Finis Poloniae - 17 września w lotniczych wspomnieniach
SEE
"16 września 1939 r. na RWD-8 poleciałem do Sztabu Lotnictwa. Tam
otrzymałem informacje, że w Rumunii znajdują się angielskie samoloty,
które mamy przejąć i na których będziemy walczyć z niemiecką Luftwaffe.
Z tą wiadomością powróciłem do mojej 123 Eskadry Myśliwskiej. Radość,
jaka ogarnęła wszystkich była nie do opisania. […] Następnego dnia
udałem się do Sztabu Lotnictwa z wiadomością, że Armia Radziecka
przekroczyła naszą granicę. Było to dla nas całkowitym zaskoczeniem
i rozwiało wczorajsze radości i nadzieje.
Nie zdążyłem wystartować, gdy
nad lotniskiem pojawiło się siedem maszyn z czerwonymi gwiazdami.
[…]
W Sztabie otrzymałem rozkaz Dowódcy Lotnictwa o przelocie do Rumunii. Po
powrocie na lotnisko nie zastałem już eskadry […]. Na szczęście nie
wyłączyłem silnika mojego "erwudziaka" i ponownie wystartowałem. To był
okropny lot. Samotnie, wzdłuż Dniestru kierowałem się do Czerniowiec.
Nad mostem w Czerniowcach wykonując okrążenie, ogarnęła mnie potworna
myśl. Lecieć dalej przez granicę czy zawrócić?[…] Ale rozkaz był
jednoznaczny - przekroczyć granicę. Jako żołnierz miałem obowiązek
wykonać ten rozkaz. I wykonałem go. Wylądowałem w Czerniowcach."
Tak płk pil. Stanisław Chałupa wspominał te dni, które zapisały się
w świadomości narodowej jako dni hańby - nie walczyć, lecz już tylko
ewakuować się… Nie, nie uciekać - ewakuować by walczyć dalej…
O świcie w dniu 17 września, kiedy Armia Polska stawiała jeszcze opór
oddziałom niemieckim i słowackim, Polska została zaatakowana przez
Związek Sowiecki. W tych warunkach najwyższe władze Rzeczypospolitej
i Naczelny Wódz w nocy z 17 na 18 września opuścili terytorium państwa,
przechodząc na teren Rumunii. Wojsko Polskie nie było w stanie
skutecznie przeciwstawić się nowemu agresorowi, zwłaszcza, że ataku
z tej strony nie przewidywano.
Tysiąckilometrowa granica
Rzeczypospolitej ze Związkiem Sowieckim, wyznaczona w 1921 roku na mocy
postanowień pokojowych w Rydze, niemal cały czas zwracała uwagę polskich
władz oraz dowództwa armii. Obronę jej powierzono, utworzonemu
w 1924 roku Korpusowi Ochrony Pogranicza, który skupiał się na walce
z dywersją małych sowieckich oddziałów.
O 3:00 nad ranem, 17 września
1939 r. wojska sowieckie przekroczyły granicę polską. Wejście to różniło
się całkowicie od "niemiecko-słowackiego" sprzed dwóch tygodni. Mijając
posterunki graniczne, czerwonoarmiści wymachiwali do zaskoczonych
żołnierzy KOP-u białymi flagami, czołgiści w otwartych wieżyczkach
czołgów wykrzykiwali: Rebiata Na Germanca ! Wpieriod ! Dochodziło także
do spotkań w powietrzu. Brygada Pościgowa otrzymała rozkaz rozpoznania
pasa nadgranicznego w rejonie Buczacza w związku z niepotwierdzonymi
informacjami o wkroczeniu Sowietów na teren Polski.
Na lot rozpoznawczy
wysłano dwóch pilotów 113 Eskadry Myśliwskiej ppor. Stanisława
Zatorskiego oraz ppor. Włodzimierza Miksę. Ppor. pil. Stanisław Zatorski
otrzymał zadanie rozpoznania północnego odcinka granicy, natomiast
ppor. pil. Włodzimierz Miksa odpowiedzialny był za spenetrowanie
odcinka południowego.
