Fragmenty wspomnień córki dr. Czernego, pani Jadwigi
Schmidt (ur. 1897; zm. 1983),
które otrzymałem od jej wnuka, p. Mateusza Schmidta.
Wielkie
Oczy, 3 maja 1943
Po kilku latach przerwy (a może i
kilkunastu?) wracam znowu do pisania pamiętnika. Skłania mnie do tego wielka
wojna szalejąca od września 1939. Właściwie powinnam była zacząć pisać ten
pamiętnik z chwilą wybuchu wojny. Miałam też kilkakrotnie zamiar w pierwszych
miesiącach wojny to czynić. Po burzliwym jednak pierwszym miesiącu wojennym,
gdy nastały dni trochę spokojniejsze, a życie zaczęło być względnie
„uregulowane” i gdy myśl pisania pamiętnika miała się urzeczywistnić, stanęły
temu na przeszkodzie trudne warunki istnienia [...] pod rządami ZSRR. W każdej
chwili do domu mogli wejść NKWD-yści z rewizją, a szczerze napisany pamiętnik
mógł dać powód do uwięzienia autorki i wywiezienia całej rodziny do
Kazachstanu. Starałam się więc tylko wszystko zapamiętać z zamiarem opisania
tego kiedyś później. Tak schodziły miesiące i lata. Po ustąpieniu Sowietów znów
się jakoś mi nie składało do rozpoczęcia pisania. Nawał pracy, uszczuplone
mieszkanie, brak swobodnego kąta itp. Dziś dopiero, w czwartym roku wojny, gdy
wypadki wojenne toczą się szybko, a nowe zmiany powodują refleksje,
postanowiłam ostatecznie zabrać się do pisania. Piszę ten pamiętnik z myślą o
moich dzieciach, którym może miło będzie wziąć go kiedyś do ręki i odświeżyć
nasze wspólne wspomnienia; piszę go również z myślą o moim ukochanym Bracie1,
tak obecnie dalekim od nas; wierzę, że wróci kiedyś do Ojczyzny i dla niego
chcę zachować jak najwierniej wszystkie nasze wspomnienia i przeżycia. Zaczynam
w ciężkim dla nas okresie. Może zanim w porządku chronologicznym zdarzeń dojdę
do chwili obecnej, nastąpią jakieś szczęśliwe zmiany i będę może mogła zapisać
tu rychło błogą wiadomość o zakończeniu wojny, o powrocie Staszka, itp. Pisząc
te moje wspomnienia upraszam Ducha Świętego o pomoc, abym to, co chcę wyrazić,
wyraziła wiernie i dokładnie, a w sądach swych nikomu nie uczyniła krzywdy.
|
Rodzinne zdjęcie Czernych na tle
rodowego dworku (dziś już nie istniejącego) w Wielkich Oczach - rok 1927.
Od lewej stoją: dr Józef Schmidt
(zięć Karola Czernego), Stanisław Czerny (syn Karola Czernego), dr Karol
Czerny i Wiktor Espenhan (kolega
Stanisława Czernego);
Od lewej siedzą: Jadwiga
Schmidt, z d. Czerny (autorka pamiętnika, córka Karola Czernego), Bronisława
Czerny z d. Dziubińska (żona Karola Czernego), NN (znajoma
Stanisława Czernego);
Dzieci od lewej: Adam Schmidt,
Andrzej Schmidt, Wacław Schmidt i Władysław Schmidt (dzieci Jadwigi i Józefa
Schmidtów).
|
Rok 1939 smutno się zaczął dla naszej
rodziny. Mamusia moja [...] skonała. Było to 9 lutego 1939 roku. [...] Po
śmierci Mamusi Ojciec pozostał w dawnym mieszkaniu przy placu Bernardyńskim 10,
ale zmniejszył je o 2 pokoje, część mebli zaś wywiózł do Wielkich Oczu.
Urządzenie salonu i piękny fortepian Bösendorfera podarował Staszkowi. Staszek
postanowił porzucić posadę w Ministerstwie Rolnictwa w Warszawie i przenieść
się na stałe z żoną i córeczką do Wielkich Oczu, celem objęcia administracji
majątku Tatusia. Uczynił to istotnie w marcu. Na mieszkanie wybrał sobie
budynek tzw. oficyny, który zaczął odpowiednio przerabiać i odremontowywać. W
lipcu przyjechaliśmy do Wielkich Oczu na wakacje. Adaś był już po maturze
licealnej, którą zdał w maju. Lato było przepiękne, pogodne i gorące. Władek i
Wacek pojechali 27 czerwca na obóz harcerski do Bereziec koło Krzemieńca,
bawili tam cztery tygodnie. W lipcu Jędruś wyjechał na obóz Przysposobienia
Wojskowego do Pasiecznej. W drugiej połowie lipca byliśmy już wszyscy razem w
Wielkich Oczach. Niepokoiły nas ciągłe przewidywania wybuchu wojny między
Polską a Niemcami. Przewidywania te trwały od wiosny, w lecie zaś przybierały
na sile i zaczynały się konkretyzować. Do ostatniej jednak chwili nie
wierzyliśmy, aby wojna naprawdę wybuchła. Ogłoszenie mobilizacji przy końcu
sierpnia 1939 r. zaniepokoiło nas, ale nie odebrało nadziei na możliwość
pokojowego załatwienia konfliktu polsko-niemieckiego. Mobilizacja nie tyczyła
się ani Staszka, ani żadnego z moich chłopców. Adaś odjechał do Lwowa na kurs
przygotowawczy do egzaminu wstępnego na Politechnikę.
W dniu 1 września 1939 r. około
godziny 11 przed południem dowiedzielismy się przez radio o wybuchu wojny i
pierwszych działaniach wojennych. Nad Wielkimi Oczami przeleciały pierwsze
bombowce niemieckie lecące nad Lwów. Po południu rozmawialiśmy telefonicznie z
Adasiem i Bojarskimi. Halka Bojarska, która bawiła w Wielkich Oczach,
niepokoiła się o rodziców i siostrę, my o Adaśka i rodzinę Juneczka. W sobotę 2
września Staszek pojechał swym fiatem do Lwowa do przeglądu aut. Wrócił w
niedzielę po południu przywożąc Adasia. Ucieszyliśmy się nim bardzo. W tym
czasie Marysieńka rozchorowała się na grypę. Zaczęły płynąć wolno pierwsze
ciężkie dni wojenne. Siedzieliśmy ciągle przy głośnikach. Niepokoiły nas ciągłe
zarządzenia alarmów lotniczych na Lwów oraz niezrozumiałe dla nas komunikaty,
np. „Uwaga, uwaga, nadchodzi, uwaga, uwaga, przeszedł”, albo „Tu Karol – pięć –
papier”. Nad nami przelatywały w dzień i w nocy samoloty polskie i obce. Nie
pamiętam już dobrze którego to było dnia (zdaje się w piątek 8 IX), wybraliśmy
się z Juneczkiem na przechadzkę do lasu. Gdyśmy wracali przeleciały nad nami
dość nisko bombowce niemieckie lecąc w kierunku Jaworowa. Po chwili
usłyszeliśmy daleki głuchy huk. Później dowiedzieliśmy się, że rzucono bombę na
Jaworów niedaleko bożnicy żydowskiej. W nocy z piątku na sobotę przyjechał
autem kolega Staszka z chóru technickiego, oficer, p. Karol. Przywiózł fatalne
wiadomości. Nazajutrz odjechał do Lwowa. Opanowało nas przygnębienie i
niepewność co robić. Ja chciałam koniecznie wracać do Lwowa, Ojciec i Staszek
byli przeciwnego zdania i radzili pozostać na miejscu. Pragnęłam się koniecznie
wyspowiadać. Okazja się nadarzała, bo przyjechał ksiądz – uciekinier z Krakowa.
