne węgiel. Dopiero, gdy się jest poważnie chorym, zabierają do szpitala, który znajduje się także wewnątrz więzienia.
Mimo takiej opieki umieralność jest mała. Zdarzają się zmiany cel i współtowarzyszy poznaje się wielu, wartościowych ludzi takich jak; profesor Uniwersytetu Wileńskiego / starszy pan / p. Michalski, profesor Uniwersytetu Warszawskiego p. Gorzkowski, przewodniczący K.R.N., socjalista Pużak, wielu wyższych oficerów i innych. Mnie zdarzyło się przypadkowo poznać syna mojego profesora z Liceum, Miecia Locha, młodego jeszcze chłopaka, skazanego za działalność konspiracyjną na karę śmierci, ale ułaskawionego przez Prezydenta, na 15 lat więzienia.
Po pewnym czasie w więzieniu następuje rozluźnienie dyscypliny. Następuje to po zmianie naczelnika więzienia. Nowy naczelnik zezwala więźniom na prenumeratę gazet, otrzymujemy książki do czytania, zapałki do celi. Zamierają przesłuchania a wiązane z donosami przez kapusiów, którym obiecywano za donosicielstwo wcześniejsze wyjście. Oni sami buntują się, a w zamian za to zostają zamknięci w osobnych celach na „ Czerwonym „. Także naczelnik zezwala przesłanie na święta Bożego Narodzenia trzech paczek z żywnością po 20 kilo każda. Coś niesłychanego byłoby za poprzedniego naczelnika. Na spacery wychodziliśmy już z rękami opuszczonymi, z rozkazu ministra Radkiewicza, który przekazuje strażnikom prowadzącym spacery to zarządzenie osobiście, podczas pobytu na kontroli więzienia. Ale to dobre nie trwa długo. Ten naczelnik był dobry dla nas.
Następuje nowa zmiana naczelnika, lecz wszystkie uprzednio dane nam przywileje pozostają w mocy, za wyjątkiem dużych paczek żywnościowych od rodzin. Uprzednio już zostaliśmy zaliczeni do więźniów politycznych, ale w zamian za to zostaliśmy rozsadzeni do cel małych po jednym więźniu. Siedzenie takie trwa trzy miesiące, nie wiadomo, za co. Gdy po trzech miesiącach znowu łączą nas po trzech w jednej celi, brakuje nam słów – zapomnieliśmy jak się rozmawia. Po pewnym czasie dopiero normalnie rozmawiamy. Przy następnej przeprowadzce idę do dużej celi w suterynach. Pojedynczo przychodzą inni więźniowie, sami znajomi. Muszę tu powiedzieć, że właśnie komendant bloku wczuł się w naszą sytuację / komendantem był wówczas p. Kukawka /. On przynosił nam książki, gazety, szachy. A gdy trzeba było zmienić słomę w sienniku / spaliśmy na betonie, bo dotychczas była sieczka / to sam sprawdzał, czy sienniki są dobrze upchane słomą.
W celi siedział z nami ks. Wałek / proboszcz z Tropia /. W jednej z paczek otrzymano w chlebie zakonserwowany komunikant. Wszyscy, a było nas czternastu, po żalu doskonałym zostaliśmy przez księdza rozgrzeszeni i obdzieleni cząstka „ Hostii „. To zdarzyło mi się jedynie raz podczas mego pobytu w więzieniu.
Wreszcie po odsiedzeniu pięciu lat wyroku, zabrany zostałem z celi do pracy w biurze „ zabawkarni „ gdzie wyrabiano zabawki dla dzieci. Tu już było coś wspaniałego – pół wolności. Można było już z kolegami porozmawiać, poruszać się wśród innych nie krępując się niczym.
Tutaj też jeden jedyny raz w czasie siedzenia napiłem się piwa /jedną piątą szklanki /, którym poczęstował nas więźeń, malujący meble strażnikowi. Co za rozkosz, prawie upicie się alkoholem. Po pewnym czasie przeniesiony zostałem do pracy w stolarni, wewnątrz więzienia. Mieszkałem już w celi dla pracujących.
Pewnej nocy nastąpiła tak zwana rewizja pod nadzorem naczelnika i oficera Ministerstwa Bezpieki. Wyjście z celi nago przed naczelnika i oficera Ministerstwa, wśród których znajduje się kobieta. Obmacywanie nas, czy nie mamy czegoś, przysiady i wpuszczeni zostajemy do innej celi. Tym czasem w naszej celi trwa rewizja i szukanie nie wiadomo, czego. Potem powrót do cel z ponownym rewidowaniem każdego / nagiego /, czy coś do celi nie wnosimy. W celi bałagan nie do opisania. Światło gaśnie i śpimy, na czym kto może. Rano dopiero zabieramy się do sprzątania. Do pracy nie idziemy przez trzy dni. Gdy potem idziemy do stolarni, nie wierzymy własnym oczom. Wszystkie części krzeseł przygotowane do montażu, rozrzucone, podłogi w niektórych miejscach zerwane piece rozwalone. Dowiadujemy się, że szukano w więzieniu broni. Tu praca moja nie trwała długo. Pewnego dnia zabrano kilku z nas ze stolarni, dołączono do innych grup więźniów, wyprowadzono pod eskortą z więzienia. Załadowano nas znów na kolei do więźniarek i w drogę, nie wiadomo dokąd.
W więzieniu w Rawiczu przesiedziałem pięć lat i nie wiem do dzisiaj jak wygląda miasto Rawicz. Tu w więzieniu zaaklimatyzowaliśmy się, znaliśmy wielu strażników, wiedzieliśmy jak z nimi rozmawiać. Po odgłosach butów poznawaliśmy strażnika na korytarzu, czy też po cichych stukach w nocy rozpoznawaliśmy, że zbliża się rewizja. Teraz słyszymy tylko stukot kół po szynach nie wiedząc jakie stacje mijamy, bo okna w wagonach są zamalowane. Wreszcie po parunastu godzinach jazdy – wysiadamy. To NOWOGARD, a w nim ohydne, więzienie otoczone murem i moczarami.
Więzienie Nowogard.
               Tu duże budynki więzienne, całość otoczona mokradłami – ciężkie warunki bytowe. Wewnątrz duże warsztaty obuwnicze, wytwarzano różnego rodzaju obuwie dla wojska. Po paru dniach zabierają nas z celi do pracy. Ja przydzielony zostałem do grupy, która szyła pantofle skórzane tak zwane wywrotki. Męka, ręce i palce bolą, ale przynajmniej jedzenie jest o wiele lepsze niż w Rawiczu. Śniadania dobre, a na obiad grochówka z wędzonką. Tutaj poznaję, Antosia Chlebińskiego z Małkini, który wyciąga mnie z warsztatu, do pracy w biurze. Jest tu nas wszystkich może dziesięciu. Dnie płyną prędzej. Tutaj dowiadujemy się o drugiej amnestii. Zostajemy o niej powiadomieni przez naczelnika wiezienia. I tu dla niektórych więźniów i dla mnie olbrzymie rozczarowanie. Mnie i innych amnestia nie obejmuje, bo już korzystaliśmy z poprzedniej. Trzeba kiblować, czyli siedzieć dalej i pracować aż skończy się wyrok.
Siostra moja Ola i tu mnie znajduje, przyjeżdża i odwiedza mnie. Tu muszę powiedzieć, że odwiedzali mnie też moi bracia, bratowa Genia oraz wujek Józek Jaworski.
Nadchodzi dzień 20 grudnia 1952, zbliżają święta Bożego Narodzenia – cieszymy się. Jednak z biura wezwano mnie na rozmowę ze specem  U.B., który nakłania mnie do donoszenia, co się dzieje w biurze i celi. Początkowo udaję, że nie wiem, o co chodzi. Rozmowa trwała do godziny 15. Po powrocie do biura i celi nikt się do mnie nie odzywa ani ja nie mówię, o czym była rozmowa ze specem. To było zabronione, o czym mówiliśmy. Drugi dzień taki sam, rozmowa trwa osiem godzin. W trzecim dniu na przesłuchanie mnie zjawia się jakiś wyższy stopniem U.B. –wiec obaj namawiają mnie do współpracy z nimi. Kategorycznie i stanowczo odmawiam. Na skutek tego oświadczają mi, że po pracy pójdę na celę pojedynczą i że stamtąd już żywy nie wyjdę. Jest zima 22 grudnia, mróz, zdaję sobie sprawę, że moja sytuacja stała się tragiczna. Jednakże opatrzność Boża czuwa nade mną. W biurze strażnik oznajmia, że na oddział przyjdzie lekarz może ktoś potrzebuje jego pomocy. Uważam, że jestem zdrowy, ale zgłaszam się do niego o godzinie 16 – tej. Idę o tej godzinie ze strażnikiem do niego. O dziwo jest nim lekarz – więzień z Rawicza – Duber. Popatrzył na mnie, dał termometr abym zmierzył temperaturę. Za chwilę odbiera mi termometr i decyzja – Heniu zabieram cię na szpital. Zdziwienie moje nie ma granic, ja zdrowy człowiek i na szpital. Albo dobry Bóg daje mi możność przeżycia. Czekam w biurze do godziny 17-tej / koniec pracy /. Przychodzi strażnik i zabiera mnie na parter budynku. Tu strażnik oznajmia mi, że idę na szpital. Zimny pot oblał mnie całego – jestem mokry. To chyba cud Boski. Zamiast na pojedynkę skąd nie ma powrotu do życia, idę do szpitala. Wchodzę do sali, w której jest lekarz Duber, który oznajmia mi, że mam wysoką temperaturę. Waga pokazuje 52 – kilogramy. Dłonie to kości powleczone skórą. Decyzja; kładź się do łóżka leczył cię będę tranem, bo nie mam niczego lepszego. Nazajutrz rano setka tranu, wypijam ze smakiem, / mimo że zawiesisty, nieoczyszczony /. W sali jeszcze dwóch towarzyszy – nawet przyjemni ludzie / nie kapusie /.
Zaczynam przybywać na wadze. Prawdopodobnie choruję na gruźlicę płuc. Do szpitala w tym samym dniu przybywa do pracy lekarz z wolności – porucznik / dotychczas sanitariuszem był tylko strażnik i lekarz więzień Duber /. Porucznik wspaniały to człowiek współczujący więźniom. Po zbadaniu mnie stwierdza, że choruję na gruźlicę. Jestem załamany. Jednak za dwa dni załamanie mija, gdyż mam silną wolę powrotu do domu i do rodziny. Muszę wrócić do mamy, sióstr, braci i reszty bliskich. Wśród nich mogę umrzeć. Po paru dniach, lekarz porucznik angażuje mnie do pracy w ambulatorium. Prowadzę książki szpitalne, zużycie lekarstw i inne. Tu już jest całkowite rozluźnienie – pół wolności. Jadę skuty na prześwietlenie do Szczecina. Diagnoza porucznika potwierdza się –to gruźlica płuc. Podają mi leki, ale także pracuję – oba płuca zajęte. Po trzech miesiącach znowu prześwietlenie w Szczecinie, ale nie ma poprawy. Trzy dni pod rząd lekarz,  "zamawia" karetkę, lecz jej nie otrzymuje. Dopiero czwartego dnia rano 28.06.1953 r. , lekarz / który już jest na urlopie / odprowadza mnie do karetki, żegna i życzy powrotu do zdrowia w szpitalu w Szczecinie.
Tu zastała mnie wieść o śmierci Stalina. Powiadomił mnie o tym lekarz Duber. Nie chciałem mu wierzyć dopiero po przeczytaniu gazety, którą mi dostarczył – uwierzyłem. Powstała radość wśród więźniów, bo czuliśmy, że wraz ze śmiercią Stalina musi się skończyć ten czarny okres naszego życia. Dodam jeszcze, że w Nowogardzie listy od rodziny przekazywał mi ten sam spec, który mnie przesłuchiwał i oznajmił mi, że po wyjściu ze szpitala i tak mnie wykończy. Dzięki Bogu nie udało mu się to. Cieszyłem się, że teraz skończyły się jego groźby, przekleństwa a on pozostał w Nowogardzie, ja zadowolony pojechałem do Szczecina.
A więc żegnam Nowogard, a z nim razem U.B.- ka, który chciał mnie wykończyć, doprowadzić do śmierci.
 Szpital więzienny w Szczecinie.
     Jadę do szpitala nie wiedząc, jakie tam są warunki dla chorych, ale lepsze jak tu. Wchodzę na dużą jasną salę z dużymi niezasłoniętymi oknami, przez które wpadają promienie słońca, od dawna niewidziane przeze mnie. W naszej sali jest nas sześciu. Spokój, cisza, jedzenie dobre. Po przebadaniu mnie przez lekarza zapada decyzja o napisanie do Ministra Zdrowia o przydzieleniu mi zastrzyków STREPTOMECYNY. Otrzymuję jej 10 g.. Lekarz stara mi się kilkakrotnie założyć odmę, lecz bezskutecznie.            
Zwolnienie z więzienia 21.09.1953 rok w Szczecinie
- JESTEM WOLNY -
Na widzenie przyjeżdża moja siostra Ola, płacze – nie wiem, od kogo dowiedziała się o moim stanie zdrowia. Odchodzi z widzenia z płaczem. Zrozumiałem wtedy, że z moim zdrowiem musi być niedobrze.
Najlepsze są spacery, całkiem luźne, nawet dwie godziny, długie rozmowy z innymi więziami. Spacer odbywa się na ogrodzonym dachu budynku na czwartym piętrze. Powracamy do sal bez jakiś pokrzykiwań strażników. Na sali łóżko dla każdego z białą pościelą. Aż radość położyć się do łóżka.
Aż tu pewnego dnia w pierwszych dniach września, otwierają się drzwi sali – wchodzi „ bez baczność i zbiórka „ jakiś wojskowy major czy p. pułkownik i zapytuje, czy jest     tu jakiś KRAKUS. Zgłaszam się ja. Wypytuje mnie o różne rzeczy; jaki wyrok, za co, kiedy, jaki jestem chory i na co. Po takiej „ spowiedzi „ wychodzi z sali. Odchodząc mówi, że spotkał tu dopiero jednego Krakusa. My już wiemy, że po takich odwiedzinach wychodzi się do domu najdalej po dwóch tygodniach. Czekam. Mijają dwa tygodnie i nic, ale 21 września w czasie obiadu otwierają się drzwi, strażnik mnie wywołuje, każe mi zabrać swoje rzeczy, oprócz jedzenia. Już wiem, że zaraz będę zwolniony z więzienia. Czekam na to aż cztery godziny. Wreszcie po ubraniu się w swoje „ ciuchy „ i otrzymaniu zwolnienia, otwiera się brama więzienia.
Jestem na wolności, której nie miałem przez siedem lat i półtora miesiąca. Darowano mi dziesięć i pół miesiąca. Do domu wracam przez noc pociągiem pośpiesznym, w przedziale gdzie sześć osób przyjmuje mnie bardzo miło, częstując jedzeniem i piciem. Rano w Krakowie przesiadka i o godzinie 10 jestem na stacji kolejowej Słotwina – Brzesko. Potem dorożką do miasta. Tu już naprzeciw mnie wychodzi brat Janek, powiadomiony przez mojego kolegą Staszka Zająca. Idziemy do domu brata Władka – zamknięte, do kuzynki Zosi Wawrykiewicz – zamknięte, do domu mamy – zamknięte. Wchodzimy do pokoju siostry Ludki – zdziwienie jej i szok jak się tu znalazłem. W kołysce lula małe jednoroczne dzidzi – Teresa / obecnie Płońska /. Już dowiedzieli się moi bracia, siostra Ola i szwagierki.
Za chwilę z targu wraca moja mama – zdrowa. Powitaniom nie ma końca. Okazuje się, że siostra Ola zatrzymała wiadomość o mojej chorobie tylko dla siebie, aby nie martwić mamy i rodziny. Za parę dni odbywam, z mamą i ciocią Wilczyńską z Krakowa oraz z księdzem Ryśkiem – kuzynem pielgrzymkę do Częstochowy.
 W tydzień po powrocie z więzienia jestem w szpitalu gruźliczym w willi Decjusza w Krakowie na Woli Justowskiej.
O przyjęcie mnie do szpitala wyprosił p. doktor Sokołowską mój kuzyn Bronek, która była stałą klientką w jego sklepie. Tu w szpitalu jestem intensywnie leczony. Wszyscy skądś wiedzą, że wróciłem z więzienia po odbyciu długoletniej kary. Stosunek do mnie dyrektora, lekarzy i lekarek oraz służby pielęgniarskiej wspaniały. Aż miło to obecnie wspomnieć. Zaraz też mam w szpitalu wielu kolegów i koleżanek. Jedna z nich jest Hania Krzęk, którą do dziś bardzo mile wspominam. Po skończeniu leczenia w szpitalu, jadę do pięknego sanatorium w Gostyninie koło Kutna. Przebywam tam chyba pięć miesięcy dzięki życzliwości lekarza p. Grajkowskiego. Powracam do domu.
 Powrót do Brzeska.
    Pod swoją opiekę bierze mnie teraz nieżyjąca już p. doktor Borysiuk, która leczy mnie obustronnymi odmami przez dwa lata. Piszę do różnych instytucji i zakładów pracy o zatrudnienie – zewsząd otrzymuje odpowiedzi odmowne ze względu na moją przeszłość.
Dopiero 1 kwietnia 1956 r. / Prima a Prylis / dzięki dyrektorowi Grabowskiemu i pani v-prezes Hnatowicz otrzymuję pracę w P.S.S. Brzesko w dziale handlowym. Poznaję tam p. Ścibiora, p. Adamczyka, Sadłę, Smagowicza, p. Elę Kubalową, która poznaje mnie z p. Teresą Rybicką – później moją żoną. Jeszcze przez rok się leczę. W roku 1957 kończę leczenie – jestem zdrowy dzięki pomocy Bożej.
Pracuję tu przez 10 lat do roku 1966. Wspaniała praca, wspaniałe otoczenie. Tu coraz bardziej dzięki siostrze Oli i Eli Kubalowej poznaję Rysię Rybicką, która pracuje w księgowości.
Ja i moją żoną Teresą Bach z domu Rybicką
W roku1959 w pierwsze święto Bożego Narodzenia 25 grudnia biorę z nią ślub w kościele św. Jakuba w Brzesku. Po odejściu na emeryturę Głównego Księgowego p. Zabiegały, Rysia zostaje Gł. Księgową a potem zastępcą prezesa do spraw ekonomicznych.
W1966 r. jednak muszę opuścić P.S.S. / dwie osoby z rodziny nie może pracować na kierowniczych stanowiskach – ja byłem kierownikiem działu do spraw obrotu artykułami przemysłowymi /. 01.07.1966 zatrudniony zostaję przez dyrektora Chmielewskiego w Oddziale Centrali Nasiennej w Brzesku na stanowisko kierownika handlowego, gdzie pracuję do roku 1976 / do rozwiązania oddziału /.
 Od dnia 1.01 1976 zatrudniony jestem w Spółdzielni Kółek Rolniczych w Jadownikach, jako kierownik Wojewódzkiego Zakładu Gospodarki Materiałowej z siedzibą w Jasieniu. Zakład zajmuje się zaopatrzeniem Kółek Rolniczych w różne artykuły przemysłowe takie jak węgiel, drewno, traktory, maszyny rolnicze i inne. Pracuję tu do października 1977 r.
Od 1978 r. w związku z moim stanem zdrowia, dzięki nieżyjącemu już lekarzowi p. Miniczowi idę na rentę, jako inwalida wojenny pierwszej grupy. W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować mojej siostrze Oli, która najbardziej troszczyła się o mnie w czasie pobytu w więzieniu, oraz mojej mamie i całej rodzinie, która nie mając innych możliwości wspierała mnie gorącymi modlitwami o powrót do domu rodzinnego.
Oto w skrócie opisane dzieje mojego życia, dzień czarnych i innych jasnych, pogodnych i ciepłych dni, mojego życia, z którego Polska Ludowa wydarła mi przeszło siedem lat mojego młodego życia / od 26 – 33 roku życia /. Za to, że nie podobał mi się narzucony przez Związek Radziecki ustrój socjalistyczno – komunistyczny.
Ustrój przemocy i gwałtu, na bezbronnych ludziach, oraz za to, że byłem członkiem WiN. Chcieliśmy zmiany na lepsze, pragnęliśmy wolności słowa religii i innych, oraz zaprzestania prześladowań ze strony ówczesnego aparatu ucisku w Państwie. Wielu takich jak ja za walkę z ustrojem przypłaciło życiem, ginąc z rąk ówczesnych sądów i prześladowców, przez U.B., wielu straciło zdrowie w więzieniach. Wielu na skutek chorób odeszło już z tego świata.
Dla mnie satysfakcją było i nadal jest to, że wyrok mój przez Sąd został unieważniony, co oznacza, że WALCZYŁEM O SŁUSZNĄ SPRAWĘ.
 