Z relacji świadków wynikało iż około godziny 10:30
w rejonie Rokitna Wołyńskiego pojawiły się sowieckie bombowce. Wkrótce
po nich nadleciał samotny P.11c. Po zrzuceniu meldunku został
zaatakowany przez sowieckie myśliwce. W wyniku walki polski pilot
uszkodził dwa dwupłaty, które mocno dymiąc wycofały się w kierunku
wschodnim.
W trakcie starcia sowiecki myśliwiec uszkodził polski
samolot, którego pilot próbował lądować w okolicach Sarn. Miejscowa
ludność wydobyła rannego pilota z samolotu, który niestety wkrótce
zmarł. Został bezimiennie pochowany we wspólnej mogile na cmentarzu
w Sarnach. Nie ma 100% pewności, że był to ppor. pil. Stanisław
Zatorski. Ale wszystkie okoliczności oraz dokumentacja wskazują na
niego, jako prawdopodobnie na pierwszego polskiego lotnika, który poległ
w walce Sowietami w II Wojnie Światowej.
Niestety w wielu przypadkach
lotnikom pozostawała tylko ewakuacja. Dni 16 i 17 września tak zapisały
się w pamięci ppor. pil. Edwarda Metlera
"Po śniadaniu dowiedziałem się, że bolszewicy przeszli granicę Polski
i idą na Zaleszczyki. Major kazał jak najszybciej udać się do
miejscowości Serafińce, na południe od Horodenki i tam oczekiwać jego
dalszych rozkazów. Zebrałem 64 podoficerów, którzy tworzyli 4 eskadrę
i udałem się z nimi w drogę. Moją dużą walizkę kazał major położyć na
samochód półciężarowy i miał ją tam przywieźć. Doszliśmy po ciężkiej
drodze do Dniestru, który przeszliśmy w ubraniu. Ciągle latały samoloty
niemieckie, co bardzo utrudniło nam drogę. Przeszliśmy wtedy około 40
km.
W Serafińcach zatrzymaliśmy się około godziny 5-ej po południu.
Majora tu jednak nie było. Dałem szefowi 30 zł i kazałem kupić jedzenia
dla ludzi, którzy od trzech dni nic nie jedli. Wieczorem, kiedy wszyscy
przygotowywali się do snu, dowiedziałem się od jednego plutonowego, że
major jest już za granicą i że każe nam natychmiast przejść granicę.
Kiedy zawiadomiłem o tym kolegów zapanowało wielkie oburzenie. Jak to
możliwe - dowódca, przez cały czas bardzo ciężkiego marszu, nie troszczy
się o swych ludzi, nie daje im obiadu wiedząc, że przez 3 dni nic nie
jedli, nie daje im pieniędzy, które już sam dostał, lecz sam czym
prędzej przekracza granicę, jakby się mu z tym tak bardzo spieszyło.
Rozkaz jest jednak wyraźny, każę ludziom przygotować się do wymarszu do
granicy. Wrażenie na szeregowych i podoficerach było wielkie. Słyszałem
wówczas takie słowa jak: "Kapitan może z nami iść, a ten głupi ch...
nie? Za co mu dali majora?"
Przykro było słuchać te rzeczy, tym
bardziej, że nie znając ludzi i nie widząc twarzy nie mogłem na to
reagować. Zresztą czy oni nie mieli racji? Czy tak postępuje prawdziwy
dowódca? Udaliśmy się do granicy razem piechotą około 25 km.
Granicę
przekroczyłem 17-go (września) godz. 7.30 wieczór. Od forsownego marszu
skręciłem sobie lewą nogę w kostce tak, że nie mogłem już zupełnie iść.
Wsiadłem wówczas na furmankę. Po drodze spadł ulewny deszcz i przemokłem
do ostatniej nitki. Koło godziny 1-ej w nocy zatrzymałem się wraz
z podporucznikiem lotnictwa w chałupie, gdzie spaliśmy do rana w jednym
łóżku. Sen był bardzo przyjemny po tym 65-kilometrowym marszu. Spałem
w mokrej koszuli i kalesonach, przykryty mokrym kocem."
Na korzyść agresora działały także powszechna dezinformacja i trudności
komunikacyjne między walczącymi frontami. Dramat walczących zwiększało
rozproszenie i rozbicie poszczególnych oddziałów - jednocześnie toczyły
się walki nad Bzurą, bronił się Lwów, walczyła Warszawa, Modlin i Hel.
