n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

środa, lutego 23, 2011

olska * niepospolicie cuchnąca

"OLSKA NIEPOSPOLICIE  SMIERDZĄCA"
Miałem dziś opublikować inny wpis: o akcji StopTVN, nawiązujący do poprzedniego wpisu. Niestety tak się nie stanie na skutek przyczyn opisanych w komentarzu tamże zawartym. Zamiast tego proponuję Państwu lekturę mej publikacji zatyt. "Polska Rzeczpospolita Specjalna" jaką zamieściłem w internecie dnia 27 listopada 2009r. Choć minął już przeszło rok od dnia publikacji, praca ta ma nadal ogromny walor poznawczy. W jej puencie sugerowałem kolejną odsłonę ciekawych wydarzeń z najnowszej historii Polski, których wówczas nie byłem w stanie określić ani przewidzieć, a które dziś już wymagają komentarza. Tym samym, tyt. wstępu do tego przyszłego komentarza, zamieszczam "Polską Rzeczpospolitą Specjalną"  na łamach Salonu24. Dodam jeszcze, że tekst ten dostępny jest w sieci w formie pliku .pdf do pobrania. Pierwotnie był hostowany na mym serwerze w domenie firmy, jaką kiedyś miałem, czyli pod adresem radek.lamerzy.pl/oss.pdf  Następnie hostowałem go nadal na serwerze w swej domenie radek.ratlerek.pl/oss.pdf . Ponieważ jednak już nie wykupuję (póki co) serwera, zaprzestałem hostowania pliku pod ww. adresem. Na szczęście publikując pracę, zamieściłem ją na dwóch alternatywnych serwerach. Plik jest więc do pobrania na mirrorze 1 mirrorze 2.

Życzę miłej lektury!

***
Polska Rzeczpospolita Specjalna

Ostatnie wydarzania w sposób szczególny obfitują w doniesienia o tzw. „grze służb”. Premier Donald Tusk publicznie się skarży, że gabinet, którego pracami kieruje, jak i on sam, padł ofiarą spisku. Dopuścił się go rzekomo Mariusz Kamiński – obecnie już były Szef CBA, który nota bene znany jest ze swoich sympatii (i antypatii) politycznych zw. bezpośrednio ze środowiskiem PiS oraz braci Kaczyńskich. Abstrahując jednak od tego faktu (tj. korzeni politycznych ministra Kamińskiego), trudno nie dostrzec, że gra służb rzeczywiście ma miejsce, ale odbywa się po obu stronach sejmowej (?) sceny politycznej a nawet w jej poprzek. Ponadto, nie zaczęła się ona wczoraj, ani nawet miesiąc temu...


Epoka afer

Co najmniej od kilku ostatnich lat, a w zasadzie od odzyskania naszej suwerenności po 1989 r., nawiedzają III RP przeróżne skandale, w których tle zawsze „przewijają się” niemalże ci sami ludzie tj. oficerowie z byłych lub obecnych Służb Specjalnych oraz występują te same schematy afery tj. przeciek do mediów, następnie nagonka, napiętnowanie „kozła” i ofiara z niego. Dzieje się to tak często i od tak dawna, że nie sposób tego nie dostrzec a nawet przywyknąć i się tym już znudzić. Lata 90 to głośne afery wokół UOP i WSI. Służby cywilne agregowały głównie „eventy polityczne”, typu; „szafa płk Lesiaka” (aczkolwiek istnieją przesłanki, aby twierdzić, że nie była to tylko operacja służb cywilnych – vide stosunek braci Kaczyńskich do WSI), czy tzw. „afera Oleksego”, (abstrahując również od tego, czy zarzuty pod adresem ówczesnego premiera RP były, czy nie były prawdziwe), i przez to; było o nich na tyle głośno, że w efekcie, lewicowy rząd Leszka Millera, którego formację polityczną ta gra operacyjna za czasów AWS rzekomo dotknęła, rozwiązał w 2002 r. UOP, powołując na jego miejsce dwie odrębne służby cywilne; wewnętrzną – ABW, i wywiadowczą – AW.

Znane afery przypisywane WSI z okresu formowania się III RP do czasów współczesnych, to m. in. przemytu sprzętu wojskowego do ogarniętej wojną domową Jugosławii oraz w inne rejony konfliktów. Na całym świecie międzynarodowy handel bronią to przede wszystkim domena służb wojskowych, - to one kontrolują rynek podaży broni i są głównym jej odbiorcą (wojsko). Nie ma zatem najmniejszych powodów, po pierwsze, aby twierdzić, że w Polsce jest, a tym bardziej, że było inaczej (vide Bumar), ani po drugie, że jest to jakaś „nienormalna” tj. sprzeczna z obowiązującymi standardami, działalność służb wojskowych. Inni robią dokładnie tak samo, tylko że na o wiele większą skalę. Dlatego, jakkolwiek nie uznać postępowania WSI za „moralnie naganne”, w istocie, (jeśli miało miejsce), możliwe, że odbywało się w interesie Polski - i to nawet, jeśli służby dopuściłyby się wtedy defraudacji środków pozyskanych z jej sprzedaży. Tego jednak nikomu nie udowodniono, ale gdyby tak było i to WSI rzeczywiście przemycały we współpracy ze swoimi odpowiednikami ze Słowacji doby Meciara, broń do byłej Jugosławii, - z czego rzekomo czerpały dochody, to i tak w porównaniu do ówczesnej światowej elity, Polska i jej byłe służby wypadają na tym rynku blado; zupełnie niczym przekupka z bazaru na Podlasiu w zestawieniu z siecią handlową Wal-Mart w USA. A przecież taka przekupka też musi z czegoś żyć... prawda?
Należy odnotować, że największymi światowymi producentami i eksporterami broni (także w rejony ogarnięte wojną!), są właśnie: USA, Rosja, Chiny, Francja oraz Wielka Brytania, czyli Stali Członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ. Państwa te, choć nakładają embargo w imię pokoju i wyższych wartości (rzekome dobro ludzkości), same nie są wolne od pokus i niezależnie od tego, co nimi kieruje: czy chęć wsparcia własnego przemysłu, zachowania miejsc pracy w kraju etc. Czy kierują się tylko czystą chęcią zysku a może nawet wręcz „obrzydliwą”, imperialną chęcią dominacji nad określonym terytorium i jego zasobami naturalnymi, sprzedają broń! I zamiast ograniczać jej produkcję wraz za głoszonymi frazesami, - dając tym samym przykład innym do naśladowania, czynią wręcz odwrotnie, - zwiększają jej sprzedaż! Ponieważ jest to po pierwsze bardzo lukratywne zajęcie a po drugie, broń stanowi narzędzie rzeczywistej a nie deklaratywnej polityki, Wielkie Mocarstwa nie lubią konkurencji drobnych państw. Ta, po prostu, po pierwsze zmniejsza ich zyski i odbiera miejsca pracy w rodzimym przemyśle zbrojeniowym a po drugie, co jeszcze ważniejsze, zaburza sytuację w ogarniętym wojną regionie i sprawia, że jej wynik staje się mniej przewidywalny – a przecież „tort” (tj. kontrakty handlowe), został już najczęściej podzielony.

Hasło „WSI” pojawia się także a propos głośnych „afer paliwowych”. Na świecie różnie z tym bywa, ale w Polsce (do niedawna przynajmniej), zabezpieczenie strategicznego sektora energii było wyłącznie (a przynajmniej przede wszystkim), w kompetencji służb wojskowych. Nota bene, służby wojskowe w zasadzie same sobie ją przyznały jeszcze w okresie PRL. Wtedy to do wyłącznej kompetencji Wojskowych Służb Wewnętrznych (poprzedniczki WSI), oraz Ludowego Wojska Polskiego, należało przede wszystkim zabezpieczenie granic państwowych (Wojska Ochrony Pogranicza) a w tym również portów lotniczych i morskich. Było to bardzo lukratywne i prestiżowe zadanie, któremu służby oddawały się ze szczególną atencją. Taki PLL LOT, główne porty lotnicze i morskie kraju, czy przedsiębiorstwa żeglugi morskiej – były to wszystko bramy na świat, który po tej drugiej stronie wydawał się być bardziej „kolorowy” a przynajmniej „zielony”. Tam były; pomarańcze, kawa, herbata..., dolary – dobra szczególnie deficytowe w socjalistycznej Polsce a do zadań WSW należało przecież także „zabezpieczenie” tzw. „strategicznych gałęzi gospodarki”. Tym akurat, jeśli chodzi o przemysł i nadzór nad produkcją, dzieliły się z „cywilami”. To głównie SB w okresie PRLu obstawiało zakłady pracy i WSW w zasadzie nie ingerowało w ich zadania. W przedsiębiorstwach państwowych kwitła wtedy działalność opozycyjna a wojskowych to nie interesowało. Solidarność to była sprawa dla policji politycznej. WSW interesowała się tylko produkcja przemysłowa na eksport (tzw. dewizowa), czyli np. wzmiankowanej już broni.

Szczególnym zainteresowaniem wojskowych w czasach PRL cieszył się handel zagraniczny. Panowała tutaj bardzo silna konkurencja z SB, która przybierała postać niemalże otwartej, choć zakulisowej, walki. Każdy po prostu chciał mieć swój „kawałek tortu” a w socjalizmie były nim dewizy. Za „prawdziwe pieniądze” ludzie mogli mieć wtedy to wszystko, czego brakowało na rynku wewnętrznym. Nasze państwo również działało w ten sposób. Kupowało za dewizy towary, których nasza gospodarka potrzebowała a których nie mogła wytworzyć. Dewizy były też potrzebne służbom do realizacji ich zadań operacyjnych w kraju i zagranicą, - gdzie przecież nikt polskich złotówek nie honorował. Potrzebowaliśmy jak powietrza: dolarów, funtów, marek, franków i tego wszystkiego, czym płacił „lepszy świat”, chociażby po to, aby nasi szpiedzy mogli zameldować się w zagranicznym hotelu - normalnie, bez wzbudzania sensacji. Zresztą, nawet w tzw. „trzecim świecie” nasi kontrahenci nie uznawali biletów NBP za „prawdziwe pieniądze”, byliśmy więc po prostu skazani na eksport! Na nasze szczęście, „trzeci świat” lubił polską broń i co ważne, przeważnie płacił za nią dolarami! Nic więc dziwnego, że to właśnie Centrala Handlu Zagranicznego, jako główna instytucja odpowiedzialna za pozyskiwanie dewiz dla PRL, była „gniazdem szpiegów”.
Była to po prostu arcyważna instytucja w systemie gospodarki nakazowo rozdzielczej i nawet bardziej prestiżowa od MSZ, do którego, pod względem panujących w nim stosunków (niestety także obecnie!), można przyrównać Centralę Handlu Zagranicznego. O wpływy weń zabiegali wszyscy – od udzielnych kacyków PZPR, po Służby waśnie a ponieważ wojsko stanowiło realną siłę w PRL, (czego dowodem koronnym był Stan Wojenny), to właśnie służby wojskowe zdominowały tę instytucję oraz podległy jej sektor centralnie planowanej i zarządzanej gospodarki. Stosunki panujące pomiędzy pracownikami CHZ, to w ogóle arcyciekawa kwestia i wymagająca bliższej uwagi. Obecna tam wręcz „struktura klanowa”, jest nadal reprezentatywna dla środowiska polskich służb specjalnych. Dlatego będzie jeszcze ona przedmiotem analizy w dalszej części niniejszego artykułu, a tymczasem kontynuując; Dopiero następnym, wedle kolejności ważności dla WSW, był sektor łączności tj. przede wszystkim transport śródlądowy i morski. Jest to naturalne zadanie dla służb wojskowych w każdym państwie, aby obstawiać drogi, tory oraz mosty, ale z tego nie było dewiz a w PRLu to właśnie było „miodkiem” i gdyby nie ten jeden drobny szczegół, „niedźwiadek” potraktowałyby ten „garnek” zupełnie po macoszemu... Co to był za szczegół? Jakież to „naczynie” i co to za „miodek” nim płynął?

Łączność, wbrew temu, z czym nam się dziś kojarzy, to nie tylko telefony, Internet, czy poczta e-mail. Istniała ona na długo nim Aleksander Graham Bell dokonał swego wiekopomnego odkrycia. Łączność to przede wszystkim komunikacja i transport, - w tym także tzw. „surowców strategicznych”. Co to oznacza w praktyce? Wojskowi bardzo lubią ten przymiotnik, „strategiczny”, do tego stopnia, że można nawet poczynić żart, iż gdyby burdel określić tym mianem, broniliby go do ostatniej kropli krwi – wpierw go okupując, rzecz jasna. Nie jest to nawet żart – włoska armia w okresie II Wojny Światowej zatrudniała na etacie własne kurwy, które podążały za strudzonymi w bojach żołnierzami zapewniając im stosowne „morale”. Abstrahując jednak od sukcesów militarnych walecznej armii włoskiej, skupmy się na tym, co umożliwiało tym dzielnym mężom i ich pięknym „politruczkom” (ach, gdyby tak wyglądali wszyscy oficerowie polityczni...), przemieszczanie się z miejsca na miejsce? Owszem, były to również nogi tych żołnierzy i ich dam (te zapewne ładniejsze), mnie jednak chodzi o tzw. „złoto Libii”, która była wówczas kolonią Królestwa Włoch. Tak. Owym „surowcem strategicznym”, zresztą nie tylko dla armii, ale dla całej gospodarki, jest przede wszystkim ropa i gaz.

W zależności od tego, jak energochłonna jest dana gospodarka i jaką strukturę ma przemysł, przede wszystkim chemiczny danego państwa, można określić priorytety, co jest dla niej ważniejsze. W PRLu, podobnie jak teraz, prąd czerpaliśmy głównie z węgla i w zasadzie byliśmy pod tym względem samowystarczalni. Elektrociepłownie były w stanie zapewnić stały dopływ prądu oraz ciepła do naszych domów. Zatem patrząc od strony konsumenta; kuchenka gazowa była zbytecznym luksusem. W przygotowaniu posiłków mogła być z powodzeniem zastąpiona przez kuchenkę elektryczną, co i tak dotyczyło nielicznych w PRL gospodarstw domowych. W znamienitej większości polskich domów istniały wtedy piece kaflowe opalane węglem i to przede wszystkim na nich gospodynie, (także w blokach miejskich), przygotowywały posiłek dla całej rodziny. W ten sposób również ogrzewały dom a przecież węgla nam nie brakowało. Jedyny problem dla społeczeństwa stanowić mogły paliwa płynne – niezbędne do napędzania samochodów. Tych jednakże nie było zbyt wiele w prywatnym użyciu a i państwo nie posiadało przesadnie rozbudowanego parku pojazdów mechanicznych ergo, (przynajmniej w teorii), inwestując we własne źródła wydobycia, byliśmy w stanie pokryć popyt wewnętrzny na te dobra. Zupełnie inaczej przedstawiała się za to sytuacja z naszą gospodarką. Bez gazu i ropy nasz przemysł ciężki stawał w miejscu a to tylko dzięki niemu państwo miało stały dopływ „życiodajnych dewiz” – z eksportu...
Niestety, nikt nie chciał kupować naszych przesmacznych płodów rolnych, bo ci, których było na to stać, dotowali je u siebie, a tych, których nie było stać, nie było nawet sensu pytać o to. Zresztą byłby to absurd, - nasza produkcja żywności nie pokrywała nawet zapotrzebowania wewnętrznego a co dopiero mówić o jej eksporcie! Z drugiej jednak strony, historia zna przypadki, kiedy społeczeństwa rozwiniętych krajów rolniczych cierpiały głód, pomimo względnego urodzaju. Miało i ma to miejsce zawsze wtedy, kiedy żywność jest zbyt droga dla indywidualnego konsumenta na rynku wewnętrznym, lub, (zamiennie), kiedy państwu socjalistycznemu, spełniającemu funkcję największego (np. w Polsce była własność prywatna ziemi) a niekiedy jedynego posesjonata ziemskiego (np. ZSRR), zaczyna brakować dewiz. U nas na szczęście tak nie było, jak np. w Korei N, gdzie feudalne, oparte o komunistyczną ideologie, władze, eksportowały żywność, przez co jej deficyt tak dotkliwie odczuwali i nadal odczuwają jej mieszkańcy. Podobna sytuacja miała miejsce w porewolucyjnej Rosji Sowieckiej (Ukraińska SSR) oraz w okresie panowanie Mao Ze Donga w Chińskiej Republice Ludowej. My na szczęście mieliśmy inne wyjście. Jedyne co mogliśmy zaoferować na wolnym rynku i co chcieli od nas kupować zagranicą, były to relatywnie tanie, wysokiej jakości półfabrykaty dla przemysłu ciężkiego stalowego oraz chemicznego. No i broń, - sztandarowy produkt dewizowy naszych fabryk. Aby je wyprodukować potrzebowaliśmy gazu, ropy oraz dewiz, za które kupowaliśmy niezbędne w procesie produkcji komponenty. W ten sposób dochodzimy do sedna sprawy.

Państwa obozu socjalistycznego cierpiały na chroniczny niedobór kapitału. Ich gospodarki nie były w stanie konkurować z państwami o normalnej gospodarce rynkowej ani nawet zaspokoić potrzeb konsumpcyjnych swoich społeczeństw. Do funkcjonowania gospodarek centralnie planowanych potrzebne były dewizy, które to de facto wytwarzały państwa socjalistyczne. Aby pozyskać waluty obce, służby specjalne oraz porządkowe tych państw, organizowały je np. w sposób bezpośredni, tj. odbierając dewizy swoim obywatelom, organizując zagraniczne pożyczki, czy właśnie nadzorując produkcję przemysłową, której gros nastawiony był na eksport. Państwa posiadające surowce naturalne miały jeszcze ten komfort, że wyprzedawały je po konkurencyjnych cenach a było to wszystko możliwe tylko dzięki niemalże niewolniczej pracy społeczeństwa (obowiązywał wtedy tzw. nakaz pracy – rzekomo w interesie pracowników). Na marginesie: paradoksalnie, gdyby przyjęto wtedy kapitalistyczne metody produkcji, można było zwielokrotnić wydobycie zmniejszając przy tym radykalnie „koszta produkcji dewiz”, oznaczałoby to jednak upadek całego systemu i właśnie to stało na przeszkodzie. Elita rządząca krajów socjalistycznych nie chciała utracić realnej władzy nad ludźmi w okupowanych przezeń państwach.

Wobec pow. rury z gazem oraz ropą spełniały w PRL inną funkcję, niż rynkowa. Były narzędziem stricte politycznego nacisku ze strony hegemona, tj. w tym wypadku ZSRR, jaki wywierał na swe satelity. Ropę oczywiście mogliśmy kupować wszędzie, - tego nikt nam nie zabraniał, ale jej cena była o wiele wyższa od tej subsydiowanej, po której sprzedawał swym sojusznikom ZSRR. Ergo, nie było nas stać na niezależny import a co więcej, społeczeństwa nie byłoby stać na zakup takiego paliwa, nawet, gdyby jego cena na światowych rynkach była o połowę niższa. Konkludując, nasza gospodarka była skazana na dostawy ze Związku Radzieckiego a rola WSW w systemie bezpieczeństwa energetycznego ograniczała się głównie do zabezpieczenia odpowiednich rezerw paliwowych na potrzeby socjalistycznej gospodarki. Tego głównie, oraz aby w jednostkach wojskowych nie brakło benzyny i ropy a dopiero to, co pozostało, szło na potrzeby MSW, następnie przemysłu lekkiego i dopiero na samym szarym końcu trafiało na stacje benzynowe i do przysłowiowego Kowalskiego. Najważniejszy dla rządzących był eksport (dewizy) i aparat represji. One pozwalały zachować władzę. Dobro ludzi, jeśli w ogóle, było rozpatrywane w dalszej kolejności. 
Oczywiście istniał wtedy czarny rynek paliwa – tak było wtedy prawie ze wszystkim, czego nie można było dostać w sklepach, ale jego charakterystyka była zupełnie inna, niż w latach 90. Nie mogła wtedy powstać żadna mafia paliwowa, bowiem ropę i gaz kupowało państwo – znacznie poniżej ceny rynkowej. Na tym polu było bezkonkurencyjne i żaden podmiot prywatny nie był w stanie po tej cenie ani nawet odrobinę wyższej, importować paliwa do kraju a i w nim, nie było nikogo, kto mógłby zapłacić cenę rynkową za litr benzyny. Surowce energetyczne były wtedy nominalnie bardzo tanie, - nawet te na czarnym rynku. Gaz i ropa nie były też wówczas obłożone podatkami typu VAT i akcyza, ponieważ głównym ich odbiorcą i konsumentem były zakłady przemysłowe a te należały do państwa. Państwo samo siebie nie okrada i byłoby absurdem podrażać ceny produktów od wydobywcy, poprzez dystrybutora, producenta, do handlowca i finalnego konsumenta. Nikt na tym by nie zarobił a już na pewno straciłoby państwo, które spełniało wówczas rolę wszystkich tych podmiotów naraz. Kradzież, czy też raczej... „prywatyzacja” paliwa przez żołnierzy (choć niekoniecznie tych z WSW), była jednak powszechna, ale odbywała się wtedy na o wiele mniejszą skalę tj. na poziomie jednostki wojskowej, z której np. zagonu pancernego, spuszczano paliwo a następnie odsprzedawano na wolnym..., pardon, „czarnym rynku”. Rynku „czarnego złota”.

Być może już wtedy uczestniczyli w tym procesie żołnierze wojskowych służb specjalnych, ale o wiele bardziej prawdopodobne jest, a co na pewno było częstsze, że „swe lody” kręcili wtedy wszyscy – przede wszystkim począwszy od podoficerów i chorążych, (którzy stanowili wówczas rzeczywistą władzę na kompani), a dopiero na oficerach i kadrze dowódczej skończywszy. W armii, (zresztą nie tylko polskiej), już tak jest niestety, że dowódca z reguły najmniej wie, co czynią jego podwładni. Rzeczywistym ośrodkiem, którego inercja lub dyspozycyjność decyduje o skuteczności oddziału, jest i zawsze był tzw. „zupak” tj. chorąży lub podoficer zawodowy. To on ma bezpośrednią styczność z żołnierzem oraz ze sprzętem. To on nadzoruje wykonanie rozkazu dowódcy i to on ma możliwość, w porozumieniu z innymi podoficerami i chorążymi, „skręcić coś na boku”. Oficerowie w armii stanowią odrębny korpus, w ramach którego mają swoje obyczaje i wokół których toczy się ich życie prywatne oraz zawodowe. Mają odrębną kantynę oficerską, własne kasyno i tam przebywają. Nawet żony oficerów nie utrzymują kontaktów towarzyskich z żonami chorążych i zawodowych podoficerów. Tak samo „zupaki”. Kiedy na jednostce nie ma oficerów, rolę oficerów dyżurnych przejmują żołnierze z korpusu chorążych (obecnie zlikwidowany w polskiej armii), oraz korpusu podoficerów. To oni tak naprawdę rządzą a nie oficerowie. To od nich zależy, co się dzieje na kompanii a dowódcy nie ingerują z reguły w ich metody pracy o ile tylko to, co do nich należy, jest wykonywane i nikt nie może się „przyczepić” do dowódcy kompani (i jego przełożonych), za to, co robią jego podwładni.

Tak przynajmniej wyglądała armia PRL. Generałowie między sobą, oficerowie ze sobą a chorąży i podoficerowie do siebie wódkę lali i za kołnierz nie przelewali. Co podczas tych biesiad uradzili, tak też zazwyczaj robili. I czy miało zginąć 1000 litrów benzyny, czy akurat coś innego - toć przecież sprzęt się zużywa a paliwo wypala, np. w trakcie takich „manewrów wojskowych”. W ten oto sposób działała „pierwsza mafia paliwowa” w Polsce. Bynajmniej nie jako jakaś zorganizowana odgórnie struktura przestępcza, a oddolnie i spontanicznie formowana przez zwykłe jednostki ludzkie dla osiągnięcia ich doraźnego celu. Czy można ją potępiać? Chyba nie do końca. W PRLu wszystkiego brakowało. Żołnierze mieli żony, małe dzieci a w sklepach akurat nie było śpioszków, albo wózka głębokiego. Co robił wtedy taki żołnierz? Spuszczał z baku paliwo i sprzedawał je zaprzyjaźnionemu rolnikowi, za co dostawał mięso i bimber. Co przechlał i zakąsił, to jego i jego kompanów, którzy go kryli, resztę zaś sprzedał i/lub „skombinował” deficytowy towar dla swej pociechy. Powszechny był wtedy handel wymienny a walutą były dobra deficytowe, które pozyskiwano w przeróżny sposób. Jak to mówiono w PRL? „Kto nie kradnie, okrada rodzinę” – a przecież co, jak co, ale rodzina jest w naszym społeczeństwie (jeszcze) najważniejsza!

Służby wojskowe nie zajmowały się wówczas „takimi duperelami”. Miały inne priorytety i co prawda w skład WSW wchodziła wtedy żandarmeria, więc teoretycznie każde naruszenie regulaminu a tym bardziej kradzież, powinno znaleźć swój finał przynajmniej w Orzyszu, czy innej jednostce karnej, (po której odsłużeniu, jak głosił okrzyk podkomendnych, „na armii chuj położysz” – to niemalże hymn! Oficjalnie wtedy odśpiewywany na komendę na koniec każdego dnia w tego typu jednostkach!), to w praktyce tak się jednak nie działo. Oficerowie WSW byli zajęci czym innym a dyscypliny w koszarach przestrzegano falą. Nikomu nie zależało na tym, aby rozbijać „dobrze funkcjonującą” tj. przede wszystkim działającą (a to było niecodzienne zjawisko w PRLu) strukturę. Poza tym podpadać zupakom to było wtedy ryzyko. Nawet oficer, który przypadkiem zabłądził i nieopatrznie zawędrował pod budynek zajmowany przez żołnierzy w czasie, w którym „chorąży i podoficerowie sobie tego nie życzyli”, mógł „zarobić” taboretem zrzuconym z okna – tak, wedle relacji wielu świadków, którzy odsłużyli swoje w PRLu, wyglądało Ludowe Wojsko Polskie. I choć dziś wydaje nam się to straszne i niemożliwe, to tak właśnie było i „co gorsza”, są ludzie a bynajmniej nie „trepy” a szeregowi i „kaloryfery” z poboru, dla których te wspomnienia są najcenniejsze w życiu. Opowiadając je mają niemalże łzy w oczach i czy tylko dlatego, że wtedy byli „piękni i młodzi”, czy z innych względów, jest to coś, co niewątpliwie zbudowało ich etos.  

Na tle tej struktury, tj. PRL i LWP, chciałem zobrazować środowisko polskich służb wojskowych przełomu III RP. Nie twierdzę, że przedstawione powyżej patologie są reprezentatywne dla WSW a następnie WSI. Bynajmniej. „WSIoki” za czasów PRL przelewaniem paliwa z baków pojazdów wojskowych mimo wszystko się nie zajmowały, no chyba, że żołnierze za dużo podkradli. Paradoksalnie, panował wtedy rygor i dyscyplina i choć było ogólne przyzwolenie dla fali, miała ona nie tylko swoje przywileje i prawa ale również obowiązki. A jeśli ktoś rzeczywiście podpadł, to WSW się z nim „nie patyczkowała” – a odnotować należy, że potrafiła być bardzo brutalna i „robiła rzeczy, na które dziś nikt by w armii nie pozwolił”. Tamte czasy i tamten system, miały po prostu swoją specyfikę, przy której obecna armia wydaje się bezbarwna i, co nadmieniam z przykrością, bezzębna. Kiedyś może i było źle, ale teraz niekoniecznie jest lepiej. Nim zlikwidowano pobór, Wojsko Polskie przypominało swoją antenatkę LWP, z tym, że wtedy byli ci, co umieli „przykręcić śrubę”, gdy była taka potrzeba a w WP u schyłku poboru, była to już tylko rozlazła struktura, w której nikt nie panował nad rekrutami. Do tradycyjnych używek typu alkohol i panienki sprowadzane pod płot jednostki, trzeba doliczyć prochy, TV i konsole do gier. W III RP wojsko straciło podstawowe środki dyscyplinujące rekruta. Jeśli ktoś był wyjątkowo oporny i nie chciał słuchać rozkazów, praktycznie nie było możliwości go do tego zmusić. Oficerowie i podoficerowie stali się bezsilni i tylko wyczekiwali, aż minie zmiana i przyjdą kolejni, z reguły jeszcze bardziej leniwi i oporni rekruci. W PRL coś takiego było nie do pomyślenia – prawa obywatelskie były zawieszane, „przynajmniej” na czas pełnienia służby w LWP. Niestety, wedle ostatnich doniesień, w zawodowym Wojsku Polskim nie jest wcale lepiej...

Ale wracając do tematu. Chciałem naświetlić kontekst, z jakiej to struktury wywodzą się nasi dzisiejsi specżołnierze, którym tak wiele afer się przypisuje, aby lepiej zrozumieć całą sytuację. Nie chcę przy tym, aby czytelnik odniósł mylne wrażenie, że całe LWP oraz WSW, to była zgraja zapijaczonych zawadiaków, bo tak, pomimo prawdziwości i reprezentatywności opisanego zjawiska, nie było. To prawda, że chorobą zawodową funkcjonariuszy wszelkich służb specjalnych jest alkoholizm, ale nie można patrzeć na nie przez ten pryzmat, gdyż ma on inne podłoże. WSW, to była elita Służb PRL a Służby, to była elita ówczesnego społeczeństwa. Byli w nich ludzie, którzy ukończyli studia dzienne na renomowanych uniwersytetach w wybranych kierunkach a wtedy to jeszcze coś sobą poświadczało. Studiowało ok. 6% populacji. Wedle wciąż aktualnych badań socjologicznych, maksymalnie 20% społeczeństwa jest intelektualnie zdolnych kontynuować naukę na poziomie wyższym. Obecnie zaś studia rozpoczyna i kończy przeszło połowa młodzieży – pomimo tego, że odsetek zdolnych do jej podjęcia (wedle jeszcze przedwojennych kryteriów), wcale się nie zwiększył!

W PRL kadrę profesorów stanowili głównie ludzie wykształceni przed wojną. „Profesorski ton” nadawały wtedy tak silne szkoły jak przedwojenne; Lwowska, Krakowska i Warszawska. To właśnie ich absolwenci, przedwojenni komuniści oraz ich wychowankowie, ale także normalni, chcący coś zrobić dla zrujnowanego wojną kraju ludzie, kształcili przyszłe elity PRL. To spośród nich rekrutowani byli SBecy a także, choć w o wiele mniejszej skali, żołnierze WSW. Owszem, zdarzały się wtedy; nepotyzm i kolesiostwo. Do Służb rekrutowano dzieci ówczesnych funkcjonariuszy (w zasadzie jest to powszechna praktyka także dzisiaj) a „papierki” wyłudzano na uczelniach „po znajomości”, ale i tak, na tle reszty społeczeństwa (lud pracujący miast i wsi), była to niewątpliwie elita. A to, że, inna, niźli te wykształcone w normalnych krajach? A jak jest tam wyłaniana elita? Wtedy może była jakaś zasadnicza różnica in plus dla krajów anglosaskich, których elity polityczne i społeczne wyłanianie były w drodze dziedziczenia majątków oraz w swobodnym dostępie do bogactwa (kapitalizm), dziś jednak nasz system, na skutek reform tak „wybitnych profesorów”, jak pani Łybacka, czy pan Handke, niewiele, jeśli w ogóle, się różni od systemów zachodnich „demokracji liberalnych”. Nasz jest nawet lepszy! U nas kończy studia przeszło połowa młodzieży!

