http://nowaonline.strefa.pl
now@ on-line maj 2006
Jan Kowalski
DZIURY W MÓZGU
Geneza polskiej biedy
WSTĘP
Miałem kiedyś przyjaciela. Walczyliśmy z komunizmem ramię w ramię. Poznałem jego rodzinę. Bardzo katolicka, na co dzień utrzymywała przyjazne stosunki z proboszczem; młodszy brat służył do mszy. Kiedyś szliśmy przez pola, było lato, dojrzewały truskawki. Nie myśląc długo zerwałem parę. Jego oburzenie nie było udawane. Nie mógł zrozumieć jak ja, katolik i konserwatysta, mówiący o poszanowaniu i świętości własności prywatnej, mogłem zdobyć się na taki krok. Zdarzyło się to w połowie lat osiemdziesiątych.
W międzyczasie upadł komunizm.
W roku 1990 ukradł mi 2.000 dolarów amerykańskich i nawet tego „nie zauważył”. Jeżeli chcielibyście zrozumieć jak do tego doszło, zapraszam do lektury. Będzie to jednocześnie próba odpowiedzi na pytanie: co wydarzyło się w Polsce między rokiem 1989 a rokiem 1994?
CZĘŚĆ PIERWSZA : KTO, KOGO, ZA ILE ?
I. OKRĄGŁY STÓŁ.
Zacznijmy od roku 1988. Trwa właśnie rozdanie kart w grze pod nazwą Okrągły Stół. Rozdają komuniści. Nie tylko rozdają. Wcześniej mają przywilej doboru uczestników gry. I dobrze wiedzą kogo dopuścić do gry, żeby zasady były przestrzegane. Pierwsza zasada brzmi: wygrać jak najwięcej. Druga: przekonać przeciwnika i widzów, że to on wygrał.
Okrągły Stół jest dla komunistów niezbędny. Stanowi ostatnią szansę przetrwania materialnego, a zatem i duchowego. Gospodarka kraju leży w ruinie i choć rzecznik komunistycznego rządu twierdzi, że rząd się wyżywi , to jednak zdecydowana większość komunistów znajduje się poza rządem. Dochodzi do tego, że już nie tylko robotnik z Huty Katowice, ale młody aparatczyk partyjny, milicjant i wojskowy, nie od razu dostaje klucze do mieszkania. Dla młodych ludzi zatem dołączenie do komunistów jest na tyle nieatrakcyjne, że przed „partią” zaczyna majaczyć widmo śmierci naturalnej. A przecież przesłanie duchowe bolszewików stanowi, że istnienie Partii jest warunkiem koniecznym do budowy ustroju powszechnej szczęśliwości – komunizmu. Dlatego w momencie zagrożenia bytu Partii prawdziwy komunista chwilowo rezygnuje z doktryny.
Cofnijmy się teraz do faktycznego początku gry w okrągły stół, do roku 1983. Miała wtedy miejsce tzw. reforma Rakowskiego zezwalająca na rozwój sektora prywatnego w gospodarce komunistycznej. Od tego momentu datuje się w Polsce rozwój prywatnej przedsiębiorczości w oparciu o państwową bazę. Jest to początek zjawiska nazwanego później uwłaszczaniem się komunistycznej nomenklatury. Rok 1983 nie oznaczał równych szans dla całej, jak się wtedy mówiło, prywatnej inicjatywy. Możliwości były równiejsze swojej, komunistycznej inicjatywy. Dla pozostałej, gdy pomimo obostrzeń prawnych zbyt się rozbuchała, pozostawał podatek od zbyt wielkich dochodów, tzw. domiar. Domiar pozwalał zniszczyć każdego niewygodnego przedsiębiorcę.
Trzy lata później, 11 września 1986 roku, reżim komunistyczny ogłosił amnestię i wypuścił na wolność kilkaset osób. Wrzawa propagandowa, jaka temu towarzyszyła, była zaplanowana równie dokładnie jak wcześniejsze zgromadzenie odpowiedniej ilości więźniów. Zwolnionych przechrzczono jednocześnie na więźniów sumienia, dla podkreślenia w ich przypadku braku ambicji politycznych. Od tej pory miała kierować nimi nie żądza władzy, a pragnienie „by prawo znaczyło prawo, a sprawiedliwość – sprawiedliwość”. W tłumaczeniu na polski oznaczało to współpracę z komunistami dla wspólnego [komunistów i opozycjonistów] dobra, nie zaś walkę z nimi.
