Niedawno minęła któraś tam rocznica czegoś, co w powszechnej świadomości funkcjonuje pod nazwą „Planu Balcerowicza”.
Mieliśmy
pominąć to litościwym milczeniem, ale kwik oficjalnych mediów sprawia,
że uznaliśmy iż warto zabrać głos, mając nadzieję na pobudzenie do
myślenia niektórych przynajmniej czcicieli tzw. transformacji
ustrojowej. Tak się bowiem dziwnie składa, że wszyscy niemal
dziennikarze i ekonomiści (dopuszczeni do głosu) pieją z zachwytu nad
tytaniczną pracą wyprofesorowanego Leszka Balcerowicza, nie wykraczając
jednak poza utarte slogany o konieczności terapii szokowej i sukcesu
jakim było przejście z gospodarki socjalistycznej do gospodarki
rynkowej. Dopuszcza się oczywiście głosy przeciwne, ale artykułowane
jedynie przez okrzykniętych uprzednio oszołomami ludźmi pokroju Andrzeja
Leppera („Balcerowicz musi odejść”), albo przez przedstawicieli
ortodoksyjnej lewicy („nie zadbano o najuboższych”). Prawica może
wypowiadać się negatywnie o Planie Balcerowicza tylko gdy jest skrajna,
albo gdy ma inny dyskredytujący ją atrybut (np. jest pisowska). Rzeczowa dyskusja, a szczególnie rzeczowe argumenty są niedopuszczalne. Balcerowicz powinien przecież dostać Nobla… co patrząc na ostatnie wybryki Komitetu, nie jest wykluczone.
Całościowe
ujęcie tematu wymagałoby oczywiście wielostronicowego opracowania,
skupimy się zatem na kilku przemilczanych, lub zafałszowanych kwestiach.
Postawimy też kilka niewygodnych pytań, na które czytelnik może
spróbować znaleźć samodzielną odpowiedź. Aby to było możliwe nie należy
zapominać o najprostszym fakcie, a mianowicie że wolny rynek jest naturalną emanacją działalności człowieka i w niemal każdej sytuacji tworzy się samoistnie. Zacznijmy więc od początku.
Co to jest inflacja?
Podobno
wie to każde dziecko, mamy jednak wątpliwość czy jest to wiedza
dostępna profesorom. Początkowo bowiem Leszek Balcerowicz (fakt, był
wtedy tylko adiunktem) tłumaczył społeczeństwu, że
inflacja powstaje gdy na rynku są niedobory produktów i producenci mogą
podnosić ich ceny. Niby prawda, ale już po dziesięciu latach ten sam
Leszek Balcerowicz (fakt, już jako profesor) tłumaczył, że inflacja
powstaje gdy na rynku jest za dużo pieniędzy i konsumenci mogą płacić
więcej za produkty, których wprawdzie nie brakuje, ale producenci znowu
mogą podnosić ich ceny (zwłaszcza gdy nie mają konkurencji). Niby też
prawda, bo obie definicje są jakby dwiema stronami tego samego problemu i
nie mogą działać w odosobnieniu. Pojawia się jednak drobne pytanie:
skąd u licha na rynku brały się nieprzebrane ilości pieniędzy w
początkach transformacji (rosły bowiem nie tylko ceny, ale i
wynagrodzenia), gdy napływ kapitału zagranicznego był praktycznie
zerowy? Czyżby jednak działała tylko druga część definicji? Czyżby
nadmiar pieniądza był generowany celowo przez NBP i rząd? Powie
ktoś, że Balcerowicz właśnie zaczął dusić inflację. Trudno jednak uznać
za sukces obniżenie jej do kilkudziesięciu procent rocznie. Wygląda
raczej na to, że uznano ją za zjawisko pożyteczne dla wielu, o ile
pozostaje w przewidywalnych ryzach, a Plan Balcerowicza dawał takie
gwarancje. Czemu to miało służyć? No cóż, przy wysokiej inflacji wysokie
jest też oprocentowanie depozytów i kredytów, a to daje szerokie pole
do kręcenia lodów…
Bony, dolary, kupię!