I tylko patrząc na te statystyki, nie sposób nie uznać, że poziom intelektualny absolwentów PRLowskich uniwersytetów musiał być, chociażby tylko „statystycznie”, znacznie wyższy... Oceniając to wszystko obiektywnie i znając tamtejsze oraz dzisiejsze realia, trzeba przyznać, że łatwiej było wtedy, jak obecnie, wejść do tej „elity elit”, tj. służb specjalnych. Wystarczyło bowiem tyko być zdolnym, aby otrzymać propozycję, niekiedy „nie do odrzucenia”. Dziś do Służb biorą, (przynajmniej na te eksponowane stanowiska), już prawie tylko kretynów, byle „właściwy ojciec” z „właściwą matką” ją lub jego spłodził. Oczywiście, nadal rekrutuje się najzdolniejszych studentów i absolwentów prestiżowych uczelni, ale ci, bez koneksji, nie zrobią kariery. Dopiero ich dzieci, zwłaszcza, jeśli się dobrze wżenią/ wyjdą za mąż, mogą liczyć na wniknięcie do „wewnętrznego kręgu”. Bez tego, skazani są na wykonywanie zadań typu „przynieś, wynieś, pozamiataj” bowiem nikt im po prostu nie zaufa. Elitę Służb (i społeczeństwa zarazem) powiększono tylko raz, tj. na początku i w połowie lat 90. Odbyło się to w drodze kooptacji o tzw. środowisko opozycji solidarnościowej, której czołowi reprezentanci będąc już wewnątrz tej hermetycznej struktury, niestety przejęli tytulaturę i etos służby od swych dobrodziei, ergo, nic się nie zmieniło poza ryjkami świnek przy korycie.

Przykładem najlepiej obrazującym to środowisko, (niejako w pigułce), jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Z przyczyn oczywistych, MSZ jest bardzo silnie obstawiony przez różnego rodzaju Służby, ale abstrahując nawet od tego faktu, wystarczy skupić się tylko na oficjalnej tj. dostępnej publicznie, drodze kariery i awansu jej pracowników. Ścieżka do pracy w ministerstwie biegnie poprzez subtelne więzi pokrewieństwa i powinowactwa. Niczym w średniowiecznej europie rządzonej przez królów i książęta, urzędnicy MSZ (a nieoficjalnie, funkcjonariusze służb specjalnych), zawierają sojusze poprzez małżeństwa i gwarantują tym samym sukcesję swoim potomnym. Praktycznie niemożliwym jest wejść do korpusu, jeśli nie ma się już chociaż wujka „dyplomaty” a jeśli już się go ma, jest się praktycznie zdeterminowanym we wszystkim. W tym, którego klanu jest się częścią. Kto jest wrogiem a kto przyjacielem. Z kim się pije a komu tylko mówi „dzień dobry” na korytarzu (takiego czy innego) urzędu. I tylko rodzi się pytanie, czy jeszcze jest to feudalizm, czy może już jakaś nowa, naukowa (?) forma eugeniki – hodowli elit politycznych?


Narodziny Mafii

Pierwszą prawdziwą „mafią” w Polsce, (jeśli możemy w ogóle ją tak nazwać), rzeczywiście powstałą w łonie służb specjalnych, była „mafia dewizowa”. W PRLu WSW nie zajmowało się paliwem, bo tego ledwo starczało na własne potrzeby państwa i nie sposób było wtedy na nim zarobić, inaczej, jak dostarczając je do fabryk celem wykonania produkcji na eksport – w zamian za co do kraju trafiały dewizy, na których tak zależało naszemu państwu i jego wysoko postawionym funkcjonariuszom (vide „klany” w MSZ/CHZ). Ta sytuacja zmieniła się dopiero z początkiem nowego systemu. Zapoczątkowane wtedy reformą Wilczka-Rakowskiego przemiany, spowodowały w 1988 r., że obok sektora państwowego wyrósł jeszcze słaby, ale za to prężny i o wiele bardziej produktywny, sektor prywatny. Udzielni feudałowie socjalizmu, czyli tzw. „nomenklatura” – ludzie władzy, w tym także ci ze Służb Specjalnych, wykorzystali okazję i się „uwłaszczyli”. Dotychczas wszystko to, czym dysponowali a co było państwowe, (czyli niczyje, - nas wszystkich), teraz nagle stało się ich – już nie tylko faktycznie, ale także nominalnie. Przez kilka lat, w zasadzie do połowy lat 90, mieliśmy w Polsce kapitalizm i wolny rynek, który z czasem zaczął ciążyć Służbom. Chaos wolnego rynku trzeba było już ukrócić, gdyż ścieżka ekonomicznego awansu do społecznej elity nie mogła pozostać otwarta – zbyt wielu chciałoby nią kroczyć a w myśl powiedzenia: „w królestwie ślepych, jednooki jest królem”, bogactwo i władzę mierzy się w stosunku do liczby tych, którzy ich nie posiadają. Chcąc chronić status quo, III RP zaczęła coraz bardziej i bardziej przypominać PRL – coraz więcej nakazów, zakazów etc. Duch Wilczka umarł i dziś w zasadzie jest już tak, jak było wtedy – tylko że inaczej. „Historia powtarza się jako farsa”.

Takie właśnie były lata 90. Początkowa dezorientacja, oszołomienie, nagle refleksja – „oni kradną”! I co wtedy zrobili ci, co to dostrzegli? Miast to powstrzymywać, sami rzucili się rabować, - aby przypadkiem ktoś ich nie ubiegł i aby coś jeszcze wyszarpnąć dla siebie. Nie wszyscy jednak mieli możliwość z dnia na dzień stać się właścicielami wielkiego majątku. Ci, których nowa rzeczywistość zastała „z ręką w nocniku” a i nawet ci, dla których ten nocnik był złoty, poczęli szukać nowych dróg pozyskiwana funduszy. Każdy kradł, jak umiał. Nie każdy jednakowo. A że nie wszyscy potrafili tak samo zgrabnie? Przecież każdy potrzebuje gotówki, aby żyć! Nawet parweniusze! To wtedy właśnie część żołnierzy, wcale nie pierwszego szeregu WSW, który nota bene rozgrywał wtedy Magdalenkę i Okrągły Stół, ale przysłowiowe „trepy” z Wysokiego Mazowieckiego i innych, odległych od stolicy regionów, zaczęły patrzeć zazdrośnie na swych bogatszych kolegów. Oni także dokonali refleksji, - że przecież wcale nie są gorsi. Że oni także potrafią! W efekcie, oni również postanowili dokonać „akumulacji pierwotnej kapitału” – dla dobra siebie i swoich najbliższych. Choć nie mieli do dyspozycji dewiz i byli z dala od szczytów władzy, mogli działać na tym, co mieli akurat pod ręką. To wtedy znany jeszcze w PRL proceder upuszczania paliwa, robiony wpierw przez kadrę korpusów chorążych i podoficerów, przejęli i rozwinęli żołnierze, już oficerowie, - funkcjonariusze średniego i niższego szczebla WSW a następnie WSI.

To, czy później wszedł w „ten interes” pierwszy szereg, tj. dowódczy, wojskowych służb specjalnych, to zupełnie inna kwestia. O tym już pisze i mówi Aleksander Gudzowaty, którego „Loża Minus Pięć”, jak ją określa (proszę poszukać i sprawdzić samemu), próbowała się pozbyć. Nie udało jej się tego zrobić a póki co, wiedza i słowa pana Aleksandra, skutecznie powstrzymywały agresorów przed nieprzemyślanymi atakami na jego osobę oraz jego najbliższych. A trzeba nadmienić, że rzekomo chcieli mu nawet porwać syna i go zabić. Mówił o tym, zanim jeszcze wypłynęła tzw. „afera Olewnika” i wtedy nie wszyscy mu wierzyli a nawet trywializowano w prasie jego pełne dramatyzmu wystąpienia – zupełnie podobnie, jak nie wierzono Włodzimierzowi Olewnikowi, kiedy już ktoś porwał a następnie zabił jego syna, Krzysztofa. I tylko co teraz zrobić z publicznymi oskarżeniami byłego wysokiego dygnitarza PRL (zajmował się wtedy handlem zagranicznym!), multimilionera i biznesmena z branży energetycznej, kiedy ten prawi takie rewelacje...?!

Początki „mafii paliwowej” były jednak skromne a Gudzowaty i jego rury z gazem, to trochę inna kwestia i odprysk wielkiej polityki. Wszystko zaczęło się zwyczajnie; od „prywatyzowania” mienia. Żołnierze zabrali się za to wszystko, czym dysponowała LWP, „bratnia Armia Czerwona” a następnie Wojsko Polskie oraz stacjonujące do 17 września 1993 r. na terenie Polski, wojska Federacji Rosyjskiej. Oficerowie tych formacji się ze sobą znali i każdy chciał po prostu „jakoś żyć”. W dobie przemian ustrojowych czerwonoarmiści mieli dostatek paliwa, broni i amunicji, ale żaden nie dostawał żołdu i brakowało dzięgów nawet na jedzenie – dla nich i ich rodzin z którymi przybyli do Polski. Cóż mieli zatem robić? Dogadali się między sobą i wspólnie zaczęli „kręcić lody”. Porównując tę sytuację z innymi państwami byłego Paktu Warszawskiego, było to rozwiązanie o niebo lepsze niż np. udokumentowane przypadki kanibalizmu w Kazachstanie w tamtym okresie. Należy również przy tym wszystkim odnotować, że obszar koszar wojskowych to miejsce szczególne; - odludne i gwarantujące dyskrecję. Dlatego też, nie bez kozery, to właśnie m. in. na terenie administrowanym przez Agencję Mienia Woskowego były organizowane i co ważniejsze, ujawnione przed opinią publiczną miejsca produkcji i składowania nieopodatkowanej benzyny i ropy. (Materiał na ten temat, który zrobiono już w XXI wieku a propos jednej z akcji CBŚ na terenie byłych koszar wojskowych, mogliśmy swego czasu oglądać w TV).

Konkludując, koszary (czy to byłe, czy obecne), są po prostu idealne do prowadzenia wszelkiej konspiracji oraz tym samym także; do działalności przestępczej jak np. fałszowanie, przemyt, składowanie i produkcja paliwa oraz innych towarów objętych akcyzą typu; alkohol lub tytoń. Ich wprowadzenie do obrotu w latach 90 zaczęło być opłacalne – zniknęła „nieuczciwa konkurencja” państwa, które przestało narzucać dumpingowe ceny (w odróżnieniu do eurosocjalizmu, który zna cenę minimalną – głw. skupu, ale i sprzedaży np. papierosów, socjalizm klasyczny znał cenę maksymalną – drożej nie można było legalnie czegoś sprzedać) a w zamian, zaczęło podrażać konkretne towary poprzez nakładanie; ceł, podatku VAT i akcyzy. Ta zmiana sytuacji umożliwiła i wymusiła przebranżowienie się naszych służb. Dotychczas były one hojnie finansowane z budżetu PRL za ich działalność na polu pozyskiwania dewiz. W III RP jednakże się to diametralnie zmieniło. Siłą rzeczy, wpierw zakwitła prywatna działalność funkcjonariuszy a następnie musiała ona zostać objęta dozorem i kontrolą służb, - ażeby chronić ich struktury wewnętrzne. Wtedy to część z pozyskanych „prywatnie” przez funkcjonariuszy środków, zasilała zapewne fundusze operacyjne wywiadu i kontrwywiadu III Rzeczypospolitej Polskiej. Ustanowiono wtedy zasadę, „kręcisz lody, to poczęstuj” i „opodatkowano” „niezależną działalność dochodową”.

Młode państwo borykało się wtedy z rozlicznymi problemami natury społecznej i nie było w stanie finansować z budżetu, w sposób dostateczny, działalności operacyjnej służb specjalnych. Znane z końca PRLu powiedzenie Jerzego Urbana, że „rząd się sam wyżywi” przybrało postać np. afery Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Służby po prostu zaczęły pobierać stosowny procent od operacji, jakie przeprowadzały w interesie i na rzecz państwa. Wbrew pozorom, nie chodziło o zwykłą kradzież do prywatnej kieszeni a o stworzenie funduszy, które mogły posłużyć w okresie transformacji ustrojowej, za swoisty spadochron i zapewnić ciągłość pracy operacyjnej służb. I fundusze te rzeczywiście zapewniły płynność finansową oraz pozwoliły zaadaptować się służbom i ich ludziom do nowej rzeczywistości. Więcej na ten temat będzie jeszcze wyjaśnione w rozdziale następnym niniejszego artykułu a tymczasem;

Szczególnie głośne w latach 90 afery spirytusowe i tytoniowe mimo wszystko trudno jest przypisać, (jeśli w ogóle się da), tylko służbom wojskowym, czy służbom w ogóle. Trudniły się tym przede wszystkim różnego rodzaju gangi i grupy przestępcze o rodowodzie czysto kryminalnym. Czasem nawet zwykli, tylko trochę bardziej przedsiębiorczy obywatele, zakładali swoją „organizację” i rozpoczynali szmugiel. Tak działał np. Carington – jeden z głośniejszych bosów ówczesnego podziemia. Odrębnym pytaniem jest; czy te chałupnicze gangi miały osłonę służb? Istnieją przesłanki a nawet zeznania świadków koronnych, że wiele wspólnego z niektórymi z bosów podziemia mieli np. funkcjonariusze Policji oraz UOP. Dla części bezpieczników to była po prostu konkurencja, którą trzeba było zniszczyć, ale dla innych była to okazja do zarobienia swojego udziału bez konieczności zainwestowania wkładu własnego. No cóż, takie właśnie panowały realia u zarania III Rzeczypospolitej. Każdy kombinował jak umiał, aby zgromadzić najwięcej jak mógł, - instynktownie przeczuwając, że się to wszystko wkrótce skończy. I rzeczywiście. Skończyła się „Kanada” – jak ją wtedy nazywano. Przynajmniej „ta, do której wyjechać mogli wszyscy”. Na „bramkach” wkrótce postawiono „strażników granicznych” i przepuszczali oni tylko tych, co mieli „paszport”, - a ten, zupełnie jak za PRLu, nie każdy mógł dostać...

Afery paliwowe jednakże mają dość jasny rodowód i tutaj nigdy nie było miejsca na wolną konkurencję. Tzw. „Raport Macierewicza”, który przypisywał wprost odpowiedzialność za ten stan rzeczy oficerom WSI, wywołał głębokie poruszenie a wręcz złość i zaowocował równie gwałtowną reakcję jej ówczesnych funkcjonariuszy. Nic dziwnego. Powiązanie afer paliwowych z działalnością WSI przez ich likwidatora, w dodatku w oficjalnym dokumencie państwowym, z pewnością nie przysłużyło się dobremu imieniu tej Służby. Ukazujące się już wtedy publikacje na ten temat, choć częste, nie miały takiego znaczenia dla WSI, jak ww. raport. Publikacje i przecieki to już stały element gry operacyjnej policji politycznej walczącej w warunkach tzw. „demokracji liberalnej” o wpływy i realną władzę i jak pisałem, można do nich przywyknąć i się nimi znudzić. Raport zaś był dla specwojskowych po prostu jak policzek i cios poniżej pasa wymierzone jeden (likwidacja) po drugim (raport). W zw. z czym jego autor został zalany pozwami sądowymi. Łącznie, od 2006 r. spośród wytoczonych Antoniemu Macierewiczowi procesów, 19 zakończyło się dla niego pomyślnie. Żadnego, póki co, nie przegrał. I choć adwokaci skarżących i oni sami, argumentowali m. in., że to prywatne firmy podnajmowały od AMW te tereny i to one były zamieszane w nielegalny proceder produkcji i wprowadzania do obrotu nieopodatkowanych paliw. Że tereny te mógł wynająć każdy (czy aby na pewno?) i tym samym, że nie można przypisać winy za ten stan rzeczy komukolwiek z armii, - że o naruszeniu reputacji WSI i służących weń żołnierzach w ogóle nie może być mowy, Sąd oddalał ich pozwy... a „nieprzyjemne odium” pozostało.

Sąd zadziałał tak głównie ze względu na to, że Antoni Macierewicz formułując swe zarzuty występował nie jako osoba prywatna, lecz jako urzędnik państwowy i w zw. z czym formalnie to nie on jest stroną tego sporu ergo, to nie pod jego adresem powinny być wysuwane roszczenia powstałe z tyt. rzekomego lub faktycznego zniesławienia funkcjonariuszy WSI a pod adresem Ministerstwa Obrony Narodowej. Gdyby nie ten szczegół, argumentacja powodów mogłaby przeważyć na ich korzyść i pozwany prawdopodobnie by przegrał a oddając sprawiedliwość żołnierzom WSI – ich rozumowanie jest jak najbardziej logiczne; To prawda, formalnie to nie oni fałszowali paliwo i tego zapewne nie da się im nigdy udowodnić. Trudno też stosować odpowiedzialność zbiorową, - wobec wszystkich zatrudnionych w WSI. Prawo w kwestiach karnych stosuje pojęcie winy a tę można przypisać konkretnym osobom, ale nie instytucjom i wszystkim jej członkom. Ponadto, żołnierzom służb wojskowych od czasu afery FOZZ nie dość, że niczego w zasadzie nie udowodniono, to jeszcze, mimo wygranych przez Macierewicza procesów, zdziwiłbym się, gdyby to się komukolwiek i kiedykolwiek (przynajmniej w perspektywie najbliższej dekady) udało. WSI należały bowiem do najsprawniejszych służb, którym skuteczności i umiejętności prowadzenia gry operacyjnej inni mogli tylko pozazdrościć.

Zwróćmy uwagę, że wyjątkowego profesjonalizmu WSI nie kwestionują nawet ich najbardziej zajadli przeciwnicy! Trudno zatem uwierzyć, że żołnierze tej służby odpowiedzialni m. in. za zabezpieczenie kontrwywiadowcze terenu obiektów wojskowych i strategicznych (a do tych należy zaliczyć także teren byłych koszar wojskowych), oraz odpowiedzialni za zabezpieczenie żywotnych interesów państwa w sektorze energii, o niczym nie wiedzieli! Dlatego uzasadnione wątpliwości musi budzić fakt, że do owych nadużyć dochodziło tuż pod samym nosem jej funkcjonariuszy! W tak rażącą niekompetencję (niewiedzę, co się dzieje na „ich podwórku”), trudno po prostu uwierzyć i tym samym, dysponując wiedzą nt. tego, jak działają Służby, można było wysunąć hipotezę, jaką sformułował w postaci zarzutów w raporcie końcowym z likwidacji WSI, Macierewicz.

To m. in. dlatego Wojskowych Służb Informacyjnych już nie ma. Ostatecznie podzieliły one los Urzędu Ochrony Państwa i zostały rozwiązane trzy lata temu, - za rządów Jarosława Kaczyńskiego. Nota bene on również, podobnie jak Leszek Miller, uważał się za skrzywdzonego przez SpecSłużby (tzw. „szafa Lesiaka”) a nadto pałał „szczególnym uczuciem” do żołnierzy służb wojskowych (skądinąd odwzajemnianym). Zapewne owa zażyłość w relacjach wzajemnych tj. Jarosław Kaczyński versus WSI, legła u podstaw decyzji, że likwidatorem służb wojskowych zostanie właśnie Antoni Macierewicz. Jest to człowiek wyjątkowo odporny na ich wpływy oraz mający osobistą urazę do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego UB, którego żołnierze zasilili później głównie szeregi WSW, tworząc następnie odrębne klany rodowe w ich strukturze. Wedle niepotwierdzonej plotki, rodzina Macierewiczów walczyła tuż po wojnie przeciwko PRL po stronie OUN/UPA. Ich rzekoma przynależność do ukraińskiej, nacjonalistycznej reakcji na resztkach polskich ziem wschodnich, była przyczyną prześladowań, jakich podobno doznali bliscy Antoniego Macierewicza. Jeśli jest to prawdą, z pewnością tłumaczy to m. in., dlaczego likwidator WSI działa tak skrupulatnie przeciwko jej żołnierzom i ich potomkom... Abstrahując jednak od tego wątku; W miejsce zlikwidowanych służb wojskowych, rząd PiS powołał nowe; wywiadowczą – SWW, i kontrwywiadowczą – SKW, które przejęły tylko część zasobów kadrowych byłych WSI. Większość „zasłużonych” odesłano wtedy „na zieloną trawkę”, ale myli się ten, kto sądzi, że wyeliminowało ich to z gry...

Per analogiam; przy likwidacji WSI miała miejsce sytuacja podobna do tej z likwidacją UOP. Do nowopowstałych służb wojskowych przyjęto po pierwsze; osoby, które przeszły ze służb cywilnych, oraz po drugie; osoby spoza dotychczasowych służb. Ponadto, oddzielono nowe służby od struktur armii, – co je osłabiło i upodobniło do służb cywilnych (de facto nawet czyniąc je słabszymi). W zw. z pow., ażeby zapewnić ciągłość operacyjną i bezpieczeństwo państwa, większość aktywów personalnych (tj. agentury, zwłaszcza zagranicznej), przejęły służby cywilne a te w międzyczasie, tj. od rozwiązania UOP, już okrzepły i wzmocniły się znacznie. Do tego stopnia, że Jarosław Kaczyński mógł swobodnie udzielić USA i sojusznikom w NATO gwarancji, że likwidacja WSI nie wpłynie negatywnie na realizację zadań sojuszniczych naszej armii w Iraku i Afganistanie, czego USA się obawiały. Dopiero teraz, wobec powyższego, możemy zrozumieć słowa Antoniego Macierewicza, że w tzw. „aferę stoczniową” zamieszany jest Abdul Rahman El-Assir – wieloletni współpracownik Wywiadu Wojskowego PRL i III RP. Pamiętajmy, że w III RP afery związane z prywatyzacjami, tj. te największe, (obok paliwowych), poprzez wielkość „prywatyzowanego” majątku i skalę uszczerbku, nie mają tak jasnego rodowodu jak wszystkie pow. wymienione. Wokół nich pojawiają się zarazem osoby z byłych i wówczas obecnych służb cywilnych, jak i wojskowych – za to tylko te „z samej góry”. Jest to jeszcze dawna tzw. „mafia dewizowa”, którym to kolegom, przypomnijmy, łapczywie zazdrościli na początku lat 90 pieniędzy i wpływów szaro-zieloni (bardziej szarzy jak „zieloni”), „koledzy z prowincji”, montując własne „mafie paliwowe” a której to ostatecznie (tj. dewizowej) uległy.

Konkludując, choć WSI już nie ma, „ich legenda jest wciąż żywa”. Mimowolnie nawiązując do PZPN i używając terminologii piłkarskiej, można poczynić następującą uwagę: gra się zawsze tak samo, tylko czasem nazwy zespołów ulegają zmianie, ew. zawodnicy zmieniają barwy, ale działacze od lat są ci sami. No i oczywiście: „bramki są dwie a piłka jest okrągła”. Wnikliwy obserwator mógłby wysunąć na tej podstawie wniosek, (być może pochopny i nieprawdziwy, ale uprawdopodobniony), że naturalna konkurencja między dwoma typami służb, tj. wojskowymi i cywilnymi, przybrała w Polsce kuriozalny obrót. Że nasz kraj jest podobny do republik z Ameryki Środkowej i Południowej, o których żartowano w latach 70, że istnieją tam tylko trzy siły polityczne, mianowicie; „konserwatywna” marynarka, „centrowe” wojska lądowe i „postępowe” lotnictwo. Tę anegdotę przytacza na zajęciach z prawa konstytucyjnego w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, wybitny konstytucjonalista, profesor Stanisław Gebethner – współtwórca obecnej Konstytucji RP zresztą. I choć nigdy nie odniósł on tej anegdoty do bieżącej sytuacji politycznej w kraju, to ta analogia sama się nasuwa. Że „raz jedni kopią po kostkach, raz drudzy” – a szyldy ze sceny politycznej (czyt. partie), które im służą za firmament, są tylko tłem dla tej prawdziwej Real Politik, robionej w zaciszu gabinetów z pancernymi szafami, podwójnymi drzwiami i oknami z siatką drucików (klatka Faradaya). Polityki robionej przez nieznanych nikomu z publiki „profesjonalistów”. Panów i Panie (a jest ich tam całkiem sporo), zatrudnionych w ww. instytucjach.

Jeśli jest to wszystko prawdą, to powyższy układ sił z pewnością zaburzył nowy element, a mianowicie wzmiankowane CBA. Ta młoda służba, (powołana zaledwie trzy lata temu, w 2006 r.), już ma na koncie kilka ważnych i medialnych afer, które oczywiście wykryła. Wbrew pozorom, wcale nie trzeba ich fabrykować na siłę, (co rzeczywiście mogło mieć miejsce w przypadku afery zw. z Andrzejem Lepperem i odrolnieniem ziemi na mazurach), gdyż układ sił sam je generuje w dostatecznej ilości i tego nie da się niestety uniknąć a przynajmniej nie w tym systemie politycznym, którego integralną częścią stało się już CBA. Co jest jednak najważniejsze, to to, że CBA ujawniła opinii publicznej afery, takie jak ww., „afera stoczniowa”. Jest ona jawnym przykładem gry operacyjnej służb (i to prawdopodobnie nie tylko polskich), na międzynarodową skalę a której koszta sięgają wielu miliardów złotych (w sprawie podobno jest drugie dno – związane z firmą Eureko oraz jej roszczeniami wobec Polski)! Wbrew pozorom, CBA nie musiało tak postąpić. Być może nawet nie powinno? Przede wszystkim, jak to insynuuje Rafał Ziemkiewicz, w obliczu tego typu przypadków schemat postępowania osób ze świecznika władzy (w domyśle Donald Tusk oraz Mariusz Kamiński), może być różny od zaobserwowanego. Wymieniony publicysta stwierdził, jakoby zachowanie premiera Tuska wobec ostatnich afer, mogło wskazywać, iż w ich wstępnej fazie było ono oparte o przeświadczenie, że Mariusz Kamiński przekazał tylko do jego wyłącznej wiadomości informacje dot. „afery hazardowej” i że nie zostaną one udostępnione dalej. A ponieważ tak się nie stało, stąd kolejne ruchy premiera Tuska i dymisja ministra Kamińskiego, nota bene, na granicy ryzyka zakwestionowania legalności tego kroku (art. 231 KK) i tym samym, poniesienia odpowiedzialności karnej!

Premier, zakładając oczywiście, że jego intencje były czyste, mógł tak postąpić wtedy i tylko wtedy, kiedy gra operacyjna wokół stoczni była realizowana zgodnie z prawem tj. za jego wiedzą i zgodą oraz w interesie Rzeczpospolitej a ujawnienie jej zagrażało interesom Polski. Jeśli było inaczej, czyn ten raczy świadczyć o czymś zgoła innym… a ponieważ afera stoczniowa wyciekła dopiero po zapowiedzi przez premiera dymisji ministra Kamińskiego, to możemy przyjąć, że nie odegrała ona roli w jego odwołaniu – decyzja zapadła wcześniej. Ergo, sama afera hazardowa to kwestia zupełnie drugorzędna, (choć nie bez politycznego znaczenia – a o czym później) i o charakterze czysto kryminalnym. Jej ujawnienie przez CBA należy uznać za właściwe – niezależnie od tego, czyj interes został w ten sposób naruszony. W zw. z czym, jeśli minister Kamiński został odwołany tylko na podstawie afery hazardowej, (na co wskazują fakty), popełniono tym samym przestępstwo. Usunięto z (kadencyjnego!) urzędu człowieka niewygodnego dla układu rzeczywistych sił politycznych – bynajmniej nie partii a różnego rodzaju koterii oraz służb specjalnych. Dotknięty tym minister Kamiński zrewanżował się „prawdziwą bombą”, – „aferą stoczniową”, której jednak niewielu rozumie i którą, jak można sądzić, już prawie „rozbrojono”… Mimo wszystko jest to wydarzenie wyjątkowe a fakt zaangażowania prawie wszystkich klanów MSZ w afery prywatyzacyjne III RP, jest po prostu powodem, dla którego o nich zazwyczaj nie słyszymy, – żadnej ze stron nie zależy na ich nagłaśnianiu. I oczywistym tego przykładem z ostatnich tygodni jest waśnie obecna tzw. „afera stoczniowa”, która jakoś dziwnym trafem zniknęła z mediów...

W świetle powyższego, zakładając zarazem, że nie jest to koniec a dopiero początek batalii (wokół) tych instytucji, warto zadać pytanie, czym one tak naprawdę są (służby i koterie wokół nich wytworzone)? Dlaczego prowadzą „grę operacyjną” i na czym ona polega? Czy Służby koniecznie muszą działać w ten sposób? Czy mogą inaczej? Aby uzyskać odpowiedź na pow. przedstawione pytania, wpierw należy zadać inne, fundamentalne; skąd w ogóle się wzięły Służby i jaka jest ich rola w strukturach „demokratycznego państwa prawa”, - jakim przecież, (wedle Konstytucji), jesteśmy…?

No właśnie…


Czy jesteśmy „państwem konstytucyjnym”?

Zadaniem niniejszej publikacji i jej autora, nie jest stawanie po którejkolwiek ze stron obserwowanego konfliktu. Wbrew wrażeniu, jakie można odnieść już po lekturze pierwszego rozdziału, tematem zasadniczo nie jest też bieżąca praca zaangażowanych weń instytucji i tym samym, ich wpływ na aktualną sytuację w kraju. Nie zamierzam nikomu szkodzić ad personam a użyte nazwiska są powszechnie znane i ich zamieszczenie jest konieczne dla nakreślenia kontekstu, który jest już historyczny i bez którego ta praca byłaby niepełna. Zresztą, aktualną sytuacją i grą służb zajmują się już inni (czyt. dziennikarze śledczy), a to, czy udolnie, czy nie, pozostawmy pod ocenę czytelników. Artykuł ma za zadanie jedynie przybliżyć tematykę SpecSłużb szerszej publice. Opisać to, czym one są i skąd się historycznie wywodzą, - tak, ażeby każdy mógł samodzielnie, (w oparciu o tą wiedzę), wyciągnąć należyte wnioski i zinterpretować nagłośnione fakty, (a może jedynie ich iluzje?).
Autor w niniejszej pracy nie zamierza również powoływać się na nieocenione skądinąd materiały, których dostarcza Instytut Pamięci Narodowej. Nadmieńmy, że celowo. Choć ich uważna lektura rzeczywiście pozwala odkryć metody i techniki pracy (przede wszystkim cywilnych, ale także wojskowych) służb specjalnych, to w przekonaniu autora; referowanie dorobku naukowego IPN, to przede wszystkim spłycanie debaty o współczesnych polskich SpecSłużbach tylko do analizy roli SB, czy WSW w ich powstaniu. Ewentualne sięgnięcie do czasów UB i IW, czy nawet, (jeśli ktoś jest ambitny), do roli sowieckich; NKWD, Smiersza i GRU, oraz niemieckich; Gestapo i Abwehry w procesie rekrutowania aparatu represji na ziemiach polskich w czasie wojny oraz w okresie PRL, również mija się z celem. Takie podejście wywołuje nieuzasadnione emocje i kojarzy się z podziałem polskiej sceny politycznej na dwie, rzekomo przeciwstawne frakcje – obóz postkomunistów i obóz postsolidarnościowców. Uważam, że nie jest to sedno problemu i że linia faktycznych podziałów politycznych wcale nie przebiega podług tego, „kto stał tam, gdzie ZOMO”...