Wraz z faktycznym uznaniem opozycji politycznej gotowej do współpracy z reżimem istotne zmiany nastąpiły również w gospodarce. Komuniści uznali istnienie wolnego rynku dewizowego. Przestali prześladować cinkciarzy. Jednocześnie wprowadzili skup dolarów od ludności przez PKO po cenie czarnorynkowej. Umożliwili też otwieranie kont dewizowych bez konieczności udokumentowania pochodzenia dewiz. Od tej pory państwo komunistyczne zaczęło dyktować czarnorynkowy kurs dolara stale go windując. I od czasu do czasu próbując gry na zniżkę. Na początku roku 1988 kurs dolara z 3.300 złotych spadł nagle na 2.800, by po miesiącu osiągnąć pułap 3.500 złotych za jednego dolara.
Zaczęła się zabawa w ustalanie kursu dolara i największe oszustwo finansowe w dziejach Polski.[Piszę „kurs dolara” a nie „kurs złotego”, bo to dolar a nie złoty był jedynym miernikiem polskiej gospodarki.] Państwo komunistyczne weszło w rolę spekulanta totalnego. Do jednej kieszeni chowało prawdziwe pieniądze – dolary, płacąc za nie fałszywymi złotymi - z drugiej. Narodowy Bank Polski, który właściwie nie był ani narodowy, ani polski, nie mówiąc już o tym, że nie był bankiem, spełniał rolę Głównego Urzędu Kontroli Kursu.
NBP mimo, że oficjalnie rozpoczął skup i sprzedaż dewiz po cenie czarnorynkowej, to jednak w bezpośredni handel dewizami się nie wikłał ustalając ceny skupu i sprzedaży na poziomie na tyle nieatrakcyjnym dla klientów, by ci raczej zainteresowali się ofertą prywatnych kantorów.
Mając dzięki temu niezwiązane ręce mogli komuniści dowolnie manipulować kursem i zarabiać ogromne pieniądze. W wypadku gdy kurs czarnorynkowy dolara w prywatnych kantorach przewyższał chwilowo kurs bankowy i przed okienkami w banku ustawiały się kolejki drobnych ciułaczy, wtedy Bank najpierw ograniczał a potem wstrzymywał sprzedaż. Następnego dnia wszystko wracało do normy.
Mając do dyspozycji własną sieć łączności terenowe oddziały NBP stosowały w jednym czasie różne kursy, pomimo jego centralnego ustalania. Dziwnym trafem wszystko wyrównywało się po upływie na przykład 30 minut. Innym sposobem jaki stosowały banki było celowe opóźnianie wypłat należnych klientom w okresie zwyżki kursu. Wystarczyło 10 milionów złotych klienta pożyczyć wujence stryjecznego brata [notabene komunisty] , bez procentu rzecz jasna. Ta kupowała dolary płacąc 2.500 złotych za jednego, co stanowiło kwotę 4.000 dolarów, czekała aż dolar podskoczy na 3.000 [wiedziała kiedy to nastąpi] i zamieniała dolary z powrotem na złotówki. 10 milionów, których wartość spadła do 3.333 dolarów, można było wypłacić klientowi.666 dolarów stanowiło „czysty” zysk. Jedyną aferą tego typu, ujawnioną przez prasę, było wstrzymanie wypłat rent i emerytur przez pocztę w Rzeszowie[oklaski].
W takiej oto scenerii gospodarczej do Okrągłego Stołu podano. Ponieważ większość postanowień pozostaje po dziś dzień tajna, nie odbierajmy chleba przyszłym historykom. Zajmijmy się następstwami. W grze tej komuniści wygrali: majątek państwowy, wojsko, policję , banki, administrację a co najważniejsze, prawne zabezpieczenie nowego porządku dzięki zaklepanej wygranej w „wyborach” roku 1989. Opozycja wygrała posady. 35% Sejmu, cały Senat, trochę stanowisk ministerialnych i możliwość tworzenia nowych posad urzędniczych dla znajomych i pociotków. W okresie rządów Mazowieckiego biurokracja zwiększyła się o 20%. Więcej wygrać nie było można ponieważ komuniści zaprosili do stołu tylko konstruktywną opozycję, która nie odrzucała dotychczasowego systemu ale chciała go jedynie w duchu socjalizmu reformować. Opozycja ta poza możliwością siłową zmiany systemu wyrzekła się również możliwości prawnej, godząc się na mniejszość w parlamencie. Przyjęła natomiast należne jej od dawna posady [proszę panie premierze, ależ proszę panie ministrze] i odtrąbiła zwycięstwo Polski i Polaków z wielką pompą, dzięki teraz już „naszym” mass mediom. Wszyscy bowiem, którzy dotychczas byli ich, teraz jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienili się w „naszych”. A na dodatek nie można było ich usunąć, bo byli fachowcami. Tu anegdota. Rozmawiają Kiszczak i Michnik.