Każda
wolnorynkowa gospodarka ma wymienialną walutę. Za komuny mieliśmy kurs
oficjalny (nie mający nic wspólnego z wartością złotówki) i kurs
czarnorynkowy (substytut wolnorynkowego). W czerwcu 1989
roku kurs czarnorynkowy dolara oscylował w okolicy 1800 starych złotych
(miesięczne wynagrodzenie wynosiło w przeliczeniu ok. 25 dolarów). Potem
zaczęło się istne szaleństwo. Dość powiedzieć, że sięgnęliśmy kursu w
okolicach 4-7 tys. starych złotych, który został przez Leszka
Balcerowicza dodatkowo zdewaluowany do 9500 zł i uznany za sztywny (!)
kurs oficjalny. Jeśli ktoś myśli, że osiągnęliśmy w ten sposób
wymienialność złotówki, to się niestety myli. Wielu odczuło to bardzo
dotkliwie. Złotówka nie mogła być wymieniona za granicą, a jedynie w
NBP. Kurs był ustalany arbitralnie w odniesieniu do jakiegoś koszyka
walut i taka sytuacja trwała do roku 2001, a w pewnym sensie trwa do
dziś (wymienialność złotówki jest raczej kwestią umowy między NBP i
EBC). I tu ocieramy się o odpowiedź na postawione wcześniej
pytanie, skąd u licha te nieprzebrane ilości pieniędzy generujących
inflację w gospodarce niedoboru? Jeśli bowiem NBP w początkowej fazie
płaciło zagranicznym spekulantom walutowym niebotyczne ceny za jednego
dolara, to wystarczyło niewiele owych dolarów żeby zalać rynek coraz
mniej wartymi złotówkami. Skupmy się jednak na
naszym bohaterze. Mocą swojego nazwiska udaje mu się utrzymać niemal
stały kurs dolara i marki niemieckiej przez całą dekadę (po okresie
krótkotrwałej hiperinflacji za jedną markę niemiecką płaciło się z
drobnymi wahaniami ok. 2 nowych złotych, a zarobki oscylują w okolicy
200 DM miesięcznie). Jego liberalizm nie sięga jednak tak daleko aby
uwolnić rynek walut, pytanie drugie narzuca się zatem samo: Jak nasz
niedoszły jeszcze profesor obliczył wyżej wymieniony kurs wymiany i czy
się przy tych wyliczeniach nie kopnął? Ponieważ pomysłowość polaków nie
zna granic, do końca lat dziewięćdziesiątych obywatele polscy mają
zakaz zakładania rachunków bankowych za granicą, zakaz przywożenia do
kraju większej ilości dewiz i zakaz brania kredytów walutowych! Mogą
brać kredyty w złotówkach… oprocentowane na ok. 45% w skali roku (stopę ustala podobnie jak dziś NBP, wówczas pod wodzą naszego dzielnego profesora i znanej skądinąd
wybitnej ekonomistki Hanny Gronkiewicz-Waltz).
Oczywiście depozyty i obligacje rządowe też są sowicie oprocentowane,
na ok. 30-40%, co jest zrozumiałe przy szalejącej inflacji (walka trwa,
krew się leje, ale hydra nie ustępuje)… a jeszcze bardziej zrozumiałe,
gdy zestawimy to z niemal stałym kursem niemieckiej marki i prostym
faktem, że za naszą zachodnią granicą hiperinflacja jest zjawiskiem nieznanym, a kredyty dostaje się od ręki na 3-6% w skali roku…
Mechanizm nr 1 – złoty depozyt.
Kto
może (i jest nie tylko pomysłowy, ale nie boi się być gospodarczym
przestępcą lub jest znajomym królika) przywozi do Polski dewizy
pożyczone nielegalnie na zachodzie (na 6%), zamienia na złotówki,
zakłada lokatę (na 40%) i po roku inkasuje czysty zysk na poziomie 30%
(po zaokrągleniu z powodu niewielkich wahań kursowych i kosztów
manipulacyjnych). Oczywiście nikt nie może mieć pewności, że kurs waluty
będzie stabilny. No może prawie nikt, a jak wiadomo „prawie” czyni
wielką różnicę. Jak grzyby po deszczu wyrastają w Polsce
przedstawicielstwa zagranicznych banków, które są, a jakoby ich wcale
nie było. Niby mają siedziby, szyldy i kadrę zarządzającą (nie trzeba
dodawać skąd biorą się ci „fachowcy”), tylko jakoś „ludności” nie
obsługują. Zajmują się tylko zamianą swoich dewiz (pożyczonych na pewnie
mniej niż 6%) na złotówki i pożyczaniem tych złotówek polskiemu rządowi
na 40%. Leszek Balcerowicz gwarantuje, że nasza gospodarka jest
stabilna… czyli kurs walut prawie stały i inflacja też… tyle że wysoka. I
o to w tym biznesie chodzi!