Obradujący w Kołomyi, a następnie w Kutach Rząd orzekł "bezsilność wobec
połączonych sił niemieckich i radzieckich". W obliczu dramatycznego
obrotu działań wojennych Naczelny Wódz Edward Rydz-Śmigły po
konsultacjach z premierem Felicjanem Sławoj-Składkowskim nakazał
wycofanie wojsk i ocalałego sprzętu na terytorium Rumunii i Węgier…
Porucznik obs. Aleksander Chełstowski latający w 26 Eskadrze
Obserwacyjnej tak zapisał:
"W niedziele dnia 17 września, zaczęliśmy dramat. Otrzymaliśmy rozkaz
przekroczenia granicy w następnym dniu. Nie mogło mi się to pomieścić
w głowie. To całe bezustanne cofanie się było wprost tragiczne, ale tym
niemniej człowiek wciąż żył nadzieją, że wreszcie nastąpi zmiana, że
Szwabi będą zatrzymani. Dużą otuchą napełniły nas sukcesy gen.
Sosnkowskiego. Toteż ten rozkaz spadł na nas jak piorun z jasnego
nieba.
Przyszła również wiadomość, że bolszewicy wkroczyli. Zebraliśmy
się wieczorem, pełni smutku, w kwaterze dowódcy Eskadry, by otrzymać
szczegółowe rozkazy. Kpt. Rzepa wysłał z miejsca rzut kołowy na Kuty,
reszta miała nazajutrz startować do Czerniowiec. Pozostało się również
trochę ludzi z obsługi ziemnej, którzy mieli ruszyć samochodami dopiero
po wystartowaniu maszyn.
Kpt. Rzepa po wydaniu zleceń zasiadł do
fortepianu i wszyscy chórem zaśpiewaliśmy: Jeszcze Polska nie zginęła.
Nazajutrz rano była mgła, tak że o starcie nie mogło być mowy.
Czekaliśmy na jej opadnięcie do godz. 8:30. Gdzieś w pobliżu rozległy
się strzały, dalsze czekanie mogło być niebezpieczne.
Kpt. Rzepa polecił
maszyny spalić. Za chwilę wybuchły pożary… Coś za serce chwytało, gdy
to się działo, chłopcom zbierało się wprost na płacz, tyle one z nami
przeszły, nigdy nie zawiodły naszego zaufania, po to by doczekać się
tragicznego końca. Zaczęliśmy wojnę mając w eskadrze 7 samolotów R13C
oraz 2 R.W.D. 7, skończyliśmy mając 1 R13C, 2 czaple, jedną Mewę
i 1 RWD 7. Pod wieczór dołączyliśmy do naszej kolumny koło Kut, gdzie
panował nieopisany ścisk. Dnia 19.09 1939 o godz. 0:30 przekroczyliśmy
granicę."
W nocy z 17 na 18 września władze RP przekroczyły granicę rumuńską. Do
Rumunii, na Węgry, Litwę i Łotwę przedostało się w przybliżeniu 83 tys.
żołnierzy i oficerów polskich. W ich gronie znajdował się mjr pil.
Mieczysław Mumler:
"Zostawiłem samolot na polu a sam udałem się do kwatery głównej Gen
/zdaje mi się/ Trojanowskiego. Zameldowałem się i podałem to wszystko,
co wiedziałem. Tam dowiedziałem się, że Moskale wmaszerowali do Polski.
Generał podał, że rano t.j.-l8/IX o godz.10.00 jest ogólna odprawa, na
której da swoje zarządzenia. Tak byłem śpiący, że nie wiem, kiedy
zasnąłem. Gdy obudziłem się, zauważyłem szybkie pakowanie się oficerów,
z których jeden podał mi, że jadą w kierunku na Łuck, a potem w kierunku
do Zaleszczyk. Zapytał czy potrzebuję pieniędzy. Ponieważ nie miałem
ani grosza, gdyż wszystkie żonie odesłałem chętnie pożyczyłem około 200
zł. Gdy nikt mi nie zaproponował, abym jechał razem z nimi, postanowiłem
nadal spać w hotelu.