Kiszczak: - Panie Adamie, jak nazwałby pan kogoś, kto 40 lat przepracował w jednym fachu?
Michnik myśli, myśli: - Już mam, faa..., faa... –jąka się – fachowiec. I tak pozostało.
Byli wreszcie przy okrągłym stole ludzie z podwójnymi zaproszeniami. Raz jako uznani opozycjoniści, dwa jako komunistyczni agenci. Ci doświadczyli radości podwójnej .
Po podpisaniu porozumień Okrągłego Stołu 4 czerwca 1989 roku odbyła się komedia pod nazwą wolne wybory. Dzień 4 czerwca odsłonił jeszcze jedną istotną kwestię rzutującą na historię najbliższych kilku lat. Okazało się, że opozycja niepodległościowa, nie zaproszona do stołu, nie dość że była słaba i rozproszona, to na dodatek była głupia i nie miała żadnego programu. Dowodem na to był jej udział w komedii, a następnie poparcie programu reform rządu Mazowieckiego, ale o tym w następnym rozdziale.
II. NASZ RZĄD
Ten dziwny „nasz” rząd, bo popierany przez 65% większość komunistyczną w Sejmie, podjął się uzdrowienia finansów państwa, koncentrując się na poprawieniu budżetu i likwidacji hiperinflacji. Istniał pomiędzy tymi zjawiskami ścisły związek, ponieważ inflacja to coraz więcej pieniędzy nie mających pokrycia w towarze. Jedynym zaś sposobem na niedobór pieniędzy w kasie socjalistycznego państwa, po przejedzeniu gierkowskich pożyczek, było ich dodrukowywanie. To z kolei powodowało wzrost cen i spadek rzeczywistych dochodów. Tylko ludzie, którzy najwcześniej dostawali pieniądze byli w korzystnej sytuacji, ponieważ za większą kwotę mogli kupić dobra po starych cenach. W tej grupie znalazły się komunistyczne pociotki. Grupa, która najpóźniej otrzymywała pieniądze była w najgorszym położeniu. Najbardziej wyrazistym tego przykładem byli chłopi, których produkcja skupowana była przez państwowy handel na podstawie tzw. kontraktów. Kilkutygodniowe, nieraz kilkumiesięczne opóźnianie wypłat za dostarczony towar było regułą. Na przykład za buraki cukrowe odstawione do cukrowni pod koniec września, otrzymywali chłopi pieniądze niekiedy dopiero po świętach Bożego Narodzenia. Oczywiście wypłaty te nie były oprocentowane. Natomiast za środki potrzebne do nowej produkcji trzeba było zapłacić już po nowych cenach. Przy długim cyklu produkcyjnym charakteryzującym rolnictwo, cały zysk z ubiegłorocznej produkcji zżerała inflacja. Polityka inflacji a potem hiperinflacji rozpętana przez Rakowskiego, potem twórczo rozwinięta przez kolejne solidarnościowe rządy, doprowadziła gospodarstwa chłopskie do ruiny.
Pod koniec komunistycznego panowania używano często pojęcia „nawis inflacyjny” na opisanie rzekomo zbyt wielkich zasobów pieniężnych Polaków. Teraz rząd Mazowieckiego przejął bez refleksyjnie problem poprzedników: jak zlikwidować nawis inflacyjny? Co w tłumaczeniu na polski znaczyło: jak odebrać ludziom pieniądze. ”ściągnięcie nawisu inflacyjnego”, on to rzekomo napędzał inflację, miało zlikwidować „lukę budżetową”. Następnie wystarczyło „zdusić” inflację i pierwsza część planu Balcerowicza zakończyłaby się sukcesem. Po uzdrowieniu finansów miano zająć się gospodarką. Czym prędzej zatem przystąpiono do działania przy potężnym wsparciu propagandowym teraz już „naszych” mass mediów.
W odróżnieniu od „nawisu inflacyjnego” określenie „wróg publiczny” nie pojawiło się, a szkoda, bo właśnie to słowo najlepiej oddaje klimat tamtych gorących dni. Wrogiem publicznym został okrzyknięty dolar, a zjawiskiem przeklętym stała się dolaryzacja Polski. Wydawać by się mogło, że podłoże tej walki tkwi w sferze psychicznej, że nowi władcy ze względów patriotycznych pragną skończyć z dolarem, bo silny złoty = silne państwo. Jednak nic podobnego. Walka z dolarem została przeprowadzona w sposób świadomy, logiczny i nie wiele miała wspólnego z patriotyzmem.