              Jeszcze jedno. Do dnia dzisiejszego większość naszych gnębicieli nie została ukarana, wszyscy sprawcy tych nieszczęść, którzy wyrządzili krzywdy nam Polakom dzisiaj chodzą w niepodległym państwie mają bardzo wysokie emerytury, wielokrotnie wyższe do naszych, którzy wyrządzili nam wiele szkód i cierpień.
Po zmianie w naszym państwie ustroju w 1989 r., rozpocząłem starania o uznanie mnie kombatantem. Długo trwały te starania. Do tego dopomogła w dużym stopniu ówczesna spikerka telewizji polskiej p. Alicja Resich – Modlińska, której do dnia dzisiejszego za to jestem wdzięczny.
Potem, po staraniu się przez kolegę Józia Lulka nadano mi przez Zarząd Główny naszego Związku KRZYŻ WIĘŹNIA POLITYCZNEGO.
Jak już wspomniałem Sąd anulował mój wyrok jako niesłusznie wydany. Przez Sąd w Tarnowie, poinformowany zostaję, że mogę ubiegać się o odszkodowanie za pobyt w więzieniu. I znowu rozprawa w Sądzie w Tarnowie, który przyznaje mi wówczas duże odszkodowanie. W związku z pogorszeniem się mojego zdrowia, Z.U.S. uznaje mnie inwalidą wojennym pierwszej grupy.
W roku 2001 w czerwcu Związek mój w Tarnowie występuje do Ministra Obrony o nadanie mi oraz moim kolegom stopnia oficerskiego za ówczesną działalność konspiracyjną i długoletni pobyt w więzieniu. W dniu 3 maja 2002 r. w Święto Konstytucji dostaję uroczyście stopień podporucznika Wojska Polskiego – ku chwale Ojczyzny.
Chciałbym jeszcze parę słów poświęcić mojej rodzinie. W r. 1959 jak już uprzednio wspomniałem, w Boże Narodzenie zawarłem związek małżeński z Teresą Rybicką. To była wspaniała kobieta, żona i matka dwóch synów. Pracowaliśmy wspólnie, zbudowaliśmy dom jednorodzinny w Brzesku przy ulicy Długiej 8. Życie z nią było bardzo przyjemne, oboje rozumieliśmy się doskonale, nie znaliśmy, co to kłótnie. Ona dbała o dobre wychowanie naszych synów. Żyliśmy wspólnie prawie 39 lat. Niestety w roku 1998 na skutek ciężkiej choroby / guz mózgu /, odeszła od nas pozostawiając mnie i synów w żałobie.
Syn Krzysiek posiada dwoje dzieci; córkę Natalię / w roku 2002 poszła do Liceum Ekonomicznego w Brzesku / i syna Bartka / w roku 2003 – kończy 6 klasę /.
Syn Janek ma trójkę dzieci; córkę Magdę / w roku 2003 – kończy gimnazjum /, córkę Dominikę / kończy 4 klasę / i syna Konrada / kończy 2 klasę /.
Swojej św. pamięci żonie zbudowałem grobowiec na cmentarzu komunalnym w Brzesku, gdzie spoczęła na wieczność. Już mija pięć lat od chwili jej śmierci – 13 lipca 1998 r..
Bach Henryk,  lipiec 2002 r.
Oto dzieje życia jednego człowieka. Dodam jeszcze, że miałem w swoim życiu 10 operacji, dwie na kamienie nerkowe, trzy przepalanki w czasie choroby płuc, jedną wyrostek robaczkowy, wstawienie endoprotezy do prawego biodra, ropę, która wywołała zapalenie stawu biodrowego i wstawienie rozrusznika serca / 2 razy /.
To wszystko to w skrócie moje życie. Obecnie już kończę 84 rok życia i dzięki Panu Bogu, że dał mi doczekać tak długich lat życia. W roku 2002 dnia 19 czerwca wszczepiono mi w szpitalu w Tarnowie rozrusznik serca, co zalecili mi lekarze w Brzesku. Przeszedłem dwie operacje, gdyż pierwsza po lewej stronie się nie udała, była bardzo bolesna, gdyż nie zadziałało znieczulenie. Po sześciu godzinach druga bezbolesna i bardzo krótka, bo tylko piętnaście minut.
Nie wiem ile jeszcze będę żył, nie wiem też, co mnie jeszcze w życiu spotka, ale za wszystko – za całe życie dziękuję Bogu, w dalszym ciągu widocznie jestem tu potrzebny, że Bóg zezwala mi na pobyt na tej ziemi.
Bach Henryk
Sierpień, 2005

kRajem W S I - do piekła


Luiza wdowa idzie na dług
Irena Morawska
http://www.dlug.org.pl/index.php?m=5&s=0&s1=0&s2=1&id=1
Autorka reportażu odnalazła wieś, do której woda przyniosła sześć lat temu dwa ciała bez głów. Rozmawiała, podczas widzeń więziennych, z winnymi zabójstwa. Odwiedziła ich matki. Dotarła do byłej żony jednego z zamordowanych. Reportaż przedstawia fakty, które zainspirowały twórców filmu. Kto nie widział "Długu", dowie się z reportażu, jak doszło do tragedii. Kto widział, oceni, ile film wziął z rzeczywistości

Marianna wczesnym rankiem poszła nad Wisłę. Od niepamiętnych lat tak zaczynała dzień w swojej wsi pod Górą Kalwarią. Tuż przy tamie ujrzała coś jasnego. - To tylko piana - pomyślała.