Dowodzi tego spór PiS versus PO – obie partie wywodzą się przecież z tej samej tradycji politycznej. W jej szeregach są ludzie z Solidarności oraz odwołujący się do jej korzeni! Paradoksalnie, wśród członków i funkcjonariuszy publicznych z nadania „programowo antykomunistycznego PiS”, są (a już na pewno byli, vide panowie Kryże, Kaczmarek etc.), byli członkowie PZPR lub funkcjonariusze aparatu represji PRL (sędziowie, prokuratorzy, być może również oficerowie i agenci a także ich dzieci – a co też nie jest bez znaczenia i o czym wspomniałem)! Uważam zatem, że ten podział jest; po pierwsze już historyczny a po drugie, sztucznie podtrzymywany i być może nawet, że został on także sztucznie wykreowany, (ale o tym będą już rozstrzygać potomni, oraz ww. IPN). Że jego istnienie, to jedynie symbol „polskiej religii politycznej”, który starają się zawłaszczyć na wyłączność obozy walczących; czy to PO, które epatuje prezydentem Wałęsą, czy PiS, dla którego mariaż ze współczesnym związkiem zawodowym NSZZ Solidarność, to polityczny dowód tożsamości (to, oraz kultywowanie „legendy rządu Olszewskiego”). Dlatego też; intencją jest przedstawienie genezy powstania oraz celów, dla których zostały powołane do życia historyczne antenatki nie tylko naszych obecnych: ABW, CBA, AW, SKW, SWW, CBŚ (komórka w Policji podległa de facto ABW – CBŚ per se spełnia funkcję specsłużby a jej funkcjonariusze „płynnie rotują” na etatach ABW i Policji w ramach pracy w tym samym resorcie tj. SWiA), czy Wywiadu Skarbowego, (który również ma „specjalne” kompetencje), ale służb w ogóle. Na marginesie jeszcze: ileż my ich mamy! Więc jeśli o jakiejś zapomniałem, to najmocniej przepraszam – można się po prostu pogubić w tym wszystkim…

Skoro już wytknąłem PiS konszachty z exPRLowskimi notablami, dodam dla kontrastu, że do powołania PO (i przynajmniej pośrednio, PiS) przyczynił się, (jak sam publicznie przyznał!), gen. UOP, Gromosław Czempiński. Nie ma zatem większej różnicy między naszymi głównymi partiami politycznymi (w tym, a nawet tym bardziej, SLD i PSL – z oczywistych względów). Wszystkie one bowiem wysługują się, (czy może to nimi się wysługują?) osoby związane współcześnie lub onegdaj ze SpecSłużbami PRL i III RP. „Gromek” np. to fascynująca postać, której perypetie śledząc można odtworzyć realia „polskiej polityki realnej”; Zaczynał karierę w SB, ale nie w „policji politycznej” (tj. departamentach Służby Bezpieczeństwa odpowiedzialnych za utrzymanie struktur władzy państwowej), a w wywiadzie oraz kontrwywiadzie dyplomatycznym. Następnie; stał się, (już w III RP), bliskim współpracownikiem prezydenta Wałęsy – tego samego, którego posądzano jeszcze w PRLu o bycie TW „Bolkiem” i który dziś jest symbolem PO. Jako przyjaciel i współpracownik gen. Mariana Zacharskiego (polskiego asa wywiadu, który m. in. odkrył w połowie lat 90 rzekome kontakty czołowych polskich polityków lewicy; Aleksandra Kwaśniewskiego, Józefa Oleksego oraz rzekomy fakt historycznej współpracy Leszka Millera – zaprzestał jej podobno na początku lat 90, - z rosyjskim wywiadem), a nadto, zaufany ministra Milczanowskiego, (który je ujawnił), musiał po wybuchu „afery Oleksego” salwować się „taktycznym odwrotem na z góry upatrzone pozycje (polityczne)”. Gen. Czempiński wspominał nawet a propos tych wydarzeń (nadmieńmy, że publicznie), iż jego „odwrót” poprzedziła rozmowa, którą przeprowadził ze Zbigniewem Siemiątkowskim (SLD) a którą opisuje jako… „wyjątkowo niemiłą”.

Charakteru tej rozmowy możemy się tylko domyślać, ale tutaj rąbka tajemnicy uchyla gen. Marian Zacharski; Stwierdził on mianowicie, iż został przez ww. Pana zmuszony groźbami (zapewne utraty życia – jego i jego najbliższych), do emigracji. Czy jest to prawdą? Tego nie wiemy. Faktem jest, że gen. Zacharski opuścił wtedy Polskę i pośpiesznie udał się na zachód – przez nikogo nie zatrzymywany. Możemy również tylko domniemywać, gdzie był i co robił przez ostatnich kilkanaście lat? Czy mieszkał w Austrii, Szwajcarii, Niemczech, Francji, czy w krajach Beneluxu? Czy był emerytem, czy aktywnym graczem na usługach służb państw trzecich takich jak; Francja, czy Niemcy (a mają i rozgrywają one swoje interesy w Polsce!)? Nie jest to zresztą ważne dla niniejszych rozważań. Istotniejszym byłoby dociec, dlaczego komuś z jego wiedzą i doświadczeniem nie tylko pozwolono na ten ryzykowny dla bezpieczeństwa państwa krok, ale że wręcz go ułatwiono! Że nikt nie ścigał gen. Zacharskiego i że jest on nadal żyw i zdrów. Mało tego, że występuje w miniserialu TVN oraz, że publikuje wspomnienia! To, jeśli wierzyć jego legendzie oraz ciężarowi zarzutów, jakie postawił najwyższym funkcjonariuszom publicznym III RP, jest wręcz fascynujące! Bo jeśli było to kłamstwo, to przy całej sympatii do Pana Generała, co najmniej dziwnym jest jego los. A jeśli była to prawda, to zważywszy na ciąg dalszy tej historii, tym bardziej jego stan zdrowia i dobry humor muszą wprawiać w konsternację! Bowiem nasuwa się pytanie: Co jeszcze wie? – jakie tajemnice III RP skrywa Marian Zacharski, że tak dobrze mu się wiodło poza jej granicami? W czyim interesie było (i jest obecnie), roztaczanie parasola ochronnego nad jego głową? Kto na tym korzysta (w zamian za co? Za milczenie?) i kto umożliwił mu niedawno powrót do życia w sferze publicznej – w blasku chwały? Sądząc po źródłach pozytywnych wypowiedzi na jego temat, muszą to być ludzie bardzo wpływowi, bowiem z różnych obozów; zarazem cywilnych jak i wojskowych, krajowych i… „nie krajowych”.

Osobą, która miała spowodować i ułatwić ucieczkę Zacharskiego z Polski był Zbigniew Siemiątkowski. Dr Siemiątkowski to również arcyciekawą postać polskiej (prawdziwej) sceny politycznej. Jest to niewątpliwie „człowiek z wewnątrz układu”, choć z jednego z przeciwległych obozów/klanów niźli pow. zaprezentowane. Klany, to struktury rodowe, do których przynależność jest ważniejsza, niźli nominalna, do którejś ze Służb. To one de facto „dzielą tort” a ich członkowie pracują we wszystkich ważniejszych ministerstwach, prokuraturach, sądach i właśnie w Służbach, zajmując eksponowane stanowiska. We wzmiankowanym MSZ widać to po prostu naocznie. Wracając jednak do Siemiątkowskiego, to on rzekomo groził panom generałom; Zacharskiemu oraz Czempińskiemu, - a trzeba odnotować, że byle gróźb i byle kogo, uhonorowani funkcjonariusze służb specjalnych, żołnierze (w służbach, nawet cywilnych, stosuje się stopnie wojskowe) korpusu generalskiego, nie słuchają! A jego (rzekomych) gróźb się przestraszyli! To intrygujące, nieprawdaż? Ten pan, to człowiek, który swego czasu podobno odmówił SpecSłuzbom PRL werbunku. Pomimo tego, że zrezygnował wtedy z pracy etatowego pracownika resortu, w III RP (tj. w latach 90 oraz na przełomie wieków), miał więcej wspólnego ze służbami specjalnymi, niźli nie jeden, który będąc wtedy na jego miejscu, przyjął składaną propozycję. Zbigniew Siemiątkowski pełnił w III RP m. in. funkcje; Ministra Spraw Wewnętrznych, Koordynatora Służb Specjalnych. Kierował UOP w okresie jego likwidacji oraz przyjął funkcję pierwszego szafa Agencji Wywiadu. Jako jeden z niewielu „kompetentnych” (w zasadzie, tylko on i pan Gudzowaty sobie na to pozwolili), mówił w udzielanych publicznie (!) wywiadach całkiem otwarcie o pracy policji politycznej w Polsce po 1989 r. (!) to jest już po upadku tzw. „komuny”! A mówił to m. in. a propos „pracy dziennikarzy śledczych”.

Niestety, wywiady z nim oraz artykuły na ten temat, które ukazywały się głównie w „zaprzyjaźnionej Gazecie Wyborczej”, są już niedostępne online. W zamian wiszą tam jedynie relacje, jak został on skazany na rok więzienia, w zawieszeniu na trzy, za przechowywanie tajnych akt UOP w swoim prywatnym domu. Ewentualnie, znajdziemy na stronach Gazety kilka mniej znaczących wypowiedzi eksperckich, ale próżno już szukać jego wypowiedzi z czasów, np. kiedy kierował on likwidacją cywilnych służb specjalnych – a szkoda... Wierzę, że zacytowanie ich obecnie (w kontekście ostatnich wydarzeń), w toczącej się w mediach debacie o roli służb w życiu publicznym, „niejednemu macherowi” „przerzedziłoby łysinę”. No ale cóż począć - (ludzie i) publikacje zw. z tym tematem (tj. służb specjalnych) potrafią „znikać z powszechnego obiegu”, dodajmy, że „bezszelestnie”. I choć podobno Internet to jedno wielkie archiwum, w którym znaleźć można wszystko, nie jest to prawdą. Z łatwością znajdziemy w nim „bzdety”, „gołe d…” i najświeższe plotki o sławnych (?), pięknych (czy aby na pewno?) i bogatych (w skali zarobków przeciętnego mieszkańca), ale ciekawe informacje, zwłaszcza, jeśli były publikowane doraźnie a ich wartość poznawcza była (zbyt) duża, z czasem staja się niedostępne. Owszem, ktoś wytrwały może do nich dotrzeć przeszukując archiwa np. Biblioteki Narodowej, ale któż tak czyni…? Ja w każdym razie nie. Przepraszam państwa, niestety musicie zawierzyć mojej pamięci. Jeśli kiedyś ten artykuł trafi do druku, być może uzupełnię jego bibliografię a tymczasem, odbiegliśmy od tematu. W każdym razie Zbigniew Siemiątkowski to człowiek nietuzinkowy, którego układ (przynajmniej ten obecnie rządzący), odrzucił i odstawił na boczny tor, przy okazji „wybijając mu (na wszelki wypadek) zęby”, aby przypadkiem nikogo ważnego nie ugryzł. Jedyne, co mu pozostało, to etat naukowca w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego – nota bene kuźni kadr ww. instytucji. Tak właśnie proszę państwa kończą zasłużeni i przynajmniej chwilowo już zbędni ludzie… No nie, nie jest aż tak źle. Mogło być o wiele gorzej! Taki pan poseł Gruszka np. - zapadł śmiertelnie na chorobę tropikalną i to w samym środku Polski! Widzicie więc, że nie ma co igrać! To nie „choroba filipińska”…

Odwrót gen. Czempińskiego nie trwał jednak długo. Po wygranych wyborach przez AWS Pan Generał odzyskał apanaże a następnie był jednym z głównych inicjatorów rozpadu tej partii, (bo skoro przyznał się do inspirowania powstania PO, to tym samym musiał też działać a contrario AWS, czyli być może również jego dziecka?), z którego rozłamu powstało PiS i PO – nasi dzisiejsi liderzy rankingów wyborczych. Co równie ciekawe, PO miało za swój ówczesny symbol osobę pana Andrzeja Olechowskiego, skądinąd przesympatycznego funkcjonariusza wywiadu PRL. Pan Olechowski co prawda przyznał się w oświadczeniu lustracyjnym jedynie do bycia Kontaktem Operacyjnym wywiadu PRL, ale znaczy to, że (w przypadku wywiadu) w praktyce był jego rzeczywistym agentem a nawet funkcjonariuszem. Należy bowiem podkreślić, że wywiad nie pozyskuje na agentów (współpracowników) obywateli polskich – jedynie na funkcjonariuszy (pracowników), i o ile agent służb wewnętrznych (kontrwywiad i policja polityczna) nie musi być funkcjonariuszem, o tyle współpraca z wywiadem (prawie) zawsze ma taki charakter. W tamtym czasie (jak i zapewne obecnie), współpraca z wywiadem oznaczała de facto pracę na jego rzecz. Wywiad ma swoją specyfikę i w PRL nie stosował jasnej ewidencji swoich współ- i pracowników. Ergo, nie wszyscy pracujący za granicą a zwłaszcza tzw. „nielegale” (tj. pełniący służbę bez osłony immunitetu dyplomatycznego), byli formalnie na etacie Departamentu I MSW i w oficjalnej, (choć tajnej), ewidencji. Cieniem tego są ostatnie żale Prezesa IPN, Janusza Kurtyki, że nowej ustawie odbierającej przywileje emerytalne, nie będą podlegać funkcjonariusze ze zbiorów zastrzeżonych. A propos tego, Wprost podało też za prezesem Kurtyką, że wedle akt, wielu pracowników i bynajmniej nie wywiadu a służb policji politycznej, miało udokumentowanych np. tylko 5 lat służby, ale dzięki świadectwu dwóch innych pracowników, zaliczano delikwentowi już 15. Jak to się działo?

Większość funkcjonariuszy wywiadu, (podobnie zresztą jak miało to miejsce z naszym asem, gen. Marianem Zacharskim przed jego dekonspiracją i aresztowaniem w USA), pełni służbę in pectore tj. formalnie się ich nie rejestruje. Służby czynią tak z wielu względów. W przypadku wywiadu, głównie aby chronić ich tożsamość – przed „kretami” we własnej służbie, jak i aby uniknąć odpowiedzialności (lub przynajmniej ją zminimalizować), w razie złapania szpiega. Schwytany może wtedy, (zgodnie z prawdą), mówić, że nie jest szpiegiem/funkcjonariuszem tajnych służb. Służbom też jest wtedy łatwiej wyprzeć się kontaktów z takim człowiekiem – oficjalnie on nie istnieje w ewidencji, ergo; Dopiero w konkretnej sytuacji i tylko wobec funkcjonariuszy państwa, na rzecz którego działa, objawia się jego faktyczna rola. Osoba taka przykładowo, w razie zatrzymania przez policję kraju pochodzenia, prosi zatrzymujących go funkcjonariuszy o poinformowanie takiej a takiej persony – etatowego funkcjonariusza w resorcie SWiA lub ON. Ten zaś znanymi sobie sposobami, doprowadza do jego uwolnienia – tłumacząc np., że zatrzymany to Tajny Współpracownik i jego zatrzymanie zagraża bezpieczeństwu jakiejś tajnej operacji. Jeśli nawet ktoś arcyciekawy zapyta, czy został on zgłoszony do ewidencji, zawsze można się wykręcić, że „jeszcze nie, ale wkrótce to nastąpi, (np.) po zakończeniu operacji”. Taka zatrzymana osoba może mieć nawet wyższy status od tej, na którą się powołuje i która ją rzekomo prowadzi jako agenta. A w przypadku służb wewnątrzkrajowych, należy również przywołać w pamięci wypowiedź gen. Czesława Kiszczaka, że „ok. stu najcenniejszych agentów (czyt. funkcjonariuszy in pectore), nigdy nie zostało zarejestrowanych”. Mówił o tym Jarosław Kaczyński przywołując propozycję, jaką rzekomo otrzymał z ust wysłannika ww. pana w roku 1990, – że w zamian za tę listę (i tym samym władzę nad tą agenturą), miał udzielić gen. Kiszczakowi gwarancji bezpieczeństwa. No cóż, wtedy Jarosław Kaczyński rzekomo odmówił (zastanawiające jest, dlaczego akurat on ją otrzymał? – i to jako pierwszy, bo przecież nie ostatni) i w efekcie czego wypadł z polskiej polityki na blisko dekadę, jednakże ostatnie jego poczynania wskazują, że już „odrobił lekcję real politik”. To zresztą wszystko czas pokaże, jak długotrwałe i szczęśliwe jest pożycie małżeńskie jego bratanicy...

Kontynuując, ci „nierejestrowi” agenci, zarazem w służbie wywiadu, kontrwywiadu, czy policji politycznej, to w praktyce funkcjonariusze do zadań specjalnych. Ponieważ nie figurują nigdzie, w żadnej ewidencji, służby specjalne, czy to zw. z działalnością szpiegowską, czy paradoksalnie, tym bardziej policja polityczna, mogą ich wykorzystywać do zadań, o których nie chcą, by ktokolwiek i kiedykolwiek się dowiedział – włączając w to przede wszystkim organa nadzoru (wedle kolejności: minister właściwy dla danej służby, jeśli jest – minister koordynator służb, premier, członkowie kolegium ds. służb specjalnych, sejmowa komisja służb specjalnych, oraz gdzieś pomiędzy, szef BBN i Prezydent RP). Funkcjonariusz nierejestrowy/in pectorechoć nie posiada legitymacji ani nawet nie odbył nigdy oficjalnego szkolenia – czy to w Emowie (obecnie ośrodek szkolenia ABW) czy Starych Kiejkutach (ośrodek szkolenia szpiegów, - obecnie pod nadzorem AW), lub w innej (mniej, lub bardziej znanej) tajnej szkółce dla „naszych graczy”, jest za swoją pracę jak najbardziej (sowicie) wynagradzany (np. udziałem w „prywatyzacji mienia państwowego” i to w dodatku na „preferencyjnych zasadach”), oraz cieszy się stosownymi przywilejami (vide nietykalności przedstawiona na hipotetycznym przykładzie aresztowania) a w zamian, stanowi rezerwuar sił i środków, oraz narzędzie wpływu, z którego służby korzystają, kiedy zachodzi taka uzasadniona (politycznie) potrzeba. Przez wzgląd na przepisy o pomówieniu, nie będę dochodził, kto spośród 100 najbogatszych Tygodnika Wprost mógłby zupełnie przypadkiem zostać jako in pectore zdekonspirowany. Ciekawskim muszą wystarczyć teczki SB, które co jakiś czas a propos lustracji wypływają… Ew. mogą też zwrócić uwagę na to, którzy to spośród wydawców i redaktorów naczelnych czasopism i innych mediów a także członkowie rad nadzorczych notowanych na giełdzie spółek, zwłaszcza banków, zrezygnowali ostatnimi czasy ze swoich funkcji…

No cóż. Chciałem uniknąć odwołań bezpośrednich. Zaproponować odmienne, tj. szersze ujęcie tematu służb specjalnych i przedstawić ogólne mechanizmy działania tych instytucji na przestrzeni kilku tysięcy lat, ale chyba mi się to już nieudało. Miast babrać się w tym, co jest czym w naszym „k… ozim dołku”, nadal chcę przedstawić w sposób uniwersalny, zrozumiały nawet dla cudzoziemca, nieobytego z naszą historią i specyfiką, jak działają i jak muszą działać służby specjalne – nie tylko te polskie i nie tylko te w Polsce. Niestety, nie jest to do końca możliwe bez odniesień do współczesności. Nie sposób bowiem nie wspomnieć o takich tuzach, personach tak wielkiego formatu, jak ww. a to dlatego, że oni sami po prostu pchają się przed obiektyw kamery i szczerzą zęby do publiki, niczym rodzimi celebryci. To, że wypadają przy tym zupełnie jak „Doda służb specjalnej troski”, to już inna kwestia – przecież nie liczy się styl a efekt. I ostatecznie to oni rządzą – nieprawdaż? Macie państwo co do tego jakieś wątpliwości?! Przytoczony pan Olechowski to „pikuś”. Może i jest on członkiem międzynarodowej grupy Bilderberg, – ale co z tego? Splendory i międzynarodowe uznanie nie przekładają się na realną władzę w kraju a właśnie to ma znaczenie! Za to pan Schetyna… to dopiero ciekawa postać! Sprawny organizator, który pomógł Donaldowi zbudować PO od dołu – organizując struktury oraz pieniądze na jej działanie w czasach, w których PO brzydziła się dotacji. Jest a przynajmniej był do niedawna powszechnie znany ze swojej przyjaźni i sympatii z „Mirem” – bohaterem afery hazardowej. To „miłośnik pokoju”, o którym złośliwi (i strachliwi) oponenci półgębkiem mówią, że jest „śmiertelnie niebezpieczny” a o czym nie omieszkał poinformować nas we właściwy sobie sposób znowuż cytowany tygodnik „Wprost”. Swoją drogą, to ciekawe, kto w tym układzie sił wewnątrz „cywilbandy” był ważniejszy, - on, kiedy został szefem SWiA, czy panowie oficerowie; Mąka i Bondaryk, kiedy „ściągnął ich” do stolicy i postawił na czele służb specjalnych…?

Abstrahując od tego, kim jest lub kim nie jest Grzegorz Schetyna, nie sposób nie zadać pytania; co sprawiło, że przestał on być Ministrem Spraw Wewnętrznych i Administracji? Człowiekiem na urzędzie, który gwarantuje w Polsce faktyczną a nie nominalną władzę i to praktycznie bez politycznej odpowiedzialności – tę ponosi za cały gabinet Premier RP. A propos tego pytania warto przywołać Stanisława Michalkiewicza, który w swoich felietonach wytyka ciekawą zbieżność. Być może kluczem do wyjaśnienia całej tej tajemnicy, oraz przy okazji kilku innych tajemnic Ojców Założycieli III RP, jak i czemu nagle, nie tak dawno temu, media odświeżyły nam osobę generała Zacharskiego, jest już dawno zapomniana afera walutowa Pewexu, (któremu nota bene pan gen. prezesował), a która być może ma więcej wspólnego z obecną „aferą hazardową”, niźli się może komukolwiek wydawać. Po pierwsze, odnotowania wymagają m. in. fakty; kto, kiedy i jak wypowiadał się o gen. Zacharskim a w szczególności przypomnieć należy pozytywne świadectwo, jakie wystawił Marianowi Zacharskiemu Szef Wszystkich Szefów Służb Specjalnych PRL, pan gen. Czesław Kiszczak oraz to, kogo Marian Zacharski i jak zirytował swoim zachowaniem a propos „afery Olina”? Po drugie, trzeba przypomnieć w kogo uderzała afera Pewexu? Rzekomo, było to PZPR i jej spadkobiercy, ale nie do końca… Należy naświetlić, jak uciszono wtedy krzyki pod adresem SLD tj. rzekomą groźbę Aleksandra Kwaśniewskiego, że zgodzi się na „totalną lustrację”. Warto też zwrócić uwagę; kto i jak na nią zareagował; jakie redakcje i jacy „opozycjoniści” oraz „felietoniści”, zmienili nagle front lub siłę ataku? Wreszcie, należy przypomnieć sprawę Petera Vogla, vel Filipczyńskiego – tj. rzekomego „skarbnika lewicy”, bo takiego określenia, (nie do końca odpowiadającego prawdzie), używała ówczesna prasa…

Piotr Filipczyński to zdawałoby się pospolity bandyta kryminalny, który zabił w czasach PRL staruszkę, aby ukraść jej świadczenia socjalne – rentę, czy emeryturę? Mniejsza z tym – nieważne. Mało tego było a nawet, jeśli więcej (12tyś zł to ok. roczna pensja wtedy) to i tak „dla groszy zabił”, aby mieć na wino w sylwestra. Został za ten czyn, jak najbardziej słusznie, skazany na długoletnie więzienie, całe 25 lat, (choć wtedy wykonywano wyroki śmierci za podobne przewinienia). Niestety, nie doczekał końca wyroku ani nawet końca amnestii (skrócono mu wyrok do 15 lat). W trybie ekstraordynaryjnym (tj. nadzwyczajnym), zwolniono go nagle z więzienia i wysłano na zachód (ah! Iluż szeregowych działaczy Solidarności wtedy o tym marzyło!) – w samym środku Stanu Wojennego! Pojechał do Szwajcarii, gdzie już jako Peter Vogel (nazwisko zmienił w RFN) został szanowanym bankierem i najprawdopodobniej nielegalem oraz nierejestrowym funkcjonariuszem polskiego wywiadu. Prawdopodobnie oddelegowano go wtedy do operacji specjalnej, polegającej na gromadzeniu oraz ukrywaniu na zagranicznych kontach tzw. „czarnych funduszy operacyjnych” (tj. pozabudżetowych) naszych rodzimych służb specjalnych a pozyskanych m. in. z defraudacji środków znanych w PRLu sklepów walutowych Pewex a także prawdopodobnie, ze spółek polonijnych, oraz tego wszystkiego, co zginęło na poczcie z przesyłek od cioci Wiesi z Kanady, czy z eksportu „sprzętu rolniczego” itp., itd. Ów pan Peter wywiązywał się ze swoich obowiązków bardzo lojalnie i sumiennie – dowodem czego jest to, jak długo cieszył się wolnością i bogactwem. Ba! Został nawet swego czasu ułaskawiony za jego wybryki młodości i to przez samego Aleksandra Kwaśniewskiego, - bodajże w ostatnim dniu jego prezydentury. Czy dostąpił tego zaszczytu w nagrodę za swą wierną służbę Ojczyźnie? Możemy się tylko domyślać, co (kto?) kierowało wtedy Prezydentem (nota bene, jego były „najbliższy” współpracownik, jest obecnie teściem córki obecnego prezydenta tj. Lecha Kaczyńskiego – jak to mawiają?; Miłość nie zna granic (podziałów politycznych)!), w każdym razie pan Piotr niewątpliwie spłacił wtedy swój dług wobec społeczeństwa a to, że nie w więzieniu? Nie on jeden, nie pierwszy i nie ostatni… Mniejsza z tym.

Vogel jednakże nie uniknął aresztowania. Ostatecznie został on zatrzymany i przebywa od Wielkiej Nocy 2008 r. w polskim areszcie „wydobywczym”. W zw. z jego zatrzymaniem a na co wskazywał Michalkiewicz, Grzegorz Schetyna poczynił kilka, być może niestosownych i przedwczesnych, ale istotnych uwag o tym, jak to „nasz ptaszek zaczyna śpiewać”. Do prasy nawet „przedostała się” (oczywiście, „dzięki wzmożonej pracy dziennikarzy śledczych” – a jakże!) fama, że ze szwajcarskiego tajnego konta gen. Czempińskiego wyparowały 2 miliony dolarów amerykańskich a czego nasz ubogi funkcjonariusz publiczny nawet nie odnotował! Proszę państwa! To już nawet nie jest kopanie się po kostkach! To jest wprost strzelanie do stóp przeciwnika z dwururki! W odpowiedzi na te rewelacje „ta druga strona”, tymczasowo tylko w barwach Prawa i Sprawiedliwości, robiła zakusy na „Grzecha” a to poprzez „Mira”, a to poprzez „kiełbasę Ćwiąkalskiego” (Urban, zwiedziony przez „przyjaciół”, musiał za to przeprosić i słono zapłacić!), czy poprzez długi ministra Czumy. Pamiętacie państwo rzekome afery związane z PZPN i ministrem Drzewieckim? Nieudaną aferkę Stadionu Narodowego (nota bene ona chyba jest, tylko nikt nie chciał/umiał się za nią zabrać. No cóż, dopiero po Euro 2012 zobaczymy, ile publicznych pieniędzy znalazło swoich prywatnych przyjaciół…)? A może brutalny festiwal zatyt. „głupi i głupszy – dlaczego bije pan żonę”? No cóż, to było żenujące… takie „chamskie” i „na siłę” i przede wszystkim nieefektywne – nic „nie trafiło w stopę”. „Macherzy” wypalili jeno dziurę w „podłodze władzy”, przez którą „zamknięci w jej piwnicach”, obywatele, mogli pooglądać, „poczuć” a nawet „polizać” prawdziwą politykę – tj. „stopy rzeczywistych włodarzy”. Tak proszę Państwa – tym one „pachną”!
Wreszcie się udało! Kula dosięgnęła stopy. Sami ją sobie radośnie podstawili „Zbychu” i „Miro”. I czy był to zbieg okoliczności, że aferzyści po prostu nie umieją w tym systemie inaczej a Kamiński ich przyłapał „bez gatek”, czy była to subtelna lub trochę mniej subtelna, inspiracja „macherów”?, Próżno dziś dociekać. Miro padł a wraz z nim polecieli inni, w tym i Grzechu – niestety (?)… O mało co a na własne życzenie pożegnałby się ze swoją funkcją także płk Mąka za podsłuchy dziennikarzy, ale chyba mu się już „upiekło”. Szkoda, należałoby mu się. Służby mają prawo a i obowiązek wiedzieć, ale nie mają prawa tej wiedzy wykorzystywać przed sądem a już tym bardziej, w procesach cywilnych. Niestety, ryba psuje się od głowy a władza psuje ludzi i doszli oni, tj. ludzie władzy, do fałszywego przekonania, że mogą ot tak, materiały operacyjne służb wykorzystywać w swych prywatnych sprawach, - zatargach z „tuzami dziennikarstwa śledczego III RP”! Nawet jeśli owi dziennikarze nie są do końca tylko dziennikarzami a spełniają przynajmniej rolę „pożytecznych idiotów”, których da się zainspirować w razie potrzeby, służby nie powinny nigdy do tego dopuścić, by protokoły z podsłuchów ujrzały światło dzienne! Nawet, gdyby odkryli w nich najohydniejsze ze zbrodni – a czego niestety nie wyjaśni się głodnemu sensacji tłumowi. Jeszcze większe oburzenie wywołać musi podsłuchiwanie rozmów adwokata z klientem. Tu jednak nie złamano tajemnicy i nie ujawniono stenogramów. Jest to jednak granda! Niestety, nie dla wszystkich oczywista. No ale cóż zrobić...? Póki co, Donald dokonał roszady i nie ma co liczyć, że winni głupoty i nadużyć przejdą na łono przyrody, przynajmniej nie bez walki. Dzięki nim i nowej fazie wojny, premier zyskał rzeczywistą władzę i uwolnił się od wpływu Schetyny. Cywilbanda raczej przetrwa uderzenie, tak jak przetrwał Bondaryk swoją aferę mieszkaniową i tak jak Mąka teraz się wybronił ze swej ciemnej sprawki. Obecnie „partia rządząca” się przegrupowuje i wzmacnia szyki. Mamy okres zawieszenia broni… ciszy, przed nową burzą.