W niedzielę 10 IX rano udaliśmy się na Mszę świętą. Odprawiła się nie w
kościele parafialnym, ale w kaplicy SS. Boromeuszek. Po Mszy świętej
wyspowiadałam się wraz z Marysieńką u księdza Misjonarza, poczem otrzymałyśmy
Komunię świętą. Za powrotem do domu postanowiliśmy z Juneczkiem na wszelki
wypadek spakować się i przygotować do drogi. Zastaliśmy we dworze kilka rodzin
uciekinierów z zachodu. Zaczęłam pakowanie przerywane ciągłymi alarmami z
powodu nadjeżdżających samolotów. Uciekaliśmy do aleji grabowej. Około południa
przybyło do domu cofające się wojsko polskie. Roztasowało się w parku. Przybyli
również nowi uciekinierzy, między innymi znajoma nasza, p. Jarnuszkiewiczowa z
Jasła, z dziećmi. Miejscowe „władze” i urzędy wyjechały. Staszek ciągle
twierdził, że pozostanie na miejscu. Przed wieczorem wojsko odeszło, ale znowu
przyszły inne oddziały, zażądali owsa dla koni. Staszek poszedł z nimi do
stodoły i po jakimś czasie wrócił i oświadczył Czarnusi aby się zaraz zbierała,
gdyż wyjeżdżamy do Lwowa. Ja byłam już spakowana. Część rzeczy miałam zabrać ze
sobą, część złożyłam do dużego kosza i poleciłam odwieźć do p. Macieja Runge,
kowala dworskiego. Postanowiliśmy wspólnie, że Staszek z żoną, dzieckiem,
siostrą żony Helką Bojarską i Ojcem pojedzie autem przez Jaworów do Lwowa. My
zaś z całą rodziną oraz służącą naszą Karolą i służącą Ojca Gercią pojedziemy
furami na Niemirów. Około godziny 8-mej wieczór Staszek wyjechał ze swoimi.
Pożegnaliśmy się wyrażając nadzieję rychłego zobaczenia się we Lwowie. W jakiś
czas po nich odjechaliśmy we trzy wozy. Przyłączył się do nas bł. p. dr
Grünseit2 z Wielkich Oczu. Noc była ciemna. W dali nad Jaworowem
widać było łunę. Jechaliśmy przez Żmijowiska i Drohomyśl. Juneczek oświecał
drogę latarką elektryczną. Światło ściągnęło dwóch żołnierzy, którzy zatrzymali
nas krzycząc, że nie wolno świecić, odebrali latarkę i chcieli zabrać jeden wóz
z końmi. Na prośby Juneczka i moje odstąpili od tego zamiaru i przysiedli się
do nas. W ostateczności przed Niemirowem opuścili nas zabierając ze sobą
ukochany rower Adasia. Byli to rozproszeni żołnierze cofającej się armii. W
jednym z nich chłopcy rozpoznali znanego sportowca z Poznania Genderę3.
Dojechaliśmy wreszcie do Niemirowa-Zdroju posuwając się gościńcem niezmiernie
wolno dla olbrzymiego natłoku wojskowych aut ciężarowych. Po ciemku weszliśmy
do jakiejś willi, wskazano nam wolny pokój polecając nie zaświecać światła;
ułożyliśmy się na łóżkach i wkrótce usnęli. Nazajutrz rano zbudził nas alarm
lotniczy. Zebraliśmy się czym prędzej i podążyli do parku zdrojowego. Zapoznał
się tam z nami dzierżawca jakiejś willi czy restauracji. Kazał nam u siebie dać
herbaty i umówił się, że pojedzie z nami razem do Lwowa. Postanowiliśmy dzień
przepędzić w Niemirowie-Zdroju, a pod wieczór wyjechać w dalszą drogę do Lwowa;
dniem nie chcieliśmy jechać z powodu bombardowania gościńców. Istotnie pod
wieczór ruszyliśmy znowu. Nie jechaliśmy jednakże głównym traktem, ale bocznymi
drogami. W nocy zabłądziliśmy, zaczęliśmy kręcić się, jechaliśmy po jakichś
okropnych wybojach, przez las, przez łąki, wreszcie wyjechaliśmy przez tor
kolejowy na drogę do Janowa. W Janowie musieliśmy znów zboczyć z powodu
zerwanego mostu. Droga dłużyła się. Noc była dość ciepła i pogodna. Nad ranem
wyjechaliśmy na gościniec koło Domażyna. Stąd już jechaliśmy pewnie i dość
szybko oczekując z niepokojem lada chwila ukazania się niemieckich bombowców.
Przed samym Lwowem zleźliśmy raz z wozów i ukryli się na chwilę przed
zbliżającym się samolotem. Do Lwowa wjechaliśmy bez przeszkód, gościniec był
pusty! Zajechaliśmy pod nasze mieszkanie przy ulicy Sykstuskiej 52, oglądając
po drodze ślady pierwszych bombardowań na ulicy Janowskiej. W domu zastaliśmy
porządek, nasza długoletnia kucharka Honorcia była na miejscu.
[...] Dochodziły nas głuche
wieści, że wojska sowieckie przekroczyły granicę i zbliżają się ku nam, mówiono
o przemówieniu Mołotowa i wzięciu w „opiekę” ludności na „zachodniej Ukrainie”.
Wreszcie nadszedł dzień 22 września. [...] Około godziny 1-szej w południe
zaczęły przechodzić ulicami miasta pierwsze oddziały wkraczającego wojska
bolszewickiego. [...]
A życie było coraz cięższe.
Ciągle słyszało się o nowych aresztowaniach, to byłych oficerów armii polskiej,
to sędziów, to wreszcie podejrzanych o należenie do „tajnych organizacji”. W
lutym 1940 r. dokonano pierwszego wywozu do Kazachstanu. Zabrano głównie
rodziny byłych policjantów i leśników (leśniczych, gajowych). Nasza służąca
Karola powróciła z krótkiego pobytu w Wielkich Oczach, opowiadając o
przerażeniu jakie ogarnęło ludność tamtejszą po pierwszym wywozie. [...]