Ale gdy podeszła bliżej, spostrzegła, że "to jasne", to nie piana. Straciła oddech. A potem rzuciła się biegiem do domu.
Jakie miał oczy?

Był marzec 1994 roku.

Dzwonek do drzwi jak zawsze przeraził Luizę.

Dwóch mężczyzn przedstawiło się: są z policji.

Jeden z nich zapytał o męża. Powiedziała, żeby sobie poszli, bo nie wie, gdzie były mąż się podziewa. Drugi powiedział: - Gerard Nowak nie żyje. Musi pani zidentyfikować ciało.

Na policji pytano Luizę, dokąd sięgał zarost męża na klatce piersiowej? Czy miał na ciele znamiona? Nie rozumiała pytań.

A potem stała nad ciałem i też niczego nie rozumiała: po co pytali o oczy Gerarda, skoro nie miał głowy? Jak mogła żyć z Gerardem kilkanaście lat i nie pamiętać koloru jego oczu?

- Byłam zrozpaczona - wspomina Luiza - i czułam ulgę. Nareszcie przestanę bać się dzwonków do drzwi.
Ktokolwiek dzwoni, to nie Gerard

Adam jadł niedzielne śniadanie, babcia słuchała mszy radiowej. Matka - Joanna - krzątała się po domu, ojciec czytał coś ze swej wielkiej biblioteki. Gdy odezwał się dzwonek przy drzwiach, Adam nie wybiegł otworzyć. Był spokojny. Wiedział, że ktokolwiek dzwoni - nie jest to Gerard. Adam ubiegł go. Późną nocą z ósmego na dziewiątego marca 1994 roku pozbył się strachu. Jego "strach" leżał teraz w kostnicy, zidentyfikowany przez Luizę.

Policjanci rewidowali pokój. Adam uspokajał rodziców: "Nie martwcie się, wszystko się ułoży". Wyszedł w kajdankach. Nie zamierzał się przyznać do zabójstwa. Wyspowiada się, ukoi, wróci do domu i wreszcie stanie się przykładnym synem. Taki miał plan.

Stefan usłyszał od dozorczyni, że pytała o niego policja. Długo krążył przy telefonie, nim wykręcił numer komisariatu. Przedstawił się, podobno go szukają, zaraz przyjedzie. Usłyszał, że przyślą wóz.

"Długiego" wzięli z pracy we francuskiej firmie, w której czekał na niego awans.

Jarka zabrali z domu.

Tadeusz tamtego ranka postanowił nie iść na uczelnię. Policja zadzwoniła o dziewiątej. Wtulił się w poduszkę. Młodsza siostra była w szkole, ojciec w pracy, matka właśnie się szykowała do wyjścia.

Chwilę później stał na bosaka, w kajdankach, w piżamie. Danuta krzyczała: "To pomyłka! Syn jest studentem!". Potem zobaczyła w telewizji te ciała z Wisły, a w gazecie przeczytała inicjały podejrzanych o zbrodnię. - To niemożliwe - mówiłam mężowi. - Pół Polski może mieć takie inicjały.
Wyroki

Adam, lat 28 - winny podwójnego zabójstwa. 25 lat więzienia.

Stefan, lat 29 - winny podwójnego zabójstwa. 25 lat więzienia.

Tadeusz, lat 23 - współwinny jednego zabójstwa. 12 lat. W apelacji dorzucono mu dodatkowo oskarżenie o współudział w drugim zabójstwie (sprawa w toku; po sześciu latach Tadeusz siedzi w podwójnej roli: jako skazany i jako oskarżony).

"Długi" (lat 28) i Jarek (28) - po 3 lata.
Prezenty

Sześć lat po skazaniu syna, Joanna siedzi w warszawskim mieszkaniu kwaterunkowym na wprost regału z książkami. W niektórych miejscach regał świeci pustkami. Joanna nie zapala światła. Krępują ją liszaje na ścianach. Za co zrobi remont? Córka samotnie wychowuje syna. Adam "tam" (Joanna nie używa słowa więzienie).

Joanna ma 54 lata, jest rencistką.

Nie wie, jak opowiadać o synu. Życie nie przygotowało jej do roli matki zabójcy. - Był dobrym chłopcem.

Ojciec Adama - urzędnik na kierowniczych stanowiskach, Joanna - urzędniczka. Zarabiali skromnie. - Ale zawsze miał prezenty. Na dziesiąte urodziny dostał mikroskop.

Nie ma już wspólnych świąt ani sylwestra z dziećmi, jak co roku.

Na regale ramka. Uśmiechnięty Adam na Mazurach. To szczególne zdjęcie. Nie dlatego, że Adam nie nosił jeszcze w sobie ciężaru zbrodni. - W tym dniu Tadeusz Mazowiecki został premierem.

To właśnie zmiany po roku 1989 pchnęły Adama do porzucenia informatyki dla biznesu. Gdy rodzice protestowali, powiedział: "Czasy się zmieniły, dziś można samemu zarobić na studia. Nie chcę dłużej siedzieć wam na głowie".

W biznesie Adam poznał Stefana, potem Gerarda, potem zabił.

Sala widzeń więzienia w Iławie. Adam w zielonej kurtce z dżinsu. Zaczesane do góry ciemne włosy, lekka bródka. Smukłe palce, z czystymi, dobrze przyciętymi paznokciami. - Chciałem się wyrwać z biedy. Marzyłem o własnym pokoju.

Pośredniczył w handlu piwem, ciuchami, czym się dało. - Dobrze mi szło. Bez pieczątki, bez siedziby firmy. Żywioł.

Planował: nacieszy się życiem, potem pomoże siostrze i rodzicom. No i wróci do ukochanej informatyki.

Jeszcze w liceum zapisał się na kurs tańca. Teraz, jako młody biznesmen, brylował w dyskotekach. Otoczony pięknymi dziewczynami. Uroczy, grzeczny. Nazwano go "Księciem". Pił whisky z coca-colą.
Ludzie szukają swych miejsc

Matka Stefana, nauczycielka rytmiki, zarabiała grosze. Ojciec odszedł, gdy Stefan był mały, potem umarł.

Stefan skończył wydział opieki społecznej w Studium Medycznym. Mieszkał z matką. Zmiany w Polsce wyzwoliły w nim energię. Przestał myśleć o zawodzie, który zdobył, żeby uciec przed wojskiem. Wszedł w biznes. Był pierwszym w kraju importerem kawy Jacobs. Zarabiał pieniądze, o jakich w rodzinie nikt nigdy nie śnił. Namawiał do powrotu brata, "Długiego", który w latach osiemdziesiątych rzucił studia i w poszukiwaniu dobrego życia wyjechał do Niemiec. Przekonywał go: "To nie ten sam kraj".

"Długi" wrócił.

Ściągali z Włoch kontenery bielizny, rajstop i barwnych wózków dziecięcych. Z innych krajów - kurtki i lalki Barbie. Na początku lat dziewięćdziesiątych rynek wchłaniał wszystko. Szukali wspólników. Ciężko było z dnia na dzień wyłożyć kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Znajdowali chętnych do jednego, kilku przedsięwzięć. - Potem dzieliliśmy kasę i cześć - wspomina Stefan. - Kraj był usiany takimi układami.

Jednym z takich chwilowych wspólników był student (wówczas politologii), były ministrant, przystojny i z głową na karku - Tadeusz.

Wieczorami Stefan kręcił się, tak jak Adam, po modnych lokalach: Harenda, Scena, U Szwejka.

Ale nie zostawiał w nich wszystkiego. Organizował i sponsorował turnieje tenisowe. Potrzebował reprezentacyjnego partnera do wręczania nagród, do prowadzenia rozmów w biznesie.

Początek lat dziewięćdziesiątych. Stodoła. Stefan nie odrywa oczu od chłopaka, który kosi wszystkich w tańcu. Chce go poznać. Zaprasza do swego stolika.

Stefan spadł Adamowi z nieba. - Chciałem wyjść z biedy. Z nakazów i zakazów rodziców: studiuj, załóż rodzinę.

Stefana ożywiają tamte wspomnienia: - Uzupełnialiśmy się: ja lubiłem cień, Adam ostre światła. Ponad wszystko łączyło ich jedno: - Chcieliśmy zarobić szybko i dużo.

Adam i Stefan świetnie się rozumieli. Biznes się kręcił, zabawa też.

Rodziców Adama drażniły ranne powroty syna. Wyprowadził się.

Matkę Stefana i "Długiego" też niepokoiło to, że synów więcej w domu nie ma, niż są. Nalegała, by zajęli się "przyzwoitą pracą, etatową". - A ja jej wyjaśniałem - wspomina Stefan - mamo, ludzie szukają swoich miejsc.

Zachorowała na raka. Operację i chemioterapię wyznaczono za kilka miesięcy.

Stefan wyjął pieniądze. Terminy na zabiegi przy-śpieszono.
Strzał w dziesiątkę

Wolne pośrednictwo kończyło się. Interesy Ada- ma i Stefana stawały się kruche.

- Zaczęliśmy myśleć o czymś poważniejszym - wspomina Adam. - Mieć jakąś firmę-matkę.

Przyszła okazja. Stefan odkupił opcję na sprowadzanie kosmetyków z Ameryki.

- Aby mieć ten temat, zainwestowałem kilkanaście tysięcy dolarów - wspomina.

Był rok 1992. Oparte na żeń-szeniu kosmetyki miały być hitem. Dla kobiet starszych i młodszych. Krem przeciw trądzikowi dla młodzieży miał dać wielką forsę. Biegali po szkołach i mazali dzieciarnię testerami. Ten krem był strzałem w dziesiątkę! Ale potrzebowali kilkudziesięciu tysięcy dolarów na sprowadzenie pierwszej partii. Banki odsyłały ich biznesplan do poprawek. Brakowało zabezpieczenia. Nie mieli nieruchomości.

Mogliby wziąć wspólnika z dużą gotówką, ale w "ten temat" postanowili wejść sami.

- Wierzyliśmy w te kremy - pamięta Stefan.

Rozpytywali o wejścia w banku. Ale nawet jak ktoś miał, nie przyznawał się albo trzymał kontakt dla siebie.

Pewnego dnia w restauracji U Szwejka Stefan spotkał znajomego. Przed laty ćwiczyli w jednej siłowni. Znajomy był kilka lat starszy od nich.

Nazywał się Gerard Nowak.
Muzyka poważna

Gerard nie krył radości ze spotkania Stefana. Kręcił się przy drobnym handlu ("Też robię w kawie") i był - jak twierdził - szefem ochrony w hotelowej sali bilardowej. Stefan opowiedział o wielkim biznesie na horyzoncie i kłopotach z bankiem.

Gerard się ożywił. Znał "Grubego", dla którego "nie ma trudnych spraw". "Gruby" pracował w ważnym banku.

- Czułem, że Pana Boga za nogi złapałem - wspomina Stefan. - Natychmiast powiedziałem o tym Adamowi.

Gerard chciał poznać wspólnika.

Na kolację z dobroczyńcą Adam włożył garnitur. Był podekscytowany, ale Gerard nie przypadł mu do gustu. - Niby inteligentny, ale ubrany jak dresiarz - wypomina.

- Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że byłem podejrzliwy. Ufałem temu facetowi.

W samochodzie Gerard słuchał muzyki poważnej. To wzmacniało jego wiarygodność.

Inwestowali więc w dobroczyńcę. Zapraszali go na śniadania i kolacje do eleganckich restauracji. Gerard co jakiś czas chwalił się bronią zza pazuchy.

Adamowi to imponowało: - Bezpiecznie mieć takiego kumpla.

Skupiając się na trądzikowym biznesie - stopniowo schodzili ze starych ścieżek. Tym bardziej że ich miejsca zajmowały finansowe rekiny. Nie żałowali. - Nasze właściwe pieniądze miały nadejść - powtarza Adam.

Gerard roztaczał wizje wspólnego przedsięwzięcia.

Jednak do swojego życia ich nie wprowadzał.
Miał życie

Ale przecież miał jakieś życie?

- Miał życie, miał - powtarza Luiza, była żona Gerarda.

Ma 40 lat, ale nie wygląda na tyle. Należy do kobiet, na których mężczyźni zatrzymują wzrok. Jest urzędniczką.

Gerarda poznała w roku 1981 na urodzinach koleżanki. - Poszłam z chłopakiem, wyszliśmy we troje - uśmiecha się.