Materia służb specjalnych to w ogóle niezmiernie ciekawa sprawa, ale niestety wiedza ta, z punktu widzenia dziennikarza a nawet historyka i naukowca IPN, jest nieprzenikniona i próba jej zgłębienia jest nade wszystko, niezwykle niebezpieczna (vide poseł Gruszka, czy nawet rzekome groźby pod adresem Czempińskiego i Zacharskiego) – w sumie z oczywistych względów. Dlatego, próbując przeniknąć umysłem przez barierę tajemnicy i fałszywych tropów, badacz i entuzjasta służb specjalnych, chcący poznać prawdziwe intencje i stan faktyczny a nie celowo wytworzone iluzje, musi niestety opierać się przede wszystkim na poszlakach. Z tą sprawą, jest jak z zabawą andrzejkową, podczas której przez klucz lejemy roztopiony wosk do rondla wody. Figura, która w efekcie powstanie, służy za przesłonę dla źródła światła a cień, który rzuca, jest wróżbą, którą interpretujemy. Tu jest bardzo podobnie. Mamy dostęp zaledwie do kilku faktów, niekiedy jedynie „prasowych”, ale ich prześwietlenie rzuca cień postaci, o które być może nam chodzić. Dlatego też tak niezmiernie ważne jest naświetlenie ogólnych mechanizmów działania służb, aby w ich świetle móc zinterpretować fakty. Dopiero to być może rzuci cień systemu rzeczywistej władzy, której podlegamy? Dlatego też oraz z racji formy a pomimo objętości niniejszej publikacji, nie jest ona pracą naukową a publicystyką i to nawet felietonem – stąd proszę wybrednego czytelnika o wyrozumiałość. Np. rozdział niniejszy, choć w tyt. ma termin „państwo konstytucyjne” i wypadałoby zatem, (wedle zasad pisania pracy naukowej), go wyjaśnić i udzielić na zawarte w tyt. pytanie odpowiedzi, postanowiłem tego z rozmysłem nie czynić (wprost). Wierzę, że czytelnicy mi wybaczą, jeśli poprzestanę jedynie na zadawaniu pytań, na które wszyscy musimy sobie sami odpowiedzieć. Być może ta krótka (jak na standardy pracy naukowej), quasinaukowa i nie ukrywam, że wybiórcza a na dodatek stronnicza lekcja historii, pozwoli nam wszystkim, (nie tylko czytającym publikacje IPN), lepiej zrozumieć dzisiejsze realia?

A jakie one są? - że zapytam jeszcze, nim przejdę do rzeczy…

Sprawa chorążego Zielonki

Nim przedstawię genezę i systematykę służb specjalnych, chciałbym jeszcze poświęcić chwilkę bliższej uwadze sytuacji panującej wewnątrz naszych obecnych instytucji. Podkreślam, iż ocena ta, jak i cały niniejszy artykuł, jest subiektywna i nie mogę ani zaświadczyć, że jest w pełni reprezentatywna, ani w jakim w ogóle stopniu jest. W odczuciu, jakie żywię i w oparciu o tę mizerną wiedzę, jaką posiadam, sytuacja wewnątrz służb specjalnych jest zdeterminowana poprzez ich podział na poszczególne frakcje. Owe stronnictwa, co już nadmieniłem, mają charakter rodowo-klanowy i wywodzą się wprost z podziałów, jakie jeszcze powstały w ramach parafeudalnych stosunków PRL. Przynależność doń nie jest tożsama z byciem w jednej z konkretnych służb, czy to ABW, AW, czy SKW lub SWW i innych. Członkowie tej samej frakcji mogą być we wszystkich spośród naszych agencji a nawet, co wykazałem na przykładzie „problemu prezesa Kurtki” (vide SBecy i ich emerytury za okres, którego nie ma w aktach), nominalnie w żadnej z nich. Liczba tych frakcji, jej czołowi reprezentanci oraz zakres władzy i wpływów, którymi się podzielili, są mi jednak bliżej nieznane. Ale nawet choćby i kiedyś w przyszłości były mi znane, artykuł niniejszy by ich wtedy również nie zawierał. Z różnych i także tych oczywistych względów…

Przede wszystkim, zaletą i celem tej publikacji, jest zobrazowanie zjawiska, nie zaś rozgrywki personalne. Po drugie, trudno jest ustalić i oszacować, nie będąc wewnątrz służb, rzeczywiste relacje panujące pomiędzy poszczególnymi funkcjonariuszami. Aby je znać, nie wystarczy bowiem nawet być członkiem tychże organizacji. Szeregowemu pracownikowi ww. instytucji, będzie bardzo trudno rozeznać relacje pomiędzy klanami. Służby swoją siłę i struktury oparły na tajemnicy. Tajemnice po to są tajemnicami, aby nimi pozostały i chroni się je nie tylko przed ludźmi spoza służb, ale także przed niepowołanymi osobami wewnątrz nich. Aby sądzić po pozorach, po tym, kto jaką godność otrzymał, kto kogo zna, z kim pije, czyim jest krewnym, etc. trzeba być albo wewnątrz tego układu, albo mieć dostatecznie dużo informacji obserwując go z dogodnej pozycji. Tego komfortu nikt spoza Służb, chociażby obcych, nie posiada i nawet dochodzenie wzajemnych koligacji tylko w ramach MSZ oraz z życiorysów osób publicznych i ich powiązań towarzyskich lub biznesowych, nastręcza nie lada trudności. Po trzecie a co nadmieniłem, ryzyko związane z upublicznieniem takiej wiedzy, jest ogromne i jak najbardziej rzeczywiste. Służby, to „nie przelewki” i karzą przykładnie tych, którzy chcieliby dostąpić zaszczytu posiadania wiedzy im nie przeznaczonej. Jeśli ktoś, kto mimo to posiadłby tą wiedzę, zechciałby się nią na dodatek podzielić, niemalże pewnym jest, że taką osobę spotkałoby nieszczęście – w zasadzie na jej własne życzenie. Te trzy argumenty, to dość, aby milczeć. Mimo to, pisząc z pozycji laika a nie osoby dysponującej rzeczywistą (potwierdzoną) wiedzą, ośmielam się twierdzić:

Sytuacja wewnątrz polskich służb specjalnych jest zła a nawet bardzo zła. Przypomina, pod względem ich słabości, tą wewnątrz naszej armii i w zasadzie da się ją tylko przyrównać do stanu naszych finansów publicznych (nie tyle nawet budżetu, co bankrutujących ZUS i NFZ). Jest wręcz przerażająca, jeśli wziąć pod uwagę, jaką rolę de facto odgrywają w systemie władzy Rzeczypospolitej Polskiej jej służby specjalne. Świadczy to o słabości państwa. Są one (tj. Służby i ich klany) nieustannie zajęte „napierdalanką”, (choć kolokwialne, jest to najwłaściwsze słowo na określenie stanu permanentnej walki) między sobą, tj. „bitwą na noże” o „podział tortu”, którym dla nich jest Polska. Można wręcz odnieść wrażenie, że główni rozgrywający na tym „stole”, zignorowali a propos „posiłku”, podstawy funkcjonowania państwa w efekcie czego „stół zaczął się przechylać” i (nie) jedna noga się już wyłamała.  Ich zaniedbania wynikały z refleksji, że istotniejsza dla nich jest gra o władzę i wpływy, jak dobro kraju. Ponieważ jednak dostrzegli, że walka ta osłabia nie tylko frakcje nawzajem, ale także Rzeczpospolitą i że chwila nieuwagi może ich kosztować jej utratę, miast ją wzmocnić, podjęli kuriozalną decyzję. Doszli do przekonania, iż aby uniknąć rozkładu państwa i utraty faktycznego wpływu na struktury władzy, zgodzą się na jej odstąpienie na rzecz tego, kto i tak by sobie ją wziął, (jak to już miało miejsce w historii) a w zamian za co, że odbędzie się to pokojowo i bez insurekcyj, zrezygnują tylko z niektórych, w ich przekonaniu, mniej istotnych dziedzinach a nowy suweren wynagrodzi ich udziałem w rządach (dość iluzoryczny) oraz, co ważniejsze, zagwarantuje swobodę kontynuowania procederu opartego na czerpaniu korzyści i przywilejów władzy, z jej sprawowania w Polsce.

Musicie państwo wiedzieć, że nowa klasa elit, tj. ta wyhodowana w warunkach chowu wsobnego Służb, to nie są niestety elity świadome odpowiedzialności za Naród i Ojczyznę. Ich Ojcowie i Dziadkowie jeszcze coś tam sobą reprezentowali. Nawet namaszczeni przez gen. Kiszczaka a brylujący w mediach, jako wizytówka jego spadkobierców (niekoniecznie oni są głównymi rozgrywającymi w ich obozie), gen. Czempiński i wskrzeszony politycznie, gen. Zacharski, to ludzie rozsądni, inteligentni i godni tego, aby nieopsikiwać im nogawek. Ale nasza „bananowa młodzież”, która już czeka, aby ich zastąpić, już niekoniecznie taka jest. Tj. są to na pewno ludzie jak najbardziej wykształceni – jakże by nie? Może nawet nie głupi (podobno inteligencję dziedziczy się w genach). Niektórych zapewne da się nawet lubić, – ale odnoszę wrażenie, że i oni ulegli pewnej propagandzie wytworzonej na użytek plebsu. Są też niestety zdegenerowani obecnym systemem, który „wyssali z mlekiem matki”. Czyni ich to w praktyce obcymi wobec Narodu i Państwa, którego interesu powinni bronić. Dla nich liczy się bardziej interes partykularny – klanu, czy nawet szerzej – systemu władzy opartej na owych strukturach rodowych, niźli interes Rzeczypospolitej. Bo czymże ona dla nich jest? Dla ich Ojców, choć dziś ją sprzedają, stanowi niekiedy sentyment. To kraj, za który bili się ich przodkowie idąc a nie mając innej możliwości walki za Polskę, z Dywizją Kościuszkowską – tuż przed bagnetami NKWDzistów. Dlatego też, mimo wszystko, wyżej cenię WSW i WSI a zwłaszcza generała Jaruzelskiego, ponieważ byli a może i nadal są, to patrioci. W szeregach służb cywilnych częściej zdarzali się ludzie o czysto konfidenckiej proweniencji. Ich potomkowie pamiętają tylko, że dziadziuś donosił do NKWD i bliżej im niekiedy sentymentem do Ukrainy, czy Białorusi, których to korzeni się nie wypierają, jak do Polski.

Wcale nie piję tutaj do Antoniego Macierewicza – prostuję. Ja nie mam za złe, że ktoś miał takiego, czy innego dziadka. Nie o to tu chodzi. Nie widzę nic złego w tym, że ktoś jest np. Białorusinem, bo tak się określa. Władysław Jagiełło był Litwinem i wielu, którzy przysłużyli się Polsce, jako jej najwięksi patrioci, to też nie byli „etniczni Polacy”. Ale byli to ludzie oddani wielkiej i wspaniałej idei, idei Rzeczypospolitej. Wobec powyższego, pozostaje tylko wierzyć i mieć nadzieję, że kiedy „oni” przejmą pałeczkę w sztafecie władzy od swych antenatów, ockną się nagle ze swych dotychczasowych „ideałów klanowych” i dostrzegą, że patriotyzm się naprawdę opłaca. Włodarze Polski liczą się na świecie tylko tyle, ile sobą reprezentuje Polska cała. Więc jeśli państwo jest słabe, to i ich nikt nie poważa. A jeśli jest silne, to z ich zdaniem liczą się wszyscy. Nagle wrogowie przestają być chętni do zwady i się łaszą (biada jednak tym, którzy dadzą temu wiarę!) a i sojusznicy nie są skorzy do zdrady (pamiętają, że sami mogą doznać uszczerbku). Może wtedy, kiedy to zrozumie nasza złota młodzież o niekoniecznie „czystym etnicznie pochodzeniu” (synowie „POPów nie prawosławnych”), zdecyduje się utrzymać odziedziczoną schedę, dokonując przy tym właściwych reform.

Musimy zdać sobie z tego sprawę, że nie da się ich wykorzenić inaczej, jak fizycznie oraz, że nie ma kim i jak ich zastąpić. Nie ma nikogo, kto mógłby to zrobić. Nie bardzo więc widzę możliwość zmiany tej sytuacji w perspektywie, którą da się przewidzieć. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że przyjdzie ktoś z zewnątrz i zabierze dzieciom zabawki. Jednych wzmocni, innych osłabi a tym, którzy się nie podporządkują, powie; „wypad szczyle z piaskownicy”. Bo np., kiedy NKWD przejęło archiwa Gestapo z Generalnej Guberni, konfidenci dostali propozycję; albo pracujecie dla nas, albo Kołyma lub kula w łeb. Wówczas to wszyscy, jak jeden mąż, zamienili nagle Narodowy Socjalizm Niemiecki na Internacjonalistyczny Komunizm Radziecki i tak samo może być u nas raz jeszcze – tylko, że w zmienionej formie… Jak to już pisałem, „historia powtarza się jako farsa” i czy tym razem wnuki i prawnuki dziadków, (bynajmniej nie z Wermachtu a Gestapo i NKWD), także przyjmą nowe barwy? Czy może poczują jednak więź z Państwem i Narodem, który ich tak „suto zastawionym stołem” wykarmił? Jak zawsze, to czas pokaże, jak będzie…

Niestety, pierwsze efekty tej „napierdalanki” i jej „rozpierduchy” już są. Niekwestionowanym faktem i wielkim zaskoczeniem dla niektórych, była prawdopodobna zdrada i ucieczka na początku tego roku chor. Stefana Zielonki – szyfranta wywiadu wojskowego. Jest to dotkliwa i niezwykle bolesna dla polskich służb strata, której odrobić się nie da być może przez najbliższych kilkanaście lat a możliwe, że i dłużej. Szyfrant, to człowiek znający prawie wszystkie tajemnice wywiadu, zarazem dyplomatycznego tj. szpiegów-dyplomatów tzw. legalów vel legalsów, jak i często nielegalów, których tożsamość często znają pracownicy na placówkach. Mogący zidentyfikować (w oparciu o dodatkowe źródła informacji, którymi z pewnością dysponuje wywiad wroga), tożsamość naszych agentów penetrujących jego instytucje a przy tym wszystkim, jest to osoba zajmująca dość niską pozycję w hierarchii Służb i w zasadzie, bez szans na jakikolwiek awans.

W PRL korpus chorążych w służbach specjalnych, był korpusem specjalistów. Inżynier, technik, specjalista w danej dziedzinie, nie zostawał od razu oficerem a chorążym właśnie. Miał jednak otwartą drogę awansu na stopień oficerski i częstokroć awansował, co się jednak zmieniło w III RP a zwłaszcza z chwilą wcielenia żołnierzy korpusu chorążych, do korpusu podoficerskiego. Wracając jednak do domniemanej zdrady i wyrażając się wprost i zarazem kolokwialnie, ale zupełnie adekwatnie; nasz kontrwywiad zajęty niewiadomo czym (w zasadzie możemy się domyślać) „POPiSowo dał d… w TV”! Takiego show chyba żadna publika i nigdzie na świecie, nie miała wątpliwej przyjemności oglądać. Ewidentnie widać było, że kierownictwo Służb nagle zdało sobie sprawę z krzywdy, jaką wyrządziło swemu funkcjonariuszowi. Licząc po cichu, że nie jest to zdrada a jedynie niesubordynacja (cokolwiek to znaczy), dawała mu znać poprzez dramatyczne apele w środkach masowego przekazu o treści: „wróć proszę, przepraszamy, będzie dobrze, tylko wróć, wybaczymy ci i nic ci się nie stanie, etc.” – tak to mniej więcej brzmiało dla umiejącego słuchać widza. Dla chorążego (i naszych Służb Specjalnej Troski), było już jednak niestety za późno...

Jeśli Stefan Zielonka naprawdę zdradził a na co wskazują wszystkie poszlaki, przyczyny upatrywałbym w tym, jak kierownictwo Służb i III RP potraktowały jego i wielu mu podobnych i nie chodzi mi tu nawet o to, jak postąpiono ze specżołnierzami w okresie od 2006 r. (likwidacja WSI) do chwili jego ucieczki. Z tego powodu tj. likwidacji, tym największym, jak gen. Dukaczewski, nawet włos przez to nie posiwiał, (chociaż może się mylę – posiwiał od tego do reszty! Od tego, że Jarosław Kaczyński nasłał nań tandem egzotyczny Macierewicz-Fotyga. Pani minister SZ prawdopodobnie nawet nie była świadoma roli, jaką spełniła! No cóż, Jarosław to jednak filut o poczuciu humoru, które trudno przecenić...), nie mniej jednak ci najmniejsi, jak wzmiankowany chorąży, się nie liczyli. Owszem, to, jakie porządki wtedy zapanowały zapewne przelało czarę goryczy, ale Stefan zdradził, kiedy Macierewicza zastąpiła już „nowa fala” – po odejściu PiS. Czarę zapełniano systematycznie przez ostatnie 15 lat a robiono to w stosunku do wszystkich spoza klanów. Nota bene Zielonka chyba nawet wżenił się w jeden z nich, ale rozstał się potem z żoną a wiadomo, że „zięć to nie rodzina” i po rozwodzie nawet fakt, że spłodził córkę, niewiele znaczył. To wszystko, tj. problemy rodzinne, podejście nowego zarządu do lojalnego funkcjonariusza, etc. musiało się tak skończyć. Był to po prostu owoc lat zaniedbań i skrajnego nieprofesjonalizmu, na którym nic dziwnego, że skorzystały służby konkurencji. A najprawdopodobniej, (wbrew doniesieniem prasowym), wcale nie były to jakieś odległe Chiny czy nawet Rosja a państwo „o wiele nam bliższe”. Sąsiad, który np. już kilka lat temu wywołało „małą aferę werbunkową”.

Dla przypomnienia tym wszystkim, którzy nie pamiętają wzmiankowanych wydarzeń; przed naszym przystąpieniem do NATO zwerbowano nam oficera BOR. Do mediów, w ramach tzw. gry wywiadów (albo, co też jest możliwe, że to jedna z policji politycznych pokazywała „ptaszka” tej drugiej), wyciekł nie tak dawno temu film zrobiony przezeń w monitorowanych pomieszczeniach Rady Ministrów. I czy był to tylko, jak chciał to widzieć poseł Zemke, jednorazowy akt wiarołomstwa naszego sojusznika, dokonany jeszcze przed tym, jak nasze państwa tak silnie się polubiły, czy może jest to pewne constans we wzajemnych asymetrycznych relacjach, pozostaje misterium… W każdym razie to tajemnicze państwo od wieków ma swoje żywotne interesy w naszej części europy. Szereg geopolitycznych napięć nie raz już owocował wojną miedzy naszymi bratnimi narodami i obecnie wcale nie rzadziej jak kiedyś, to państwo intensyfikuje swoje działania zmierzające do penetracji struktur naszego państwa. Nie wnikając w szczegóły i nie przytaczając zbędnych dla potrzeb tego artykułu faktów (czy też jedynie plotek i domniemań), dość wymownym będzie przypomnieć, że rzecznik obecnego Rządu RP, były członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych i rzekomy lub faktyczny autorytet PO w tej dziedzinie, mieszka w pałacyku należącym do obywatela tego tajemniczego państwa, nota bene, co jeszcze ciekawsze; za co podobno nie płaci a przynajmniej dotychczas nie płacił ani grosza! Tak pisał na ten temat „Super Express”, ale też, czym się tu „ekscytować”?, Kiedy cała formacja polityczna, której Rządu rzecznikiem jest ów sympatyczny Pan (nie ukrywajmy, wzbudza on sympatię, nawet autora niniejszego artykułu!), otrzymywała dotacje od fundacji politycznych, w strukturze finansowania których, zupełnie przypadkowo, głównym darczyńcom jest to wyjątkowo proeuropejskie państwo?!

Czy może zatem dziwić ta (nie jedyna bynajmniej od 1989 r.), zdrada wojskowego specjalisty, dysponenta największych tajemnic wywiadu, któremu służby zamknęły drogę awansu i kariery, któremu nie pomogły w rozwiązaniu jego problemów osobistych i finansowych? Któż z nas, traktowany tak samo, per noga, po latach lojalnej służby, nie zamieniłby upokorzeń, no może nie na pałac i nie na dotacje, ale przynajmniej na dom np. w słonecznej Chorwacji? A trzeba nadmienić, że Stefan Zielonka uwielbiał Bałkany, dlatego też pozwalam sobie spekulować, że tam właśnie wypoczywa po przejściu stosownych operacji i uwolnieniu się od bagażu zbędnej wiedzy. Pomyślcie tylko; lazurowy Adriatyk, młoda kochanka, dostatek gotówki i ochrona służb państwa, którego byt i wskrzeszenie, zawdzięcza „przedwczesnemu uznaniu” na arenie międzynarodowej, dokonanemu właśnie przez owo tajemnicze państwo. Oczywiście, spekuluję, - jakże by inaczej, ale po pierwsze, nikt tak bardzo, poza, (co wyda się przeciętnemu czytelnikowi śmieszne, ale zyska zrozumienie politologa i geostratega), Francją lub właśnie Niemcami, nie byłby tak zainteresowany poznaniem tajemnic naszego wywiadu (Izrael, Rosja, czy Wielka Brytania też są na tej liście, ale na dalszej pozycji a stawkę zamyka USA, dla których Zielonka byłby zupełnie zbędny, gdyż jego wiedza w żaden sposób nie byłaby komplementarna wobec tej, którą i tak już posiedli) jak właśnie one są i jeśli zdradził na rzecz Niemiec, to BND mogła go umieścić albo w Ameryce Łacińskiej, albo, paradoksalnie, w Chorwacji – na jego ukochanych Bałkanach.

Wracając jednak do pytania: czy może nas dziwić zdrada (na to wskazują dowody) chor. Zielonki? Zastanówmy się, dlaczego miał chodzić od ściany do ściany, wkurwiać się na żonę i jej rodzinę, wkurwiać się na przełożonych, mierzyć się sam na sam ze swoimi problemami, patrząc, jak wcale nie lepsi (przypomnijcie sobie, co pisałem w pierwszym rozdziale o pochodzeniu mafii paliwowej w Polsce), jak taki np. rzecznik Rządu państwa, któremu wiernie służył, mieszka bezczelnie i bezkarnie w pałacyku opłacanym przez… ach to prawo o pomówieniu! …przez obywatela tego sympatycznego państwa, które przejęło archiwa zagraniczne STASI i wykorzystuje z powodzeniem ich agenturę w Polsce? On wcale nie był głupszy od posła Grasia i jego dobroczyńcy, czy całego KLD i ich donatora, Fundacji Naumana, czy też Adenaura a skoro już do tego doszedł, to skoro powiedział A, co stanęło mu na drodze, aby powiedzieć B? Patriotyzm? Ojczyznę kochać trzeba i szanować, ale trudno to robić w pojedynkę i to nawet wbrew swoim przełożonym. Nie twierdzę, że ja lub każdy inny na jego miejscu powinien zrobić podobnie. Piszę jedynie, że tak jak można zrozumieć zupaki przelewające paliwo, jak można zrozumieć trepów i cywilbandę z prowincji i ich zazdrosne spojrzenia na „walutowe elity PRL”, tak można z czystym sumieniem zrozumieć i zarazem potępić zdradę chorążego Zielonki… Można nawet zrozumieć KLD i jej liderów i żeby tylko ich, ale niestety, nie są oni odosobnionym przypadkiem a czego wyjaśnienie wymagałoby w zasadzie napisania odrębnej pracy o rozmiarach bagatela dwa razy większych, jak niniejsza... W każdym razie istnieją okoliczności, dla których można przyjąć hipotezę, że z braku innych możliwości, postępowanie liderów politycznych zw. z tzw. „grą na Niemcy”, odbywa się w interesie naszego państwa. Nie jest to jednak ani zdrowa ani symetryczna relacja a pozbawiona alternatywy, może i musi skutkować niezdrowym uzależnieniem.


O pochodzeniu Służb

Przede wszystkim należy podkreślić, że pojęcie „służb specjalnych”, (pomimo, że nieustannie toczy się debata na ich temat w mediach), nie jest zagadnieniem znanym i należycie zdefiniowanym przeciętnemu czytelnikowi. Rozmaici redaktorzy i publicyści piszący mniej lub bardziej namiętne artykuły na ich temat, nie wyjaśniają zagadnienia i przeciętny czytelnik ich artykułów, nawet nie rozróżnia „sił specjalnych”, od „służb specjalnych”. Ma to poniekąd (identyfikowanie jednych z drugimi) swoje historyczne uzasadnienie, ale obecnie; te pierwsze, to jednostki operacyjne wojska służące do prowadzenia dywersji i działań na tyłach wroga. Historycznymi i współczesnymi przykładami sił specjalnych były lub są m. in.: brytyjskie SAS, polscy Cichociemni, amerykańskie SEAL, czy rosyjsko-radziecki Specnaz. Siły specjalne mogą, acz nie muszą być zintegrowane z wojskowymi służbami specjalnymi. Specnaz np. jest częścią GRU – rosyjskiego „Głównego Zarządu Wywiadu”, tj. wojskowych służb specjalnych (wywiadu, kontrwywiadu i policji politycznej w armii), ale amerykański SEAL już nie. Komando Foki podlega Zarządowi Operacji Specjalnych, tj. US SOCOM, który dopiero współpracuje m. in. z CIA, DIA, NSA, czy innymi agencjami prowadzącymi operacje specjalne poza granicami USA i, (jeśli odbywa się to w czasie pokoju, wtedy nielegalnie) w kraju, a wymagającymi wsparcia ogniowego komandosów.

We współczesnej Polsce znanymi publicznie siłami specjalnymi są; FORMOZA – komandosi Marynarki Wojennej RP, GROM – uniwersalna jednostka WP, oraz tzw. „Czerwone berety” – siły powietrzno desantowe armii, obecnie zgrupowane i stacjonujące w sile pułku. W czasach WSW/WSI pomimo braku bezpośredniej zależności służbowej pomiędzy funkcjonariuszami służb specjalnych a sił specjalnych, istniało płynne przenikanie się struktur (podobnie, jak między ABW a CBŚ w ramach MSW). Żołnierze wojskowych służb mogli pełnić nominalnie i realnie dowolną funkcję w dowolnej jednostce lub sztabie a przy okazji, wypełniać powierzone im funkcje w ramach służby. Obecnie jest to niemożliwe. Wojskowe; wywiad (SWW) i kontrwywiad (SKW), są na czas pokoju oddzielone (wedle prawa przynajmniej) od struktur dowódczych i polowych armii i tym samym, niemożliwym jest obsadzanie na podwójnym etacie (konspirowanie), pracowników specsłużb w strukturach Wojska Polskiego. Zanikła w ten sposób, (lub została drastycznie ograniczona), możliwość realizacji zadań policji politycznej wobec żołnierzy, przez struktury wojskowych służb specjalnych Rzeczypospolitej Polskiej. Ponadto, umniejszone zostały inne ważne funkcje służb wojskowych a o czym szerzej wzmiankuję poniżej. Siły specjalne RP zostały oddzielone od struktur liniowych i przyjęto w 2007 r. model amerykański (vide SOCOM).

Definicję Służb Specjalnych należy rozpocząć od wyjaśnienia pojęć. „Służba”, wedle słownika j. polskiego oraz encyklopedii PWN, to „praca na rzecz wspólnoty wykonywana z poświęceniem”. To „instytucja użyteczności publicznej lub wojsko”. To także „pracownicy tych instytucji jak i praca przezeń wykonywana”. Rzeczownik „służba” pochodzi od czasownika „służyć” (w domyśle), komuś. Kiedyś, mianem „służby” określano „wykonywanie prac służącego w czyimś domu, gospodarstwie, itp. za wynagrodzeniem”, a także, „osoby wykonujące takie prace” – tyle na ten temat mówi PWN. A zatem, dzisiaj mianem „służby” przyjęło się określać przeróżne instytucje publiczne, ich pracę oraz prace zatrudnionych w nich ludzi. Praca ta ma „służyć” społeczeństwu, - państwu i jego suwerenowi, tj. wedle Konstytucji RP z 2 kwietnia 1997 r., Narodowi Polskiemu. Charakter prac określonych służb, może być różny. Służbę pełni się zarazem w ministerstwie, jak i w policji, wojsku, czy straży pożarnej. Służbą publiczną powinna być działalność polityczna posłów i senatorów. Wreszcie, niektóre zajęcia maja charakter „specjalny” – co to oznacza? Że zakres realizowanych celów w ramach powierzonych obowiązków, wykracza poza „normalne” ramy i normy (prawne) postępowania. Że cele, dla których zostały powołane owe instytucje, uzasadniają stosowanie sił i środków w wymiarze, który w innych okolicznościach i dla innych celów, nie byłby akceptowany przez suwerena. Jakie to cele?

W zamierzchłych czasach, suwerenami byli królowie oraz książęta panujący w swych państwach – dzierżący pełnię władzy nad ziemią i zamieszkującymi nią ludźmi. W tych odległych czasach zrodziły się pierwsze służby. Dla zobrazowania, stosowany dzisiaj na określenie wysokiego funkcjonariusza publicznego, (przede wszystkim członka rządu), wyraz „minister”, pochodzi z łaciny. Oznacza właśnie sługę. Pierwotnie tj. w średniowiecznej i nowożytnej Europie, minister był sługą swego władcy, który powierzył mu pełnienie ważnych obowiązków państwowych, czy tez dotyczących funkcjonowania dworu. Ponieważ suwerenem była jednostka i to ona powoływała i odwoływała podległych mu ministrów, monarcha pełnił tym samym funkcje nadzoru i kontroli ich pracy. W dawnych czasach sługa był rozliczany ze swych działań przed królem, - suwerenem w Państwie tj. osobą, której władza nie jest przez nic ograniczona (nawet przez jej własne decyzje). Dziś zaś odpowiada przed narodem, – który swe funkcje suwerena pełni nie bezpośrednio, a w drodze różnego rodzaju mechanizmów typu check and balance. Siłą rzeczy, nadzór nad sługą jest tym skuteczniejszy, im sprawniejsze są organa kontroli a te, w myśl powiedzenia „pańskie oko konia tuczy”, były sprawniejsze, kiedy, pełnię władzy sprawowała jednostka. W sytuacji, w której suwerenem jest podmiot zbiorowy, lub też jednostka nie jest w stanie objąć swym nadzorem wszystkich podległych mu urzędników, mechanizmy kontroli i nadzoru mają tendencję do stopniowej degeneracji a podległe im instytucje i osoby, do supremacji, tj. wyłączania się spod wpływu władzy.

