POpolsza: Dopłacamy do Unii
W ostatnich pięciu latach dopłaciliśmy do członkostwa w Unii Europejskiej ponad 8 mld zł
Yes, yes, yes! " – krzyknął w 2005 r. premier Kazimierz Marcinkiewicz po zakończeniu negocjacji dotyczących planu finansowego Unii Europejskiej na lata 2007–2013. Politycy PiS ekscytowali się obiecanymi w Brukseli 91 mld euro (w ówczesnych cenach). Kilka tygodni temu Donald Tusk nie posiadał się ze szczęścia, informując, że zapewnił 106 mld euro dla Polski na lata 2014–2020. Elity są zachwycone. Tymczasem przeciętne płace były i są niskie. Gospodarka się zwija. Polacy, zwłaszcza młodzi, zasilają rosnące szeregi bezrobotnych. Rodzin nie stać na wychowanie dzieci. Nie ma się czemu dziwić – nieoficjalnie Polska jest płatnikiem netto. W latach 2007–2012 dopłaciliśmy do wspólnotowego interesu ok. 2 mld euro, a utracone korzyści sięgnęły całej unijnej pomocy. Jaka jest istota układu z Unią Europejską, tak zadowalającego polityków, a dającego popalić zwykłym Polakom?
Niespełniane obietniceUnia Europejska jest fenomenalnym mechanizmem obietnic i propagandy. Środki budżetowe Wspólnoty traktatowo stanowią ok. 1 proc. produktu krajowego brutto wszystkich krajów UE przy wydatkach publicznych sięgających średnio połowy PKB (w Polsce ok. 44 proc. PKB). Budżet Unii jest co do zasady zrównoważony. Wydatki mają zatem znikomy realny wpływ na koniunkturę gospodarczą w Unii. Jak zwielokrotnić ich siłę oddziaływania?Euromagicy w pierwszym kroku mnożą 1 proc. przez PKB, który wynosi łącznie ok. 12,8 bln euro (2012). Otrzymują kwotę rocznego budżetu ok. 128 mld euro. Podzielenie budżetu na 27 państw członkowskich (w 2013 r. dołączy jeszcze Chorwacja) powoduje, że przedmiotem negocjacji są kwoty rzędu miliardów euro, np. dla Polski ok. 15 mld euro rocznie (przy rocznym PKB Polski w 2012 r. ok. 385 mld euro). Jak widać, jakoś blado to wygląda w porównaniu z globalną kwotą 128 mld euro. A wyborca musi być oszołomiony, oślepiony i ogłuszony. Politycy wpadli na pomysł, aby te makroekonomiczne drobiazgi wymnożyć. Co siedem lat ustalają ramy finansowe – na lata 2007–2013 z kwotą ok. 1,035 bln euro, na lata 2014–2020 z kwotą 997 mld euro (spadek jest wynikiem presji na oszczędności). Dla Polski politycy negocjują już nie 15 mld euro, ale siedem razy 15 mld euro, czyli ok. 105 mld euro. Ta suma działa podniecająco, roznieca błysk w oczach Kazimierza Marcinkiewicza czy Donalda Tuska. To dobrze brzmi, pozwala nabrać wyborców i tchnąć w nich optymizm. O ten sztucznie wywołany optymizm chodzi politykom. Gdy jest optymizm, ludzie kupują, przedsiębiorstwa inwestują i gospodarka się rozkręca.
Niespełniane obietniceUnia Europejska jest fenomenalnym mechanizmem obietnic i propagandy. Środki budżetowe Wspólnoty traktatowo stanowią ok. 1 proc. produktu krajowego brutto wszystkich krajów UE przy wydatkach publicznych sięgających średnio połowy PKB (w Polsce ok. 44 proc. PKB). Budżet Unii jest co do zasady zrównoważony. Wydatki mają zatem znikomy realny wpływ na koniunkturę gospodarczą w Unii. Jak zwielokrotnić ich siłę oddziaływania?Euromagicy w pierwszym kroku mnożą 1 proc. przez PKB, który wynosi łącznie ok. 12,8 bln euro (2012). Otrzymują kwotę rocznego budżetu ok. 128 mld euro. Podzielenie budżetu na 27 państw członkowskich (w 2013 r. dołączy jeszcze Chorwacja) powoduje, że przedmiotem negocjacji są kwoty rzędu miliardów euro, np. dla Polski ok. 15 mld euro rocznie (przy rocznym PKB Polski w 2012 r. ok. 385 mld euro). Jak widać, jakoś blado to wygląda w porównaniu z globalną kwotą 128 mld euro. A wyborca musi być oszołomiony, oślepiony i ogłuszony. Politycy wpadli na pomysł, aby te makroekonomiczne drobiazgi wymnożyć. Co siedem lat ustalają ramy finansowe – na lata 2007–2013 z kwotą ok. 1,035 bln euro, na lata 2014–2020 z kwotą 997 mld euro (spadek jest wynikiem presji na oszczędności). Dla Polski politycy negocjują już nie 15 mld euro, ale siedem razy 15 mld euro, czyli ok. 105 mld euro. Ta suma działa podniecająco, roznieca błysk w oczach Kazimierza Marcinkiewicza czy Donalda Tuska. To dobrze brzmi, pozwala nabrać wyborców i tchnąć w nich optymizm. O ten sztucznie wywołany optymizm chodzi politykom. Gdy jest optymizm, ludzie kupują, przedsiębiorstwa inwestują i gospodarka się rozkręca.
Rzeczywistość skrzeczy
Szczyt się kończy, flesze gasną. Zaczyna się szara rzeczywistość, w której 102 mld Marcinkiewicza czy 106 mld Tuska to tylko obietnica (tu i dalej podaję kwoty w cenach z 2011 r.). W nomenklaturze unijnej są one określane jako środki na zobowiązania i mają charakter górnego pułapu. Jeszcze w dokumencie podsumowującym szczyt pojawia się kolejna kategoria: środki na płatności – niższa mniej więcej o 5 proc. od tej, którą epatuje się opinię publiczną. Ale i to nie koniec powrotu z nieba na ziemię. W ramach siedmioletnich planów finansowych Unia przyjmuje coroczne budżety. A w nich kwoty są już niższe o jakieś 12 proc. od nagłośnionych medialnie środków na zobowiązania.
Rzeczywistość jeszcze bardziej skrzeczy. Środki, które faktycznie otrzymała Polska w latach 2007–2012, są niższe od obiecanych na szczycie o 22 proc.; zamiast ok. 85 mld euro otrzymaliśmy ok. 66 mld euro. W tych danych kryje się tajemnica zwrotu w kampanii propagandowej Donalda Tuska, który zaraz po powrocie z Brukseli ogłosił zamiar gospodarskich wizyt, aby zachęcać do korzystania z unijnej pomocy. Pieprzu tej sytuacji dodaje informacja, że według planu rządu w 2013 r. ma dojść do rzutu na taśmę. O ile w roku 2011 otrzymaliśmy ok. 14 mld euro, a w 2012 ok. 15 mld euro, o tyle w 2013 r. z Unii ma wpłynąć aż 20 mld euro. Ale nawet przy spełnieniu tej życzeniowej prognozy Polska w całej perspektywie 2007–2013 otrzyma ok. 86 mld euro, tj. o 16 proc. mniej, niż szumnie obiecano w trakcie negocjacji. Część brakujących środków wpłynie w pierwszych latach perspektywy finansowej 2014–2020 (realizacja projektów w toku), tak jak na początku obecnej wpływały jeszcze środki z projektów zatwierdzonych w latach 2004–2006. Część przepadnie bezpowrotnie.