Umówili się następnego dnia pod kościołem. Był luty, zaśnieżona niedziela. - Włóczyliśmy się po Łazienkach, po Starym Mieście. Lubił Łazienki.

Wieczorem odprowadził ją pod dom. - To była miłość od pierwszego wejrzenia.

Pobrali się rok później. Skończył zawodówkę mechaniczną. - Ale unikał pracy w swoim fachu - wspomina Luiza. - Ciągle zmieniał: był zaopatrzeniowcem, porządkowym na Torwarze i Bóg wie, kim jeszcze. Wyjeżdżał na budowy za granicę.

Luiza lubi życie odtąd-dotąd. - A Gerard ciągle gdzieś gnał. Gdy mu powiedziałam, że chcę stabilizacji, odpowiedział: "Moim obowiązkiem jest zapewnić rodzinie dostatek". Będzie zmieniał pracę tak długo, aż znajdzie godziwy zarobek.

Marzył o mieszkaniu. - Nigdy go nie mieliśmy - mówi Luiza. - Zawsze kątem u którejś z mam. Czuł się niedowartościowany. Nie mógł znieść tej biedy przed wypłatą.

Raz czy dwa razy w tygodniu jeździł poćwiczyć. Namawiał Luizę, by z nim chodziła. Poszła raz. Grali w koszykówkę, bez przepisów, bez reguł. Lubił taką grę. Mówił, że przepisy są dla frajerów.

Oczekiwali dziecka, gdy podczas ćwiczeń doznał urazu kręgosłupa. Poruszał się o kulach. Na krótko przed narodzinami córki oznajmił Luizie, że odchodzi. Nie zasłużyła na życie z kaleką. - Tak mówił - pamięta Luiza. - Jak mógł? Pobraliśmy się z wielkiej miłości. Taki był. Nieracjonalny zupełnie.

Pocieszała go i prosiła, by został. Wkrótce urodziła się Alicja. Z ciężką wadą. Musiała przejść operację. - I wtedy stał się cud - wspomina Luiza. - Gerard ozdrowiał. Rzucił kule i zaczął chodzić o własnych siłach. Lekarze nie umieli tego wyjaśnić. Zostawił kule w Konstancinie, wrócił do domu. - Muszę zarobić na mieszkanie - powtarzał.

Była połowa lat osiemdziesiątych.
Na smyczy

Adam opowiedział rodzicom o nadchodzącej stabilizacji. Z powrotem zamieszkał w pokoju z babcią. Interesy powysychały, a trzeba było z czegoś żyć.

Gerard ze swą muzyką poważną na kasetach przylgnął do Adama i Stefana, oni uczepili się jego. Nie wtajemniczali go w swoje kłopoty. Sprawiali wrażenie dobrze ustawionych, z wizją. - Początkowo czuł się kimś gorszym - ocenia Adam. - Choć to on miał przecież załatwić nam kredyt.

Co jakiś czas Gerard przynosił "smutną wiadomość": "Gruby" z banku (którego Adam i Stefan nigdy nie poznali) był chory, innym razem miał pogrzeb. Uspokajał Stefana i Adama: "Lada moment". Czasem napomykał o ciemnych interesach: handel paszportami, żetonami telefonicznymi albo obrót fałszywymi banknotami. Zbywali to. - Była w Gerardzie jakaś czujność - Adam teraz to widzi. - Może badał, co może powiedzieć w naszej obecności. A może badał, czy damy się wciągnąć w jego interesy?

Ameryka słała faksy: "co z kosmetykami?". Zaczęli się niepokoić, ale - jak twierdzą obaj - w Gerardzie było coś, co mówiło: on to załatwi.

Dla Adama kredyt był wszystkim. - Ten biznes miał udowodnić rodzicom, że rzucając studia, nie popełniłem błędu. Pieniądze miały pomóc w usamodzielnieniu się. W każdej swojej dziewczynie widziałem żonę - wyznaje.

Żona i troje dzieci - tak planował. I dom.

Miał dziewczynę. Piękną. Zrobiono jej zdjęcia do "Playboya".

Dziewczyna Stefana, Jola, studiowała zarządzanie. Dorabiała w salonie samochodowym.

- Powiedzieliśmy sobie: ruszą kosmetyki, ustawię ludzi, pobieramy się - mówi Stefan.

Czekanie na ruch Gerarda stawało się nie do zniesienia.

A on coraz rzadziej mówił o kredycie. Coraz częściej napomykał o śliskich interesach. I nagle przepadł. Adam pamięta tamten stan. - Czekanie na niego, to był obłęd. - Nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać. Z klubów bilardowych też przepadł.

Zjawił się po miesiącu. - Odetchnęliśmy z ulgą. Kredyt znów był w zasięgu ręki - wspomina Adam.

Gerard się nie tłumaczył. Tylko obiecywał.

Czas się wlókł, kredyt był wciąż za zakrętem. Stefan i Adam zaczynali już być na zawołanie Gerarda. - Biegliśmy do niego. Już nas zaczął prowadzić na smyczy.

A Gerard zapomniał o kredycie. Roztaczał perspektywę wielkiego życia z handlu kradzionymi samochoda- mi. Niech się zgodzą, nadają się. Nie słuchali. - To facet z półświatka - dotarło do nich, kiedy ujrzeli Gerarda w towarzystwie trzech wielkoludów w dresach.

Adam zastanawia się, w którym momencie Gerard postanowił wziąć ich "w opiekę".

- Musiał wyczuć, że jesteśmy słabi, zwłaszcza ja.
Cios

"Synu, zrób coś ze sobą?" - Adam czytał to w oczach rodziców. Był styczeń 1993 roku. Wykrzyczał Stefanowi, że ma dość Gerarda. I zażądał zerwania kontaktów.

Gerard pojawił się kilka dni później. Zaproponował spacer. Adam był bliski szczęścia: "nareszcie kredyt". - A on powiedział, żebym zwrócił mu dług. "Jaki dług?". "Tysiąc dolarów" - odpowiedział i uderzył mnie.

Adam wpadł w przerażenie. Nie było przecież żadnego długu.

Tydzień później pod blokiem Ada-ma obok Gerarda wyrośli jego rosyjscy dresiarze - "odświeżacze pamięci". Groźby, uderzenie w twarz, w brzuch, ból, znów w twarz, łzy, dreszcze. Zimno czy strach?

Adam z pokorą przyjął do wiadomoś-ci: musi zwrócić 1000 dolarów. Plus odsetki, które narosły, kiedy się zastanawiał, o jaki dług chodzi.

Powiedział: "Oddam".
Rozwód

Gerard coraz rzadziej wracał do domu. Coraz mniej przynosił pieniędzy - pamięta Luiza. - Próbowałam wydobyć z niego, co się dzieje, ale odpowiadał: "Nic takiego".

Rzadziej zajmował się córką. Zaczynał zabawę z nią, lecz po kilku chwilach przestawał. Nagle, niespodziewanie nasłuchiwał. I bez słowa wychodził.

Luiza poprosiła Gerarda o rozwód. - Myślałam, że będzie o mnie walczył, przeprosi, zapyta, wyjaśni.

Ale Gerard spojrzał na nią tymi oczami, których koloru Luiza nie pamięta, i powiedział: "Tak będzie lepiej".
Domofon

Adam powiedział Stefanowi o pobiciu i fikcyjnym długu, a Stefan Adamowi - co spotkało jego. Wprawdzie jemu Gerard nie wymyślił długu, ale nalega na śliskie interesy. Czeka w samochodzie albo kręci się pod blokiem. - Nocą w mój domofon wkładał wykałaczkę. Domofon warczał całą noc, bo bałem się wyjść - wspomina Stefan. - Sąsiedzi mieli pretensje, bo spać nie mogli.

Matka wróciła ze szpitala. "Zatrudnij się gdzieś na etacie" - powtórzyła. - Walnąłem prosto z mostu: gdybym był na państwowej posadzie, dawno byś leżała w grobie.

Matka przyznała Stefanowi rację.

Potem widział, jak płakała.

Gerard domagał się od Stefana papieru do produkcji biletów MZK. - Łaziłem niewyspany i zastraszony - m wspomina Stefan. - Teraz drżałem też o matkę. Dobra - powiedziałem - znajdę kogoś, ale obiecujesz, że się odczepisz?

Obiecał. Był w siódmym niebie. Znów przyjacielski.

- Wygrzebałem mu "bileciaka", czyli fałszerza biletów.

Ale "bileciak" i jego ludzie nie spełnili oczekiwań Gerarda. W mig stracił dobry humor: "Zainwestowałem czas, a wy tak?". I za stracony czas zażądał zapłaty. Gdy odmówili, Rosjanie ich potraktowali nożem, pięścią, kolanem. "Bileciak" ze strachu odstąpił Gerardowi plik fałszywych paszportów.

Gerard winę za "bileciaka" zrzucił na Stefana. Pouczył go na przyszłość: Rosjanie wywiozą cię do lasu i zabiją.

I "za karę", że Stefan źle się spisał, zażądał, by załatwił pieczątki do paszportów. Postraszył: jeśli o tej i o tej godzinie się nie stawi, znajdzie swojego psa bez głowy.

Stefan poprosił matkę, by nie otwierała nikomu, Jolę - żeby nie przychodziła. Będą spotykać się na mieście, gdziekolwiek, ale nie w domu.

Chciał ją za wszelka cenę zatrzymać. - Była mi potrzebna choćby świadomość, że jest, że mogę do niej zadzwonić.

Pewnej nocy, gdy Stefan wracał do domu, Gerard wyrósł przed nim niepostrzeżenie: "Unikasz mnie, niedobrze, czekam na ciebie godzinami, tracę czas".

Rosjanin "pomógł" Stefanowi wejść do poloneza. Usadzono go za kierowcą, czyli za Gerardem.

Było ciemno, zimno. Las. Wisła, Rosjanie. Gerard mówił Stefanowi, jak trudno żyć z przestrzelonymi kolanami, jak dobrze mieć żywą rodzinę. Przypomniał o układach, jakie ma z policją.

Niespodziewanie zatrzymał samochód, opuścił w tył oparcie swojego siedzenia, tak by Stefan nie mógł się ruszyć: - Myślałem, że to mój koniec - pamięta Stefan.

A Gerard powiedział łagodnym tonem: "Jesteś mi potrzebny, Stefan. Twoja twarz, twoje kontakty. Z takich ludzi jak ty się nie rezygnuje".
Skarbonka

Matka Gerarda, wiejska kobieta, po wojnie przybyła za chlebem do Warszawy. Mały Gerard ledwie stawiał pierwsze kroki, gdy ojciec odszedł. Żeby nie oddać syna do domu dziecka, matka zaczęła sprzątać, szyć, gotować.

Dawniej, podczas spacerów z Gerardem w Łazienkach, Luiza wyciągała z niego wspomnienia. Ale Gerard niechętnie opowiadał o dzieciństwie.

Jedyne co wspominał, to zapach morza. Tam go kiedyś zabrał ojczym z matką i przyrodnim bratem. - Wciąż mówił, że raz płynął łódką. Łódka była najprzyjemniejszym echem dzieciństwa.

Miał kompleksy, Luiza wiedziała, jak bardzo je ukrywał. - Ale był skryty, zamknięty. Nie lubił mówić o sobie.

Po rozwodzie wciąż wpadał do domu. Pewnego wieczora przybiegł w pośpiechu. Natychmiast potrzebował pieniędzy na benzynę. Rozwalił skarbonkę córki, wyjął wszystkie oszczędności i wybiegł.
Pod komendą

Gerard wyznaczał Adamowi spotkania w Łazienkach. - Nie wiem dlaczego akurat tam - zastanawia się Adam. - Ale ja lubiłem Łazienki, czułem się tam bezpiecznie.

Dług rósł. Gerard przyczaił się na Adama pod domem. Zaprosił do samochodu, związał go rzemieniem i położył na tylnym siedzeniu. Powiedział, że "ma z psami do pogadania". - Zawiózł mnie na Żytnią, wszedł do komisariatu i wyszedł z policjantem. Śmiali się - wspomina Adam. - Policjant szydził: "Nie wiesz, co z takim zrobić? Przeciągnąć na sznurze za samochodem w Lesie Kabackim".

Przez myśl przeszło Adamowi, że to przebrany kolega Gerarda. - No ale kiedy i gdzie by się przebrał? Ba- łem się.

Joanna, matka Adama, pamięta: - Zebrał nas i powiedział: "Kiedykolwiek, o jakiekolwiek porze dnia czy nocy zadzwoni Gerard, natychmiast mnie powiadomcie, gdybym przypadkiem był w toalecie albo spał".

Po Adamie podróż pod komendę policji odbył Stefan. Ale obaj o tym wówczas nie wiedzieli. Gerard dbał o to, by się nie kontaktowali. Z każdym prowadził inną grę. Każdemu z nich mówił, że ten drugi jest nielojalnym kolegą. Przestali się sobie zwierzać.