Mechanizm nr 2 – prywatyzacja za złotówkę.
Jeśli
nie jesteś Polakiem i już założyłeś w Polsce bank, to pożyczone na
zachodzie dewizy, możesz bez ryzyka wymienić na złotówki i pożyczyć je
jakiejś fajnej fabryce (np. chemii gospodarczej, typu „Pollena”) na 45%
rocznie. Takie fabryki mają w latach 90-tych ciągłe problemy z powodu
przerostów zatrudnienia i gigantycznych zobowiązań podatkowych (m.in. z
powodu wprowadzonego przez naszego bohatera „popiwku”), mają też wielki
potencjał z uwagi na zwykle monopolistyczną pozycję na rynku. Tu
warianty są dwa. Jeśli zakład spłaca swój kredyt, zarabiamy tylko tyle
co w mechaniźmie nr 1. Możemy jednak zarobić znacznie więcej, jeżeli
nasz kredytobiorca (choć zabrzmi to absurdalnie) jest nierzetelny i z
powodu problemów nie oddaje nam pieniędzy. Teraz bowiem, jako
dobry wujek możemy kupić całą tę fabrykę za 1 zł razem z jego (naszymi)
długami, a potem dogadać się sami ze sobą co do sposobu spłaty.
Oczywiście przed przejęciem majątek fabryki wyceni się na jakieś marne
grosze (w końcu jest nierentowna), a potem dziwnym trafem okaże się, że
sama działka, albo biurowiec są warte fortunę. Może być też tak
(jeśli mamy dobry biznesplan), że zakład produkuje chodliwy towar, a
wywalenie połowy załogi na zbitą mordę zagwarantuje rentowność
przedsięwzięcia, w które nie włożyliśmy ani grosza (dlaczego ani grosza –
bo np. przez pierwsze trzy lata kredytowania zakład wywiązywał się z
płacenia odsetek, czyli oddał nam 120% włożonego kapitału).
Mechanizm nr 3 – zwolnienie z myślenia.
Jeśli
nadal nie jesteś Polakiem, ale stosując poprzednie mechanizmy
sprywatyzowałeś sobie jakiś przyjemny zakładzik, to dostajesz dodatkowy
bonus – trzyletnie wakacje podatkowe. Masz pewność, że żaden polski
przedsiębiorca, a tym bardziej zakład państwowy, którego jeszcze nie
przechwyciłeś, nie da rady konkurować z tobą cenami, bo
będzie musiał płacić podatek dochodowy (od osób prawnych ponad 32%), a
ty nie! W ten sposób możesz przejąć kolejne państwowe zakłady,
zaskarbiając sobie wdzięczność kolejnych polskich rządów, którym tak
zależy na prywatyzacji. Oczywiście po trzech latach nadal nie musisz
wcale płacić podatków. Wystarczy, że zmienisz nazwę firmy, albo
zamienisz się z kolegą, który ten sam numer zrobił w innej branży.
Możliwości jest wiele, bo w Polsce pieniądze leżą na ulicy.
Prywatyzacyjne sukcesy.
Trzeba przyznać, że dekada Leszka Balcerowicza obfitowała w prywatyzacyjne sukcesy. Na
przykład wielkim sukcesem prywatyzacji było na pewno sprzedanie
telekomunikacyjnego monopolisty TP SA państwowemu monopoliście
francuskiemu France Telecom. Zaiste prywatyzacja przez upaństwowienie,
w której wielki biznesowy talent objawił niejaki Kulczyk Jan, bowiem
posiadając zaledwie 5% udziałów obsadzał najważniejsze stanowiska w
zarządzie firmy. Wielki ten biznesmen jakoś nie jest doceniany na
Zachodzie, widocznie z powodu żarliwego patriotyzmu interesy wychodzą mu
tylko w Polsce. Następnym sukcesem była sprzedaż legendarnej firmy „E. Wedel” za 30 mln dolarów łaskawcom z Pepsi. Po
trzech latach zwolnienia podatkowego (wartego znacznie więcej niż 30
mln. dolarów) okazało się, że firma jest warta dla Cadbury prawie
dziesięciokrotnie więcej. No cóż, państwowy właściciel to nawet
porządnie sprzedać nie umie (a może raczej nie umi, bo jest ze WSI). Sprzedano
jednak jeszcze wiele zakładów (takich jak Huta Warszawa, Walcownia
Norblin, WZT Polkolor), które przechodząc kilkakrotnie z rąk do rąk,
wdeptały w ziemię kilkadziesiąt tysięcy pracowników, by w końcu
udowodnić, że największą wartość stanowiła ziemia, na której stały –
sprzedaż firmy tzw. inwestorowi strategicznemu okazywała się bowiem
prawie zawsze wrogim przejęciem przez konkurencję.