W dawnych czasach, specyfika powierzanych zdań z reguły nie była cedowana z suwerena na podległych mu ludzi podług kryterium zadaniowości. Różni sekretarze stanu otrzymywali z reguły ten sam, szeroki zakres kompetencji, za to rozłożony na różne podmioty – czy to terytorialnie (jedni sekretarze sprawowali władzę w imieniu panującego na danym terytorium, drudzy na innym), czy też podług specyfiki podmiotu sprawowania władzy (np. odnośnie gminu, kupców, rzemieślników, szlachty, etc., służbę pełnili odrębni słudzy majestatu). Nierzadko kompetencje i zasięg oddziaływania poszczególnych ministrów się ze sobą krzyżowały i na tym tle dochodziło do nieporozumień oraz walki; o wpływy u monarchy, o władzę w terenie oraz, o uniezależnienie się od kontroli i wpływu panującego, na podejmowane przez jego „wierne sługi” decyzji. W zw. z tym, już w czasach antycznych okazało się, że niektóre zajęcia wymagają szczególnej atencji panującego. Kwestie te i nadzór nad nimi powierzał „specjalnie” wyodrębnionym instytucjom, które tworzyły się na bazie funkcji, powierzonych przez władcę najbardziej zaufanym ludziom. Za idealny przykład służyć może instytucja „Oczu i Uszu Króla” powołana do życia w Antycznej Persji.

W dobie podboju Azji Mniejszej oraz perskich wypraw na Grecję i jej kolonie, tj. już w VII, VI i V w p.n.e., panował w państwie Dariusza i Kserksesa system władzy oparty na zależności wasalnej. Władzę w poszczególnych prowincjach państwa sprawowali satrapowie – urzędnicy o niemalże nieograniczonej kompetencji, których zakres obejmował wszystkie dziedziny, od administracji, poprzez wojsko a nawet na podatkach skończywszy. Siłą rzeczy, aby uniknąć tendencji odśrodkowych w tym olbrzymim państwie, panujący ponad nimi wszystkimi perski Król Królów, (bo taki tyt. nosił wówczas tamtejszy monarcha), powołał do życia tajną policję. Jej funkcjonariusze mieli za zadanie szpiegować satrapów i śledzić ich poczynania a wszelkie występki mogące zagrozić panującemu, raportować. Na podstawie doniesień i sprawozdań funkcjonariuszy, podejmowano „decyzje polityczne” tzn. zw. z władzą i jej sprawowaniem. Polityka, w myśl klasycznych i najbardziej pierwotnych koncepcji, to sztuka, (czy też, nauka poświęcona sztuce): zdobycia, sprawowania i utrzymania władzy. A zatem, policja polityczna ma za zadanie zapewnić władzom państwowym, że ustrój powołany przez suwerena jak i sam suweren, nie ulegną zmianie/zastąpieniu przez podmioty poddane kontroli policji politycznej, Podejmowane w oparciu o raporty „Oczu i Uszu” decyzje, dotyczyły życia i śmierci satrapów, ich rodzin i najbliższych znajomych. Dziś już niewiele wiemy nt. sukcesów i porażek tej instytucji, ale z zachowanych przekazów historycznych wynika, że budziła ona szacunek i strach wśród urzędników a zatem, zapewne, spełniała swoje funkcje. Inaczej byśmy o niej nie wiedzieli. No chyba, że byłaby tak nieudolna, że któryś z ówczesnych kronikarzy zechciałby ją wyśmiać – a tak się nie stało.

Perscy władcy wcale nie byli innowacyjni tworząc struktury tajnej policji. Ówczesna historia regionu, a zatem sięgająca dwóch (i więcej) tysiącleci wstecz od pow. opisanych wydarzeń, obfita jest w niezliczone przypadki powoływania i utrzymywania policji politycznej, czy tez szerzej, służb specjalnych. Odkrycie pisma klinowego oraz zapisanych nim glinianych tabliczek oraz równolegle, egipskich piktogramów, dało ciekawy obraz tamtych czasów. Otóż począwszy od państwa Sumerów, których uważa się za praojców cywilizacji ludzkiej, a następnie w Babilonie, Egipcie, Asyrii i innych państwach/cywilizacjach, powstały wraz z rozwojem państw i stosunków wzajemnych między nimi (handel + wojny), pierwsze Służby Specjalne. Choć wtedy nie były one tym mianem określane a i często nie przybierały postaci zinstytucjonalizowanej, to jednak wyodrębniły się one na bazie delegowanych na różne jednostki i grupy osób, kompetencji i zadań, podług trzech podstawowych funkcji, jakie również dzisiaj spełniają współczesne SpecSłużby. Są to kolejno: wywiad, kontrwywiad oraz policja polityczna (służba bezpieczeństwa państwa). Niekiedy te dwie ostatnie funkcje są ze sobą zintegrowane i służby dzielimy wtedy na zagraniczne – działające poza granicami, i wewnętrzne – działające wewnątrz kraju.

W czasach starożytnych państwa toczyły nieustanne spory o ziemię pod uprawę, oraz ludzi, którzy mogliby na niej pracować. W chwilach wolnych od wojen sąsiedzi handlowali między sobą wymieniając towary. Osobami najbardziej mobilnymi, przemieszczającymi się wraz z karawanami lub statkami pomiędzy poszczególnymi państwami, byli kupcy. Siłą rzeczy, to właśnie oni gromadzili najwięcej informacji nt. sytuacji w państwach, do których zawędrowali. Informacje te były cenne i za ich przekazanie władcom ziem, które odwiedzili, częstokroć byli wynagradzani – niekiedy wprost, tj. pieniężnie lub towarami, kiedy indziej otrzymując koncesje i inne ułatwienia w prowadzeniu swoich interesów. Kupcy i podróżnicy (wtedy to były pojęcia zamienne – synonimy), w czasach antycznych stanowili podstawowe źródło wiedzy o świecie i nierzadko, trudno było odróżnić funkcję kupca, od funkcji szpiega. Wielu wręcz było rekrutowanych wprost do przeprowadzenia odpowiedniej misji – monarcha państwa płacił kupcom za handel z ziemiami i państwami, które go interesowały. Za wiadomości z terenów, z których spodziewał się ataku, lub które sam chciał podbić. Zapisane pismem klinowym tabliczki z antycznych miast Mezopotamii, ujawniają tajemnice ówczesnej dyplomacji. Historycy ze zdumieniem odkryli, że już w tamtym czasie państwa prowadziły obok handlu, ożywioną dyplomację i w praktyce, szpiegowały się nawzajem metodami, które i dziś stosuje wywiad.

A skoro już ktoś kogoś szpieguje, tzn., że sam też może być szpiegowany. Aby temu zapobiec, należało wdrożyć metody, które dziś są domeną kontrwywiadu. Podstawowym zadaniem tej służby, jest osłona, tj. utrzymywanie w tajemnicy działań istotnych z punktu widzenia interesów państwa przed oczami ciekawskich, (w tym przede wszystkim, szpiegów). Kontrwywiad musi ich wykryć. W starożytności ograniczało się to do kontroli i nadzoru ludności napływowej a zwłaszcza cudzoziemskich kupców (nadzór nad nimi powierzano odpowiednim urzędnikom, którzy przede wszystkim odpowiedzialni byli za ściąganie zeń danin publicznych). Wykrytego szpiega, wbrew pozorom, wcale się nie aresztuje ani nie zabija. Wręcz przeciwnie, władcy starożytnych państw nie chcieli psuć sobie opinii, jako barbarzyńcy, z którymi nikt nie chce handlować. Miast zabijać cudzoziemskich kupców (kupcy z jego ziemi też mogli zostać zabici w odwecie) i mając na uwadze korzyści, jakie niesie handel (oraz swoboda działań szpiegowskich), władcy dążyli do kilku rzeczy równolegle: po pierwsze pozyskania wiedzy, jaką dysponował cudzoziemski kupiec, po drugie, dezinformowali go rozsiewając plotki, które były zgodne z intencja władcy (to, co chciał, aby myśleli o nim władcy ościenni, – ale także jego poddani), i po trzecie, podkupując cudzoziemskich kupców, aby pracowali dla niego, a nie jego „konkurencji”.

Wszystkie te zadania kontrwywiadowcze, tj. odsłona, wykrycie obcej agentury, dezinformacja, werbunek, wreszcie, (kiedy nie można inaczej), eliminacja zagrożenia, były i nadal stanowią podstawowy cel istnienia organów odpowiedzialnych za ochronę państwa przed zagrożeniami zewnętrznymi (penetracją i infiltracją obcych służb). Organa te stanowią „tarczę” państwa, której podstawowym zadaniem jest odeprzeć atak sztyletu konkurenta. Mieczem (oraz zbroją) jest i zawsze była armia, sztyletem zaś wywiad. To on ma za zadanie dowiedzieć się o nas jak najwięcej (zaś nasz; o potencjalnym wrogu). Wykraść sekrety funkcjonowania instytucji, takich jak dwór (ośrodek władzy królewskiej – dziś jest nim rząd i podległe mu ministerstwa a także prezydent i inne ważne instytucje), poznać nastroje w armii (dziś także policji i innych służb mundurowych), znaleźć kogoś, kto zechce zdradzić i „wbić sztylet w plecy”. Miecz, jako narzędzie zagłady, bywa nieporęczny a jego użycie zwraca uwagę postronnych. Walczy się nim w polu – podczas kosztownych bitew. Sztylet, to dla odmiany narzędzie skrytobójcze, którym operują rzezimieszkowie i najęci mordercy. Jego użycie jest przede wszystkim ciche i skuteczne. No i o wiele tańsze od wyprawy wojennej! Trudno wykryć rękę, która trzymała sztylet a jeszcze trudniej, która zleciła jego użycie, - podczas gdy z góry wiadomo, czyja armia i kogo atakuje (werble, chorągwie i te sprawy…).

Wywiad, jako sztylet, ma także za zadanie poznać i zmodyfikować opinię poddanych konkurenta o ich władcy. W świecie przedindustrialnym rolę języczka uwagi spełniał targ. Bazar to po dziś dzień miejsce wyjątkowe. Miejsce spotkań ludności: wymiany nie tylko towarów, ale przede wszystkim, miejsce interakcji społecznych. Tradycyjnie, arabski kupiec z klientem po to się targuje, by go poznać i nawiązać nową znajomość. Cel handlowy, choć istotny, jest dla niego wtórny wobec możliwości poznania człowieka. Przerysowany spór o cenę i skłonność do targowania się jest zatem jedynie pretekstem do wyzwolenia emocji i wywiedzenia się, jaki jest nasz adwersarz, (czy jest ciekawy, czy może lepiej go unikać) i przede wszystkim stanowi okazją do zawarcia nowej znajomości z kupującym. A jeśli już kupiec z nabywcą się znają, jest pretekstem do przedłużenia tej chwili: do porozmawiania i wymiany poglądów na różne tematy począwszy od przysłowiowej „d… Fatimy” a skończywszy na polityce. Jest to (tj. plotkowanie), wbrew pozorom, bardzo ważna funkcja społeczna, która w średniowiecznej Persji przybrała wręcz postać nadal żywego w dzisiejszym Iranie powiedzenia, że: „tam, gdzie meczet i targ są ze sobą zgodne, tam i szach (król/cesarz) ulec musi”. To powiedzenie przytacza konkretnie Wojciech Giełżyński w swojej na prawdę godnej polecenia książce: „Szatan wraca do Iranu”. Pozycja ta, choć sprzed kilku lat, jest obowiązkowa dla każdego, kto choć trochę chce się zorientować w systemie władzy państw islamskich a w szczególności, w specyfice irańskiej polityki. Kontynuując, bazar po dziś dzień jest przedmiotem szczególnej uwagi służb specjalnych – jest opiniotwórczym forum, tubą arabskiej ulicy a ta potrafi być bezlitosna nawet dla królów! Rolę targu w świecie uprzemysłowionym spełnia zaś prasa, radio, TV a także od niedawna Internet.

Funkcja „policji politycznej”, czy też „tajnej policji” jako „służby specjalnej”, została już przeze mnie opisana na przykładzie „oczu i uszu królewskich”. Odniesienie nie wprost do jej podstawowej funkcji zostało też zawarte pow., we fragmencie dotyczącym tarczy i sztyletu. Napisałem również, że funkcja kontrwywiadowcza i tajnej policji są częstokroć ze sobą zintegrowane. Ma to np. miejsce w Polsce, gdzie Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego odpowiada za niwelowanie zagrożeń kontrwywiadowczych ze strony państw obcych (są nimi, wbrew pozorom, wszystkie państwa, w tym te sojusznicze), a także spełnia funkcje specjalne wobec przestępstw i grup przestępców, których działalność zagraża żywotnym interesom Rzeczypospolitej. Jednym z tych zagrożeń, jest korupcja. Zwalczanie tej ostatniej powierzono kilka lat temu w Polsce Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu, przez co zdublowano kompetencje z ABW i umniejszono tym samym jej rolę, jako policji politycznej. Nie widzę w tym jednak nic złego. Konkurencja pomiędzy służbami w normalnym ustroju, to jeden z mechanizmów weryfikacji informacji i kontroli nad nimi. Dlatego współcześnie, poza pow. zaprezentowanym podziałem, istnieje przede wszystkim podział na służby cywilne i wojskowe a o którym też już „trochę” napisałem. Niezależnie od siebie prowadzą one wywiad, kontrwywiad jak i wobec (teoretycznie) różnych podmiotów, spełniają funkcję tajnej policji. Nie zawsze jednak tak było…

Monarchia we wczesnym stadium formowania, nie posiadała ściśle określonych struktur. Aparat państwa nie był wówczas podzielony podług specyfiki zadań. Znany dziś trójpodział władz na wykonawczą, sądowniczą i legislacyjną, choć wydaje się oczywisty i odwieczny, jest dopiero nowożytnym wynalazkiem, który ziścił się niedługo po tym, jak został wymyślony tj. pod koniec XVIII w n.e. W Ameryce „Ojcowie Założyciele” USA postanowili jako pierwsi zrealizować koncepcje francuskiego myśliciela oświeceniowego, Monteskiusza i stworzyli pierwszą konstytucję w dziejach (1787 r.), oraz wprowadzili do niej mechanizmy check and balance tj. samoograniczenia się władzy a co miało za zadanie zapobiec dyktaturze i despocji jednostki. Przedtem władza nie miała charakteru rozproszonego. W poprzedzającej te wydarzenia całej historii ludzkości, urzędnicy królewscy, (ale i republikańscy) spełniali rolę im przepisaną, która obejmowała zakresem działań zarazem funkcje prawodawcze, sądownicze, jak i czysto wykonawcze. Mało tego, nie istniało wtedy pojęcie świeckości państwa – religia była kwestią publiczną. Sprawowanie kultu należało do fundamentalnych obowiązków władcy, ale także antyczne republiki przykładały szczególną wagę do religii. Kapłani pełnili najwyższe urzędy i nie rzadko monarcha (czy był to faraon, czy inny tytuł nosił – niezależnie od epoki i wiodącej religii), zależał od nich. Jedyną siłą i przeciwwagą dla emancypującej się kasty kapłanów, stanowić mogła armia. Król, który miał silną armię i odnosił sukcesy w boju, umacniał swoją pozycję wobec bogów, ich kapłanów i ludzi.

Świetnym przykładem obrazującym rolę wojska w procesie umacniania władzy królewskiej, jest historia rządów Ramzesa II. Starożytny Egipt w XV w p.n.e. był imperium, które oddziaływało na cały bliski wschód, jednakże już w XIV w p.n.e. doszło do załamania strategicznej pozycji państwa na skutek kilku czynników. Z przyczyn zewnętrznych należy wymienić przede wszystkim wzrost znaczenia i siły imperium hetyckiego (ale także Asyrii i Babilonii), czy tendencje secesjonistyczne niedawno podbitego Kuszu, Syrii, etc. Jak dobrze wiemy z lektury Clausewitza, „państwo jest tym silniejsze im słabszych ma sąsiadów”, dlatego Egipt zaczął tracić na znaczeniu przede wszystkim wraz z rozrostem imperium, którego serce biło w Azji Mniejszej (Hetti – dzisiejsza Turcja), ale w XIV wieku te problemy jeszcze się nie unaoczniły tak bardzo i istotniejsze były intrygi wewnętrzne. Główne świątynie egipskie (oraz ich kapłani) były w zasadzie państwami w państwie. Były niezależne od faraona i stanowiły wobec niego alternatywne ośrodki władzy, które kreowały politykę wewnętrzną Egiptu oraz ingerowały w stosunki międzypaństwowe. Próbę reformy tego stanu rzeczy przeprowadził w XIV w. p.n.e. Amenchotep IV, znany bardziej pod imieniem, jakie przybrał, Echnaton. Wykoncypował on mianowicie, że ukróci władzę kapłanów i aby to uczynić posunął się do kroku radykalnego… ogłosił nową religię. Wymyślił nowy kult i nowego boga – Atona (boga tarczy słonecznej). Ale aby nie stał się on tylko jednym z wielu w panteonie egipskich bóstw i aby reforma przyniosła swój skutek – tj. ukróciła samowolę i rozpasanie kapłanów, wymyślił sobie Amenchotep IV, że Aton będzie jedynym bogiem a on jego głównym kapłanem – „Blaskiem (światłością) Atona”, czyli po staroegipsku, „Echnatonem”. W ten sposób, jako pierwszy w historii, wprowadził monoteizm, który w rękach Echnatona był zwykłym narzędziem, - instrumentem władzy, pod którego pretekstem chciał „popędzić” wewnątrzpaństwową konkurencjię w jej sprawowaniu. Niestety (?) nie przetrwał on próby czasu i zanikł wraz ze śmiercią faraona. Choć zamysł króla się powiódł!

Echnaton za swojego stosunkowo długiego panowania (blisko 20 lat – różni egiptologowie podają różne daty), zdołał zreformować państwo. Pozamykał świątynie starych bogów i pobudował nowe, - zaczął tworzyć alternatywny aparat urzędniczy oparty na kapłanach nowej religii i świeckich skrybach. W zw. z tym należy zadać pytanie, jak mu się to udało, skoro pozycja kapłanów była tak wielka a opór (zawsze nieświadomych walk na górze) wiernych, z pewnością nie mały? Zapewne nie obyło się bez użycia siły (wojska), w tym służb, które dziś określilibyśmy mianem tajnych. Niestety, nie zachowały się jednak żadne (przynajmniej mi znane z prac historycznych i powszechnie dostępnych publikacji) zapiski na ten temat i obawiam się też, że żadne się już nie odnajdą. Kiedy król zmarł, (tego, czy w sposób naturalny, czy też nie, również nie będziemy nigdy wiedzieć), do władzy powrócili kapłani starego porządku i ich, nawet jeszcze bardziej wzmocniony, ład. Na zasadzie wahadła; kiedy Echnaton swym radykalnym krokiem zepchnął ze sceny kapłanów, musieli oni z opasłych świątyń i pałaców zejść do podziemia. W poczuciu krzywdy kontynuowali kult wśród wiernych, czyniąc to w tajemnicy przed władzą (i jej emisariuszami) oraz w nadziei, że nic nie trwa wiecznie i że kiedyś „antychryst” (każda religia ma własnego) umrze. Siłą rzeczy, ci którzy przetrwali i ci, którzy tylko pozorowali wierność wobec faraona, kiedy ten zmarł, nie tylko powrócili do starych obyczajów, ale wręcz wzmocnili swoją pozycję, dążąc zarazem do maksymalnego osłabienia pozycji instytucji monarchy – tak, by następcy Echnatona nie byli w stanie „wykręcić im takiego numeru” po raz drugi. Kapłani uczynili to uzależniając od siebie, jako kasty rządzącej, prawie wszystkich kolejnych faraonów. Przy okazji, wymazując imię Echnatona z oficjalnych kronik (zapisów świątynnych i wewnątrzgrobowych). Zniszczenie wszelkich możliwych świadectw pisanych i materialnych o Echnatonie i jego niebezpiecznej (dla kapłanów) fanaberii (Aton), było jednak już nie możliwe;

Jako promotor sztuki (realizm) i światły człowiek (powiedzielibyśmy, filozof i zwolennik równouprawnienia – jego żona Nefretete była mu równa), Echnaton odmienił oblicze Egiptu. Dlatego też kapłani skorzystali z zalet prawdy, jaką w XX wieku odkrył na nowo i wyartykułował w „Roku 1984”, Jerzy Orwell; „kto włada (panuje) nad teraźniejszością, - włada nad przeszłością, kto włada nad przeszłością, - ten włada nad przyszłością”. Wspominanie o Amenchotepie IV, jako Echnatonie, zostało wypaczone. Niektórzy historycy i egiptolodzy, nie obeznani z materią politologiczną, dają wiarę zapiskom, że był on władcą nieudolnym, heretykiem i fanatykiem religijnym. Biorą za dobrą monetę świadectwa, jakoby przyrzekł on nie opuszczać swojej nowej stolicy, Achetaton, w której rzekomo oddawał się (tylko) czci promieni słonecznych, pozostawiając kraj na pastwę wrogów. Politolog, nie zaś egiptolog, czyli ktoś, kto wie, jak wygląda władza i jej sprawowanie, musi dostrzec, jak długo Echnaton panował i co osiągnął! Tego nie mógł zrobić głupiec – ktoś, kogo nagle natchnęła lunatyczna wizja. Kapłani, czego egiptolodzy nie kwestionują, stanowili (zbyt) silny ośrodek władzy, który dobrowolnie nie pozwoliłby na to, by pomiatał nimi w tak okrutny sposób jakiś szaleniec! Amenchotem IV nie mógł nim być – z oczywistych dla politologa względów! A osłabienie Egiptu na arenie międzynarodowej, choć było faktem, to przede wszystkim było efektem zaangażowania faraona w wojnę domową. Dawanie wiary we wszystkie świadectwa pisane, nawet a zwłaszcza przede wszystkim, przeciwników politycznych, prowadzi na ogół do wypaczeń, jak te związane z osobą Nerona – jednego z najlepszych Cezarów, jakiego miała dynastia Julijsko-Klaudyjska (a piszę to, patrząc z perspektywy zwykłego mieszkańca prowincji rzymskiej, dla którego był to okres prosperity i pokoju).

Na marginesie jeszcze, nim przeanalizujemy rolę armii w procesie zdobywania (odzyskiwania) oraz sprawowania władzy, to jeszcze a propos Echnatona, monoteizmu i Wielkich Władców Starożytnych Państw, wypada dodać, że 400 lat później po Echnatonie, król, obecnie małego, (ale wpływowego i militarnie potężnego) państwa a wówczas lokalnej potęgi roztaczającej swe wpływy od Eufratu po Półwysep Synaj i od Morza Śródziemnego po piaski pustyni i Morze Czerwone, zrobił podobną reformę. W tym czasie, tj. panowania Echantona w Egipcie, Żydzi wyznawali religię henoteistyczną tj. Jehowa był jedynie bogiem głównym w panteonie wielu bóstw religii judaistycznej. Dopiero reforma Salomona w X w p.n.e. zw. z powstaniem mitu o tzw. „studni babilońskiej” i uwięzieniu weń w hermetycznym naczyniu ok. 77 duchów nieczystych (które czczono wówczas na obszarze Izraela jako bóstwa), zapoczątkowało tam monoteizm i m. in., przy okazji legło u podstaw historii, jaką, opowiadali XVI w., nowożytni i anonimowi twórcy z Europy (prawdopodobnie, żydowscy kabaliści) a propos genezy powstania apokryfu rzekomego autorstwa Salomona, tj. księgi magii rytualnej zatyt. „Goecja” vel „Goetia”. W każdym razie reforma systemu władzy królewskiej (jej wzmocnienie), ostatecznie udała się Salomonowi i legła u podstaw mitologii, którą pośrednio i my dzisiaj wyznajemy jako chrześcijaństwo. Nie jest to jednak tematem niniejszej pracy, więc abstrahując od tego (jak i wyrzekając się polemiki nt. Nerona);

W XIII w. p.n.e. w Egipcie panowała już XIX dynastia. Jej pierwsi dwaj władcy, Ramzes I oraz Seti I, należeli do wyjątkowo osłabionych tj. uzależnionych przez kapłanów. Choć odnosili oni zwycięstwa militarne, rola państwa Egipskiego słabła. Kiedy Ramzes II wstąpił na tron, wszystkim wydawało się, że i on, podobnie jak jego dziad i ojciec, będzie uzależniony od „woli bogów”. (Ramzes I był generałem armii faraona i tylko dzięki akceptacji kapłanów, wyznaczenie jego osoby na następcę faraona przez poprzednika, Horemheba, było w ogóle możliwe). Nadciągające jednak zagrożenie zewnętrzne w postaci Hetytów, zmobilizowało młodego władcę do budowy armii a kapłanów zmusiło do odstąpienia od ścisłej kontroli poczynań Faraona. Na szali postawili oni bowiem, swój fizyczny byt i jakikolwiek wpływ na ośrodek władzy królewskiej, z przegraną i inkorporacją Egiptu w skład imperium Hetyckiego. Oznaczałoby to w praktyce utratę wszelkiej władzy i pozycja, dlatego było tzw. „większym złem” dla kapłanów, niźli wzrost znaczenia faraona. Młody król należycie wykorzystał okazję i pokonując wroga, odzyskał właściwą monarsze pozycję w strukturze władzy państwowej. Było to możliwe tylko dzięki sile jego armii i estymie, jaką się cieszył wśród żołnierzy. Mimo tego, nie odważył się na reformy w stylu Echnatona. Zadowolił się subordynacją kapłanów powszechnie uznanej w kraju religii i petryfikował system władzy swego państwa na następne stulecia. Dzięki jego światłości, Egipt uniknął podboju, a kapłani zajęli właściwe miejsce – tj. poczęli słuchać ziemskiego wcielenia swego boga-faraona, zamiast go pouczać.

Egipt odbudowany przez Ramzesa II przetrwał w zasadzie do czasu najazdu perskich Achmenidów i ostatecznie upadł za Aleksandra Wielkiego, kiedy to państwo nie było już w stanie wyłonić spośród swego społeczeństwa elit, godnych swoich dziadów. To wtedy Egipt uległ wpływom greckim we wszystkich przejawach życia społecznego, kulturalnego a nawet religijnego. Dynastia Ptolemeuszy zakończyła okres istnienia odrębnej państwowości egipskiej, kiedy to ostatnia królowa, powszechnie znana z legend o niej i Juliuszu Cezarze oraz Marku Antoniuszu, Kleopatra, uległa Rzymowi, ginąc w oblężeniu sił Oktawiana, zwanego później „Boskim” tj. Augustem. Nota bene, Rzym również miał swoje służby specjalne… W zasadzie każdy władca państwa miał (i nadal musi mieć) wokół siebie, obok dworu tj. ośrodka władzy, przede wszystkim tzw. gwardię przyboczną – najbardziej zaufanych żołnierzy. Kiedyś rekrutowali się oni spośród doświadczonych w boju weteranów lub z rodzin arystokratycznych. To oni stanowili wówczas „siły specjalne” tamtejszych armii i to spośród nich rekrutowały się pierwsze „służby specjalne”. Bardzo dobrym przykładem, obrazującym, jak z armii wyłaniają się służby specjalne, jest paradoksalnie, (bo rozprawiamy o królach), przykład Republiki Rzymskiej a następnie wczesnego Pryncypatu.

W starożytnym Rzymie, choć jak nadmieniłem, był on republiką, unaoczniły się wszystkie mechanizmy i patologie służb specjalnych, z jakimi mamy do czynienia również obecnie. Dowodzi to przede wszystkim ich uniwersalności i być może, faktu, że nie da się ich uniknąć a zatem warto je prześledzić. W zasadzie można pominąć okres panowania pierwszych siedmiu królów oraz początki republiki i przejść od razu do II i I w p.n.e. To od reformy wojskowej Gajusza Mariusza, która wprowadzała armię zawodową w miejsce tej z poboru, można datować rozwój służb specjalnych w postaci, którą również obecnie przybrały. Tłem dla nich był rozwój i upadek Imperium Rzymskiego. Tak jak napisałem, pierwsze służby zrodziły się z łona armii. Ponieważ republiki nie mają jednolitej władzy królewskiej i zawsze występują stronnictwa walczących o władzę, także w Rzymie musiało tak być. Znane z historii wydarzenia, zmierzające do zamachu stanu i powstania I Triumwiratu a następnie kolejnego zamachu stanu, dokonanego już przez samego Cezara (i Marka Antoniusza) a następnie powstanie drugiego Triumwiratu po sławnej śmierci Cezara na schodach Senatu (vide „I ty Brutusie przeciwko mnie?”), doczekało się wielu legend i publikacji a nawet ekranizacji. Szczyty popularności bije ostatnio emitowany a wyprodukowany przez stację HBO, serial parahistoryczny, „Rzym”. Ukazuje on dość wiernie realia polityczne i społeczne tamtych czasów. Czyni to na tle przygód głównych bohaterów – postaci historycznych, oraz wymyślonych przez scenarzystów. Niestety, a propos odwzorowania realiów epoki, zabrakło w nim miejsca dla Tajnej Służby oraz Gwardii Pretorskiej.

Rzymska Tajna Służba była rekrutowana spośród zasłużonych weteranów Legionu. Legion rzymski dzielił się na trzy grupy żołnierzy (tj. piechurów, nie ekwitów), dobranych pod względem kryterium doświadczenia bojowego. Najmniej doświadczeni szli pierwsi, za nimi maszerowali bardziej doświadczeni a na samym końcu, jako trzeci w szyku bojowym stali weterani. To właśnie stąd się wywodzi powiedzenie; „sprawa doszła do triarii”. Kiedy pierwsze szeregi poległy, o losie bitew przesądzali najbardziej doświadczeni legioniści. To ich właśnie rekrutowano na żołnierzy Tajnej Służby i nimi wysługiwali się dowódcy legionów w sprawach szczególnej wagi na podbitych ziemiach. Rzymska administracja w prowincjach opierała się na instytucji byłych wysokich urzędników Republiki. Konsulowie, pretorzy etc., którzy zakończyli swój urząd, otrzymywali godność „pro” przed swym tytułem i w nagrodę za dobrą i oddana państwu służbę, nadawano im prowincje, w których mieli utrzymywać pokój i zapewniać daniny na rzecz Rzymu a z których to także oni się utrzymywali. Do dyspozycji mieli Legiony i ową Tajną Służbę. Do jej zadań należało przestrzeganie porządku i oddziaływanie na struktury władzy podbitych ziem, metodami i w sposób, którego Rzym nie mógł lub nie chciał manifestować Legionami – tj. właśnie w sposób tajny i skrytobójczy. Nadawany obecnie w TVP1 (a w wersji nieocenzurowanej przez TVP2) serial „Rzym”, przedstawia oto taką scenę: Główni bohaterowie Lucius Vorenus oraz Tytus Pullo otrzymują zadanie zabicia i splądrowania majątków najbogatszych i najbardziej wpływowych przeciwników II Triumwiratu. Zadanie wykonują przy pomocy rzezimieszków z kolegiów awentyńskich, czyli pra pra babek włoskiej mafii. W serialu jednak nikt tego nie powiedział wprost, że nie byli oni jakimiś tam bandytami a de facto funkcjonariuszami Tajnej Służby. Zasugerowano jedynie, że Lucius Vorenus podjął się tego zadania, przewodzenia włoskiej pramafii, na rozkaz swego przełożonego, generała legionów rzymskich, Marka Antoniusza. Należało nadmienić, że wtedy nie było to żadne novum a reguła postępowania.