30 czerwca 1941 wkroczyły do
Lwowa pierwsze oddziały niemieckie. Po dziadowskiej „krasnej armii” robiły
przepyszne wrażenie, szczególnie motocykliści w hełmach szturmowych wyglądali
wspaniale, maszyna i człowiek tworzyły jedną całość, jakby z metalu. Ludność
(zwłaszcza ukraińska) witała ich okrzykami. [...]
Zbyszek Skalski pojechał do
Wielkich Oczu do rodziny. Po tygodniu powrócił na rowerze w towarzystwie Adama,
brata Juneczka, którego wojna zastała w Bożej Woli. Zbyszek namawiał bardzo
chłopców na przyjazd na wieś. Ponieważ Adaś na razie nie mógł, gdyż pracował
już w warsztacie objętym przez HKP (Heereskraftfahrpark), więc pojechali ze
Zbyszkiem Andrzej i Władek. Po kilku godzinach jednak powrócili. Było to 12
lipca, chłopcy dojechali szczęśliwie na rowerach do Janowa. Tutaj zatrzymał ich
posterunek milicji ukraińskiej. Zrewidowano im plecaki, zabrano książkę i
słownik angielski, jakiś wiersz, który miał Władek, luźny łańcuch do roweru i
paszporty sowieckie. Uznano ich za bardzo niebezpiecznych angielskich szpiegów
i zamknięto do więzienia strasząc nienabitymi (!) karabinami. Chłopcy zachowali
spokój, a nawet dobry humor. Sytuacja była tragikomiczna. Milicjanci mieli
niekłamaną ochotę rozstrzelać „szpiehunów”. Na szczęście nadjechał oficer SS,
któremu całą sprawę przedstawiono. Przed nim też i chłopcy rozgadali się
wykazując głupotę „bohaterskich” milicjantów. Oficer po wysłuchaniu całej
sprawy kazał zwrócić chłopcom rowery. Zbyszek odjechał zaraz do Wielkich Oczu,
a nasi do Lwowa, ale bez paszportów, po które mieli się nazajutrz zgłosić we
Lwowie w SS przy ul. Pełczyńskiej. Ale ani nazajutrz ani w dni następne nie
otrzymali paszportów, a w komendzie SS w ogóle o całej tej sprawie nic nie
wiedziano. Przestali się więc w końcu dopytywać, a w miejsce straconych
paszportów wyrobili sobie odpowiednie zaświadczenia od zarządu kamienicy.
Wkrótce potem Władek otrzymał pracę przy rozbiórce zniszczonych przez bomby
domów przy ul. Sykstuskiej. Nosił cegły, wywoził gruz, itp. Wacek pojechał wraz
z Karolą furą do Wielkich Oczu, dokąd zajechał szczęśliwie, i zamieszkał u
państwa Domińskich, którzy go bardzo serdecznie przyjęli. Po jakimś czasie
pojechał tam Andrzej z Jankiem Górakiem na dwutygodniowy wypoczynek, a wreszcie
Adaś. Przy końcu września byli już znowu wszyscy we Lwowie. Teraz chłopcy
zaczęli nas namawiać, abyśmy koniecznie z Marysią pojechali do Wielkich Oczu.
Marysia bardzo źle wyglądała od wybuchu wojny w r. 1939, ogromnie zeszczuplała
i przybladła. Znajomi zatrzymywali mnie na ulicach pytając, co się z dzieckiem
dzieje. Sąsiadka nasza, pani Spirowa, ofiarowała Marysi u siebie obiady,
przyjęłam to z wdzięcznością, bo istotnie nie byłam w stanie dać jej
odpowiedniego odżywienia. Przez cały miesiąc Marysieńka korzystała z tych
obiadów. Adaś starał się tymczasem o auto, które by nas zawiozło do Wielkich
Oczu. Ja z początku nie miałam ochoty jechać, ale gdy warunki bytowania stawały
się coraz trudniejsze, a zwłaszcza gdy zaczęło dokuczać zimno w mieszkaniu,
postanowiłam nie sprzeciwiać się i skorzystać z najbliższej okazji. Wraz z nami
miał też pojechać mój Ojciec, dla którego p. Runge zapewnił pomieszczenie w
klasztorze SS. Boromeuszek. Na koniec nadarzyła się okazja: próbna jazda małej
ciężarówki wyremontowanej właśnie w warsztacie Adasia. Dnia 26 listopada 1941
opuściliśmy Lwów. Była piękna słoneczna pogoda, ale mróz -10°C! Zajechaliśmy na
miejsce szybko i szczęśliwie. Adaś odwiózł nas, Władek i Andrzej pozostali we
Lwowie, Wacka powitaliśmy w Wielkich Oczach, dokąd przybył ponownie na miesiąc
przed nami. Dziadzio zajechał do pp. Rungów, skąd udał się do klasztoru SS.
Boromeuszek. My zajechaliśmy do pp. Domińskich. Domińscy przyjęli nas bardzo
serdecznie, oddali nam do użytku najpiękniejszy pokój, jasny, miły i ciepły,
zaraz też nakarmili lwowskich „głodomorów” jak należy. Marysi na widok
smażonych wiśni rozjaśniła się buzia! Przyjechaliśmy z zamiarem pozostania
tutaj około czterech tygodni, przed Bożem Narodzeniem postanowiliśmy wrócić do
Lwowa. Adaś obiecał nam, że na ten czas postara się o auto. Po krótkim odpoczynku
Adaś odjechał do Lwowa, a my pozostaliśmy we Wielkich Oczach. Tak zaczęła się
nowa faza naszego wojennego bytowania. Majątki, które bolszewicy odebrali
właścicielom i „znacjonalizowali” nie zostały przez władze niemieckie na razie
zwrócone, ale jako Staatsgüter (dobra państwowe) oddane w zarząd specjalnemu
urzędowi tzw. Liegenschaftsverwaltung. Na czele każdego poszczególnego majątku
stał zarządca (Betriebsleiter) obok niego sekretarz lub buchalter
(Rechnungsführer). Kilka majątków podlegało Oberverwalterowi, a ten znów
zależny był od Oberleitungu, a wreszcie od Kreisoberleitungu we Lwowie. Wielkie
Oczy naturalnie uległy temu samemu zarządzeniu. Zarządcą majątku był sąsiad
nasz, p. Janicki. Mieszkał on na razie w gorzelni. Zaraz po naszym przyjeździe
odwiedził Dziadzia w klasztorze i okazał się bardzo grzecznym i względnym. Pan
Runge pomagał mu w zarządzie majątkiem (na polecenie Dziadzia), obaj przyrzekli
nam pomoc, naturalnie w granicach swej możliwości. Życie nasze było bardzo
przyjemne i wygodne. Gospodarstwo nic nas nie obchodziło, mieliśmy dużo wolnego
czasu. Codziennie odwiedzaliśmy Dziadzia w klasztorze i oddawaliśmy się
wspólnej głośnej lekturze (przeczytaliśmy, między innymi, także „Mein Kampf”
Adolfa Hitlera.) Po południu odbywałam lekcje z Marysią. Chodziliśmy na
przechadzki, czytaliśmy książki, słowem wypoczywaliśmy odżywiając sie przytem
znakomicie. Czas upływał szybko. Boże Narodzenie zbliżało się, ale Adaś nie
mógł w żaden sposób dostać auta, aby nas zabrać do domu. Do tego zima była ciężka.