Rano obszedłem cały Kowel szukając jakieś
dowództwo. Ani d-ca Garnizonu, ani w pułku piechoty w koszarach nikt nie
urzędował. Dowiedziałem się jednak od oficerów, że ma gdzieś być
odprawa, gdzie ma być zadecydowane, co całe wojsko ma robić. W południe
będzie ogólnie wiadomem.
Mając czas, postanowiłem postarać się o benzynę
i oliwę do samolotu i zobaczyć czy mój P-11c /kochana dwójka/ nadaje
się do lotu. Na stacji kolejowej znalazłem paliwo. Kiedy szukałem
podwodę, spotkałem por. pil. Szyszko z 3 PLotn, który przyleciał na
R.W.D.8 i lądował, gdzieś obok mego samolotu. Zaleźliśmy w końcu wóz
i gdy wracaliśmy z paliwem do samolotów, widzieliśmy jak żołnierze
narzekając, rozchodzili się do domów. Kilka razy zatrzymywali nas,
mówiąc, że dostali rozkaz rozejść się do domów i że wojna jest skończona
z powodu uderzenia bolszewików.
Nie mogłem nigdzie dowiedzieć się, kto
taki rozkaz wydał, ale wyjaśniono mi, że ci, którzy chcą iść do domów to
są wolni, a kto nie to około godz.5 popołudniu zbierają się ci
w koszarach, poczem pomaszerują w kierunku Lwowa, a potem do Rumunii.
Postanowiliśmy z Szyszką najszybciej dojechać do naszych samolotów,
uzupełnić i być gotowy do marszu na południe. Zostawiłem Szyszce
benzynę, a potem udałem się do mego samolotu, około 2 km od Szyszki.
W czasie uzupełniania około 15 samolotów bolszewickich latało nad
Kowlem.
Gdy byłem gotów, poszedłem jeszcze raz do Szyszki, naradzić się,
co mamy robić, gdyż całe wojsko rozeszło się, nikogo na miejscu zbiórki
nie było, a tylko jakaś strzelanina rozlegała się w mieście.
Postanowiliśmy lecieć w kierunku Lwowa. Por. Szyszko miał kaprala, więc
wróciłem do swojej "dwójki", na której miałem swój ostatni lot wykonać.
Bałem się czy nie urwę ogona przy starcie, ale mając do wyboru, czy
dostać się do niewoli, czy ryzykować, wolałem to ostatnie. Żołnierze
rozkradli mi wszystko z samolotu, więc startowałem w koszuli, bez
spadochronu, okularów, hauby.
Było już pod wieczór, gdy szczęśliwie
wystartowałem. W Łucku widziałem maszerujące kolumny sowieckie na
zachód. Cały rejon Lwowa był pełny pożarów. Od Lwowa aż pod Bóbrka
pożary. Ze Złoczowa do Lwowa szły wojska, sowieckie. To samo w rejonie
Buczacza Zaleszczyk. Zmrok zapadał, benzyna kończyła się, deszcz zaczął
mżyć. Wiedziałem, że mjr. Wyrwicki, gdy przyleciał do nas na lotnisko
Mnich, od pułk. Pawlikowsklego z zapytaniem, co u nas słychać, czy chcę,
aby kpt. Rolski ze swoimi samolotami dołączył do mnie z zapewnieniem,
po mojej aprobacie, aby Rolski przyjechał zaraz do nas, gdyż roboty jest
w bród, że zamelduje pułk. Pawlikowskiemu o tem, podawał nam
szczegółowo sytuację ogólną, oraz to, że poszła nasza ekipa do Rumunji
po samoloty, które miały nadejść dla naszego lotnictwa z Francji. Podał
nam mjr. Wyrwicki też to, że przez Rumunię będą przechodzić transporty
dla Polski.
Lecąc wzdłuż Dniestru o późnym zmroku i myśląc co
ostatecznie mam robić, aby znaleźć własne wojska, gdy zobaczyłem wojska
sowieckie w Zaleszczykach, poleciałam do Czerniowiec i tam po ciemku
lądowałem. Lądując bez ostrogi, naderwałem zupełnie ster kierunkowy
samolotu i tem samem "skończyłem" moją kochaną dwójkę."