Gerard potrafił tak manipulować swą ofiarą, że w największej nawet opresji mogła zapomnieć, że to on był jej sprawcą. W pamięci zostawało to, że przychodził z pomocą. Kiedy pobity i zaszczuty Adam głowił się, skąd wziąć pieniądze na dług, Gerard poradził mu, by założył konto w banku i wypisał czeki. - Byłem mu wdzięczny za ten pomysł - pamięta Adam. - Byłem niemal szczęśliwy.

Założył konto w PKO BP. Gerard podał nazwisko (Marek M.), na które Adam miał wypisać dziesięć czeków. Każdy po 3 miliony starych złotych.

Była zima 1993 roku.

- Gerard realizował czeki, a ja znów umierałem ze strachu. Ale panie w okienku niczego nie podejrzewały.

Potem trzeba było powtórzyć "numer" w PKO SA. A potem Gerard przepadł. To dało Adamowi wytchnienie, ale tylko na chwilę. Bank zaczął dzwonić do domu. Przyszła policja.

- Nie pamiętam, kto pierwszy to zaproponował, ja czy rodzice. W każdym razie musiałem się wymeldować z domu.

Błąkał się po kolegach. Bez pieniędzy, bez nadziei, bez miłości. Adam stara się dziś zrozumieć dziewczynę z kartek "Playboya", w której widział żonę. - Jak można wiązać się z kimś, kto wciąż ucieka? Uciekał przed policją i przed Stefanem. - Zacząłem podejrzewać, że Stefan gra na dwa fronty, że wystawił mnie Gerardowi.

A Stefan uciekał przed Gerardem. - Zacząłem spać u brata.

Gdy "Długi" jechał do Francji (służbowym samochodem), łapał się z nim, mówił sobie: "odsapnę psychicznie". Wczesną wiosną, wieczorem - Gerard zaczepił Stefana pokojowo. Tylko zamienią słówko. - Chciał, żebym wrzucił komuś granat przez okno - nawet teraz, po latach, Stefan jest wzburzony. - Wkurzyłem się: O, nie! Sprawy gospodarcze, to jeszcze, ale w kryminalne mnie nie władujesz!

Poczuł dumę, że umiał odmówić. Nie rozumiał tylko jeszcze uśmiechu Gerarda na dźwięk słów "sprawy gospodarcze". Gerard pożegnał się przyjaźnie - jak za dawnych czasów.
U Luizy

Był wiosenny wieczór około roku przed śmiercią Gerarda. Gerard długo dzwonił do drzwi, zanim Luiza otworzyła. Po raz pierwszy od rozwodu chciał porozmawiać. - Był przerażony - pamięta Luiza. - Ubrany niechlujnie. Nerwowo się rozglądał.

Chciała tej rozmowy. Dawno na nią czekała. Zrobiła herbatę, postawiła kanapki, powiedziała "znów tu byli", a on przylgnął do niej w milczeniu. Po długiej chwili przeprosił i szepnął, że dłużej już nie może. - Co nie możesz - pytałam. A on swoje: żebym jeszcze trochę wytrzymała, że wszystko będzie jak dawniej.

I wyszedł.

Luiza ociera łzy nad zdjęciami. - Wiedziałam, że Gerard chce mi coś ważnego powiedzieć. Ale on zawsze był zamknięty.
W żałobie

Matka Stefana umarła 2 kwietnia.

Nikt nie wie, dlaczego dostała zawału.

W żałobie po matce Stefan odnalazł Adama.

Adam poprosił go, by zadzwonił do jego rodziców i powiedział, że u niego w porządku.

Chwilowo zamieszkał u Stefana.

Tuż po pogrzebie matki Stefana zadzwonił Gerard z "ciekawą propozycją". Jutro wpadnie. Adam znów poczuł dawny strach. Ale szybko się za to skarcił.

Gerard przybył z grupą kolegów, Polaków. Na przywitanie Adam dostał pięścią w twarz. Potem w brzuch. I znów w twarz. Polała się krew. Stefan stanął w jego obronie. Koledzy Gerarda go uciszyli. Gerard odezwał się: "Adam jest mi winny 70 milionów złotych".

- Wściekłem się - opowiada Stefan. - Odpaliłem: dam ci sto, ale odczep się od nas na zawsze.

Gerard nie spuszczał Stefana z oka, póki nie założył konta w banku i wypisał czeki pod jego, Gerarda, dyktando. - Wolałem mieć na karku bank niż tego typa.

Ale kilka nocy później Gerard znów drapał w okno Stefana. - Po śmierci matki z buciorami wlazł do mojego mieszkania - skarży się Stefan.

Wymienił zasłony na grube kotary. Barykadował się. "Długi" nie rozpo-znawał brata. Znał Gerarda, czegoś się domyślał. Mówił: "Zrób coś z tym, tak się nie da żyć". - A ja kłamałem: spoko, wszystko jest pod kontrolą.

- Znów zaczęło się chodzenie na smyczy - pamięta Stefan. - Gerard mówił, że nie chce już pieniędzy, tylko żebyśmy dla niego pracowali.

"Praca" - na tamtym etapie - polegała na dyspozycyjności. - Wyznaczał nam spotkania, czasem nawet trzy razy dziennie, o różnych porach, w różnych miejscach. Przyjeżdżał albo nie. Sam albo z kimś. Jeśli z kimś - wówczas awanturował się o piętnaście sekund spóźnienia. Nawet jeśli byli przed czasem. - Triumfował. W oczach tamtych był naprawdę kimś. - My obaj jak zaszczute psy z podkulonymi ogonami - opowiada Stefan.

Adam przeprosił rodziców i zapytał, czy może wrócić. Mógł, ale powinien uregulować sprawę z policją, która nachodzi dom.

Prokuraturze wyjaśnił, że zdebetował konto pod presją. Ze strachu.

Teraz rytm jego życia wyznaczał Gerard i policyjny dozór.

W oczekiwaniu na ruch Gerarda, jak za dawnych czasów, nosił babcię do toalety i karmił. A gdy pokłócił się z nią o coś - płakał.

Gerard gdzieś zniknął.

W połowie lata 1993 roku Adam i Stefan wylegli z cienia i strachu. Paraliż po Gerardzie stopniowo zaczynał puszczać. Znaleźli pracę u Kalabryjczyka, który nie patrzył w dokumenty, tylko na to, jak kto sprzedaje. - Handlował mydłem i powidłem - wspomina Adam. - Trochę ciuchów, buty jakieś. Do butików wstawialiśmy.

Stefan szykował się też na przedstawiciela firmy z Mediolanu - ekskluzywne kolekcje dla przodujących dziś warszawskich salonów mody. Wynegocjował dobrą pensję i lekcje włoskiego. Szykował grunt dla Adama.

Jesienią pewnego wieczora spotkał pod domem Gerarda. Ten zagadał: "U Włocha robisz?", po czym zaproponował, "żeby tego Włocha skubnąć".

Stefan zrezygnował z pracy. Szef zatrzymywał. - Powiedziałem: panowie, coś mi tu nie pasuje.

Kusili podwyżką. Odszedł. - Wiedziałem, że Gerard zmusi mnie do jakiegoś przekrętu. I tak trząsłem się za te czeki. A ja panicznie bałem się więzienia.

Znów ograniczył krąg znajomych. - Wiedziałem, że każdy, kto jest w pobliżu, może paść jego ofiarą.

Czasem włóczył się po mieście, gapił na roześmiane twarze, myślał: jak ja bym tak chciał. Wlepiał oczy w poodsłaniane okna. Zazdrościł.
Święta

Adam zatrudnił się w firmie odzieżowej. - W oczach rodziców podreperowałem swój wizerunek. Praca - dom - dozór, trzymałem się tego.

Był zaopatrzeniowcem - rozwoził po sklepach garnitury i garsonki.

Czasem po drodze do pracy podrzucał ojca służbowym autem. - Ojciec był dumny - wspomina Adam. - Mawiał: nigdy nie myślałem, że mój syn będzie podwoził mnie do pracy.

Święta i sylwestra Adam spędził z rodziną. - Przykładna rodzinka, jak za dawnych lat.

W ostatniego dla siebie sylwestra Gerard zapukał do Luizy pod wieczór.

- Sprawiał wrażenie, jakby przed kimś uciekał - pamięta Luiza. - Wypłoszony jak dzikie zwierzę.

Wyrzucała mu, że w święta nie przyszedł. Córka już przestaje o niego pytać. Gerard odsłonił brzuch i pokazał świeżą ranę w miejscu, gdzie operuje się wyrostek.

Dziś Luiza wie, że operacja była ucieczką do szpitala przed tymi, którzy jego z kolei nękali o długi.

W swoją ostatnią sylwestrową noc Gerard chciał być z Luizą, ale nie chciał rozmawiać ani siedzieć w domu.

Wprosili się do znajomych. - Całą noc z nikim nie rozmawiał, nie tańczył, nie pił, nie śmiał się - wspomina Luiza.

Po sylwestrze znów zniknął. - Czekałam na niego i bałam się tego, że czekam. Cierpiałam. Byłam w matni. I bałam się tych jego egzekutorów. Pukali coraz częściej.
Nóż

Minął miesiąc, jak Adam rozwoził garnitury. Pewnego dnia rozładował towar, wraca do samochodu na zapleczu sklepu w śródmieściu Warszawy, a tu Gerard wita go uśmiechem. Wsiadł do samochodu Adama, za nim dryblas. Gerard przedstawił dresia-rza: "To >Młody<, mój ochroniarz, potrafi zabić, w grudniu wyszedł z paki". I poprosił o "zaległe 15 milionów". Odjechali nad Wisłę, Gerard wyjął nóż, zmusił Adama do objęcia ostrza, i pouczył: nóż pochodzi z morderstwa.

Adam wypomniał Stefanowi, że zdradził Gerardowi, gdzie pracuje. Ste- fan wpadł w furię. - To psychol! Trzeba coś z nim zrobić! Spójrz na nasze życie!

Adam zgadzał się ze Stefanem. Gerard ich życie zamienił w piekło. Ani planów, ani nadziei.
Staś

Pewnego wieczora, nękany przez Gerarda Stefan pękł: "Mam gościa, takiego Stasia w Katowicach, który kilka lat temu nie zapłacił mi za wózki dziecinne. Przysięgasz, że jak ci go wystawię, znikniesz?".

Gerardowi adres nie wystarczył. Zażądał, by Stefan pojechał z nim do Katowic.

Pojechali: Gerard, Stefan i "Młody". Gerard miał długopis, który strzela i może zabić. Rozkazał Stefanowi poczekać za drzwiami. Gdy - wezwany - wszedł po kilkunastu minutach, to z trudem rozpoznał swego dłużnika: siedział za biurkiem, mały, spocony, nierzeczywisty. Na stole leżało 300 dolarów. Gerard triumfował.

- Jak się czułem? - w więziennej sali widzeń Stefan powtarza pytanie. - Wtedy wiedziałem, że tym biednym Stasiem spłacam swój dług. Ja już byłem martwy. Ten mały przerażony człowieczek przede mną - to byłem ja.
Rysa

Kilka nocy później, o trzeciej, Stefana ze snu wyrwało drapanie w okno. Przez szparę w kotarze ujrzał Gerarda z "Młodym". - Ten człowiek nigdy się nie odczepi.

Postanowił, że zacznie śledzić Gerarda.

I widział, jak Gerard wsiada do autobusu. Raz, drugi.

Pocieszał siebie i Adama: Gerard nie jest tak mocny, jak się wydawało, skoro jeździ autobusem.

Ledwie pocieszył się, że Gerard słabiutki, już pod blokiem Stefana stoi tempra z Gerardem, który pyta o dług.

"Jeździ temprą - widziałeś? - przerażony Stefan zadzwonił do Adama. - Jednak silny. Ktoś za nim stoi".

Adam już nie umiał rozważać: silny czy słaby? Przyciśnięty przez Gerarda, koncentrował się na planie napadu na swoją firmę odzieżową.

- Miało być tak: popsuł mi się samochód. Poszedłem do telefonu, żeby zgłosić szefowej problem i kie- dy wróciłem, z samochodu zniknął towar.

Prawda wyglądała tak, że Adam miał przełożyć towar ze służbowego samochodu do tempry.

- Byłem tak zdenerwowany, że odjeżdżając "po akcji", drasnąłem drzwi tempry. Gerard wpadł w furię, "Młodemu" kazał mnie poturbować.

Cienką rysę Gerard wycenił na trzy tysiące dolarów.

Gerard groził, że jeśli w ciągu trzech dni nie zwróci długu, skrzywdzi jego małego siostrzeńca.
Coś zrobić

Późnym wieczorem Stefan szedł z Jolą ulicą. Usłyszeli klakson. - W pierwszym odruchu chciałem zwiewać - pamięta Stefan. - Ale w przebłysku świadomości pomyślałem o Jolce. Weźmie mnie za świra.

Auto z piskiem opon zatrzymało się obok. Elegant machał do niego radośnie. Pomyślałem: gość się pomylił. Nikt z mazdy nie zaczepiłby takiego dziada jak ja.