Postanowiliśmy więc za zachętą pp. Domińskich Święta spędzić na wsi, a nawet i
całą zimę tutaj pozostać. Święta były bardzo miłe. Smutno nam było tylko, że u
wigilijnego stołu brakło Adaśka, Jędrusia i Władzia. W Święta odwiedzaliśmy
naszych wielkoockich przyjaciół i wszędzie byliśmy gościnnie podejmowani.
Marysia miała też w domu choinkę, na którą zrobiła sobie trochę ozdób, a z
klasztoru dostała pierniczki i jabłka. Po Świętach zaczęły się silne mrozy. O
powrocie do Lwowa nie było co myśleć, zresztą było nam tu tak dobrze i
beztrosko, że nie śpieszyliśmy się wcale. Tak zeszło aż do wiosny. W marcu
odwiedził nas Władek, a potem na imieniny Juneczka przyjechali Adaś i Jędruś.
Pociąg jaworowski już kursował i można by było wrócić do Lwowa, ale postanowiliśmy
wspólnie z pp. Domińskimi, że wrócimy nie prędzej jak po Wielkanocy, tj. w
połowie kwietnia. Wielkanoc spędziliśmy więc znów w domu pp. Domińskich.
Uczestniczyliśmy we wszystkich nabożeństwach i ceremoniach Wielkiego Tygodnia i
w Rezurekcji odprawionej w Wielką Niedzielę o świcie. Na święta różni życzliwi
ludzie obdarzyli nas bardzo chojnie. Dostałam (podobnie jak i na Boże
Narodzenie) bułki, chleby, masło, mąkę i aż 90 jaj! Żałowałam bardzo, że nikt z
dzieci ze Lwowa nie przyjechał, byłabym mogła podzielić się z nimi temi darami
bożym. Po Świętach pojechałam do Lwowa, dla odwiedzenia dzieci, a także dla
załatwienia swojej sprawy, podałam się bowiem o posadę sekretarki w
Liegenschafcie. Sprawy tej nie załatwiłam pomyślnie (Bogu dzięki!) i zabawiwszy
parę dni we Lwowie wróciłam na wieś. We Lwowie zorientowałam się, że nie mamy
tam po co wracać. Brak dochodów przy wielkiej drożyźnie i trudnościach
aprowizacyjnych zapowiadały dla nas życie bardzo ciężkie. Wróciłam więc z tym
postanowieniem, że musimy pozostać w Wielkich Oczach. Wkrótce też ułożyliśmy
plan. Od Liegenschafta wynajęliśmy mieszkanie wraz z dużym ogrodem w domku,
który był również przynależnością folwarku, a w którym przed wojną mieściła się
poczta i posterunek policji. Postanowiliśmy żyć jak się da, ale już „na swoim”
gdyż nie mogliśmy nadużywać niezmiernej gościnności pp. Domińskich.
Sprowadziliśmy trochę najkonieczniejszych mebli i naczyń ze Lwowa i dnia 12
maja 1942 zamieszkaliśmy w naszej „willi” naprzeciw gorzelni i młyna. Przy
pomocy p. Domińskiej i nieocenionej „Cioci Polci” Sroczyńskiej uprawialiśmy
ogród. Ciocia Polcia ofiarowała się pomagać nam bezinteresownie w
gospodarstwie. Była to dawna gospodyni z klasztorów Dominikanów, osoba starsza,
dość inteligentna i bardzo poważana w Wielkich Oczach. Przychodziła odtąd do
nas codziennie pomagając w domu i w ogrodzie i nadając całemu naszemu
gospodarstwu właściwy rozmach i kierunek. Powoli przyzwyczailiśmy się do
naszego nowego pomieszkania. Marysia chodziła do szkoły (otwartej po epidemii
tyfusu od marca 1942) Juneczek pracował trochę w leśnictwie na Szczeblach.
Chłopcy ze Lwowa zaczęli nas coraz częściej odwiedzać. Na Zielone Święta
przyjechali Andrzej i Właduś. Andrzej wyznał mi wówczas, że jest zakochany.
Umiłowana jego nazywa się Helena Wacha, jest sierotą po matce, którą właśnie
straciła. Andrzej pragnąłby ją koniecznie przywieźć do nas, aby po przebytych
cierpieniach odpoczęła i nerwowo się uspokoiła. Przyjęłam to oświadczenie
Andrzeja bardzo życzliwie; po rozmowie z Juneczkiem postanowiliśmy wziąć tę
panienkę do nas. Ja wkrótce też pojechałam do Lwowa, aby ją poznać osobiście.
Lutka albo Lusia bardzo dobre zrobiła na mnie wrażenie. Miłej powierzchowności,
ale nie piękność, naturalna, nie wymalowana, skromnie ubrana, cicha, małomówna,
podobała mi się. Prosiłam ją też, aby do nas przyjechała, a może znajdzie w
Wielkich Oczach lub na Szczeblach jakąś pracę, której bardzo pragnęła. Istotnie
dnia 22 czerwca przyjechała Lusia w towarzystwie Adasia i Andrzeja. Od tej pory
przebywa już u nas z małymi przerwami, kiedy musi wyjeżdżać do lekarza do
Lwowa. Przyjazd Lusi wzbudził w naszych plotkarskich Wielkich Oczach niemałą
sensację. Niektórzy ludzie byli zgorszeni, że my będąc sami w trudnych
warunkach wzięliśmy sobie jeszcze jedną osobę na utrzymanie. Inni ostromoralni
obywatele gorszyli się znów tym, że Lusia i Andrzej spacerują razem. W lipcu
Juneczek dla jakiejś sprawy pojechał do Krakowca do sądu. Tam zaczęto go bardzo
namawiać, aby otworzył kancelarię w Krakowcu, gdzie jest tylko jeden adwokat. Juneczek
zapalił się bardzo do tej myśli i pomimo protestów z mojej strony zaczął czynić
starania o przeniesienie swej dawnej kancelarii ze Lwowa do Krakowca. Jakoż
starania te zostały uwieńczone skutkiem i z dniem 20 sierpnia Junuś otworzył
kancelarię i zamieszkał w Krakowcu w domu notariusza, p. Mieczysława
Wittemberskiego. Na sobotę i niedzielę zwykle przyjeżdżał do nas furą, która
woziła mleko do kooperatywy. Niestety parę razy zdarzyło się, że fura ta
wyjechała niespostrzeżenie i Juneczek szedł piechotą 8 km. To zaszkodziło mu
bardzo na astmę i na serce i w przyszłości miało mieć fatalne skutki. Na razie
Junuś był ze swej pracy bardzo zadowolony, zarabiał też dość dobrze i cieszył
się, że może znów pracować i utrzymywać rodzinę. Z wielką również radością
posłał mi na imieniny 15 X kwotę 50 zł. Pisząc w serdecznym liście, że znów po
paru latach może posłać mi od siebie swoje własne, zarobione pieniądze.