Te metody i sposób działania/rekrutowania, był i jest (vide pan Vogel) właściwy dla służb specjalnych świata nie tylko antycznego. Tak to proszę państwa wyglądało i nadal wygląda. Posłużyłem się serialem a nie źródłem historycznym, tylko po to, aby łatwiej to państwu unaocznić (odwołać się do tego, co sami widzieliście w TV) i byście lepiej to zrozumieli. Jeśli powstanie trzeci sezon serialu Rzym, jego twórcy i scenarzyści być może przedstawią państwu elitarną formację Pretorian, która to z Gwardii Przybocznej Pretora, tj. urzędnika zastępującego Konsulów we władzy nad Miastem Rzymskim, (ergo Gwardia Pretorska była pierwotnie formą policji – dziś powiedzielibyśmy, że służbą cywilną) przeistoczyła się w Siły Specjalne a następnie w Służby Specjalne podległe bezpośrednio princepsowi tj. cezarowi/cesarzowi Rzymu (do czasu dominatu, cesarz był nominalnie tylko pierwszym senatorem republiki, tj. princepsem właśnie), aby wreszcie się wyemancypować i nawet samodzielnie obsadzać funkcję cezara. W szczytowym okresie rozwoju, pretorianie liczyli 9000 skoszarowanych w głównych miastach Italii, ciężkozbrojnych mężów. Służbę weń pełnili tylko (a w zasadzie przeważnie) mieszkańcy urodzeni w Italii i rodowici Rzymianie (mieszkańcy miasta). Ich pobory stanowiły trzykrotność legionowego żołdu a ich głównym zadaniem wcale nie była wojna z barbarzyńcami. Budziło to naturalną zawiść i zazdrość zwykłych żołnierzy. Oni musieli walczyć a pretorianie, z braku wroga (bo wszystkich potencjalnych sterroryzowali), sami zajęli się polityką. No cóż… w każdym razie, jeśli powstanie kiedyś trzeci sezon serialu „Rzym”, można się spodziewać, że będzie to pouczająca lekcja historii, która ma wiele analogii z obecną sytuacją w III Rzeczypospolitej Polskiej…


Historia nauczycielką życia

Podsumowując: służby cywilne, to te zintegrowane z aparatem polityczno-biurokratycznym państwa, czyli przede wszystkim MSW (obecnie zaś MSWiA a drzewiej, najróżniej nazywane Ministerstwa Policji) oraz MSZ (wywiad cywilny bywał onegdaj podporządkowany szefowi dyplomacji). Służby wojskowe to dla odmiany, pierwotnie instytucje podległe dowództwu armii. Modelowa różnica między tzw. „cywilbandą” a „trepami” zasadza się na podziale kompetencji, różnicy celów i formie działania. Oparciem dla służb wojskowych jest zintegrowanie struktur wywiadu i kontrwywiadu z wyjątkową jednostką organizacyjną, jaką jest armia. Wojsko to jedyna taka struktura w państwie, której członkowie są po pierwsze, hierarchicznie wobec siebie usytuowani, po drugie, zależności wobec nich oparte są na bezwarunkowej subordynacji, po trzecie, której członkostwo nierzadko jest przymusowe (tzw. pobór i wcielanie doń siłą) a jeśli nawet są ochotnikami i otrzymują za swoją służbę żołd, to i tak winni są (vide punkt drugi), po czwarte, niekwestionowane posłuszeństwo rozkazom swych przełożonych, nawet pod groźbą utraty życia, (choć III RP w przebłysku geniuszu jej polityków, podpisała konwencję, wedle której zrzekliśmy się prawa stosowania kary śmierci wobec kogokolwiek – nawet podczas konfliktów zbrojnych!). Po piąte, żołnierze pełnią służbę w sposób skoszarowany tj. bez stałego kontaktu z rodziną, czy nawet szerzej, są pozbawieni życia prywatnego. Jest to wszystko konieczne, gdyż siła armii, jako organizacji, płynie z siły struktur, które ją tworzą. Z jej hierarchiczności i absolutnej subordynacji rozkazom wydawanym przez wyżej osadzonych w strukturze jej członków i aby to osiągnąć konieczna jest izolacja oraz, po szóste, długotrwały, nieustanny trening (w posłuszeństwie przede wszystkim – tego właśnie uczy zapomniana dziś musztra). Dzięki temu wszystkiemu, w warunkach wojny armia działa sprawnie, „jak jeden mąż” odpierając atak agresora, czy też, (do tego przecież także ona służy), skutecznie dokonując inwazji na wroga.

Zatem, w warunkach pokoju (i tym bardziej wojny), bazy wojskowe, to miejsca szczególne. Kontrast między nimi a społeczeństwem, zwłaszcza tzw. „otwartym” tj. kierującym się zasadami „demokracji liberalnej”, jest olbrzymi. Ludzie poza jednostką wojskową mają swobodę działania (mogę robić, co im się żywnie podoba i chodzić gdzie chcą), czego w wojsku nie ma. Z samego charakteru baz wojskowych wynika, że są one niedostępne dla postronnych i tym samym, umożliwiają naturalną osłonę dla działań służb tajnych. Siła służb wojskowych bierze się głownie z ich zakamuflowania w ramach struktur armii, która sama w sobie już jest instytucją o charakterze zamkniętym, trudno infiltrowanym. Tym właśnie WSI różniło się od UOP (a później ABW/AW), że swoją siłę czerpało wprost z siły armii. To dawało im przewagę działania poza strukturami kontroli suwerena. Przykładem niech będzie WSW, które jako pierwsze dokonało emancypacji spośród polskich służb specjalnych (jeszcze w czasach PRL). W ramach tej struktury przygotowano i przeprowadzono udany zamach stanu, zwany potocznie „Stanem Wojennym”. Mało kto, zwłaszcza ze strony tzw. „opozycji demokratycznej” (włączając w to niestety historyków, którzy z racji silnych przeżyć nie umieją wznieść się ponad własną martyrologię), a propos wspominania tych wydarzeń, nadmienia, że internowano wówczas nie tylko członków NSZZ Solidarność, KORu i innych organizacji „podziemnych”, ale że przede wszystkim, gen. Jaruzelski internował całą wierchuszkę PZPR! I to oni byli władzą, którą obalił! Nie, jak chcieliby to widzieć w przypływie megalomanii ówcześni „styropianowi opozycjoniści”, Solidarność!

Twierdzenie takie musi wywoływać naturalny uśmiech u kogoś, kto nie myśli życzeniowo a analizuje fakty. W polityce liczy się to, „ile papież ma dywizji” (ew. pieniędzy), nie zaś, ilu wiernych zgromadził. Chrześcijanie zwyciężyli w Rzymie paląc świątynie pogan, nie zaś krzewiąc wiarę słowem, - bo kiedy tak czynili, stanowili „rozrywkę” dla Rzymian i „przekąskę” dla lwów. Dziś Kościół ma w Ameryce Łacińskiej tak wielu wiernych wcale nie dlatego, że misjonarze nieśli „prawdziwe słowo boże”, ale że konkwistadorzy mieli miecze, armaty i konie – to dlatego Indianie ulegli. Oni przecież też mieli swoich bogów i ich kapłanów a nawet królów i patriotów gotowych oddać życie za swoje przekonania i ojczyzny. I co się stało? Ci spośród nich, którzy tak myśleli, jak u nas „kombatanci Solidarności”, zginęli – a trzeba nadmienić, że Inkowie, Majowie, Aztekowie etc. mieli potężne miasta-twierdze oraz armie liczące wieleset tysięcy ludzi! A co miała tzw. „opozycja demokratyczna” w Polsce? Sztandary i hasła „Boże, my Twoje dywizje” – a to ci armia, doprawdy! Stalin by umarł – ze śmiechu! Indianie ulegli brutalnej sile i pokonała ich zaledwie garstka (liczebność oddziałów Corteza czy Pizarro nie przekraczała kilkuset ludzi), za to lepiej uzbrojonych awanturników i właśnie to był argument, który przeważył a nie liczebność tubylców czy ich duch do walki na swojej ziemi! Solidarność była jak ci Indianie – nawet przy wydatnej pomocy finansowej CIA i dużej liczebności jej członków (prawie 10mln!), i tak nie stanowiła realnego zagrożenia dla systemu władzy PRL. „Ciepłe słowa” Ryszarda Pipes’a tego nie zmienią: „Ruscy by weszli” – nie mogli inaczej. Dowodzi tego dobitnie przykład Węgier z roku 1956, czy Czechosłowacji z 1968 a nawet Gruzji z 2008. Nalegali na to bardzo silnie „sojusznicy” jak NRD (licząc na odzyskanie „ziem utraconych”). Amerykanie wtedy na pewno by nie wysłali ani jednej dywizji. Przyglądaliby się krwawej łaźni z radością i entuzjazmem, - nie mniejszym, jak ten a propos Afganistanu. W interesie USA było, aby ZSRR wykrwawił się, jak oni w Wietnamie, w serii wojenek na peryferiach swojego imperium. Ostatecznie to dzięki temu ZSRR zbankrutował. Ktoś, kto twierdzi inaczej, jest po prostu lunatykiem! Ew. kimś, kto legitymizuje swoją pozycję w ten sposób – tj. zależy mu na petryfikacji systemu opartego na legendzie Solidarności oraz Okrągłego Stołu. A właśnie…

Nominalnie, suwerenem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, był lud pracujący miast i wsi tj. zjednoczeni chłopi i robotnicy, ale, jak to często w demokracjach, zwłaszcza tych „ludowych”, bywa, nie do końca tak było… De facto, to partia rządziła a dopóki miała ona chociaż minimalne poparcie społeczne (a nadmieniam, że jedyny probierz, jaki możemy przyłożyć do społeczeństwa odnośnie nastrojów politycznych w nim panujących w tamtym okresie, pochodzi dopiero z 1991 r. – są to następne po Sejmie Kontraktowym wybory tj. pierwsze wolne, i ujawniły one, że na postkomunistów zagłosowało z własnej, nieprzymuszonej woli 13% wyborców! I był to drugi wynik po Unii Demokratycznej z 13,5% poparcia – dane PKW. Przed wprowadzeniem Stanu Wojennego, PZPR mogło popierać co najmniej dwa razy tyle ludzi i mając to poparcie), oraz poparcie w aparacie przymusu (policja, wojsko oraz służby specjalne), to nawet „bratnia pomoc” zza wschodu nie byłaby potrzebna, aby „komuniści” nie utracili władzy. Zwróćmy jednak uwagę na to, kim byli owi „komuniści” i kim był gen. Jaruzelski oraz jego junta. Niestety, przyjęło się utożsamiać jednych z drugimi a jest to, parząc obiektywnie, błąd. Zapis o kierowniczej roli partii w Konstytucji PRL, czynił faktycznym podmiotem sprawowania władzy, nie lud a elitę partii i tzw. nomenklaturę, przy czym dziś błędnie zalicza się do niej wysokich działaczy PZPR. Swoistą klasą polityczną, niczym szlachta w I Rzeczypospolitej, była elita biurokratyczna. Członkowie Komitetów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej różnych szczebli, od gminnego, poprzez wojewódzkie a na centralnym skończywszy, to była arystokracja i magnateria, która stanowiła margines uprzywilejowanych. Rzeczywistymi beneficjentami i rezerwą kadrową struktur, przesądzającą o sile państwa, byli prokuratorzy, sędziowie, dyrektorzy fabryk i kombinatów, adwokaci, dziennikarze, wreszcie milicjanci i SBecy. To oni i reprezentanci innych, nie wymienionych syndykatów, stanowili o tym, że PRL trwał. 

W zasadzie na tym polegał rzekomy „komunizm”, jaki wtedy panował. Z naukowego punktu widzenia był to zaledwie kulejący socjalizm: z własnością prywatną ziemi i możliwością prowadzenia rzemiosła oraz ograniczonego handlu. Marksizm, jako ideologię, kultywowali niczym religię – „opium mas”, jedynie nieliczni, gównie jej kapłani, którzy tak naprawdę weń nie wierzyli a wyznawali natomiast etatyzm i egoizm – dla dobra swojego, swoich dzieci i dalszej rodziny. To właśnie w tym tkwią korzenie dzisiejszych klanów. W socjalistycznym feudalizmie. Wtedy się one zrodziły i obsiadły wszystko, od bocznicy kolejowej w Pcimiu, poprzez Urząd Gminy w Ustrzykach, Prokuraturę Rejonową w Jaśle, Sąd Okręgowy w Poznaniu, po departamenty wszystkich ministerstw w Warszawie. Więc choć dla większości ludzi zabrzmi to jak absurd, ale to „najprawdziwsza prawda”: to właśnie gen. Wojciech Jaruzelski obalił w Polsce ów „komunizm” internując w Stanie Wojennym elitę PZPR oraz członków głównych organów statutowych/konstytucyjnych PRL, jak Rada Państwa oraz Rząd! Co więcej, zagroził wtedy i spacyfikował strukturę, której beneficjentem była owa „szlachta PRL”. Czy było to celowe czy mimowolne działanie, to już inna kwestia, ale trzeba to podkreślić, aby zrozumieć dzisiejszą scenę polityczną i jej rzeczywiste a nie nominalne podziały. Wśród najzacniejszych antykomunistów występują dziś m. in. zwolnieni w Stanie Wojennym prokuratorzy i sędziowie. Nadaje się im nawet krzyże i ordery w dowód uznania ich zasług, ale jakie one są? Przecież to oni byli beneficjentami systemu, jaki narzuciła w Polsce NKWD a jaki paradoksalnie zniósł, ale nie na długo, Jaruzelski. Stan Wojenny to był zamach na ten porządek, w którym oni i ich dzieci, mieli zapewniony dostatni byt! Cały ten czas, od obalenia „komunizmu” do końca PRL, trwała cicha wojna pomiędzy tzw. „betonem partyjnym” a obozem Jaruzelskiego i to właśnie „strona rządowa” „kruszyła (ten) beton”.

Bohaterami i prowodyrami tamtych wydarzeń (mniejsza o to, czy do końca świadomymi tego faktu, czy nie), była zaledwie garstka spiskowców, - najwyższych oficerów Wojskowych Służb Wewnętrznych oraz podporządkowanego mu Zarządu Wywiadu SB (po wprowadzeniu Sanu Wojennego dołączyli oni do drużyny), którzy już na rok przed tymi wydarzeniami, widząc nadciągające zagrożenie zewnętrzne, poczynili stosowne przygotowania. Ich efektem był 13 grudnia 1981 r. oraz pamiętne wystąpienie gen. Wojciecha Jaruzelskiego w TV. Uważam za prawdziwą, tezę, że uniknęliśmy wtedy interwencji wojsk układu warszawskiego. Patrząc tylko na mapę i abstrahując od nic nie wartych a podszytych politycznie hipotez „naukowców” i „dowodów” w postaci zarzekań (na pewno szczerych) Sowietów oraz „głodnych (i wewnętrznie ze sobą sprzecznych) kawałków” reprezentantów administracji amerykańskiej, jak cyt. pow. Ryszard Pipes, należy stwierdzić, że Polska miała kluczowe znaczenie dla istnienia sowieckiej dominacji w Europie Centralnej. Cała mocarstwowość II i III Rzeszy Niemieckiej, ZSRR etc. zasadzała się na wypełnieniu powstałej na początku XX w., ale realizowanej od setek lat, koncepcji geopolitycznej Heartlandu, wedle której, ten, kto panuje nad terytorium dzisiejszej Polski, ten zdobywa kontrolę nad Europą Centralną a ten, kto nad nią zapanuje, zapanuje na Eurazją i ten wreszcie będzie rządzić światem. Komplementarną (ale nie przeciwną, jak twierdzą niektórzy) wobec pow. jest teoria Rimlandu, tj. obrzeża światowej wyspy. Tę urzeczywistniały w historii Wielka Brytania oraz USA, dążąc do opanowania przyczółków w postaci baz morskich a w drugiej połowie XX wieku, także powietrznych, dla ich sił zbrojnych w kluczowych dla globalnego transportu, regionach. I tak, jak USA nie mogą pozwolić sobie, aby ktokolwiek na Pacyfiku opanował terytoria mogące służyć za bazy wojskowe i gotowe są każdego, kto wystąpi przeciwko ich dominacji tam, zbombardować bronią atomową (vide Hiroszima i Nagasaki), tak Rosjanie nie mogli pozwolić, aby Polska, będąca samym sercem Paktu, nie bez kozery zwanego „Warszawskim”, usytuowana w samym środku szlaków zaopatrzeniowych dla baz Armii Czerwonej w NRD, Czechosłowacji, czy na Węgrzech etc, by ten strategicznie usytuowany kraj, nagle „wywinął geopolitycznego kozła” i przeszedł na tę „drugą stronę mocy”. Każdy byle strateg, co choć pół godziny przegrał w Command and Conquer Red Alert na anachronicznym PCecie, wie to, czego „utytułowani pseudonaukowy z TV” już nie pojmują...

Wiedzieli to też spiskowcy, którzy mieli w pamięci, jak w Powstaniu Styczniowym, ale przede wszystkim Listopadowym, wywołanym zaledwie przez garstkę nieposkromionych i nieodpowiedzialnych młokosów, do boju poszła cała nasza armia, wykrwawiając i siebie i naród. Gdyby Ruscy weszli, to włączając w to nawet oficerów politycznych LWP, żołnierze przystąpiliby do obrony Ojczyzny przed Sowiecko-NRDowsko-Czechosłowacką inwazją. I jedno, czego dowodzi historia narodowych powstań od Insurekcji Kościuszkowskiej po Powstanie Warszawskie, i czego możemy być pewni, to tego, że nie byłby to rajd dla Sowietów, jak ten w 1968 a wojna o każdy kamień i każdą bramę. Tutaj ulice miast a i wiosek, spłynęłyby krwią i Ruscy dobrze o tym wiedzieli ale i nasi wojskowi wiedzieli, że po tej inwazji Polska nie otrząsnęłaby się jak dotknięci podobną, choć mniej krwawą od tej prognozowanej, łaźnią, Węgrzy 1956 roku. Jedyne, co mogli zrobić odpowiedzialni przywódcy, to uwiarygodnić się wobec hegemona, tj. ZSRR i zapewnić, że nie jest się jego wrogiem (niestety, nie można było inaczej a zarzuty, że się „lizało buty” Sowietom niech ci, co je miotają, pretensje mają do „naszych wiernych aliantów”, co to nas im już w Jałcie sprzedali), oraz spacyfikować robotników oszołomionych pseudonarodową propagandą exstalinowców, (popatrzcie moi drodzy, na życiorysy wybitnych reprezentantów KOR – prawie każdy zeń, to dotknięty „czystkami etnicznymi” Gomułki z 1956 lub 1968 roku, były stalinowiec, lub jego dziecko, które straciło wtedy „swój przydział przy garnuszku PRL” – taką właśnie mieliśmy „opozycję demokratyczną” i dzisiejsze, tfu, „elity społeczne”; ekonomiczne i polityczne), oraz podporządkować sobie Pełniących Obowiązki Polaka i ich potomstwo na urzędach, oraz niestety, faktycznych, choć stanowiących „beton” w łonie aparatu biurokratycznego PRL, Polaków, którym z różnych przyczyn, czy to z wygody, czy z wrodzonej indolencji czy też jeszcze z innych, mniej lub bardziej haniebnych powodów, odpowiadało nic nie robienie i swobodne czekanie na interwencję „bratnich narodów”. Na tym tle, gen. Jaruzelski to prawdziwy patriota a mimo to wielu zarzucało mu wtedy (a i są tacy, co dzisiaj to czynią), usłużność wobec ZSRR i zdradę Ojczyzny. Cóż, jest w tym ziarnko prawdy, ale ci, co tak twierdzą, nie umieją oddzielić go od plew, które bardziej przystają do ich martyrologii...

Wojciech Jaruzelski ma życiorys i pochodzenie, które trudno zakwestionować, dlatego bardzo często się je przemilcza. Pochodzi z rodziny szlacheckiej o tradycjach patriotycznych i niepodległościowych. Jego rodzice jak i on sam, zostali zesłani na Syberię po tym, jak Sowieci wkroczyli do Polski w roku 1939 atakując nas wespół z III Rzeszą Niemiecką. Kiedy niedawny sojusznik ZSRR, Hitler, uprzedził zdradę Stalina i sam go zaatakował, w 1941 doszło do zmian na scenie geopolitycznej. Alianci zachodni, w myśl zasady „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”, otworzyli się na współpracę z Sowietami i tym samym główny ich aliant na wschodzie, tj. Polska, został zdegradowany do drugiego szeregu. Nie mając innego wyjścia, podjęliśmy pertraktacje ze Stalinem, czego efektem było powołanie Armii gen. Andersa. Niestety, Wojciech Jaruzelski nie miał tyle szczęścia, aby się do niej zaciągnąć – jemu i wielu mu podobnym, NKWD uniemożliwiało zaciąg, nie informując o nim nawet większości Polaków na zesłaniu. Udało mu się dopiero dostać do armii gen. Berlinga, wówczas jeszcze podpułkownika, która powstała już jako zalążek Polskich (Ludowych) Sił Zbrojnych tj. wyjętych spod kontroli Rządu Londyńskiego. Moskwa po prostu nie chciała ryzykować powtórki z rozrywki, czyli m. in. ucieczki przez Iran, jaką salwowali się żołnierze Władysława Andersa. Dlatego zaczyn Ludowego Wojska Polskiego, które wraz z Sowietami wkroczyło na terytorium Polski, był już poddany ścisłej kontroli oficerów sowieckiego NKWD/Smiersza, którzy typowali na dowódców oraz oficerów politycznych, wbrew pozorom, także ludzi wartościowych (inteligentnych), ale zarazem dających się złamać – zaszantażować, zastraszyć, przekupić lub inaczej „przekonać”.

Patrząc z tej perspektywy, wycofanie Armii Andersa z ZSRR było politycznym błędem. Utrzymywanie naszych, niezależnych od ZSRR, sił zbrojnych na froncie wschodnim, mogło zmienić obraz politycznej gry – wzmocnić naszą pozycję zarazem wobec Stalina jak i Churchila oraz Roosevelt’a. Pozwoliłoby to rozgrywać polskie interesy narodowe, dosłownie, na drodze do odzyskania niepodległości. Zamiast tego, nasi przywódcy woleli starym zwyczajem, bić się „o wolność naszą i waszą”, z czego „dziwnym trafem”, na końcu okazało się, w zasadzie jak zawsze, że znowu o naszej zapomnieli... No cóż, niewątpliwie dziś łatwiej nam jest oceniać tamte wydarzenia, jak ówczesnym decydentom je podejmować, ale mogliśmy być wtedy cierniem w stopie Stalina i wywalczyć sobie a i narodom na południe i zachód od nas, przynajmniej (!) faktyczną „finlandyzację”. Zamiast tego, poniekąd starą napoleońską tradycją, woleliśmy wyzwalać kraje europy zachodniej, czego dziś nawet specjalnie nie pamiętają tamtejsze społeczeństwa a i patrząc na ostatnią rocznicę i listę zaproszonych przez Francuzów gości... Po prostu szkoda pisać. Napoleon mawiał: „nikogo tak nie podziwiam i nikim tak nie pogardzam, jak Polakami. Podziwiam, bo nikt tak nie walczy jak oni, pogardzam, bo nikt też tego nie czyni za darmo...” i coś w tym stwierdzeniu niewątpliwie jest. Obawiam się tylko, że niestety nic dla nas pochlebnego (to dla tych, co czują się docenieni „komplementem”). W naszym interesie było się dogadać z Sowietami. Patrząc na mapę świata, nie mieliśmy innego wyjścia i ostatecznie dowiodła tego historia – w prawie najgorszym, z możliwych dla nas, sposobów: PRL. Gorszym byłaby tylko Polska SSR a tej, paradoksalnie, uniknęliśmy „dzięki” żołnierzom Berlinga i Rządowi Zdrady, tudzież, Jedności Narodowej. Stalin chciał zachować pozory a dzięki garstce przedwojennych PPRowców, komunizujących PPSowców, oraz KPPowców, mógł pokazać światu, że Polacy, to nie tylko Armia Andersa i Rząd Londyński, to także gen. Berling, Polskie Siły Zbrojne i PKWN.

Gen. Sikorski podobno był nawet gotów zawrzeć takie porozumienie i uniknąć tego, co ostatecznie nadeszło, ale to blokowali alianci zachodni, wmawiając mu, że ma ich pełne poparcie, zamiast powiedzieć wprost, że nie ma co liczyć na ich pomoc i wsparcie polskiego stanowiska w sporze ze Stalinem. Tym samym, „nasi sojusznicy” usztywniali polską postawę negocjacyjną i porozumienie nie mogło dojść do skutku. Przeciwni porozumieniu byli również reprezentanci obozu sanacyjnego, gotowi ogłosić Sikorskiego zdrajcą, za choćby jego jedno ustępstwo na rzecz Rosjan (gdyby Brytyjczycy i Amerykanie powiedzieli jasno, jakie są reguły gry, to by wyjęto im ten argument z ręki przeciwko Sikorskiemu a to było wbrew starej, nie tylko brytyjskiej zasadzie imperialnej, „dziel i rządź”. Ostatecznie to „dzięki” niej, wbrew własnym interesom narodowym, „popędziliśmy z mięsem armatnim” na front zachodni – z dala od Polski). Ponad tym wszystkim, na przeszkodzie stała jeszcze pewna „niezręczność”, jakiej się dopuścili sami Sowieci wobec Polaków: w Katyniu, Charkowie, Miednoje i innych miejscach kaźni elity naszego narodu. Istnieją przesłanki, aby twierdzić, że gen. Sikorski właśnie dlatego został zgładzony: złożono go jako ofiarę na ołtarzu sojuszu Wielkiej Trójki – aby uniemożliwić mu ujawnienie zbrodni katyńskiej przed opinią publiczną w USA, karmioną wówczas propagandą „dobrego wujka Joe” (nawet państwa „demokracji liberalnych”, nie tylko w okresie wojny, ją stosują), a co mogło nawet zerwać sojusz i czego obawiali się i Brytyjczycy i Amerykanie, zajęci wówczas odcinaniem hitlerowskich Niemiec od zaplecza paliwowego w Afryce N. Nie bez kozery tam właśnie wpierw wylądowali Amerykanie a Brytyjczycy starali swe najbardziej zacięte boje (vide „szczury pustyni”). Można nawet wysunąć hipotezę, że przegrana Africa Corps i nie docenienie strategicznego znaczenia Afryki N przez Hitlera, zaowocowało jego klęską (vide czarne złoto Libii i surowce strategicznego znaczenia). Czy właśnie do tego byliśmy potrzebni Brytyjczykom na froncie południowo-zachodnim: do uzyskania przewagi taktycznej a w rezultacie, strategicznej, nad siłami wroga? Teraz to już nie ważne...

Wiedząc dziś o tym wszystkim, wyobraźmy sobie, że postąpiliśmy inaczej. Że na mocy porozumienia Sikorski-Majski, odmawiając wyjścia z ZSRR, Armia Andersa osiąga pełny docelowy skład osobowy 1 miliona żołnierzy (tylu mogliśmy zmobilizować Polaków będących na zesłaniu). Doliczmy do tego siły, jakie mamy do dyspozycji w kraju: NSZ, Armię Krajową i Bataliony Chłopskie, etc. - całą (pro)polską partyzantkę, liczącą łącznie 1,4 miliona lepiej lub gorzej, ale uzbrojonych żołnierzy i wyobraźmy sobie, że nagle Niemcy pokazują Sikorskiemu dowody Zbrodni Katyńskiej (wówczas, kiedy Armia Andersa opuszczała ZSRR, jeszcze nieznanej). Co by się wtedy stało? Jak myślicie? Przypomnę pewne zdarzenie: Kiedyś Sikorski przyszedł do Churchila coś „wytargować” dla sprawy polskiej, na co Stary Buldog odszczeknął „a zbieraj pan sobie tą swoją armię”. Mógł sobie na to pozwolić, bo niby gdzie „miał ją sobie wtedy wziąć”? „Pod pachę” i wynieść? A wyobraźcie sobie teraz podobną sytuację, kiedy Polskę obiega informacja o kaźni, jaką nam zgotowali Sowieci ale nasza armia jest na froncie wschodnim teatru działań wojennych! Nawet przy silnym romantyzmie naszego społeczeństwa, możliwym był kazus, że z dnia na dzień, blisko 2,5 miliona żołnierzy (i to jest argument polityczny!), zamiast iść na zachód, nagle pomaszerowałoby by w tę drugą stronę – na ZSRR! Wówczas, wspólnymi siłami Niemiec i Polski, (sojusze zawiera się dla dobra własnego kraju i narodu a nie pro publico bono– nikt na świecie, poza Polakami, tak się w historii nie podkładał na ołtarz „wyższej racji”, jak niestety my), Sowieci przestaliby istnieć! Polska taki sojusz by przetrwała i to na o wiele lepszych warunkach, niźli PRL, - vide nawet ówczesne niemieckie satelity, jak Rumunia, czy Węgry. Podobno właśnie tego panicznie bał się Stalin i był to powód, dla którego umożliwił a nawet wymusił na Armii Andersa ucieczkę do Iranu – o którą my, naiwni, sami zabiegaliśmy!