Ale facet krzyknął jego imię. To był Tadeusz, z którym Stefan robił dawniej interesy. Chodzili na dyskoteki. - Spotkanie z Tadkiem unaoczniło mi, jak nisko spadłem. On - pewny sie-bie, w superwozie, uśmiechnięty. Ja - zdeptany ogryzek.

W głowie Stefana już chodził kalkulator: będzie miał od kogo pożyczyć na dług dla Gerarda.

Tadeusz rzucił politologię dla marketingu. Był na drugim roku. Jak więk-szość kolegów, dorabiał. Ostatnio pośredniczył w handlu samochodami.

Ucieszyło go spotkanie. Chciał to uczcić, namawiał na dyskotekę, do pubu. Stefan udawał, że się śpieszy. - Dla mnie Tadek był gościem ze świata, z którego ja już wypadłem.

Umówili się na kiedy indziej.

Tadeusz siedzi w sali widzeń warszawskiego więzienia. Policzki mu płoną. Mówi szybko, dużo gestykuluje. Ubrany w dżinsy i beżową bluzę.

Mówi, że los mu sprzyja. Pracuje w więziennej kantynie przy sali widzeń. Nazywa ją przedsionkiem wolności.

Pamięta tamto spotkanie ze Stefanem. Wydał mu się dziwny. - Myślałem, że ma dół w interesach, chciałem mu pomóc. Tak jak on mnie kiedyś. Ale Stefan mówił wymijająco. Kręcił. Jak powiedzieć Tadkowi "pożycz"? Tliło się w nim jeszcze trochę dumy.

Jechali z Tadkiem odwiedzić Adama, kiedy Stefan wydusił z siebie: "Pożycz 2000 dolarów". Tadek uśmiechnął się przyjaźnie i odpowiedział: "Spróbuję dać ci zarobić".

Ale Stefan potrzebował pieniędzy natychmiast.

Więc gdy Adam wyszedł przed blok, Stefan nie wytrzymał napięcia. Napadł na niego: to jego dług, niech spłaca, niech pożyczy od ojca, bo on już nie ma siły. A Adam: tylko nie to, nie od ojca.

Tadek to pamięta. Patrzył na Adama i nie wierzył, że to ten sam, wesoły, biznesmen. Dusza towarzystwa.

W końcu Stefan wyjaśnił Tadkowi, że mają gościa, który ich prowadza na smyczy.

Tadek powiedział: "Coś z tym trzeba zrobić".

W jakimś momencie, nieuchwytnym dla Adama i Stefana, skończył się etap poszukiwania pieniędzy. Zaczął się nowy: jak się uwolnić od Gerarda.

"Długi" kolejny raz powtarzał: złomotać gościa.
Przemiana Gerarda

A Gerard siedział obok Luizy i płakał. - Pierwszy raz widziałam, jak Gerard płacze. Opowiadał, że jakiś czas temu przy pewnym interesie, który nie wypalił, ktoś przyłożył mu broń do skroni i zmusił do podpisania dokumentu, z którego wynikało, że ma zwrócić dług.

Dług, którego - jak twierdził - nie miał. Około miliarda starych złotych. Podpisał i musi oddać, jak nie - ma wyrok.

Dręczą go, prześladują, grożą. Płakał coraz mocniej. Musi wyjechać za granicę. - I błagał o wybaczenie - wspomina Luiza. - Chciał wrócić, chciał wszystko cofnąć. Obiecywał, że coś wymyśli na nowe życie. Ale ja już mu nie wierzyłam.

Wtedy, w lutym - może na miesiąc przed śmiercią - Luiza zrozumiała, że Gerard się boi. Może tych, co się nad nim pastwili? A może bał się tego, że był taki okrutny dla innych? Może przeraził się siebie?

Czasem Luiza myśli, że Gerard chciał umrzeć. Czuł, że jemu już nic nie pomoże. - Ja przynajmniej to w nim czytałam. Za każdym razem, kiedy przychodził, to było tak, jakby czekał na receptę: jak żyć!? Ale ja nie umiałam mu jej dać, bo nic o nim nie wiedziałam.

Sama takiej recepty szukała.
Kto pierwszy

Był luty. I znów ubrany w maskę siłacza Gerard zadzwonił do Adama. Zadzwonił o północy, będzie za godzinę. Jest sprawa do zrobienia. Adam ma być w garniturze. Adam zszedł w dresach. Gerard zdziwił się, ale był miły. Wesoły. - Kazał mi wrócić po garnitur. Jedziemy do Katowic. Ja jako kierowca (później okazało się, że auto było skradzione) i jako ten, który w Katowicach zrobi dla niego sprawę. Pomyślałem: już po mnie.

Wrócił do domu. Usiadł i się rozpłakał. - Widziałem się martwego.

W kuchni leżał nóż, Adam włożył go pod koszulę. Zszedł i powiedział, że nie pojedzie. Gerard zaczął go przekonywać. - Nie wiem, jak on to zrobił, ale wróciłem do domu z przekonaniem, że muszę jechać. Włożył garnitur, obudził matkę i szepnął, że wyjeżdża z Gerardem. - Czułem, że to moja ostatnia podróż.

Świtało, gdy dojeżdżali do Katowic. - Byłem tak szczęśliwy, że żyję, że zrobiłbym wszystko dla Gerarda.

Gerard naświetlił Adamowi zadanie: będzie "pruł konto", czyli dostanie czeki, pójdzie do banku i podejmie 100 milionów. Powtórzy to dziesięć razy.

Adam był przerażony. Ale nie "pruciem". Przeliczył swoje życie na czeki. - Podejrzewałem, że Gerard planuje ucieczkę za granicę, po to potrzebne mu pieniądze. Ja mu wybiorę, a on mnie zabije jako głównego świadka.

Ale na pierwszym czeku brakowało stempla. Pośrednik nawalił. "Prucie" odroczone. Gerard wściekły.

Potem było jeszcze kilka takich wyjazdów. Za każdym razem Adam "umierał", a Gerard tracił cierpliwość. Musiał mieć te pieniądze. To utwierdzało Adama w przekonaniu, że jego życie mieści się w granicach tych fałszywych czeków. Póki nie wypłaci - pożyje. Ta myśl kładła go wieczorem i budziła z letargu.

Adam przypuszcza, że myśl o zabiciu Gerarda narodziła się w jego głowie podczas tych wypraw do Katowic. - To były moje umierania. I wtedy chyba moja podświadomość musiała powiedzieć: kto kogo pierwszy?
Rozmowa o Jolce

Gerard zainteresował się Tadkiem, gdy usłyszał, że pośredniczy w handlu samochodami. Kogoś takiego właśnie szukał, chciał sprzedać temprę. Tadkowi nie trzeba już było bliżej przedstawiać Gerarda. Uważał, że sprzedaż samochodu pomoże kolegom.

U Stefana Tadek obejrzał dokumenty, sprawdził numery. - Powiedziałem Gerardowi, że nazwisko się nie zgadza - wspomina Tadek. - Jak sprzedać cudzy samochód?

Dla Gerarda nie było problemu: po to jest Tadek, żeby się tym zajął. Przerejestruje na kogoś i sprzeda.

A potem wyruszyli "na sprawdzian techniczny". Było ciemno. Kierowca, czyli Gerard, każdemu przydzielił miejsce: obok niego - Stefan, z tyłu "Młody". Tadkowi kazał usiąść za nim, obok "Młodego".

- Krążyliśmy po ciemnych uliczkach - wspomina Tadeusz. - Chciałem zapytać, czy mogę poprowadzić, ale w samochodzie wisiała jakaś groza. Stefan milczał, nie oglądał się.

Z głośników płynęła muzyka poważna. Gerard zatrzymał samochód przy gazowni na Woli. Zapalił światło. - I wtedy spostrzegłem, ze Stefan jest związany rzemieniem.

- Nagle "klik" i oparcie fotela Gerarda wylądowało na mnie - wspomina Tadek. - Poczułem, jak się wbijam w siedzenie, nie mogę tchu złapać.

Wiedziałem o Gerardzie, ale dopóki to mnie nie dotknęło - nie czułem strachu.

Teraz poczuł dreszcz.

I teraz, w ciemności pod gazownią, poczuł tamto zimno Adama.

Gerard rzucił do "Młodego": "Sprawdź go". I do Tadka: "Jak coś znajdziemy, idziesz pod krawężnik". "Młody" obmacał Tadka. Nic nie znalazł. Jeszcze chwila w napięciu i siedzenie Gerarda wróciło do pionu. Był miły, uśmiechnął się i przeprosił Tadka.

Kilka dni później spotkał Tadka pod blokiem i zarzucił, że sprzedaż tempry się wlecze. - Byłem zaskoczony. Skąd wiedział, gdzie mieszkam?

Tadek wybełkotał, że jeszcze nic nie wie, szuka. - Na to Gerard przestrzegł mnie: "Musisz skoncentrować się na sprzedaży, bo ja już poniosłem pewne koszty. Uważaj, bo i ty możesz ponieść koszty". I zapytał, czy na razie - w ramach rozliczeń - nie mógłbym załatwić mu kilku recept.

Tadka znów przeniknął dreszcz. Skąd Gerard wiedział, że jego dziewczyna jest pielęgniarką?

Pewnie Gerard dostrzegł przerażenie Tadka, bo kiedy odchodził, klepnął go przyjaźnie i powiedział, żeby się nie martwił, wszystko się ułoży, samochód dobrze sprzeda, a tymczasem niech pamięta o receptach. - "Co się tu dzieje?", zapytałem Stefana - wspomina Tadeusz. - Stefan burknął, że Gerard wszystko wie. I opowiedział zdarzenie sprzed kilku dni: zdaniem Gerarda dług Stefana urósł do pięciu tysięcy dolarów.

Stefan tłumaczył, że nie zdoła zebrać takiej sumy. Na to Gerard wyjął zdjęcie Jolki i zaczął opowiadać: tu pracuje, tu studiuje, o tej wychodzi z psem, a przedwczoraj miała na sobie niebieską bluzkę. I zagroził, że jeśli Stefan nie odda długu, on zadba o to, by Jolka znalazła się w niemieckim domu publicznym. Na dowód pokaże mu film, jak ją gwałcą.

- I wtedy pękłem: o, nie ty glisto, to musi się skończyć.

Słowa "Długiego", który dawno radził: "obić go!", nagle nabrały zna-czenia.

Adam i Stefan spytali Tadka, czy pomoże poturbować prześladowcę. - To było oczywiste - wspomina Tadek. - To tak, jakby pytali, czy pójdę z nimi na piwo.

Pomoc zadeklarował "Długi" i jego przyjaciel Jarek.
Plan

Dochodził ósmy marca 1994 roku. Ustalili: Tadek powie, że znalazł kupca na temprę, umówią Gerarda u Stefana w domu. "Długi" i Jarek obezwładnią Gerarda (i "Młodego", bez którego Gerard się nie ruszał) i zwiążą ich. Potem zadzwoni "mocny człowiek", który stoi za nimi, i postraszy Gerarda, może wezwie go na rozmowę. Będzie to "wycieczka" po lesie. Przewiozą ich po ciemku, w nieznane - zrobią to samo, co oni robili z nimi. Na końcu pobiją, nagich przywiążą do drzewa. - Chcieliśmy ich pobić - wspomina Stefan. Wybić zęby, przetrącić nogi. Ale myśl o zabiciu czaiła się chyba w naszych głowach. Kiedy mówiliśmy: "coś z nim zrobić", tym "czymś" mogło być właśnie zabójstwo. To się czuło. Byliśmy u kresu wytrzymałości.

Umówili się na 7 marca. Gerard nie przyjechał. W Katowicach zatrzymało go coś pilnego - jak mówił. I przełożył spotkanie na 8 marca.

Wieczór 8 marca, mieszkanie "Długiego" i Stefana. Gerard dotarł z "Młodym" o umówionej porze.

Tadek wyjeżdża z "Młodym" do klienta, Adam, Stefan i "Długi" z Jarkiem powalają Gerarda. Krępują taśmą samoprzylepną. Gerard się śmieje. Z zakneblowaniem mają kłopot, Gerard udziela instrukcji, jak to zrobić fachowo. Ale okazuje się to niepotrzebne, bo Gerard nie zamierza krzyczeć. Jest skrępowany, ale rozbawiony. Okazuje się, że nie miał - jak zwykle - broni, ale pałkę.

Przeszukują Gerarda, odbierają swoje dowody, Adam zatrzymuje paszport Gerarda i jego zdjęcie.

Mija pół godziny. Wchodzi "Młody" z Tadkiem. Samochód nie zainteresował klienta. "Długi" i Jarek obezwładniają "Młodego". "Młody" płacze, wyjawia, że - tak jak oni - jest na smyczy Gerarda. Goryluje mu ze strachu. Gerard się śmieje. "Długi" przeprasza "Młodego", ale zadał się z niewłaściwą osobą, więc podzieli jego los. Krępuje go taśmą.