W październiku byłam przez parę
dni we Lwowie. Po powrocie dowiedziałam się, że Władek, który od czerwca
pracował na Korczunku jako stróż nocny, został obecnie sekretarzem czyli tzw.
Rechnungsführerem. Była to korzystna zmiana i bardzośmy się tą wiadomością
ucieszyli, bojąc się tylko trochę odpowiedzialności. Jesień tego roku była
piękna i słoneczna. W dniu 1 listopada pogoda była prześliczna i było ciepło,
braliśmy udział w procesji na cmentarz. Juneczek w Krakowcu mieszkał w pokoju
nieopalanym, przeziębił się też bardzo i w listopadzie wrócił do nas do
Wielkich Oczu na stały pobyt, z czego byliśmy bardzo radzi. Przyjechał ogromnie
przeziębiony i kaszlał silnie. Ten kaszel bardzo szkodliwie wpływał mu na serce
i powodował duszność. Na Boże Narodzenie, a raczej w dzień wilji przyjechał
Adaś i Andrzej z Lusią. Znowu byliśmy wszyscy razem i razem z dziadziem zasieliśmy
do wigilijnej wieczerzy. Mieliśmy piękną choinkę i kolendowaliśmy wesoło.
Wieczerza wigilijna była obfita i urozmaicona. W nocy poszliśmy na pasterkę,
było ogromnie pięknie i nastrojowo. Święta przeszły bardzo przyjemnie. W
styczniu 1943 Andrzej i Lusia pojechali do Lwowa i bawili tam cały miesiąc.
Tymczasem stan zdrowia Juneczka zaczął się pogarszać, astma robiła widoczne
postępy. W dniu 2 lutego udaliśmy się z wizytą do leśniczego, na Szczeble.
Junuś ledwie, że tam doszedł (3-4 km), w drodze przystawał, kaszlał i brakowało
mu tchu. Wróciliśmy do domu saniami. Mniej więcej od połowy lutego stan
Juneczka pogorszył się tak, że musiał on przestać chodzić codziennie do Komunii
świętej. Przyszły dni ciężkie. Junuś dostawał duszności przy każdym wysiłku, w
nocy kaszlał strasznie. Zaczął też gwałtownie chudnąć. Wkrótce tak się zmienił,
że ludzie zaczęli na to zwracać uwagę. Pochylił się, przygarbił i postarzał.
Lekarka w Krakowcu, dr Dziulikowska, zaniepokoiła się stanem serca. Stwierdziła
astmę sercową przy równoczesnym zajęciu oskrzeli. Miesiąc marzec był dla
Juneczka szczególnie ciężki. W kwietniu przed Wielkanocą postanowiliśmy
wspólnie z Juneczkiem (a za Jego inicjatywą), aby dzieci nasze pożenić.
Ponieważ Lusia i tak od czerwca już faktycznie mieszkała przy nas, więc
właściwie nic by się nie zmieniło i żaden ciężar ani kłopot nam by nie przybył,
a ludzkim złośliwym gadaniom położyłoby się kres. Zaproponowaliśmy to
Andrzejowi i Lusi, a oni chętnie się zgodzili. Postanowiliśmy dać na zapowiedzi
przed piątą niedzielą Wielkiego Postu i w tym celu Juneczek raz z młodą parą i
dwoma świadkami (Dziadziem i p. Uchwatem) udali się do proboszcza4.
Niestety proboszcz odmówił przyjęcia zapowiedzi w czasie postu tłumacząc się,
że byłoby to gorszące (!), gdyby je w tym czasie wygłosił i że teraz jest tzw. tempus clausum. W jakiś czas potem
powiedział Juneczkowi, że dziwi się jak my możemy na coś podobnego pozwolić, że
Andrzej jest przecież jeszcze taki młody, że należałoby go przełożyć przez kolano
i dać mu w skórę, a zapędzić do nauki itp. Juneczek odpowiedział na to wszystko
wyjaśniając powody, które nas do tego skłoniły, rozmowa ta bardzo go
zdenerwowała i pogorszyła stan Jego zdrowia tak, że z trudem doszedł z kościoła
do domu. Przed Świętami Wielkanocnymi Juneczek przystąpił w środę Wielkiego
Tygodnia do wielkanocnej Spowiedzi i Komunii świętej. Było to dla Niego bardzo
trudną rzeczą, gdyż musiał pójść na czczo i bez zażywania lekarstw. Bóg dał mu
jednak przedtem noc spokojną, bez silnych ataków kaszlu tak, że mógł dopełnić
tego najważniejszego obowiązku. Na Święta znów byliśmy w pełnym gronie
rodzinnym. Było bardzo przyjemnie i wesoło. Junuś czuł się nieźle, tak że nawet
poszedł na dwie wizyty do pp. Domińskich i Rungów. W kwietniu uruchomiono w
Wielkich Oczach gorzelnię i udało się nam umieścić tam naszego Wacka jako
praktykanta gorzelnianego. Pracował on przedtem na folwarku Wielkie Oczy, a
później Korczunek, jako pomocnik kowala, praca ta jednak nie mogła mieć żadnego
znaczenia dla jego przyszłości, była ciężka i niszczył w niej bardzo ubranie.
Co innego praktyka w gorzelni, która mogła stać się zaczątkiem fachowego
wykształcenia w tym kierunku. Co do Andrzeja i Lusi to obecnie nie śpieszyli
się bardzo z daniem na zapowiedzi postanowiwszy, że ślub wezmą 13 czerwca na
Zielone Święta. Ks. Proboszcz dawał znać przez różne osoby, że teraz już
zapowiedź przyjmie, ale postanowiliśmy dać mu jeszcze trochę poczekać. Wreszcie
w maju, na trzy tygodnie przed Zielonymi Świętami, Andrzejkowie w towarzystwie
świadków zgłosili się ponownie w urzędzie parafialnym i załatwili formalności
bez udziału Tatusia, który miał później swą pisemną zgodę przedłożyć.
Zezwolenie to potrzebne było z tego powodu, że Andrzej nie miał jeszcze
ukończonych 21 lat. Juneczek miał się lepiej, przyjmował nawet zgłaszających
się doń klientów, a nawet czasem wyjeżdżał na rozprawy do Krakowca. Ciągle
myśleliśmy o wyjeździe do Lwowa do lekarza-specjalisty, na to trzeba było
jednak odpowiednich warunków, aby Juneczek w tym stanie zdrowia mógł odbyć taką
podróż. Robiono nam kilkakrotnie nadzieję na auto, nie mogliśmy się jednakowóż
tego auta doczekać. Czas upływał i dzień ślubu Andrzeja i Lusi zbliżał się
szybko. Martwiłam się, czy będę mogła urządzić im jakieś tzw. „przyjęcie”,
zwłaszcza, że na ślub miał przyjechać brat Lusi, jej siostra oraz paru kolegów
Andrzeja. Oddałam swe troski Bogu przez przyczynę św. Antoniego, w dniu święta
którego ślub miał się odbyć. Wszystko udało się nadspodziewanie dobrze.