Ewakuacja trwała także na lotniskach. Plut. mechanik. Walenty Sawko tak
wspominał ucieczkę samolotów typu PWS - 26 z lotniska w Lidzie:
"Poniedziałek, 18 września 1939. Deszcz ulewny. Po naradzie postanowiono
lecieć na Łotwę, gdyż już od niedzieli, 17 września całe wschodnie
połacie Polski były okupowane przez Rosję.
Do Rumunii także nie było
możliwości dolecieć na P.W.S. 26 bez uzupełnienia paliwa, a było ich
ponad sto. Kluczami, więc albo w pojedynkę, lotem koszonym, gdy tory
kolejowe były jedynym wskaźnikiem, że lecimy w dobrym kierunku do
Duagavpils (Dzwińsk).
Po godzinie lotu pogoda się poprawiła tak, że
z lewej strony można było widzieć ostatni raz nasze lotnisko ćwiczebne
"Pohulanka - Podbrozie". Za półtorej godziny lądujemy w Dzwińsku, ale
jakież to było rozczarowanie. Łotysze maszyny nam zabierają, nas
rozbrajają. Tak wyglądało, jakby człowiek był kryminalistą…"
"Nasze samoloty wylądowały na lotnisku. Nie zdążyliśmy ich zamaskować,
gdy zbombardowały 11-go września prawie cały sprzęt. Dywizjon
w Hutnikach przestał istnieć jako jednostka operacyjna. Piętnaście cele
i rzucały bomby zapalające, które zniszczyły cały nasz sprzęt, choć
żadnych ofiar w ludziach nie mieliśmy. Dostaliśmy rozkaz wycofania się
w kierunku południowym. Dojechaliśmy do miejscowości Ponikwa. […]
Następnym etapem była Horodenka i stamtąd posuwaliśmy się w kierunku
granicy rumuńskiej, którą przekroczyliśmy na moście w Kutach. Nie
wiedziałem wówczas, że w tym samym czasie kolega Gardziejewski pełnił na
tym samym moście służbę porządkową w Obronie Narodowej, którą
odkomenderowano do pomocy straży granicznej. Granicę przekroczyliśmy
wcześnie rano na Wyżnicę. Zdaliśmy tam karabiny i ruszyliśmy na
Radauczi…"
Tak ostatnie chwile na polskiej ziemi wspominał plut.
Stanisław Kłoczkowski.
W wyniku ewakuacji personelu polskiego lotnictwa udało się uratować:
650
pilotów,
200-300 obserwatorów i strzelców pokładowych samolotowych,
250
oficerów technicznych i inżynierów, 1500 mechaników, 2500 osób
z pomocniczego personelu ziemnego.
W 1992 roku Rosyjskie Ministerstwo
Obrony w książkę "Grif siekrietnosti snjat", podało dokładną ilość
sprzętu wojennego zdobytego we wrześniu i październiku 1939 r. w Polsce.
Oto tragiczny bilans: 247325 karabinów, 8566 ciężkich karabinów
maszynowych, 12783 szable, 740 dział różnych kalibrów, 36 czołgów, 64
samochody pancerne, 131 samolotów oraz 4579 innych pojazdów
mechanicznych…
Tragiczny polski wrzesień dobiegał końca. Kończyła się bitwa nad Bzurą,
broniły się atakowane Modlin, Warszawa, Kępa i Hel. Będące w odwrocie
armie polowe Wojska Polskiego cofały się w stronę Karpat - w stronę
Rumuńskiego Przedmościa.
Osłabione stratami Eskadry lotnictwa polskiego
stale będące w walce -17 IX 1939 r. otrzymały rozkaz przelotu na
terytorium sojuszniczej Rumunii.
Wkroczenie Armii Czerwonej od wschodu,
załamanie się zorganizowanego polskiego oporu było tego bezpośrednią
przyczyną i spowodowało ewakuację lotnictwa polskiego poza granice
Rzeczpospolitej. W dużej liczbie na rumuńskich oraz węgierskich zaś
nieliczni na łotewskich i litewskich lotniskach oddając swe samoloty
zarówno bojowe jak i szkolne niejednokrotnie zastanawiali się, co z nimi
będzie? Z nimi - elitą armii niepodległej Rzeczpospolitej - ze
skrzydlatą husarią.
dr Krzysztof Mroczkowski
http://www.muzeumlotnictwa.pl/historia/17_wrzesnia_w_lotniczych_wspomnieniach/index.php