Pragnę wyjaśnić, że nie jest to postawa, antyamerykańska, czy antybrytyjska czy jakiekolwiek „anty” przed czymkolwiek, a już na pewno nie proniemiecka czy tym bardziej profaszystowska. Pragmatyzm, to nie jest kwestia kierowania się emocjami a zabieganie o własne interesy. Tymi na pewno są wolność i niepodległość które jeśli nawet nie są niezbędne dla narodu, to na pewno ułatwiają mu realizację w ramach własnego państwa, jego interesów. Aby osiągnąć te cele, świadome tego elity narodowe, gotowe są zawrzeć każdy pakt, nawet z diabłem, gdyby tylko taki istniał (vide Stalin, czy Hitler), jeśli tylko zagwarantowałoby to wolność i przynajmniej względną niepodległość państwową, wyrażającą się pełną autonomią w sferze regulowania stosunków wewnątrzpaństwowych. Popatrzmy zresztą na to, jak postępują USA, Wielka Brytania i inni. Im Stalin a i Hitler, póki tylko był przydatny, w niczym nie przeszkadzał. Więc miast ich potępiać, chować żale etc. za to, jak nas potraktowała historia, fałszywi sojusznicy i własna naiwność w trwałość papierowych deklaracji, wyciągnijmy lekcję z tej historii i zacznijmy ich po prostu naśladować! Inaczej nigdy nie przerwiemy tego zaklętego kręgu historii, która nakazuje nam popełniać wciąż te same błędy, tyle, że w różnych wariacjach. No dobrze, ale gdzie w tym wszystkim, pośród wielkiej gry światowych mocarstw, podział się nasz młody Wojtek Jaruzelski – wychowanek przedwojennego, katolickiego gimnazjum, syn kombatanta Wojny Obronnej z 1920 r. oraz wnuk zesłańca z Powstania Styczniowego?

Geneza zdrady

To już Starożytni Chińczycy odkryli, że najłatwiej zwerbować jest kogoś, kto ma problemy, komu można pomóc – metodą kija lub marchewki. Oficer werbunkowy, poza tymi oczywistymi chwytami, często sięga po argumenty odwołujące się do ideałów figuranta, jego uczuć wyższych. Wojciech Jaruzelski stanął nie tylko przed dylematem; „albo będziesz z nami, albo wracasz na Sybir”. Pomachano mu przed oczyma marchewką i kijem zarazem – jego rodzicami, których, co trzeba nadmienić, sowieci trzymali w niewoli aż do ich śmierci w ZSRR (ojciec zmarł w czasie wojny, nim jeszcze Jaruzelski został żołnierzem II Dywizji im. gen. Dąbrowskiego a matka w latach 60 i jedynie siostra powróciła do Polski). Sympatyczny oficer – dobry wujek Smiersza, dał młodemu Wojtkowi papierosa, pozwolił mu zjeść ciepły posiłek a może w ogóle jakikolwiek posiłek i zaczął z nim rozmawiać. Nie jak pozostali sołdaci, po rosyjsku, ale po polsku, choć z wyraźnym rosyjskim akcentem – dla podkreślenia. Zaczął mu opowiadać o Polsce, o kraju dzieciństwa, o jego rodzinie i silnych patriotycznych tradycjach. Zaczął mówić o odpowiedzialności, jaką jego przodkowie podjęli i jaka dziś stoi także przed nim. Że tchórzom łatwo jest się wykręcić ale jedynie odważny i naprawdę odpowiedzialny mąż może podjąć się tego zadania, które przed nim stoi. Że tu nie chodzi o niego, ani dobrego wujka Smiersza – „tu nie chodzi o nas”, tu są siły większe od nas wszystkich i nie ma innej możliwości nimi pokierować, jak im ulec – pójść razem, niczym bracia, na Niemcy. Walcząc ze wspólnym wrogiem, dojdzie się tam, gdzie była Polska i się ją wyzwoli. Znów będzie ona wolna i niepodległa. Że wszyscy ludzie będą braćmi – chłopi i robotnicy nie będą cierpieć niesprawiedliwości, ale że to wy, Polacy sami będziecie musieli to zorganizować a my możemy wam tylko pomóc i że innego wyjścia nie ma, jak iść z nami i walczyć z Niemcami a potem budować „nową Polskę”. Lepszą, jak poprzednia. Wybór był taki: to, albo pozostać i zginąć w gułagu. I młody Wojtek posłuchał... A czy dokładnie tak to wyglądało czy inaczej? – To szczegół. Tak wygląda schemat, kalka, z której do dziś korzystają Służby, nawet te nasze, „demokratyczne ABW/AW” i inne.

Na tym właśnie polega werbunek i tak zwerbowano Wojtka a jak każdy na jego miejscu, tak i on zaczął racjonalizować swój wybór. Początkowo twierdził, że to nie na poważnie, że tylko na niby, że prowadzi taką grę, że tylko udaje lojalność i że kiedyś zdradzi. Że przyjdzie taki dzień, ale dziś musi udawać. Musi się stąd wyrwać, ocalić życie – to przede wszystkim. Że martwy na nic się nie zda Ojczyźnie ani rodzinie nie pomoże a tak, zabije chociaż kilku Niemców i wyciągnie mamę i siostrę z gułagu (co mu się do śmierci matki niestety nie udało – taki był cenny!). Łudził się wtedy tym wszystkim nasz Wojtek, dopóki nie zmężniał i nie został Wojciechem. Dopóki nie zrozumiał, że to był „bilet w jedną stronę” i że „już jest ich”, że nie ma odwrotu. Mniejsza z tym kiedy i jak Dobry Wujek Smiersza mu o tym przypomniał obnażając „swe gorsze oblicze”, ale na pewno to uczynił – to nieodzowny fragment rytuału inicjacji, jaką przeżywa każdy dobry agent a takimi są, wbrew pozorom, ci, którzy nie podejmują współpracy dobrowolnie, samemu ją inicjując a ci, których trzeba do niej zmusić – perswazją, oczywiście. I Wojciech był dobrym agentem – jednym z najlepszych. Inteligentny, z właściwą postawą, lojalny i wierny – jak każdy „lach sabaka”, którego Wujek Smiersza hodował. Kluczem do sukcesu „hodowcy” jest mechanizm racjonalizacji. Bardzo silna ludzka potrzeba wiary, że nie jest się narzędziem. Że mąż który nas bije, tak naprawdę nas kocha, że to co robimy, ma sens, że nie robimy tego, bo ktoś nam karze, ale że sami tego chcemy. I Wojciech, niczym zgwałcona kobieta, wmówił sobie, że to nie był gwałt, że tak naprawdę, to on sam d... dał – z przekonania a nie przymusu! No przecież nawet „dostał kwiaty” w dowód uznania a i ciepłe słowa „kocham Cię” padły z ust „kochanka”. Zaczął więc nawet z tego powodu studiować pisma uczone marksizmu-leninizmu i, niczym goj neofita studiujący w synagodze, stał się w nich bardziej biegły, niźli obrzezani przy urodzeniu. Tak właśnie działają Służby – te „najlepsze” (vel „najgorsze”), rekrutujące wedle „starej szkoły”. Bo wiedzmy, że jedyne, czego w Służbach się kategorycznie nie znosi a nadmieńmy, że tolerancja jest weń bezgraniczna (vide pan Vogel), to niezależność. Nie znajdziesz w nich po prostu – przynajmniej tych wschodnich, od Pekinu, w zasadzie nawet po Waszyngton (a już na pewno po Paryż i Berlin), nikogo, na kogo nie byłoby „haka”, za który można w razie potrzeby pociągnąć obrożę a jeśli wtedy „lach zaszczeka”, to i kaganiec mu na pysk wcisnąć i na dodatek jeszcze pełną miską na pusty żołądek przed oczyma bezczelnie zamachać.

Tak... tak to działa. Że co...? Nie wierzycie państwo?! Myślicie, że tak może i było ale już z pewnością nie jest? Że nie ma czym i jak ludzi szantażować w „Wolnej Polsce”? O naiwni! Do Służb nie idą niewiniątka ani mentalne prawiczki tj. a i owszem wstępują czasem w ich szeregi, ale bardzo szybko im to przechodzi a jeśli nie i jest to trwała przypadłość, dość szybko się zużywają i kończą z tą pracą – tak lub inaczej. Ew. „przynieś wynieś pozamiataj” to szczyt ich kariery. Natomiast agenci operacyjni, tajni współpracownicy, (czy jak ich tam zwał – w wywiadzie rolę TW spełniał Kontakt Operacyjny) a także a może przede wszystkim, funkcjonariusze nierejestrowi/ in pectore, to zawsze są „ludzie, na których coś jest”. W PRLu np., SB bardzo lubiła rekrutować tzw. „mniejszości sexualne”. Nie jest to zresztą nic nowego. Służby wszystkich krajów wyszukują ludzkich słabości, jak te związane z sexem, pieniędzmi czy nałogami i wszystkim innym, poprzez które można skutecznie oddziaływać na figuranta i zmuszać go do czynienia podług woli jego mocodawców. Dla przykładu, oficjalnie przeprowadzona w PRL „akcja hiacynt” służyła przede wszystkim MO i SB ale też WSW, głównie do scharakteryzowania środowiska polskich homosexualistów i wytypowania weń figurantów, zdatnych do „hodowli”. Miało to swój cel w tym, aby inni, tj. zagraniczna konkurencja, nie przywłaszczyli sobie „bezpańskich piesków” i aby „nie-przypadkiem” wywiad wroga nie zwerbował do pracy kogoś na eksponowanym stanowisku (tak np. homosexualny szef wojskowego kontrwywiadu Cesarstwa Austrowęgier został zmuszony do współpracy przed I Wojną Światową przez carski wywiad na rzecz Cesarstwa Rosji), oraz w tym, że część z nich mogła być zdatna do realizacji zadań operacyjnych polskich służb: policji politycznej oraz wywiadu zagranicznego. No dobrze: Mówicie, że dziś bycie gejem nie jest już żadną ujmą i stygmatu za sobą nie pociąga? Zawsze jest jakiś „kij” i jakaś „marchewka”. Skoro nie homosexualiści, to stety/ niestety, zmusza to Służby do sięgania po inne argumenta. Aby nadal sprawnie działać, robią dokładnie to samo i nawet w ten sam, wypróbowany od wieków sposób, tylko wobec innych stygamtyzowanych grup społecznych. Modnym ostatnio jest np. pedofila a patrząc na skalę tego zjawiska w mediach, można tylko domniemywać, jak udane łowy mają nasi spec-head-hunterzy. Ale też, aby rozwiać obawy obywateli. Nie każdy rzeczywisty lub tylko dopasowany do szablonu, pedofil, zostaje od razu zwerbowany przez SpecSłużby III RP, tak jak nie każdy homosexualista, czy kryminalista mieścił się w sferze zainteresowania Służb PRL...

Tylko nieliczni spełniają kryteria, przy których ich „słabość” to jedynie „kwiatek do kożucha” dla werbownika. Nie liczcie jednak państwo, że skoro aż tak się „rozgadałem”, to zaraz te kryteria państwu tutaj podam. Nic z tego – nawet gdybym je wszystkie znał lub umiał się ich domyślić, nie uczyniłbym tego. Zatem młodzi i pryszczaci (choć niekoniecznie z racji wieku) fani Janka Bonda, porucznika Borewicza czy Hansa Klossa, muszą niestety obyć się smakiem i nie mogą liczyć, że np. ściągając zdjęcia swoich „równolatek” (w końcu każdy z nas ma tyle lat na ile się czuje i kiedyś miał tyle, co one) w przeróżnych, wygimnastykowanych i powiedzmy szczerze, najczęściej dobrowolnie przybranych przezeń przed kamerką internetową (a i na żywo – vide „Galerianki”), pozach, że wylądują od razu sprzed ekranu komputera w Agencji Wywiadu. Tak się nie stanie. O wiele bardziej prawdopodobne jest co innego a tam, gdzie zapewne trafią, co trzeba podkreślić, „w sposób szczególny lubią młodych i wrażliwych marzycieli”. Więc jeśli serio chcecie robić „karierę bankiera w Szwajcarii”, pamiętajcie drodzy chłopcy i dziewczęta, że podobny do was, wówczas młody, noszący długie włosy, „wrażliwy metalowiec” (wtedy mówiono, „satanista”) Piotrek, wpierw swoje odsiedział a dopiero później jego wychowawca więzienny go „dostrzegł” a i tak przedtem go „złamał”! Zapamiętajcie: pierwej „kij” (od szczotki w d... w więzieniu) a dopiero później „marchewka” (dla osłodzenia sobie w buzi, po tym, co „zdeponowali weń” współwięźniowie...). Zastanówcie się więc, czy aby na pewno nadal tego chcecie? Pamiętajcie: „im dalej w las, tym więcej drzew...”a tam już „wióry lecą”!


Patriotyzm w PRL

Wracając jednak do generała i jego roli, pozostaje zadać pytanie; czym i dlaczego się tak wyróżniał na początku lat 80 (a i wcześniej) na tle całej reszty establiszmentu PRL? Poza owymi feudalnymi elitami, które obsiadły wówczas Polskę Ludową, niczym rój much gówno, istniała alternatywna elita. Jak już nadmieniłem, wojsko, to wyjątkowa struktura na tle wszystkich innych instytucji państwa. Opisałem ją dość obrazowo w rozdziale pierwszym i kolejnych na tle LWP. Uzupełniając tamten wizerunek, należy dodać, że poza przedstawionym podziałem na zupaków, oficerów etc. istnieje w każdej armii podział na tych, którzy przeszli chrzest bojowy i tych, co proch wąchali jeno na strzelnicy. Ci zaprawieni w boju siłą rzeczy stanowią elitę, ci drudzy są z lekka pogardzani a jeśli akurat nie ma już wojny, to grupa weteranów się zamyka i zaczyna stanowić odrębną kastę. We wczesnym PRL nie trudno było o żołnierza, który by walczył z Niemcem (choć, paradoksalnie, pomimo iż wówczas chorąży a następnie podporucznik Jaruzelski dowodził zwiadem pułku piechoty, na pytanie indagujących go dziennikarzy, czy osobiście strzelał kiedykolwiek do Niemców, podobno nie odpowiedział – nawet jeśli nie, jako oficer taktyczny był wysoko oceniany przez polskich i sowieckich przełożonych). Wśród dowódców, pawie każdy miał doświadczenie frontowe, dlatego też, aby wyróżnić się na ich tle, znaczenia nabierało, który z nich przeszedł pełny szlak bojowy od samego początku tj. od Bitwy pod Lenino po Zdobycie Berlina. Atuty intelektu schodziły na dalszy plan (i w tym kontekście, na tle knajackich wybryków awansowanej tłuszczy, przyszły generał z pewnością się wyróżniał). Z czasem, gdy wykruszała się z przyczyn geriatrycznych, liczebność „starej gwardii” oraz wraz z awansami dawnych prostych żołnierzy Armii Berlinga na kolejne stopnie dowódcze, zmianie też ulegało oblicze ideologiczne elity Ludowego Wojska Polskiego. Wreszcie, pod koniec lat 70, przeszło 30 lat po wojnie, do głosu doszło drugie pokolenie (mowa tutaj nie tyle o Jaruzelskim).

Ci żołnierze, choć byli wśród nich socjaliści a nawet komuniści i to nie tylko praktykujący pro forma, ale nawet wierzący de facto, byli to przede wszystkim w czasie wojny prości szeregowcy i podoficerowie. Byli to patrioci, którzy na Wielką Wojnę poszli w mundurach z Orzełkiem bez korony nie z własnej winy ani woli. Oni cieszyli się, że „Orzełek ma jeszcze skrzydła i pióra”! – co dość wiernie oddał Marek Konrad wcielając się w fikcyjną postać płk Kwiatkowskiego. Dla przypomnienia tamtejszych realiów: za żołnierzami przed bitwą, w szeregu stali z karabinami i nadzianymi nań bagnetami, sołdaci NKWD, pilnujący, aby któryś z nich przypadkiem nie zwątpił w swój patriotyzm, - ale zupełnie niepotrzebnie. Żaden z nich nie uciekał ani się nie cofnął bez rozkazu – wstyd by tak było, zwłaszcza przed (pogardzanymi) Ruskimi, okazywać trwogę. Prędzej już dezerterowali po wojnie, kiedy przyszło im walczyć z WiN oraz AKowcami, ale to już inna historia. Faktem jest, że wśród tych, co wtedy odeszli, nie było Wojciecha Jaruzelskiego – on w Piotrkowie Trybunalskim 1946 roku był już w pełni lojalny Sowietom, ale jeszcze kilka miesięcy wcześniej, wspólna akcja UPA i WiN w Hrubieszowie, wymierzona przeciwko NKWD, PUBP, MO i lokalnemu komitetowi PPR, prawdopodobnie odbyła się przy jego cichej współpracy. Mniejsza dziś o to. W każdym razie, właśnie ci ludzie, którzy wtedy pod koniec lat 60 i na początku 70 doszli do średnich i wyższych stopni dowódczych w LWP oraz WSW, niewątpliwie stanowili jakąś alternatywę wobec czerwonej hołoty, która uzurpowała sobie prawo do rządzenia Polską, tylko dlatego, bo Batiuszka Stalin im ją dał w „nagrodę”. Zresztą, już sam Władysław Gomułka, przy nich, to był przełom!

Kto dziś z Państwa pamięta, że w 1956 r. Sowieci wysłali na Warszawę czołgi do spacyfikowania „powstania narodowego”? Zupełnie tak, jak w tym samym roku na Budapeszt! My zresztą byliśmy pierwsi. Słyszeliście w ogóle o czymś takim? O włos uniknęliśmy wtedy tego, czego nie uniknęli niestety nasi bracia, Węgrzy. Błędem premiera Imre Nagya, węgierskiego komunisty nota bene, była wówczas decyzja o wystąpieniu z Układu Warszawskiego i to właśnie spowodowało pacyfikację Węgier a nie demokratyczne i pronarodowe przemiany. Gomułka był odbierany przez KC KPZR, jako nacjonalista i może nawet jako antyradziecki sympatyk Józefa Broz pseudonim Tito a pomimo tego się utrzymał. Owszem, niewątpliwie był komunistą i kanalią, która w czasach stalinowskich dopuściła się zbrodni na własnym narodzie, ale budził głęboką awersję i nieufność Sowietów, tym bardziej, że wywodził się ze środowiska partyzantki PPR i nie był tak uległy Moskwie, jak „hodowane w cieplarnianych warunkach krzewy i ich latorośle” z Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, czy Białorusi. Towarzysz Wiesław tj. Władysław Gomułka był nawet więziony po wojnie przez UB za „odchylenia prawicowe i nacjonalistyczne” i co gorsza dla Sowietów, cieszył się wówczas (1956) autentycznym poparciem społecznym. No ale on, w przeciwieństwie do swego węgierskiego kolegi, którego zainspirował swoją elekcją, taki nieodpowiedzialny nie był i deklarując formalną lojalność Polski wobec ZSRR, zyskał dla nas a przede wszystkim dla siebie, jako politycznego namiestnika Sowietów i głowę Polski Ludowej, pewną autonomię w radzieckiej orbicie wpływów.

Od tego czasu Polska zaczęła stopniowo wyzwalać się spod żelaznego uścisku Sowietów i osadzonych przezeń POPów a ich wpływ na naszą wewnętrzną politykę malał – tak długo, jak nominalnie pozostawaliśmy sojusznikiem ZSRR. Nie znaczy to oczywiście, że komuniści radzieccy zrezygnowali z kontroli – co to, to nie. Pozwolili Gomułce rozwiązać UB i zwolnić z urzędów co bardziej antypatyczne i antypolskie kreatury, pozostawiając sobie jednak cichą kontrolę nad armią. Ta w międzyczasie, przeszła pod zarząd GRU, który w okresie wojny zajmował się wywiadem strategicznym w odległych państwach jak USA i Kanada a po śmierci Stalina i powołaniu w miejsce NKWD, KGB, przejął od nich klasyczne funkcje przypisane służbom wojskowym. KGB prowadziła w Polsce agenturę cywilną a GRU skupiło się na LWP, przy czym wpływy KGB na aparat państwa, były stopniowo ograniczane a przynajmniej formalnie, ich ingerencja nie zaburzyła procesów emancypacji PRL i za Gierka, nasze państwo było w zasadzie już „niepodległe”, w sensie, całkiem samorządne i nawet prowadzące niezależną od Kremla politykę zagraniczną. Choć, oczywiście, mieliśmy narzucony pewien główny i nieusuwalny kanon: o przyjaźni polsko-radzieckiej. Poza tym jednym dogmatem, Edward Gierek i PRL był w zasadzie nie mniej niezależny, od „swoich skurwysynów” (to określenie weszło do oficjalnego języka polityki i nauk politycznych, dzięki Teodorowi Roosevelt’owi, 26 prezydentowi USA w latach 1901-1909, kiedy to a propos Nikaragui, - wówczas półkolonii amerykańskiej, podzielił świat i jego przywódców na dwa rodzaje: obcych i swoich skurwysynów) jakimi otaczało się wtedy USA. Taki po prostu był (a i nadal jest), ten świat: Pierwszy Świat tj. USA i ich satelity, Drugi Świat tzn. ZSRR i jego satelity, oraz Trzeci Świat, czyli „zadupie” o które dla rozrywki i ogólnej równowagi sił, walczyli geostratedzy obydwu zwaśnionych ideologicznie obozów. Innej opcji nie było.  

W świetle pow. musimy też zdać sobie sprawę z tego, że w PRLu nie istniał jasny mechanizm wyłaniania elit politycznych, czy też wężej, genseków – przywódców państwowych. W sytuacji, w której demokracja ma charakter czysto fasadowy, bardziej od wyników wyborczych, liczy się głos politycznego zaplecza. Gomułka „odszedł” ze stanowiska w drodze małego zamachu stanu, jaki przeprowadzili jego oponenci w PZPR i SB (vide policja polityczna). Po prostu powstała w łonie partii oraz służb specjalnych (głw. cywilnych), grupa „młodych wilków” – ambitnych i zdolnych (jak na PRL) działaczy, którym drogę przestępowali starzy i zasłużeni i dla których „młokosy” stanowiły zagrożenie. „Starzy” celowo, jak każdy na ich miejscu, dążyli do zachowania raz zdobytej władzy a co prowadziło do znanego z literatury przedmiotu, zjawiska alternacji czy też alienacji władzy i jak każda władza, tak i ta zdobyta przez towarzysza Wiesława, się po prostu zużyła. Choć w 1956 był on autentycznym bohaterem ludu, w 1970, po „wydarzeniach na wybrzeżu”, nikt tego już nie pamiętał. W PRLu opisaną przeze mnie funkcję bazaru spełniały zakłady pracy a wtórował im Kościół – chrześcijański odpowiednik arabskiego/perskiego meczetu. I pamiętając stare irańskie przysłowie: „tam gdzie bazar z meczetem są ze sobą zgodne, tam i szach ulec musi”, nowa ekipa „wykolegowała” ze stanowiska towarzysza Wiesława i jego zauszników, odsyłając ich na zasłużoną choć i tak spóźnioną o kilka lat, polityczną emeryturę.

Nie wnikajmy dziś, czy rozruchy na wybrzeżu były spontaniczne, czy nie – to nie istotne, podobnie, jak dziś większego znaczenia nie ma, czy afery są rzeczywiste, czy krojone na miarę politycznych potrzeb. One po prostu są i zmieniają rzeczywistość. Ich tłem w jakimś sensie zawsze były i są służby specjalne a ściślej policja polityczna – od tego przecież ona jest, aby zmiany u szczytu władzy nie były przypadkowe i pamiętając jeszcze, że „kto mieczem (sztyletem) wojuje, od miecza (sztyletu) ginie”, należy rozpatrzyć kazus „detronizacji Edwarda Gierka” w tym właśnie kontekście. Poprzez powstanie ruchu społecznego, jakim była Solidarność, Edward Gierek „pożegnał się” ze stanowiskiem. Czy była to zatem przypadkowa zbieżność wybuchu żywiołu narodowego, czy operacja zmiany ekipy władzy, która być może za nadto rozbudziła aspiracje naszego społeczeństwa i wymknęła się spod kontroli? Kto dziś tego dojdzie...? Można jedynie tak spekulować, bowiem, skoro Bieruta odsunięto po protestach społecznych, którym przewodził Gomułka a jego samego odsunięto (prawdopodobnie) „prowokując robotniczą ulicę PRL” na wybrzeżu, to czy (nie) przypadkiem, siłą wychylenia wahadła, np. ci, których w 1956 i 1968 odsunięto (na zbyt długo) od „korytka władzy”, czy nie oni chcieli a propos Solidarności, „przystawić swego ryjka” doń ponownie? Popatrzmy czy przypadkiem zasłużeni a zdegradowani stalinowcy, nie chcieli chociaż wykorzystać powstałej sytuacji, jaka się nadarzyła (być może w sposób niesterowany a jeśli nawet, to dla nich przypadkowy), i czy np. pod szyldem Komitetu Obrony Robotników, nie dołączyli oni do szeregu prostego ludu, aby pomagając mu, jako elita, w artykulacji jego interesów, przejąć władzę? Dokładnie tak zrobił Gomułka!

Nie twierdzę, że wszyscy KORowcy i cała opozycja demokratyczna w PRL, to byli stalinowcy a jeśli nawet wśród nich tacy występowali lub ich dzieci, to że ich interes był wówczas sprzeczny z polskim interesem narodowym. Tak nie było. KOR składał się z różnych ludzi – pełnej reprezentacji ówczesnych elit inteligencji pracującej. PRLu nie budowali tylko zdrajcy i sprzedawczyki, ale także ludzie, którzy wiedzieli, że Polska jest jedna i że patriotą jest się w kraju a nie na obczyźnie. Większość, którzy wtedy żyli, chciało odbudować kraj, tak dotkliwie zrujnowany wojną. To byli ludzie o postawie prospołecznej, dla których PRL był jedyną alternatywą. Krawiec kraje, jak mu materii staje a ta była z przyczyn od nich niezależnych, z czerwonego sukna. Więc aby doszyć do niej fragment białego płótna, godzili się na to, czego zmienić nie mogli. Ich dzieci natomiast, na fali młodzieńczego buntu, wierzyli, że mogą obalić sowiecką dominacje tylko manifestując swoją niezależność i przywiązanie do tradycji patriotycznej. Na tym tle, tych kilku KORowców/ exstalinowców po stronie społecznej, całkiem słusznie tonowało nastroje, które mogły przerodzić się w prawdziwą rzeź. Robotnicy krzyczeli: „precz z komuną”! I tylko kto niby i czym, miał ją wtedy zastąpić w samym sercu Sowieckiego Imperium?! Zwróćcie uwagę, czego się domagał KOR – „inteligencja ruchu związkowego”. Postulaty Solidarności, które zostały zredagowane w oficjalnych dokumentach, czyli stanowisku „strony społecznej”, sprowadzały się, (w zasadzie słusznie – vide geopolityczne realia) do hasła: „socjalizm tak, zamordyzm nie”. 21 postulatów z 17 sierpnia 1980 roku, dotyczyło głównie kwestii socjalnych, którym bankrutujące państwo socjalistyczne, rozbudzające nadzieje robotników, po prostu nie mogło ekonomicznie sprostać. Za postulaty polityczne możemy uznać tylko kilka, z listy 21 żądań i paradoksalnie, ich spełnienie było łatwiejsze, od spełnienia postulatów płacowych. Pomijając już zupełnie pytanie, gdzie za Gierka był ten „zamordyzm” (Edward to nie był Gomułka, choć oczywiście, aniołkiem też nie był)?, Należy zadać inne – czy aby na pewno Solidarność i jej intelektualna nadbudówka nie przeceniały swoich sił? Czy można powstrzymać narodowy żywioł słowem, kiedy już się on rozpali? Uważam że nie.

Kiedy Jaruzelski wyprowadził czołgi na ulicę, oczywiście że działał na korzyść Sowietów – dzięki niemu nie musieli oni pacyfikować całego narodu i angażować pokaźnych sił i środków militarnych oraz policyjnych, siejąc przy tym w Polsce terror przez najbliższych kilka, (jeśli nie kilkanaście) lat. Ta interwencja wzmocniłaby opcję twardogłowych komunistów w ZSRR i przynajmniej opóźniła pierestrojkę a nawet mogła skutkować restauracją sowieckiego militaryzmu. To dlatego, obiektywnie rzecz ujmując, to my, jako Polacy, zyskaliśmy na tym dużo więcej, niźli Sowieci, że wprowadzono u nas Stan Wojenny. Nie utraciliśmy swojego państwa (i jego terytorium na rzecz NRD – gdyby dokonano interwencji, bardzo trudno byłoby potem wyprosić „nieproszonych gości”), oddając go we władanie wrogim etnicznie i ideologicznie, elementom (zewnętrznym i wewnętrznym), oraz nie wytracając daremnie kwiatu inteligencji polskiego narodu, który niestety, wychowywany był tradycyjnie tj. w myśl strasznej ideologii romantycznej. Mimo tego wychowania, dzięki interwencji Jaruzelskiego (tego oraz kolejnego zamachu stanu, gen. Kiszczaka dokonanego przy współpracy dawnej opozycji, - ale o tym poniżej), dziś owo pokolenie stanowi potencjał i rezerwuar, w łonie którego może się zrodzić alternatywna elita, która przejmie władzę i być może, że zaprowadzi właściwe porządki. Początkiem rezurekcji musi być naprawienie pojęć i zastąpienie szumnej i częstokroć antynarodowej ideologii romantycznej, tradycją pozytywizmu. Pragmatycy też są patriotami, nie mniejszymi od tych, którym tylko przelana krew była piękna. W hekatombie Narodu nie ma niestety niczego wzniosłego i nie można chwalić czynów, które ją sprowadzają, jak Powstanie Warszawskie, będące bezsensownym, choć nieporównywalnym w skali świata, aktem heroizmu narodu (i braku odpowiedzialności elit – w sensie militarnym, to było zabójstwo ludności cywilnej i prosowiecka przysługa).

Trzeba pamiętać, że „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta” i do tego trzeba sprowadzić także tamtą chęć wzniecenia pożogi, tj. Solidarność. Bo nie może być najmniejszej wątpliwości, że Rosjanie sentymentów nie uznają i tak wtedy jak i w analogicznej sytuacji współcześnie, postąpiliby jednakowo – miażdżąc „niepodległościowe aspiracje Lachów”. Dzisiaj rządzący Federacją Rosyjską, obecnie jej premier, Włodzimierz Putin, to wychowanek pokolenia, które wówczas rządziło ZSRR. Były czekista, zasłużony oficer wywiadu, więc jak najbardziej, jego współczesne działania mogą nam rzucić światło na sposób myślenia oraz działania ówczesnych przywódców Związku Radzieckiego, do którego z silnym sentymentem zresztą nawiązuje. Współczesna Rosja, tak jak dawna ZSRR, ma swoje interesy i są one niezmienne. Jeśli coś im zagraża a niewątpliwie takim zagrożeniem są niepomyślne im zmiany w kraju, z którym Rosja/ZSRR graniczy, zawsze, jeśli nie mają lepszej alternatywy, interweniują zbrojnie. Tak było całkiem niedawno w Gruzji, która przecież miała „solidne gwarancje zachodu”. Ba!, którego rzekomo była sojusznikiem! I co się stało? Jakoś nikt, poza naszym prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego odpowiednikami z byłych SSR europejskich, nie podniósł wrzawy a i ta niestety przejawiała się w przekomicznych acz dramatycznych gestach. Jak już to nadmieniłem wielokrotnie cytując Stalina, w polityce liczy się to, „ile papież ma dywizji” gdyż to właśnie broń jest narzędziem rzeczywistej a nie deklaratywnej polityki. Dlatego, nie mając takiego narzędzia w rękach, Prezydent RP ad Gruzji a i nasza Solidarność lat 80, mogła co najwyżej pokrzykiwać. W obliczu wojny, zostałaby „na lodzie” – bez jakiegokolwiek wsparcia ze strony kogokolwiek.