Dostałam w prezencie mąkę pszenną, szynkę, bułkę, ciastka itp. Upiekliśmy w
domu bułeczki, ciastka, zrobiliśmy pokaźną ilość kanapek i „przyjęcie” udało
się nadspodziewanie. Z zapowiedzianych gości przyjechał tylko Adaś, Janek Górak
oraz brat Lusi Staszek i jej siostra Jadzia. Prócz tego na „weselu” mieliśmy i
innych gości. Państwo młodzi spowiadali się we Lwowie, a do Komunii św.
przystąpili w czasie prymarii w niedzielę 13 VI. Po prymarii odbył się ślub.
Lusia bardzo ładnie wyglądała, a Andrzejek również pięknie się przedstawiał w
granatowym ubraniu Adasia. Oboje tworzyli ogromnie miłą parę i wyglądali przy
ołtarzu jak dwoje dzieci. Cały dzień upłynął wesoło, młodzież tańczyła przy
gramofonie. W nocy goście odjechali. Przy tej sposobności zaprosiliśmy p.
Jadzię Wacha, aby spodziewany urlop spędziła u nas. Teraz zaczęliśmy układać
plany podróży z Juneczkiem do Lwowa. Trudno istotnie było się wybrać. Pogoda
nie sprzyjała, zapowiedziane auto nie przyjeżdżało. Przy końcu czerwca wyjechał
do Lwowa Dziadzio, w parę dni później pojechali Andrzejowie, a my ciągle
czekaliśmy na okazję. W końcu Władzio zamówił dla nas telefonicznie trzy
miejsca w aucie MTP, które jeździło często z Jaworowa do Lwowa. Ułożyliśmy
jazdę na dzień 16 lipca. Do Jaworowa pojechaliśmy furą. Przyjechaliśmy jednak o
godzinę za późno i zamówione auto odjechało bez nas! Dowiedzieliśmy się jednak,
że od paru dni kursuje dość wygodny pociąg popołudniowy z Jaworowa,
postanowiliśmy więc nim pojechać. [...]
Oto doszłam w tym pamiętniczku
moim do chwili obecnej. Odtąd pisać go będę w formie dzienniczka, zapisując
codziennie słów parę.
Lwów, 27 lipca 1943
W stanie zdrowia Juneczka
nastąpiła poprawa. Lekarz powiedział wczoraj, że idzie ku lepszemu, jakkolwiek
stan zdrowia ciągle jest ciężki i „jeszcze nie można zawołać: hop!” Andrzej i Władek
odjechali wczoraj rano do Wielkich Oczu.
[...]
13 sierpnia 1943
Stan zdrowia Juneczka poprawił
się znacznie. Junuś wstaje już z łóżka i wolno mu trochę siedzieć w fotelu,
stan umysłowy również przyszedł już prawie do zupełnego porządku, a sądzę że po
odjęciu lekarstw odurzających wyrówna się zupełnie. Pod tym względem jestem
więc już znacznie uspokojona. A jednak nerwowo czuję się fatalnie, Lwów
oddziaływa na mnie jak najgorzej. Nie mogę znieść tego podnieconego, nerwowego
trybu życia, tych ciągłych najrozmaitszych wiadomości i pogłosek. Boję się
ciągle alarmów lotniczych, nalotów, napadów, strzałów. W nocy budzę się i
nasłuchuję, co mnie ogromnie męczy. Dławi mnie straszna tęsknota za wsią i
spokojnym trybem życia w Wielkich Oczach. O Boże, jak bardzo chciałabym tam
powrócić! Jak ogromnie tęsknię i pragnę tego powrotu! Boże mój! Czy to się
ziści? Czy my tam znowu wrócimy? Nie chcę za nic w świecie pozostać we Lwowie!
Tu jest dla mnie okropne życie i czuję, że z każdym dniem gorzej się wykolejam
nerwowo. Błagam Najświętszego Serca Jezusowego o ratunek, o możliwość
najrychlejszego powrotu na wieś. Ale może ja błagam nieroztropnie? Może tam
właśnie czekałaby nas zguba i los biednych Wołyniaków? Niech Chrystus Pan nie
opuszcza nas i tem losem naszym kieruje!
24 sierpnia 1943
Juneczkowi jest coraz lepiej,
obawiam się tylko, aby się na nowo nie przeziębił, bo z powodu szalonych upałów
poci się bardzo w łóżku, a musimy ciągle pokój przewietrzać. Około 30 VIII
wybieram się z Marysieńką do Wielkich Oczu na jakiś tydzień. Chciałabym już jak
najprędzej wyjechać, żal mi tylko zostawić Juneczka, chociaż zostawię Go pod
bardzo dobrą opieką. Obawiam się też bardzo bombardowania. Charków zdobyli już
bolszewicy, niech Bóg broni, aby doszli aż do Lwowa!
28 sierpnia 1943
Jest mi niewymownie ciężko na
duszy! Mam jechać w poniedziałek do Wielkich Oczu.
Wielkie Oczy, 2 września 1943
Od 31 VIII jestem z Marysią w
Wielkich Oczach. Pojechałam w dość dobrym usposobieniu, bo Juneczek przez dwa
ostatnie dni mego pobytu we Lwowie miał się bardzo dobrze. Podróż miałam też
wcale wygodną i przyjemną. Za przyjazdem do Wielkich Oczu doznałam dużego
rozczarowania. Na każdym kroku zaniedbanie i nieporządek. Wkrótce rozpadał się
deszcz, który leje ciągle. Jest mi smutno i źle. Chciałabym, aby tu był
Juneczek, bardzo mi Go brak. Do Lwowa wróciłabym, ale tam znowu popadnę w stan
zdenerwowania. Poza tym męczą mnie tam stosunki rodzinne, które mi nie
odpowiadają i kosztują mnie dużo zaparcia się siebie.
5 września 1943
Pogoda poprawiła się, mamy obecnie
piękne jesienne dni. Zaczynam się powoli zagospodarowywać. Mam już mąkę, a
nawet chleb, kupiłam masło, dostałam trochę kaszy hreczanej. Codziennie prawie
dostajemy owoce i jarzyny. W najbliższych dniach urządzam pranie. Korzystna
zmiana w naszym tutejszym położeniu i w moim usposobieniu nastąpiła w pierwszy
piątek miesiąca. Boskie Serce Pana Jezusa opiekuje się nami nadal. Miałam też
dobre wiadomości od Juneczka przez telefon.
20 września 1943
Byłam przez jeden dzień we
Lwowie, dokąd pojechałam z Marysią i Władkiem wezwana telegramem Adasia.