Terapia szokowa.
Niektórzy
są w szoku do dziś. I nie chodzi tu o porównywanie czasów obecnych z
PRL-em. Żaden element komunistycznej gospodarki nie był w stanie przeżyć
swoich czasów. Junta „generała” Jaruzelskiego staczała się
bezpowrotnie do rynsztoka, ale to nie Leszek profesor Balcerowicz
dokonał transformacji ustrojowej. On tylko próbował ręcznie sterować
nieodwracalnym samoistnym procesem, co przyniosło jedynie
niesprawiedliwy podział majątku narodowego, który zapewne został
uzgodniony w Magdalence. Transformacji dokonaliśmy sami, stając z
łóżkami polowymi na bazarach, przewożąc przez granice magnetowidy i
komputery, zakładając tysiące małych rodzinnych firm i cicho klnąc,
uciekając w szarą strefę przed totalnie niemoralnym fiskusem. Gdybyśmy,
zamiast ulegać namowom naszego bohatera do transformacji ustrojowej,
zaczęli wszystko budować od zera, w zupełnie wolnorynkowym żywiole (jak
np. RFN po II Wojnie Światowej) – bylibyśmy dziś dużo dalej. Tego
procesu nie możliwe było zatrzymać, bo nie da się zatrzymać lawiny, a to
nie Balcerowicz ją wywołał. Niestety jego sprytny plan zapewnił
„biznesmenom” z WSI, Żemkom i innym Gawronikom nieproporcjonalny udział w
prywatyzacyjnych konfiturach i za to powinni oni ufundować mu co
najmniej kilka nagród Nobla.
Transformacja Leszka Balcerowicza
Pod
koniec lat dziewięćdziesiątych stało się jasne, że dalsze dojenie
polskiej gospodarki opisanymi mechanizmami przestaje mieć sens i staje
się nazbyt widoczne. Wówczas nasz bohater przypomina sobie, że jest
liberałem. Z wtorku na piątek (gdzieś tak w roku 2001) pozwala narodowi
zaciągać kredyty walutowe, siłą rzeczy oprocentowane, jak wszędzie na
świecie, na ok. 6% rocznie. Pociąga to za sobą konieczność obniżenia
stopy refinansowej na narodowej walucie do ok. 13%. I nagle okazuje się,
że również inflacja przestaje dokuczać polskiemu rynkowi. Jest prawie
normalnie… ale prawie czyni wielką różnicę. Nie zmieniono bowiem jednego
– nadal nie mamy wolnego rynku walutowego. Możemy wprawdzie wymienić
złotówki w zagranicznych bankach, ale nie oznacza to, że zmieniono
mechanizm ustalania kursu. Nadal jest on sztuczny i nie mający
odniesienia do rynku (zachodnie banki zwracają polskie złotówki do NBP).
Dowody na to są aż nadto widoczne. Po pierwsze, kurs Euro od prawie
dziesięciu lat nie zmienił się (ok. 4,20 zł), a podobno nasza gospodarka
rozwija się szybciej niż inne gospodarki europejskie. Powie ktoś, że
jednak były wahania, zwłaszcza w roku 2007 i 2008. Tylko, że te wahania
dowodzą właśnie braku rynku. Wystarczył bowiem napływ kilku miliardów
Euro, aby złotówka umocniła się o 20% (do 3,3 zł) na przestrzeni kilku
zaledwie miesięcy. Aby tego uniknąć należałoby dodrukować trochę
banknotów… jednak lata dziewięćdziesiąte minęły i obowiązują nas
normalne unijne standardy. O ile jednak co do kursu można dogadać się z
EBC, o tyle fundusze spekulacyjne mają w nosie takie ustalenia i kierują
się jedynie zyskiem… ale to już zupełnie inna historia.
prof. dr Andrzej Fidelis