Pamiętajmy: Polska Ludowa nie była żadnym sojusznikiem dla USA w roku 1980, czy 1981 a nawet w 1991 nie! Nawet takim, jak Gruzja w 2008 r. nie byliśmy. Gdyby wtedy tłumy polskich robotników zrzeszone wokół Solidarności, posłuchały i uległy nastrojom, szerzonym przez tych, co śpiewali: „i na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści”, to Polacy zamiast warkotu czołgów dywizji NATO, z megafonów Radia Wolna Europa słyszeliby „wyrazy głębokiego poparcia”, jakie „narody wolnego świata, ślą uciemiężonemu Narodowi Polskiemu” a następnie nasi buńczuczni rodacy, wysłuchaliby pieśni zagrzewających ich do dalszej walki oraz pokrzepiające informacje, jak to Zachód walczy z ZSRR nakładając nań np. sankcję typu: „zabrania się członkom KPZR wstępu do sklepów Harrodsa w Londynie w dniu rumuńskiego święta narodowego, takiego lub innego” (to nie jest żart! Czerwona arystokracja wszystkich demoludów, lubiła wycieczki na zakupy i dawała na tyle dobrze zarobić „zachodnim kapitalistom”, że żal byłoby w dni powszednie im tego zakazywać!), czy jeszcze lepiej: „z powodu interwencji wojsk układu warszawskiego w Polsce, nakłada się limity eksportowe na kawior z bieługi oraz podnosi się nań cła”. Niczego więcej by się nasi nie nauczeni klęską wrześniową rodacy nie doczekali i po raz kolejny, zacierając łzy i zagryzając zęby, klęli by pod nosem. Tylko na kogo? Wilka (ZSRR), że ma kły, psa pasterskiego (wierni alianci? To chyba nie ta wojna, kiedy nam wierność przyrzekali), że zaspał, czy na samych siebie, za naiwność? Polacy, wychowani w duchu romantyzmu, niestety nie rozumieją tego, jak pojęcie „solidarności” rozumieją mieszkańcy krajów na zachód od Odry a i nawet na wschód od Bugu. Liczą się zawsze „dzięgi” i wspólne interesy. Dlatego na ZSRR żadne a zwłaszcza poważniejsze sankcje, nie zostałyby wtedy nałożone, tak jak w 2008 r. nikt się specjalnie, poza Polską i wyrugowanymi z rurociągu północnego, państwami bałtyckimi, oraz spauperyzowaną gazowo Ukrainą, nie przejął Gruzją. W tamtych czasach rudy metali tak jak były sprzedawane przez ZSRR, tak nadal wędrowałyby przez Finlandię na zachód. Nota bene, w ten sposób samym Amerykanom udało się zakupić dość tytanu, aby zbudować flotę hipersonicznych samolotów szpiegowskich SR-71 BlackBird. Gospodarka światowa to zespół połączonych naczyń i aby nie znaleźć się z ręką w nocniku, włodarze państw muszą dbać o to, aby ich ojczyzny miały takie gospodarki, że nie można będzie ich poświęcić w imię „wyższych celów”. Handlu z ZSRR, jako największym i wówczas najtańszym rezerwuarem zasobów naturalnych, jaki znał świat, nie można było ani wówczas, ani teraz, zaprzestać. ZSRR wytrzymałby te sankcje na pewno dłużej, niźli jego „wrodzy ideologicznie” partnerzy w interesach (z dzisiejszą Rosją jest już troszeczkę inaczej, ale to Europy nie stać teraz na takie sankcje).

Kończąc już wykład pragmatyzmu narodowego, dodam, że 13 grudnia 1981 r. gen. Jaruzelski, zupełnie podobnie do tego, jak Juliusz Cezar Senat, rozpędził PZPR oraz poskromił feudałów. Przez wzgląd na uzależnienie od ZSRR, objął władzę pod szyldem PRL i jej dotychczasowej religii – marksizmu (religia, wbrew temu, co sądzi większość, to nie jest wiara w boga. Buddyzm, choć ateistyczny, jest religią. Religia to kwestia sprawowania kultu – publiczne rytuały, określone wartości i ich manifestowanie. To tabu, oddzielające sacrum od profanum w przestrzeni publicznej i prywatnej). Postąpił zatem podobnie, jak Ramzes II, kiedy przejął władzę – zmienił lub podporządkował sobie kapłanów a starych bogów i rytuały zostawił. W zasadzie nawet zmienił nie tylko kapłanów, ale i religię (reformy rządu Rakowskiego), pozostawiając tylko jej nazwę, ale o tym współcześnie rządzący już nie lubią wspominać. Jest to dla nich przykra i nader upokarzająca historia (już byli w ogródku, już witali się z gąską, gdy nagle... Wojtek wpadł z dywizją pancerną). Kiedy Jaruzelski nakazał aresztować kierownictwo PZPR i Solidarności, obalił tym samym suwerena i sam przejął jego rolę. Aby zdobyć i utrzymać władze, musiał się umocnić. Wpierw pozbawić jej tych, którzy ją sprawowali (PZPR) ale aby ją zachować, musiał też osłabić tych, którym ją rzekomo odebrał sprzed nosa (Solidarność i jej wątpliwi liderzy). Mimo wszystko, jego interwencja, okazała się być nader łagodną – wbrew temu, jak to wtedy wyglądało w TV i na ulicach. Jeśli przyrównywać juntę Jaruzelskiego, do podobnej mu junty np. gen. Pinocheta, to ta pierwsza mieni się wręcz „sanatorium” a o czym zresztą mogą zaświadczyć wspomnienia opozycjonistów z obozów internowania, jakie zorganizowała im władza (no może nie Władysław Frasyniuk – ten się żalił, że dostawał w p...ol od klawiszy i mu nie pozwalali np. czytać książek, podczas gdy – to słowa Frasyniuka! – Adamowi Michnikowi pozwalali. On to zrzucał na karby tego, że był niedouczony i SB rzekomo obawiała się tego, że przypadkiem się czegoś nauczy, ale Michnikowi oczytanemu intelektualiście, - słowa Frasyniuka! - co tam – niech czyta, gorszy nie będzie.Dość naiwną, trzeba przyznać, pan Władysław ma lub miał percepcję...). Nie mówię, że wszyscy mieli komfortowe warunki, co to to nie (vide przytoczony Frasyniuk), ale niektórym stworzono naprawdę takie, które nie przystają do ich „martyrologicznej karty”, jaką machają dziś, niby legitymacją do sprawowania władzy!


Nowy ład

To właśnie wtedy po raz pierwszy w historii Polski, służby nie tylko wymknęły się spod kontroli, ale wręcz przejęły funkcję króla w państwie. Od tego czasu, tj. 13 grudnia 1981 roku, należy datować okres w historii Polski, jaki można nazwać zbiorczym mianem „Polskiej Rzeczypospolitej Specjalnej”. W zasadzie od wtedy, aż do teraz, trwa nieprzerwanie walka o władzę najróżniejszych, (faktycznych a nie malowanych), stronnictw politycznych – frakcji w łonie cywilnych, wojskowych, polskich i nie polskich służb specjalnych. W efekcie czego, drugi zamach stanu w najnowszej historii Polski, pozbawiony już elementu puczu i terroru rewolucyjnego (czołgi na ulicach), wręcz trzeba to przyznać, „elegancki majstersztyk”, miał miejsce w Magdalence. Dokonał go ówczesny szef wszystkich służb (cywilnych i wojskowych), gen. Czesław Kiszczak – obalając przy tym reżym gen. Jaruzelskiego i kończąc tym samym reformy Wilczka-Rakowskiego, podobne tym, które onegdaj Cezar chciał sprezentować ludowi. By być uczciwym wobec historii i czytelników, trzeba oddać cześć i uznanie gen. Kiszczakowi, że „zrobił bezkrwawą rewolucję”. Niczym ginekolog/położnik a nawet matka, wydał na świat Nową, III Rzeczypospolitą Polską! Czy było to złe dla narodu? Nie uważam tak i rozumiem ówczesną sytuację, przemawiającą za tym, aby rozwiązać PRL. Władza nie może istnieć bez zaledwie kilku czynników: pieniędzy, aparatu represji i legitymizacji. Ówczesna ekipa WSW i Zarządu Wywiadu, stanowiąca tzw. „mafię walutową”, którą już z grubsza opisałem, wiedziała, że aby zapewnić sobie swobodę działań, musi zrzec się zewnętrznych znamion władzy, czyli Jaruzelskiego. Wtedy ci, którzy będą ją sprawowali w ich imieniu nominalnie, zyskają uznanie (legitymizację), zarazem wobec własnych obywateli, jak i na arenie międzynarodowej. Do przeprowadzenia tego manewru, potrzebni byli sprawdzeni, zaufani ludzie po tej drugiej, tzw. „opozycyjnej stronie”. Nie wiem, czy gen. Wojciech Jaruzelski był świadom tego, co pod jego nosem zaszło, ale można to opisać, odwołując się do przykładów z historii Rzymu, w ten sposób:
W 1981 r. Wojciech Jaruzelski jako Cezar a gen. Kiszczak, jako Marek Antoniusz, przekraczają Rubikon i obalają Republikę w 1983 r. Następnie Marek Antoniusz, z braku widocznego Brutusa oraz Cycerona, wciela się w obie te postaci naraz i w efekcie czego ustanawia II Triumwirat w 1989 r., preparując testament, którego Oktawianem Cezarem, czyni tzw. „opozycję demokratyczna” o określonej proweniencji, tj. pochodzeniu – krew z krwi „prawosławnych” Juliuszów, rolę Lepidusa zaś (w zasadzie Lepidusem była „strona społeczna”, ale to ona nosiła „wieniec laurowy Cezara” więc...) powierza się cywilnemu wywiadowi. Triumwirat trwa mniej więcej do roku 1993, kiedy to z funkcji Ministra Spraw Zagranicznych odchodzi Krzysztof Skubiszewski. Co się wtedy takiego wydarzyło i czemu akurat odejście Skubiszewskiego stanowi cezurę? Wtedy doszło do podziału na frakcję i triumwirat zaczął chwiać się w posadach. Kiedy go zawierano, wytyczono uniwersalne cele, których gwarantem był Skubiszewski i jego plan, określający, co powinna osiągnąć Rzeczypospolita, ażeby zapewnić jej bezpieczeństwo i suwerenność a triumwirom pozwolić na realizowaniu celów wewnętrznych. Każde państwo, ażeby być samodzielnym podmiotem prawa międzynarodowego, musi mieć prawo legacji tj. wysyłania ambasadorów. Resort Spraw Zagranicznych, jest obok spraw wojskowych i policji oraz sądów a także skarbu i finansów, najistotniejszy dla jego istnienia. Można wręcz powiedzieć, że nie ma i nigdy nie było (niepodległego) państwa, które nie posiadało wskazanych ministerstw/resortów a wszystkie inne, stanowią tylko kwiatek do kożucha. Więc aby prześledzić kto rządzi lub rządził danym państwem, należy przede wszystkim przeanalizować, kto i w jaki sposób/w czyim imieniu, sprawuje faktyczną kontrolę nad ministerstwami odpowiedzialnymi za te resorty. W Polsce są to MSZ, MSW (MSWiA), Ministerstwo Sprawiedliwości, MON, Ministerstwo Skarbu i Ministerstwo Finansów. I to właśnie świadczy o tym, kto, jak i dlaczego sprawuje władzę – to, jak się zachowują i do osiągnięcia jakich celów dążą wymienieni pow. ministrowie, nie zaś jakaś tam minister zdrowia, jakiś tam premier (chociaż to nie zawsze), czy inni mniej, lub bardziej malowani politycy. Pan Skubiczewski był Ministrem Spraw Zagranicznych od 13 września 1989 r. do 25 października 1993 r. czyli pięciu kolejnych rządów, z czego 4 już w III Rzeczypospolitej!

W rzeczywistym kierownictwie politycznym RP, którego, (jak uważam), ciężar spoczywał wtedy (a i obecnie) poza organami konstytucyjnymi, uwierzono, że organizacje typu NATO i EWG oraz uregulowanie stosunków wzajemnych z RFN, będą dostatecznym gwarantem bezpieczeństwa Polski, pozwalającym przy okazji czynić Służbom niemalże dowolne porządki wewnątrz kraju. Taką właśnie doktrynę przyjęli i począwszy od zabiegów ministra Skubiszewskiego (a nawet wcześniejszych), zaczęli realizować najbardziej wybitni reprezentanci tego środowiska – niezależnie od przybranych wówczas barw partyjnych. Póki wszyscy oni dążyli do osiągnięcia tego celu, dbali oni także o interes Polski, który był wtedy jeszcze zbieżny z ich interesem partykularnym. Sądzili mianowicie, że po upadku Paktu Warszawskiego i rozpadzie ZSRR, naturalnym zwycięzcą blisko półwiecznego konfliktu, który może i musi wypełnić powstałą próżnię, jest tzw. Zachód. W związku z tym, należało dążyć do połączenia naszych struktur państwowych z nowym hegemonem. Takie rozwiązanie było logiczne i miało zapewnić Polsce bezpieczeństwo a jej kierownictwu politycznemu; suwerenność, niezależność oraz dobrobyt, na którym także skorzystaliby zwykli obywatele. Ta koncepcja, określana mianem „strategii” czy też „planu Skubiszewskiego” od nazwiska Pana Ministra, zrodziła się w łonie elity Służb, jaką stanowił wywiad. Wywiad PRL, choć nominalnie w ramach Służby Bezpieczeństwa, był odrębną i niezależną strukturą. Dopiero od zamachu stanu gen. Jaruzelskiego podporządkowany był służbom wojskowym a i mimo tego, cieszył się dość szeroką autonomią i bardziej był partnerem, jak poddanym WSW. To oni stanowili wespół tzw. „mafię walutową” (o czym już nadmieniłem) i podzielili wpływy między siebie. WSW, jako najsilniejsza, przeszła fasadową reformę, polegająca główne na zmianie nazwy i oddzieleniu od wojskowych służb specjalnych, instytucji żandarmerii tj. policji wojskowej. SB, jako „struktura wysoce zbyteczna”, przeszła „weryfikację”, która nie dotyczyła jednak Zarządu Wywiadu SB i tenże, niemalże w całości, (nie licząc dobrowolnych emerytur), wszedł w skład UOP. Gwarantem strony społecznej, wcale nie byli „komuniści” a „antykomuniści” i to konflikty w ich łonie zapoczątkowały rozpad Triumwiratu. Wreszcie, z chwilą dojścia do władzy brzydko wykolegowanych PZPRowców, co nastąpiło pod szyldem SLD (przetrwali za pożyczone w Moskwie pieniądze – Triumwirowie się z nimi nie podzielili), wraz ze zbrojnym ramieniem, czyli częścią nie zweryfikowanych pozytywnie SBeów, zmianie uległ układ sił i reguły gry. Od wtedy to datujemy okres „napierdalanki” pomiędzy wszystkimi tymi frakcjami i klanami, który trwa do teraz.

Wtedy to, jeszcze zwarte struktury służb, zaczęły się wewnętrznie dzielić, czy też, w z zasadzie wtedy ujawniły się i uwydatniły naturalne podziały rodzinno-towarzyskie, które istniały już wcześniej a tylko przybrały na sile i znaczeniu, inicjując nowe wojny. Trwa to już poniekąd zbyt długo i tylko wyczekiwać, kto sięgnie ostatecznie po władzę. Kto będzie kim w tej antycznej tragedii? Jak wierzę, to pokaże i obnaży historia – ta nam najbliższa, którą właśnie dla nas piszą. Tak proszę państwa, żyjemy w arcyciekawych czasach i tylko szkoda, że większość z nas tego nie dostrzega. Wierzę, że również w Rzymie niewielu rozumiało sens wydarzeń, jakie miały miejsce i to, co dziś możemy oglądać w serialu Rzym, przeciętnego Rzymianina by wprawiło w prawdziwe oburzenie i nie mniejsze zdumienie. Ale kto wie, być może i nam potomni zobaczą podobny serial w przyszłości, tylko, że zatyt. Polska? Ciekawe, oczywiście, jeżeli tego dożyjemy, co będziemy wówczas czuli go oglądając? I czy ten serial będzie się jeszcze nazywał „Polska”? Czy aktorzy będą mówili po Polsku? Bowiem paradoksalnie, można obronić tezę, że największy zakres suwerenności państwowej, Polska posiadała pod koniec lat 80 (lata 88 do 90, po części, 91). I nigdy później, w sposób formalny (nie wiem, na ile w sposób faktyczny), nie mieliśmy, jako państwo, takiej swobody działania. Dziś np. próba uchwalenia i tym bardziej, realizacji „Ustawy o (swobodzie – dodane przez red.) działalności gospodarczej” autorstwa ww. ministra w rządzie Mieczysława Rakowskiego, Pana Mieczysława Wilczka, zostałaby zablokowana – chociażby przez zobowiązania traktatowe, jakie wzięła na siebie Polska przystępując do Wspólnot Europejskich (a nawet, jeszcze przyjmując umowy przedakcesyjne, czy te o rzekomo „wolnym handlu z EWG”). Zakres regulacji, jakie narzuca Unia (od 1 grudnia powstanie jako niezależne państwo!), daleko wykracza, poza minimalistyczną/liberalną koncepcję wprowadzoną przez Rząd Rakowskiego. Wtedy, dzięki temu prawu, w kilka lat odrobiliśmy dekadę gospodarczej stagnacji (a mogliśmy cały PRL) i zaradni (wcale niekoniecznie sami bezpieczniacy i nomenklatura), mogli się po prostu dorobić. Praktycznie każdy, kto miał ręce zdolne i chętne do pracy mógł na miarę własnych możliwości i aspiracji, otworzyć firmę i zacząć w sposób nieskrępowany, świadczyć usługi, handlować, produkować – zarabiać pieniądze. Ale co by to było, gdyby tak wszyscy mogli? Władza nie lubi, kiedy ktoś wyrasta ponad nią i bardzo szybko zaczęto „poprawiać reformy”, które zainicjował Jaruzelski, Rakowski i Wilczek. Dziś PO pozoruje w osobie posła Palikota działania na rzecz przywrócenia normalności. Komisja „Przyjazne państwo” wydaje się jednak nie działać a sam jej patron, więcej czasu poświęca na paradowanie w mediach w koszulkach z napisem „jestem gejem”, czy wymachując sztucznym członkiem przed kamerami. Rakowski i Wilczek, to byli ludzie, którzy coś rzeczywistego zrobili – jak to drzewiej mawiali? „Nie malowani”, a... zresztą... poczekamy, zobaczymy...


                                                                                 Radosław Herka
http://neosofista.salon24.pl/

wtorek, lutego 22, 2011

Taka, ot H i s t o r i a *

Moja odpowiedz na pewien tekst. Moze powinienem przemilczec ale....

Co do wielkich zmian (obecnie i dawniej) pod znakiem krzyża - 100% zgody.
Zmiany nastąpiły już od I wieku poprzez skuteczne zdławienie greckiej kultury i nauki, poprzez wycinanie w pień ludzi przejawiających myślenie - heretyków, poprzez miliony "nawróconych" ogniem i mieczem mieszkańców Ameryki Południowej, poprzez 100 000 spalonych "czarownic", poprzez setki tysięcy ofiar wypraw krzyżowych i religijnych wojen, poprzez organizowanie w stolicy apostolskiej burdeli i trupich sądów, poprzez tysiące molestowanych seksualnie dzieci, poprzez setki tysięcy zamęczonych ludzi przez inkwizycję, poprzez Rydzyka łupiącego ostatni wdowi grosz z otumanionych starych, nieporadnych i niewykształconych emerytek, poprzez kościelno - rządową Komisję Majątkową.... wymieniać dalej te "dzieła" Ducha Świętego, czy może już wystarczy?


Polowa prawdy = kłamstwo, tak bym skwitował powyższy tekst. Podane są tu pewne fakty które niewątpliwie miały miejsce, jednak bez podania przyczyn. Podanie przyczyn I głębszych faktów zmienia diametralnie odbiór powyższych oskarżeń wobec kościoła. Dlaczego to wszystko przypisuje się kościołowi. Kościół w swojej początkowej historii miał z tym niewiele wspólnego dopóki nie został opanowany przez zdradzieckie ciemne siły z Północy Europy. Mam na myśli Teutonów z północnej Dani, Varangian z południowej Szwecji, Gotów z Danii i z wyspy Gotlandia, Wizygotów i Ostrogotów wywodzących się od Gotów. Varangianie napadali Słowian od wschodu, założyli swoja pierwsza osadę na terenach obecnego lasu katyńskiego Gniezdowo. Mordowali miejscowych Słowian, składali ich w ofierze Odynowi za zwycięstwo w bitwach i pomyślność w handlu. Zdradziecko przeniknęli do Konstantynopola zmuszając Patriarchę do współpracy. Konstantynopol uczynili targowiskiem słowiańskich niewolników. Był krwawy szlak niewolniczy między Gniezdowo a Konstantynopolem. Varangianie utworzyli gwardie złożona z Islandzkich wikingów, niby do ochrony cesarza Bizancjum ale tak naprawdę do kontroli nad nim. Chrześcijaństwo było dla nich tylko przykrywką. To oni pod znakiem krzyża dokonywali wielkich zbrodni. Zostali oni posłani przez bestie z wody (Wikingowie ludzie morza) aby zniszczyć kościół. Ostatecznie splądrowane Bizancjum oddali na pastwę Islamu.

Od zachodu taką samą niszczycielską robotę wobec kościoła robili Teutoni. Łupili ile wlezie narody słowiańskie od strony zachodu. Słowianie byli im potrzebni jako niewolnicy. Byli to wyznawcy Odyna udający chrześcijan. Uważali siebie za bogów którym wolno wszystko. Jednak spotkali się z wielkim oporem na ziemiach Polan. Około tysięcznego roku był wielki bunt Słowian, skuteczny bunt.

Jestem zwolennikiem państwa Jagielońskiego ale przeciwnikiem państwa piastowskiego. Uważam ze Mieszko I był Varangianem albo z nimi współpracował. Celem było wprowadzenie Teutonów na ziemie słowiańskie. Już samo skojarzenie ze był z rodu Piastów czyli piastunów nasuwa głębokie podejrzenia. Rola piastunów było wychować dzieci wodza i nauczyć ich arkanów władzy. Jednak często było tak ze Piastuni uśmiercali prawowitego władcę wraz z jego potomstwem i przejmowali kontrole nad plemieniem. Poza tym gród Mieszka I Gniezno był wzniesiony według arkanów teutońskich grodów warownych, no i podobieństwo nazwy Gniezno do pierwszej osady Varangian Gniezdowo. To są wikingowskie nazwy. Te wszystkie działania Mieszka I pośrednio lub bezpośrednio doprowadziły do umocnienia się Teutonów na ziemiach słowiańskich. Do chwili kiedy powstała unia Polsko-Litewska. Oddaliśmy się pod obronę Bogurodzicy Dziewicy Maryi. I pokonaliśmy księcia teutońskiego w bitwie pod Grunwaldem.

Trzeba jeszcze w skrócie wspomnieć o Wizygotach i Ostrogotach którzy opanowywali Europe zachodnia. To oni jeździli na wyprawy krzyżowe mordować niewinne narody pod pretekstem wyzwalania ziemi świętej. To oni zorganizowali wyprawę do Ameryki ponieważ wikingowie byli tam już wcześniej. Był tam syn wikinga Eryka Rudego zdobywcy Islandii. Oni dobrze wiedzieli po co jest wyprawa do Ameryki. Bajki o skróceniu drogi do Indii są dla dzieci. To oni dokonywali tych okropnych mordów. Taka jest prawda, Kościół katolicki nie ma z tym nic wspólnego. A kto powiedział ze szatan nie będzie atakował Kościoła Bożego. To wszystko co się działo i dzieje o co oskarżasz kościół i krzyż, to robota Varangian, Teutonów, Gotów, Ostrogotów, Wizygotów. To oni skryli się za krzyżem by zniszczyć wiarę w Jezusa Chrystusa. Ale to im nie wyjdzie co najwyżej pociągną za sobą do otchłani jakaś część ludzi.

Gdy uświadomisz sobie ze mieszkasz w Polsce, miejscu które jako jedyne na całym świecie nie poddało się bestii to zbliżysz się trochę do Prawdy, dlaczego tutaj dzieją się takie rzeczy. Dlaczego tak ważny jest kult Maryi Bogurodzicy Dziewicy. Ona nie odciąga ludzi od Boga i od Jezusa Chrystusa. Ona prowadzi nas do niego. Tutaj na ziemiach słowiańskich Bóg wybrał nas by pokonać bestie i obnażyć kłamstwa bestii.

W krotce nastąpi koniec bestii z północy.
SLAVMIRO 0 19  | 21.02.2011 16:41

poniedziałek, lutego 21, 2011

looking for - gras' morda



Wojciech Lubiński był osobistym lekarzem Lecha Kaczyńskiego. Zginął w katastrofie w Smoleńsku.

(fot. WIM)

Był jednym z trzech osobistych lekarzy prezydenckich.
Dr hab. n. med. Wojciech Lubiński był lekarzem prezydenckim i rzecznikiem wojskowego szpitala w Warszawie. Zginął 10 kwietnia w katastrofie pod Smoleńskiem.

Od roku 2008 dr Lubiński był zastępcą komendanta Wojskowego Instytutu Medycznego ,  trzy lata wcześniej został rzecznikiem prasowym WIM. Specjalizował się w chorobach wewnętrznych i chorobach płuc.

Od roku 2000 był starszym asystentem Kliniki Chorób Wewnętrznych Pneumonologii i Alergologii CSK MON, od 2005 r. adiunktem w tejże klinice. Od roku 1996 pracował jako asystent w Wojskowym Szpitalu Gruźlicy i Chorób Płuc w Otwocku, a od 1995 r. był lekarzem w jednostce Wojskowej w Ostródzie.

Dr Lubiński w ostatnim czasie udzielał informacji prasowych na temat stanu zdrowia Matki prezydenta Kaczyńskiego. Z opinii publicznych wynika, że był bardzo dobrym lekarzem, który interesował się pacjentem nie tylko w sposób medyczny ale także mentalny. - Dr Wojciech Lubiński jest wspaniałym lekarzem. Ma "złote ręce". - przeczytać możemy na forach internetowych.

41-letniemu dr Lubińskiemu kilka miesięcy temu urodziło się drugie dziecko.
http://www.wspolczesna.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100414/KATASTROFA_SAMOLOTU_PREZYDENCK/671207942

SMOLENSK russkij 7.IV.2010

Ujawniamy zdjęcia z 7 kwietnia

ZACHOWAJ ARTYKUŁ
Udało nam się uzyskać dostęp do zdjęć lotniska w Smoleńsku z 7 kwietnia 2010 - z wizyty Premiera Tuska i jego delegacji. Należy w tym miejscu przypomnieć, że niektórzy dziennikarze i blogerzy rozpowszechniali informacje jakoby Premier leciał Casą, a nie Tu-154. Zacytujmy niektórych.

> Jarosław Olechowski reporter TVP Info
(czas 3:25):
> Sławek Krenczyk, reporter Radia ZET:
 Stewardessa w Smoleńsku była już trzy dni wcześniej. Leciała z delegacją, której przewodniczył Donald Tusk.Wtedy udało jej sie szczęśliwie wrócić do domu. O przedostatnim locie Maciejczyk wspomina jeden z dziennikarzy, którzy w środę byli na uroczystościach w Katyniu. Tyle, że wtedy delegacja wraz z dziennikarzami na miejsce poleciała nie tupolewem, ale wojskowym samolotem CASA.
 - Warunki mieliśmy spartańskie. Siedzieliśmy obok siebie na wąskich, niewygodnych ławach i rozmawialiśmy całą drogę. Uśmiechnięta,ciepła, pełna życia dziewczyna opowiadała mi o swoim marzeniu z młodości, gdy chciała zostać pilotem. [1] [2]

Skąd te dezinformacje? Wydaje nam się, że całe zamieszanie wynikia z prostego powodu. Delegacja z dnia 7 kwietnia miała do dyspozycji 6 zakontraktowanych samolotów, z któych 4 poleciały do Smoleńska. Tusk lądował prawie pustym tupolewem, oprócz niego lądowały jeszcze Jaki 40 i Casa. Czy ktoś z Was o tym słyszał? No właśnie. A teraz wyobraźcie sobie co by się działo w naszych mediach gdyby taką wycieczkę zafundował sobie Pałac Prezydencki. TVN 24 grzmiałby od poranka. Zaproszeni przez Monikę Olejnik eksperci od rana maglowali by temat. Ekspert Hypki specjalnie jechałby do Moskwy by udzielać wywiadów dla Młodego Konsomolca.
Mimo wszystko nie wyjaśnia to plotek o "niesprawnym tupolewie".
Przejdźmy więc do samych zdjęć.

Zdjęcia według meta danych z zdjęć były robione 07.04.2010 parę minut po godzinie 12 w południe, dokłądnie o 12:18 czasu miejscowego. Robił je niejaki ALEXANDER NIZOVTSEV=ALEX  NIKKOR. Według zdobytych informacji prawdopodobnie jest to reporter służby prasowej gubernatora rejonu Smoleńska.








Zgadnijcie na koniec jakim samolotem lądował premier Putin? Tak, TUPOLEWEM [3].

Dla niego widać to nie był niesprawny złom.
Voltar
Artykuł powstał za pomocą białego wywiadu w ramach forum Acontrario.pl

Update 1: Przyjrzyjmy się z bliska instalacji w tle: ILS czy po prostu radar?

Update 2: Czy na podstawie powyższych zdjęć można rozpoznać kierunek podejścia z 7 kwietnia? Ze wschodu czy z zachodu? Las w tle sugerowałby kierunek wschodni a więc identyczny z 10 kwietnia.
Update 3: Zdjęcia opublikował Władysław Kononow, Szef Polityki Informacji i Public Relations w rejonie Smoleńska (начальник Главного управления информационной политики и общественных связей Смоленской области)
Update 4 Ciąg dalszy wizyty: [4]



[1] http://www.fakt.pl/Barbara-Maciejczyk-3-stewardessa,artykuly,69180,1.html
[2] http://clouds.salon24.pl/246980,tu-154-byl-w-smolensku-9-04-a-7-04-tusk-polecial-casa
[3] http://vkononov.ru/2010/12/antifotomontazh/
[4] http://clouds.web-album.org/photo/392093,7-kwietnia-smolensk
http://acontrario.nowyekran.pl/post/3578,ujawniamy-zdjecia-z-7-kwietnia