Juneczkowi podobno było się pogorszyło, jednak gdy przyjechałam zastałam go w
zupełnie zadowalającym stanie zdrowia. Było to 7 IX, następnego dnia odjechałam
znowu do Wielkich Oczu. Pobyt tam miałam bardzo miły. Pogoda była cudowna, w
lesie mnóstwo grzybów. Marysia chodziła codziennie na grzyby. Prawie codziennie
telefonowałam do Lwowa z zapytaniem o zdrowie Juneczka, wiadomości miałam stale
dobre. Przedwczoraj, tj. 18 IX, skorzystałam z nadarzającej się okazji, aby
znowu pojechać odwiedzić Juneczka. I oto znów jestem we Lwowie. Chciałabym
tutaj zabawić z jakiś tydzień. Junuśka zastałam w zupełnie dobrym stanie.
Bardzo pragnęłabym zabrać go stąd jak najprędzej do domu. Sama też chciałabym
uciec z tego środowiska, gdzie wszystko mnie drażni. Lwów mi teraz już zupełnie
nie odpowiada.
Lwów, 23 września 1943
Junuś czuje się dzięki Bogu
bardzo dobrze, wstaje po dwa razy dziennie, tętno ma dobre i samopoczucie
doskonałe. Może będzie mógł powrócić na zimę do Wielkich Oczu. Nie wiadomo
jednakże, co jeszcze z nami będzie. Wojska sowieckie napierają gwałtownie na
Niemców. Charków odbity. Lęk mnie zbiera na myśl, co jeszcze możemy przeżywać.
O Boże zmiłuj się! Boję się myśleć o przyszłości, ale ufam Boskiemu Sercu
Jezusowemu, że nas i teraz nie opuści.
26 września 1943
Juneczek wstaje codziennie i
coraz lepiej chodzi i czuje się. Chciałabym koniecznie wyjechać z nim do
Wielkich Oczu. Tutaj zaczyna być niesamowicie. Miałam zamiar w tych dniach
powrócić do Wielkich Oczu, ale dano mi znać, że na razie nie ma żadnej okazji,
w dodatku Hela zachorowała dzisiaj zdaje się na grypę, wobec tego w domu
zamieszanie i będę musiała zostać. Nerwowo czuję się dziś fatalnie, w dodatku
opanowuje mnie lęk, boję się nocy, boję się tu zostać we Lwowie, tęsknię całą
duszą do wsi, a obawiam się, że już tam nie będę mogła powrócić. Ach jak nie
cierpię miasta!
16 października 1943
Dużo już czasu upłynęło znowu,
byłam przez tydzień od 5-12 X w Wielkich Oczach gdzie było mi niewymownie
spokojnie. Z tego spokoju wyrwał mnie znowu telegram wzywający mnie do Lwowa
ponieważ stan zdrowia Juneczka znów się pogorszył przez przeziębienie. Pomimo,
że Marysia dopiero przebyła silne zapalenie gardła i nie miała płaszcza
zimowego (w robocie u krawczyni) zabrałyśmy się zaraz i pomimo szalonego wiatru
i zimna pojechałyśmy do Lwowa. Całą drogę trzęsłam się ze zdenerwowania i
zimna, zdawało mi się ciągle, ze Juneczka już przy życiu nie zastanę. Na
szczęście tak źle nie było. Stan zdrowia Juneczka istotnie uległ pogorszeniu, ale
na ogół zły nie jest, męczy tylko go silny kaszel, przy którym często
przychodzi duszność.
Wielkie Oczy, 26 października
1943
Jestem od tygodnia w Wielkich
Oczach, pogoda cudowna, w południe gorąco +25°C! Czuję się nerwowo o wiele
lepiej niż we Lwowie. Martwię się tylko serdecznie Juneczkiem, któremu się
wprawdzie znacznie polepszyło na serce, duszność i kaszel, ale znowu znajduje
się w stanie zamroczenia umysłowego, zdaje się na skutek przeładowania
lekarstwami i osłabienia. Jutro lub pojutrze wybieram się znowu do Lwowa.
Chciałabym koniecznie sprowadzić Juneczka tutaj, mam nadzieję, że zmiana
miejsca pobytu i powietrza zrobiłaby Mu dobrze.
Lwów, 30 października 1943
Od wczoraj wieczora jestem z
Marysią we Lwowie. Junuśka zastałam w lepszym stanie zdrowia niż
przypuszczałam. Zdarzają mu się wprawdzie zaniki pamięci i przytomności, ale na
ogół jest przytomny, przywitał nas bardzo serdecznie i przyznał się, że tęsknił
za mną ogromnie. Tulił się też do mnie jak dziecko. Taki jest dobry i kochany
jak zawsze. Czuje się jeszcze osłabiony, ale i pod tym względem jest lepiej.
6 listopada 1943
Chciałabym pojechać do Wielkich
Oczu, zobaczyć co dzieje się z Wackiem i całym domem. Żal mi jednak bardzo
zostawić Junuśka, który znowu będzie tęsknił za mną. Mam też wrażenie że
Rodzina Juneczka jest przeciwna mojemu wyjazdowi. Trudno! Prędzej czy później
będę znów musiała na parę dni chociaż wyjechać, moim obowiązkiem jest
zatroszczyć się trochę o Wacka i zaglądnąć chociaż od czasu do czasu do
opustoszałego domu.
26 listopada 1943
Do Wielkich Oczu nie mogę się na
razie dostać z powodu zakazu podróżowania dla osób cywilnych (od 15 XI) bez
przepustki z policji, oraz z powodu fatalnej pogody. Wacek był w połowie
listopada przez parę dni we Lwowie. Od mego Tatusia mam częste wiadomości.
Juneczek ma się dobrze, od 15 XI jest już najzupełniej przytomny, wstaje
codziennie, czyta gazety i książki, tylko z powodu tej okropnej niepogody
kaszle więcej i częściej dostaje duszność. Na froncie wschodnim Niemcy odparli
bolszewików.
Wielkie Oczy, 31 stycznia 1944
Od blisko dwóch tygodni jestem z
Marysią w Wielkich Oczach. Pojechałam na pięć dni, tymczasem rozchorowałam się
na jakąś przewlekłą grypę (a może i zapalenie płuc) i dotąd choruję. Męczy mnie
przytem niepokój o Junuśka tak, że nie mogę sobie dać rady. Tutaj poza tym jest
mi bardzo dobrze, dzieci starają się o mnie jak mogą, a i obcy ludzie pomagają.