Gerard pyta, o co chodzi. Stefan odpowiada: "Przeszkadzasz nam żyć koleś, przeszkadzasz pracować. O to chodzi".

Akcja zaczyna się rwać. W jednym pokoju Adam, Stefan i Tadek rozważają: co robić? Oczekiwali, że Gerard się wystraszy, a on się im w twarz śmieje, zaczyna grozić. Wpadają w popłoch. Stefan zaczyna płakać, histerycznie biega po pokoju. Nie tak miało być, Gerard miał być przerażony.

W drugim pokoju: Gerard i "Młody" spętani taśmą. Z nimi "Długi" i Jarek. - W tym pokoju sytuacja zrobiła się groteskowa - wspomina "Długi". - Jakbyśmy się na kawie spotkali. Gerard zbytkował. Głupio mi się zrobiło.

Gerard nieoczekiwanie powiedział: "Nawet jak mnie zabijecie, to i tak niewiele mi zostało". Rozśmieszył mnie. Sprostowałem: "Nikt nie zamierza cię zabić. Tylko musisz się od nich odczepić". Na to on: "Adama i tak zajebię". Powiedziałem, że bzdury plecie, ale widząc jego szyderczy uśmiech, poprosiłem: "Wiem, że bredzisz, ale mu tego nie mów". Chodziło mi o to, że Adam był już u kresu wytrzymałości i bałem się.

Do pokoju wchodzi Adam. Dziwny jakiś, pobudzony. Uzbrojony w siłę Gerarda, odgrywa egzekutora. Gerard grozi Adamowi. Adam wraca do kolegów. Tkwi w nim siła Gerarda. Zapada decyzja: on z Tadkiem pojadą po wódkę. Gerard nie pije, podejrzewali, że ma wszyty esperal. Zmuszą go do wypicia, to może się złamie.

- Postrach miał trwać pół godziny - wspomina "Długi". - Dlatego z Jarkiem się zgodziliśmy. Później mieliśmy siłownię, a potem czekały nasze dziewczyny. Był Dzień Kobiet.

Ale Adam z Tadkiem przepadli. - Zacząłem się wściekać. Gerard i "Młody" spętani, ja ich muszę pilnować, zabawiać, a tematów do rozmowy zaczęło mi brakować.

Gerard coraz częściej grozi, chyba dostrzegł przerażenie w oczach chłopaków. Co robić?

Tymczasem Adam i Tadek jeżdżą po sklepach. Adam kupuje foliowe worki, wódkę, strzykawki, gumowe rękawice. Działa jak w transie. Zdecydowany, pewny siebie. Zahacza o dom, Tadkowi robi herbatę. Sam przebiera się, coś do torby pakuje. Tadek wypija herbatę. Wychodzą.



Do mieszkania Stefana wracają po dwóch godzinach. Co dalej? Narada, szepty. Adam nabiera wódki do strzykawki. Któryś go powstrzymuje: coś ty! Byś go tym zabił! Adam rezygnuje. Dochodzi północ. Dzwoni telefon. To do Gerarda: "Mocny człowiek", który stoi za Adamem i Stefanem, chce z nim rozmawiać. Muszą do niego przyjechać. Mistyfikacja. Tylko Gerard i jego ochroniarz o tym nie wiedzą.

Stefan pamięta: - Wychodząc, wzięliśmy nóż kuchenny. Pierwszy z brzegu, do krojenia chleba.

"Długi" i Jarek pomagają jeszcze wyprowadzić Gerarda i "Młodego". Żegnają się pod blokiem.

- W autobusie Jarek mówi do "Długiego": "Chyba w gówno wdepnęliśmy". Coś ty - uspokoiłem go. - Dostaną i rozejdzie się po kościach. Lepiej pomyśl, co powiemy dziewczynom.

Tadek, Adam, Stefan, Gerard i "Młody" wsiadają do tempry Gerarda. Tadek na razie jako kierowca.
Przemiana Adama

Noc z ósmego na dziewiątego marca 1994 roku. Krążą dwie, może trzy godziny po lasach wzdłuż Wisły. - Chcieliśmy, żeby ta groza w nich narastała - mówi Stefan.

Gerard poprosił o poprawienie taśmy, ręce mu drętwieją. Tracił cierpli-wość. - Groził, że jak to wszystko się skończy, to mnie zabije - wspomina Adam.

Dojechali w okolice Maciejowic.

Adam i Stefan wyprowadzają Gerarda z samochodu. Tadek z "Młodym" zostają w samochodzie. Tadek częstuje "Młodego" papierosem, gadają, ciemno, zimno, z głośników płynie muzyka.

Sto metrów dalej Gerard leży na ziemi. Adam nad nim z nożem i długopisową latarką w zębach. Nie ma szarpaniny i krzyków. Jest cichy głos Gerarda: "Proszę, nie zabijaj mnie. Mam żonę i córkę". Adam odpowiada: "Przykro mi, ale muszę to zrobić".

- Mój kuchenny nóż w sercu Gerarda - tak ten moment pamięta Stefan.

Po kilku minutach w samochodzie zapaliło się światełko. To Adam otworzył drzwi. - Spokojny był - pamięta Tadek. - "Teraz ty", powiedział ciepło do "Młodego", a potem do mnie: "Chodź Tadku, pomożesz". Przeraziła Tadka nie ciemność, lecz spokój Adama i powiedział: "Zostanę, samochodu popilnuję". "No chodź" - powtórzył Adam tak łagodnie, że aż zgrzytnęło.

- W takiej sytuacji myślenie przeszkadza - mówi Tadek. - Trzeba się poddać? Spokój Adama mówił więcej niż cokolwiek. Po co zbędne pytania? Czego się boję? Tego niezwykłego spokoju tak rozedrganego do niedawna kolegi?

- Nie myśleć - powtarzał w sobie Tadek. Nie panikować. Działać.

Do Tadka należało przytrzymanie nóg "Młodego", bo się trzęsły jak galareta. Trzymał jak należy, silny przecież, blisko 190 cm wzrostu, słuszna waga. Odwrócił głowę. Nie patrzył, co się dzieje. - Zakończyć tę noc - powtarzałem sobie.

Stefan trzymał głowę, a Adam nożem odbierał życie "Młodemu". Chwilę przedtem przeprosił "dziecinkę" za to. Ale już nie może inaczej. Działał tak, jakby rosła w nim siła Gerarda, który w mieszkaniu Stefana, spętany, mu groził.

I konsekwencja, taka sama, z jaką Gerard żądał od nich wymyślonego długu. Teraz należało rozebrać cia- ła. (Dlaczego Gerard miał na sobie dwie pary dżinsów? - zastanawiali się potem).

- Działaliśmy jak nakręceni - pamięta Stefan. - Lawina poszła. Cofnąć się? Dokąd?

A potem Adam powiedział tak samo rzeczowo i bezdyskusyjnie, jak zaw-sze przemawiał do nich Gerard: "Teraz muszę popracować nad głowami". Musieli zapalić światła samochodu, bo nie było księżyca.

I po lesie poniosło, jakby ktoś drzewo rąbał. - Staliśmy z Tadkiem jak w hipnozie - wspomina Stefan. - Jakby to nas nie dotyczyło, jakbyśmy film jakiś oglądali.

Zwłoki należało powkładać w worki. Osobno ciała i głowy. Ciała wrzucili do Wisły.

Głowy też. - Chyba je w końcu z worka wysypałem - usiłuje sobie przypomnieć Adam.

Ale nikt nigdy głów nie odnalazł. (- Musiały pójść gdzieś bardzo głęboko - wnioskuje Luiza).

Wrócili w milczeniu. Sączący się z głośników tempry koncert skrzypcowy przypominał przeszłość.

Dość! Adam wyłączył kasetę. Nie ma Gerarda, nie ma jego muzyki. Jest wolność! - Tak ogromnej ulgi w życiu nie doznałem - pamięta. - Nareszcie przestałem się bać.

W domu Stefana byli około szóstej.

Położyli się spać.

- Obudźcie mnie w południe, muszę babcię do dentysty zaprowadzić - poprosił Adam kolegów. Spojrzeli po sobie zaskoczeni. W takiej sytuacji myśleć o babci?

Joanna pamięta "dzień po". Czekały z babcią na Adama. Spóźniał się, a wizyty nie można było odwołać. Joanna ściągnęła córkę, która musiała się zwolnić z pracy. Wracając od dentysty, spotkały pod blokiem Adama. Niósł kwiaty dla babci i matki. Prosił o wybaczenie, coś pilnego mu wypadło. - Nie mogłem przecież powiedzieć: "Przepraszam, ale właśnie kogoś zabiłem i dlatego"...

"Synu, byś coś z sobą zrobił" - powtórzył ojciec przy kolacji. Był z nimi Stefan. Pamięta Adama z tamtego wieczora. - Dawno go takim nie widziałem. Rozluźniony, rzeczowy.

Obiecał rodzicom, że właśnie się bierze za siebie. Mówił to z takim samym przekonaniem, jak Gerard o kredycie.



Strach przed policją był niczym w porównaniu z tym, który pchnął go do zbrodni. - Zabiłem, żeby zacząć żyć. Wziął kilkuletniego siostrzeńca na kolana, tulił go. Był ciepły, opiekuńczy. - Patrzyłem na tę rodzinną idyllę - wspomina Stefan. - Adam przerażał mnie i fascynował. Jak skała! - myślałem. - Facet ze skały. I żal mi się go zrobiło. Myślałem: Boże, mój wrażliwy przyjaciel. Jeszcze kilkanaście godzin temu wbijał mój kuchenny nóż w serce człowieka, a teraz potrafi być tak bardzo normalny. Do czego człowieka można doprowadzić?

Joanna inaczej pamięta tamten wieczór. - Stefan wybiegał za mną do kuchni, ożywiony. Z rozgorączkowaniem kreślił wizję jakiegoś wielkiego biznesu.
Gerard w sercu

Na parę godzin przed śmiercią Gerard pukał do drzwi Luizy. Kilka dni później sąsiadka wystawiła głowę i szepnęła Luizie, że pytał o nią (z tego szeptu Luiza wywnioskowała, że sąsiadka o wszystkim wie). Czekał długą chwilę, Dzień Kobiet był. Luiza była z córką u siostry. Mierzyły Alicji jej suknię ślubną, i na niej rysowały komunijną. Bez grosza przecież były.

Ostatni już raz Luiza rozkłada zdjęcia Gerarda. - Tyle wspólnych lat, a tak mało o nim wiem. Znalazłam w jego rzeczach "Cztery pory roku Vivaldiego". Nie wiedziałam, że lubił taką muzykę. Luiza wraca do zdjęć.

Głowę Gerarda na jednym z nich ktoś obramował sercem z kreseczek. Luiza jest zaskoczona i zdenerwowana. - Musiała to zrobić córka. Ale skąd ona wie o tej głowie?

Luiza powiedziała Alicji, że oj- ciec zginął w wypadku samocho- dowym.
Znowu strach

Wisła nie chciała nieść ciał Gerarda i "Młodego", więc Marianna, rolniczka spod Góry Kalwarii, znalazła je o świcie. Gazety pisały, że to mafijne porachunki. No bo któż mógł obciąć głowy? W jednej napisano, że zabójcy grali nimi w piłkę.

Po zabójstwie strach w Stefanie wzmógł się na nowo. Bał się, że o Gerarda upomną się "jego ludzie". Przyjdą, zabiją w ramach porachunków.

Adama ogarnął spokój, jakiego dawno nie doznawał. - Nareszcie czułem się bezpieczny - mówi. - To niesamowite uczucie. Nie bać się.

W kieszeni znalazł paszport Gerarda. Spalił go i obserwował, jak z mostu spada w ogniu ku Wiśle.

Ubrania spalili tamtej nocy. Należało jeszcze zniszczyć samochód - dowód zbrodni. Tadek z "Długim" pojechali pod gazownię, tam gdzie Gerard wystraszył Tadka. Oblali wóz benzyną. - Nie wiedziałem, że samochód może spłonąć w 10 sekund - dziwi się "Długi".

Dziewczyna Stefana, Jola, kupiła bilety na komedię. - Ludzie się śmiali, a ja im zazdrościłem.

Pod koniec filmu zapytał Jolę, czy będzie przynosiła mu paczki na Rakowiecką? Zaczęła płakać.

Stefan przyznał się pierwszy. Po 24 godzinach. - Poczułem spokój. Ale powrót do wydarzeń wywoływał w nim łzy i torsje.

Stefan wspomina: - Znajomi mówią, szlachetny, sam oddał się w ręce policji. A ja zgłosiłem się ze strachu.

Jolka przysłała list, że kocha i nic ich nie rozłączy.
Sen

Adam mówi: - Nie miałem zamia- ru się przyznawać. W pierwszej chwili byłem zły na Stefana. Policja nie miała dowodów. Pomaglowałaby i puściła.

Głównym pragnieniem Adama było wówczas sprostać oczekiwaniom rodziców.