Lwów, 17 lutego 1944
Przeleżałam trzy tygodnie w łóżku
w domu w Wielkich Oczach. Dopiero niepokojące wiadomości polityczne zmusiły
mnie pomimo gorączki i kaszlu do powrotu do Lwowa. Tu przeleżałam jeszcze
tydzień i dopiero dziś jako tako się czuję. Juneczek ma się dobrze. Umysłowo
kompletnie w porządku. Uczy teraz Marysię łaciny! Kaszle tylko dużo. Sytuacja
polityczna zdaje się dla Niemców beznadziejna. Wojska sowieckie zajęły już
Łuck, Kowel, Równe, Sarny. Niemcy nie mogą dać rady! Nie widać jednak końca
wojny i zdaje się, że jeszcze tak prędko nie nastąpi. Najgorsze to, że walki
toczą się znowu na polskiej ziemi. Co nas jeszcze czeka, co będziemy przeżywać
i czy przeżyjemy tę straszną wojnę Bogu tylko wiadomo. Ufam że Boskie Serce
Pana Naszego Jezusa Chrystusa nas nie opuści, a Matka Najświętsza Nasza Królowa
dopomoże nam!
21 lutego 1944
O Boże mój! takie okropne
wiadomości przyszły z Wielkich Oczu. Kasia Loncówna dostała list z Bożej Woli,
podobno w Wielkich Oczach byli bandyci i rzucali granaty ręczne5.
Ludzie schronili się do kościoła i na plebanię. Od ojca i chłopców i o nich nie
mam żadnych wiadomości od tygodnia, czy też żyją jeszcze i gdzie są?! Boże mój!
Czy ja ich jeszcze zobaczę kiedy?! Tak mi jest strasznie źle! Do tego i tu
również mam ciężkie zmartwienia, Adaś rozchorował się zdaje się na „świnkę”, a
Andrzej miał przed paru dniami drugi atak konwulsji nerwowych. Juneczek też ma się
gorzej, kaszle całymi nocami. O Boże, Który stosujesz wiatr do wełny jagnięcia
zmiłuj się nade mną, ulżyj mi, pociesz! O Panie!
[…]
6 marca 1944
Wacuś zabawił trzy dni.
Naopowiadał nam dużo ciekawych rzeczy. W Wielkich Oczach był desant6.
Byli w gorzelni. Nikomu nic się nie stało. Obecnie panuje tam spokój. Dziś mam
nowe zmartwienie, bo Juneczkowi od nocy coś się pogorszyło. Obawiam się, czy
się nie zaraził grypą od brata swego Adama, ma stan podgorączkowy i tętno 95,
boli go głowa i kaszle więcej.
21 marca 1944
Juneczkowi Bogu dzięki polepszyło
się, noce są prawie zupełnie spokojne. Od ojca mego i dzieci mam częste
wiadomości. Podobno były tam na wsi znowu jakieś niepokoje, ale oni w swych
listach nic o tem nie wspominają.
10 kwietnia 1944
Wczoraj tj. 9 IV w Niedzielę
Wielkanocną był pierwszy nalot na Lwów o godz. ¾ na 9-tą wieczór! Właduś
przyjechał z Wielkich Oczu na Święta. Opowiadał o napadzie na rodziny polskie w
Żmijowiskach i Wulce, który miał miejsce 31 III na 1 IV w nocy. Okropne!
[...]
27 kwietnia 1944
Był u nas przez parę dni Wacek.
Opowiadał, że dla nas w Wielkich Oczach pobyt jest chwilowo niemożliwy, wypadki
napadów „bandyckich” zdarzają się ciągle i to w najbliższej okolicy. Dziś Wacuś
odjechał z powrotem na wieś, ma natomiast przyjechać Władek i to zdaje się z
Dziadziem.
Władek przyjechał z Dziadziem 29
kwietnia. Dnia 1 maja był znowu duży nalot na Lwów, nalot ten powtórzył się
nieco słabiej w dniu 2 maja. Od 2 maja podnajęliśmy małe mieszkanie parterowe w
tej samej kamienicy i tam odtąd my z Juneczkiem stale, a reszta rodziny
okresowo, mieszkaliśmy aż do dnia 30 VII. Prze dwa miesiące nie było jednak w
ogóle żadnych nalotów. Dopiero w miarę jak siły sowieckie w nowej ofensywie
letniej zaczęły zbliżać się do Lwowa rozpoczęły się alarmy, a dnia 18 lipca w
nocy był znów nalot. Zaraz potem rozpoczęły się walki o Lwów. W dniu 27 lipca
Niemcy po walkach ulicznych ostatecznie opuścili Lwów. [...]
Przed zajęciem Lwowa byłam
dwukrotnie w Jaworowie raz 13 czerwca (z Adasiem), a drugi raz 27 czerwca (z
Andrzejem, Lusią i Marysią) aby zobaczyć się z chłopcami i zabrać trochę rzeczy
ze wsi do Lwowa. Za pierwszym razem towarzyszył nam w drodze powrotnej Wacuś,
który zabawił we Lwowie do 17 VI i tu 16 VI przystąpił do Spowiedzi i Komunii
św. w kościele OO. Jezuitów. Była to jego ostatnia Spowiedź i Komunia święta w życiu! Ostatni raz
widziałam się z nim 27 czerwca. Wczoraj tj. 4 lipca powrócił z Wielkich Oczu
Władek i przywiózł mi wiadomość, że Wacuś poległ śmiercią żołnierza w lasach
leżajskich w dniu 14 lipca 1944. Ranny ciężko zmarł, niesiony przez kolegów, z
upływu krwi. O Boże bądź wola Twoja!
Tak mi żal i tęskno za Wacusiem,
nie mogę sobie wyobrazić, że już nigdy jego wesołej, roześmianej twarzy nie
zobaczę, o Boże jak ciężko! A tu znów rejestracja mężczyzn od 18-50 lat,
jeszcze mi i tamtych chłopaków wezmą i kto mi pozostanie prócz Marysieńki!
Serce Jezusa pełne miłości i dobroci zmiłuj się, ratuj, nie opuszczaj! Matko
Bolesna chciej mnie zrozumieć, módl się i pomóż o Pani Najłaskawsza!
Oddano mi krzyżyk ulubiony
Wacunia, jego mszalik, albumik z fotografiami, który nosił przy sobie. Bolesne
pamiątki! Już mego dziecka nie zobaczę na tym świecie! Dał mu Bóg śmierć
piękną, dał mu radość noszenia munduru i uczciwej walki. Mówią mi niektórzy ludzie,
że to zaszczyt i chluba dla mnie. Tak, to prawda, chłopak mój pogodne, jasne
miał życie. [...]
Dnia 27 IX zajęliśmy miejsca w
pociągu dla repatriantów. Był to transport profesorów Uniwersytetu i
Politechniki jadący w kierunku Kraków-Katowice. Wagony były kryte. Dzięki
pomocy naszych chłopaków ulokowaliśmy się nie najgorzej. Junuś i Ojciec mieli
wygodne fotele. Odjazd nastąpił w dniu 28 IX o godz. 5 po południu. Jechaliśmy
w licznym towarzystwie. W Medyce pod Przemyślem przejechaliśmy granicę i znaleźliśmy
się na terenie bezspornie polskim. W niedzielę 30 IX stanęliśmy w Krakowie.
Część profesorów wysiadła...