Ta myśl wykluczała przyznanie się do winy. Zachowanie się Stefana jednak ustawiło Adama w innej sytuacji. - Po paru minutach zacząłem czuć w sobie jakiś ożywczy spokój.

Przyznać się. Tyle spokoju zawiera w sobie to słowo. Dlaczego wcześniej na to nie wpadł? - Jak z więzienia udowodnić rodzicom, że jest się dobrym synem? Jak pokazać, że jest się dobrym, kiedy zabiło się dwóch ludzi?

To, że umiał powiedzieć: "to ja zabiłem", uspokoiło go. - Kiedy to wymówiłem - poczułem wdzięczność dla Stefana.

A potem usnął. Spał w nieskończoność. Budzono go na kolejne przesłuchania. I znów sen. - Wszyscy się dziwili, jak ja mogę tyle spać. Jak ja w ogóle mogę spać? A ja czułem, jakbym wiek cały nie spał.

Rodzice napisali Adamowi, że nie wierzą w jego winę.

Potem, gdy powiedział: "to ja", zapytali, jak mu pomóc. Joanna nie pamięta pierwszych listów do syna. - Całe życie mi się zamazało.

Pół roku później umarł ojciec Adama. Joanna nie chce obwiniać syna. - To rak zabił męża.

Adam jest dla siebie mniej wyrozumiały. - Wiem, że przyczyniłem się do śmierci taty.

Szepcze tak, jakby nie chciał być usłyszany: - Bóg wiedział przecież, jak bardzo go kochałem.

(- Nie mieszajmy do tego Boga - irytuje się Joanna. - On ma swoje sprawy).
Więzienie

Adama, Stefana i Tadka przewieziono z Rakowieckiej do więzienia w Białołęce. Nie wracali do sprawy, która ich tu przywiodła. Przynajmniej w rozmowach.

Adama przydzielono do celi z Tadkiem. Zbliżył ich film, literatura i - jak precyzuje Tadek - metafizyka życia i śmierci.

W samotności, po kilka godzin dziennie, Stefan ślęczał nad planszą z sześ-cioma tysiącami kawałków, które należało ułożyć w całość. Po pół roku wyłoniło się morze, słońce, plaża. - Dziś wiem: życie to puzzle. W moim nic do siebie nie pasowało. Ale to zrozumiałem dopiero w więzieniu.

Listy od Jolki były coraz cieńsze. Po szesnastu miesiącach Stefan otworzył ten, którego się bał. - I tak długo wytrzymała - tłumaczy ukochaną. - Ja jestem tu, z ćwiarą na karku, a ona wolna, piękna.

Przeprosił ją, że zawiódł. I przestał myśleć o miłości. - W kryminale nie wolno mieć nadziei, marzeń, oczekiwań.

Tak mówi. Ale kilka godzin dziennie uczy się angielskiego, chce studiować marketing. - Jak wyjdę, będę miał pięćdziesiąt kilka lat. Wielu ludzi w tym wieku zaczyna od nowa. Ja też mogę.

Stefanowi dokuczał żal, że wrobił "Długiego". - Nigdy sobie tego nie wybaczę.

Przez kraty widział, jak brat idzie w kajdankach.

Na "Długiego" czekał awans. Miał zostać przedstawicielem francuskiej firmy na Polskę. Padało, gdy wieźli go na Rakowiecką. - Szczypałem się - opowiada "Długi". - Chciałem się obudzić.
Matki

Danuta, matka Tadeusza, piękna kobieta, pokazuje jego pokój ze wzruszeniem. Urządzili w nim z mężem sypialnię, żeby być bliżej syna.

Młodsza siostra Tadka, Ania (wówczas 15 lat), gdy usłyszała o Tadku w kajdankach, wzięła psa i wyszła. Pod blokiem na huśtawce przepłakała kilka godzin. Wróciła i powiedziała rodzicom: "Boga nie ma".

I nigdy już nie weszła do kościoła.

Danuta przeciwnie - uważa, że wiara pozwala znieść to, co na nią spadło.

Najpierw rozpadła się jej firma. - Wspólniczka uznała, że skoro mam syna w więzieniu, to znaczy, że okradam firmę, żeby mieć na paczki dla niego.

Wspólniczka była jej najlepszą przyjaciółką. Tak Danuta myślała.

Potem widziała, jak ojciec płacze. Wspomina: - Tata opowiadał, że przejeżdżał autobusem ulicą Rakowiecką i kiedy zobaczył więzienie, zasłabł. I pytał w myślach Boga: dlaczego mój ukochany wnuczek musi tu być?

Dziadek najpierw przestał palić papierosy, później przestał jeść, a w Boże Narodzenie przestał oddychać.

Sąd zezwolił Tadkowi na udział w pogrzebie, ale w kajdankach i pod eskortą policji. Nie skorzystali z tego.

Joanna unika windy i ludzkich spojrzeń. Boi się wychodzić z domu.

Szuka pracy. Po śmierci męża współwłaściciel zagarnął cały majątek.

Joanna z dnia na dzień znalazła się bez środków do życia. Ktoś jej wyszukał dobrego adwokata, ale Joanna nie ma na honorarium. Wyprzedaje bibliotekę męża.

Dramat syna zamknął stare przyjaźnie, ale dał nowe. Z matką Tadka, Danutą, i bratem Stefana - "Długim". Dzwonią do siebie, spotykają się. - My jedni tak naprawdę wiemy, że nasi chłopcy, to nie zgraja łobuzów, tylko życie ich wplątało - mówi Joanna. - Rozumiemy się i wspieramy. A co najważniejsze: możemy swobodnie o tym ze sobą rozmawiać.

Raz w miesiącu Joanna kupuje bilet za sprzedane książki i pociągiem rusza do Iławy. W więziennej sali widzeń opowiada Adamowi o tym, jak jej ciężko. I jego siostrze też ciężko: ostatnio odłączyli telefon, bo nie miała czym zapłacić. Sama przecież wychowuje syna.

Przez sześć lat ani razu w rozmowie z Adamem Joanna nie dotknęła historii, która sprawiła, że syn jest w więzieniu. - Po co wracać? Najważniejsze, że to nie mój syn leży w Wiśle.

Czasem Adam chciałby o tym porozmawiać z matką, ale - jak zawsze - szanuje jej zdanie.

Tamtego marca sześć lat temu matka Gerarda ubrała w garnitur ciało bez głowy, po czym przywarła do niego. Oderwał ją dopiero psychiatra. Nie umie rozmawiać o Gerardzie.

Jego brat też. - Żaden dziennikarz nie zapytał: kim był brat? Tylko pisali, że diabeł, a tamci to aniołki.

Ale i dziś - choć czekał tyle lat - nie jest gotów do rozmowy. - W ostatnich dwóch latach gdzieś zniknął, nie wiemy, co się z nim działo, ale to nie był zły człowiek.

Na pytania podczas procesu Luiza odpowiedziała krótkimi zdaniami.

Uświadomiła sobie, że odczuwa dziwną więź z Adamem i Stefanem. - Przecież ja znałam ten strach, o którym oni opowiadali, ja go czułam.
Widzę plusy

"Długi" spędził w więzieniu trzy lata.

Kilka dni po wyjściu spotkał na ulicy Gerarda. Pot, gorąco, miękkie nogi. Facet podobny. Potem jeszcze raz go widział, przeprowadził się do innego miasta. Tym bardziej że dziewczyna, z którą mieszkał przed więzieniem, oczekiwała nie jego dziecka.

Zaczął studiować. Niedawno został egzekutorem w dużej firmie leasingowej. Odbiera długi od tych, co wzięli w leasing samochody, komputery. - Przynajmniej wiem, jak nie należy rozmawiać z ludźmi, żeby nie wpędzać ich w większy stres niż ten, który wynika z zadłużenia.

Stefan zastanawia się: dlaczego oni, tak przebojowi na początku dekady, kończą ją w więzieniu, zamiast na szczytach biznesu. - Chcieliśmy zdążyć. Za wszelką cenę zdążyć przed rekinami. Tylko z jednego sobie nie zdawaliśmy sprawy: byliśmy za krótcy finansowo. Ta pogoń zmyliła naszą czujność.

Codziennie w więziennym kółku komputerowym Adam spędza kilka godzin.

Wrócił do informatyki.

- Więzienie! Kryminał! - Danuta dba o to, by słowa mocno zabrzmiały. - Całe życie uważałam, że to dno. Dla przestępców, kryminalistów, marginesu. Dziś to najpiękniejsze miejsce na świecie. Żyję więzieniem i jestem szczęśliwa, kiedy przekraczam więzienną bramę. Bo tam zabłądziło moje dziecko.

Tadek uważa, że człowiek wszystko może zaakceptować. - Widzę plusy z pobytu w więzieniu - mówi. - Po pierwsze, znalazłem przyjaciela. Większości cech Adama na wolności nie znałem. Może dlatego, że najpierw skupialiśmy się na biznesie, i każdy gnał gdzieś w swoje sprawy. A potem był aż tak zastraszony, całkiem inny człowiek. Tu, w Białołęce, pokochałem go jak brata. Zawsze chciałem mieć brata.

Strażnik więzienny ponagla. Adam wstaje, zmierza do celi. Zatrzymuje się na chwilę. - Już nie wiem nic o sobie. Nie wiem, jaki jestem. Nie wiem nawet, kim jestem.

Huk zatrzaskiwanej bramy. Adam znika.

"Dług"

"Dług" obejrzało ponad 100 tys. widzów. Na przedpremierowy pokaz na Uniwersytecie Warszawskim w Auditorium Maximum zabrakło biletów. Po projekcji pełna sala dyskutowała dwie godziny. "Dług" stał się filmem studentów, uczniów starszych klas licealnych, absolwentów uczelni.

Agnieszka Z., 24-letnia romanistka z Warszawy, mówi, że młodzież ogląda "Dług", bo to jest nakaz moralny. Nie wypada wręcz nie znać tego filmu. Potem organizuje się okolicznościowe party. - I godzinami dyskutuje. O tym, jak kto by się zachował na miejscu Adama, Stefana. Wielu bez ogródek mówi, że tak samo.

Profesor Lech Falandysz: - Mimo wrodzonego tchórzostwa i słabego charakteru, gdybym był doprowadzony do ostateczności, pewnie tak samo bym się bronił.

Jerzy Morawski, współscenarzysta "Długu", twierdzi, że film wywołał u widza efekt dopełnienia scenariusza. Został wzbogacony o lęki, niepokoje i przeżycia każdego, kto doświadczył przemocy na sobie, czy bliskich. - Widz nosił w sobie własny scenariusz strachu i, oglądając "Dług", uzmysłowił to sobie. W losach Adama i Stefana widzowie odnaleźli siebie. Niepozorny Gerard, wyglądający jak sąsiad z windy, to metafora nieznanego i niepojętego, uderzającego znienacka, złego przypadku, który może czyhać na każdego.

Agnieszka Z. z Warszawy w czasie "Długu" dostała spazmów i - jak wielu jej przyjaciół, którzy widzieli film - w nocy oka nie zmrużyła.

Znalazła adresy Adama, Stefana i Tadka. Każdemu posłała list, w którym - wraz z dziesiątką przyjaciół - obiecuje pomoc. Obiecuje, że uczynią wszystko, aby wyciągnąć ich z więzienia, bo sąd ich skrzywdził. Wysłali pismo do prezydenta. Opisali w nim swoje stanowisko. Proszą o ułaskawienie.

Adama to ucieszyło, jednak poczuł pewną niezręczność, kiedy natknął się w liście Agnieszki na słowa: "Proszę nie mieć wyrzutów sumienia, nie zabiliście człowieka, zabiliście kreaturę, bestię, robaka, który z tym co ludzkie nie miał nic wspólnego, sprzątnęliście trochę świat"...

- Gerard był zły - mówi Adam - ale to nie uspokaja mojego sumienia. Obaj mieli szansę na poprawę, a ja im tę szansę odebrałem.



Luiza długo broniła się przed pójściem na film. Wreszcie poszła. Wzięła ze sobą swojego nowego mężczyznę, o którym mówi: "stabilny". Wie, gdzie pracuje, i o której przyjdzie na obiad. Kupił jej telefon komórkowy i dzwoni, że tęskni. Zanim zgasło światło, widać było, jak bluzka na piersiach Luizy faluje. A potem siedziała nieruchomo, niemal bez oddechu. Po filmie "stabilny" mężczyzna Luizy powiedział: - Film to film, a życie to życie. Luiza przyjrzała się sali. Tłum był cichy. Niektórzy ze ściśniętymi gardłami, inni wciąż wpatrzeni w ekran.

Do wyjścia szła w milczeniu. W końcu powiedziała: - Ten film zabił we mnie uczucia. Umarły. Wyzerowały się: ani współczucia, ani złości, ani nienawiści. Zastanowiła się. - Już raz to przeżyłam. Aha! Na pogrzebie. Jakby to wszystko nie mnie dotyczyło.

Weszła do domu ze swoim mężczyzną. Córka przytuliła się i poprosiła: "Mamo, opowiesz mi film?".