Dla lepszego zrozumienia przyczyny i przebiegu tej walki, spróbuję wytłumaczyć co to takiego był dolar w Polsce Ludowej. Oprócz spełniania podstawowych funkcji pieniądza [środek płatniczy w kontaktach poza oficjalnych, oszczędzanie] był jednocześnie dolar sposobem ucieczki przed inflacją. Takim jak w Wolnym Świecie inwestowanie w ziemię, domy, dzieła sztuki, akcje, papiery wartościowe. Działo się tak, ponieważ obywatel komunistycznego państwa nie mógł kupować działek, nie mógł mieć kilku mieszkań czy kamienic. Nie mógł w ogóle pokazać, że ma pieniądze, nie mówiąc już o obracaniu nimi. Posiadanie pieniędzy, nie mówię tu o pieniądzach na chleb i masło, było zakazane doktryną komunistyczną. Pochodzić zatem mogły jedynie z działalności niezgodnej z komunistycznym prawem. Piszę te oczywistości, i będzie już tak do końca, ponieważ grozi nam epidemia całkowitej utraty pamięci.
Oszczędzanie jest naturalna czynnością człowieka. Polacy zorientowawszy się, że gromadząc złotówki tracą, bo wymiana pieniędzy albo inflacja zżera im oszczędności, przestawili się na odkładanie dolarów. Choć sam fakt posiadania dolarów był równie nielegalny jak dwóch mieszkań, to jednak dolary łatwiej było ukryć. Posiadały poza tym swoją wartość niezależną od komunistycznego molocha. Mimo ograniczeń naród polski był przecież powiązany ze społecznością światową. Poważna jego część żyła na emigracji związana z Polską więzami krwi. Polak w Kraju mógł zdobyć dolary poprzez spadek, pracę na Zachodzie, kupno na czarnym rynku. Złoty polski był za granica tylko kolorowym papierkiem, dlatego również komuniści potrzebowali dolarów na swoje zagraniczne interesy. W początkach trwania „władzy ludowej” skupowali dolary od ludności przez podstawionych agentów. Płacili za nie kolorowymi papierkami. Podobne papierki były w użyciu w manufakturach feudalnej Rosji. Można za nie było kupić towary jedynie w sklepie właściciela manufaktury. Po nawiązaniu kontaktów gospodarczych z Zachodem, dolary pojawiły się w większej ilości. Po udostępnieniu ludziom wysokooprocentowanych dewizowych kont bankowych i stworzeniu iluzji beztroskiego życia z procentów, dostały się komunistom dolary prywatne. Koniec końców, jak mawiają Rosjanie, dolary z kont prywatnych cudownie się ulotniły. Było ich 6 miliardów. Jednak w rękach prywatnych ludzi mniej ufnych w szczere intencje komunistów, w „skarpetach” pozostawało według szacunkowych danych od 6 do 8 miliardów dolarów. Może nie było tego za wiele. Należy jednak pamiętać, że przez cały okres komunizmu średnia płaca miesięczna nie przekroczyła równowartości 25 dolarów. [Piszę o dolarze w pewnym uproszczeniu jako o zjawisku ogólnopolskim, chociaż np. na Śląsku należałoby mówić raczej o marce zachodnioniemieckiej.]
Odpowiedź na pytanie: co chciałbyś robić? brzmiała: pracować na Zachodzie, żyć w Polsce. I żyliśmy. W roku 1987 schabowy w prywatnym barze kosztował 35 centów, za pozostałe 65 centów można było kupić pół litra w Peweksie. Dolar przez cały czas miał określoną siłę nabywczą, niezależnie czy jego kurs czarnorynkowy wynosił 60, 120 czy 650 złotych. Oczywiście nie była to wartość stała. Słabła wraz ze wzrostem jego podaży, spowodowanym rozluźnieniem żelaznej kurtyny i coraz liczniejszymi wyjazdami zarobkowymi Polaków. I chociaż w roku 1986 za 2.000 dolarów nie można już było wybudować domu jak w roku 1970, to jednak wciąż można było kupić kawalerkę w dużym mieście. Dzisiaj, w roku 1994, za taką samą trzeba zapłacić 9 – 10.000 dolarów. Po roku 1983 dolary inwestowane były w prywatny biznes, rzemiosło lub handel. W większości czekały jednak na lepsze czasy.
W roku 1989 wydawało się Polakom, że czasy te wreszcie nadeszły. Mieliśmy przecież nasz rząd. Jednak mianowany naszym przez speców od socjotechniki, był w istocie rządem koalicji komunistyczno – socjalistycznej z socjalistycznym premierem. I bardzo dziwne okazały się początkowe działania gospodarcze tego rządu. Nie tylko nie zrezygnował on z roli Wielkiego Spekulanta, to jeszcze dodatkowo wzmocnił ją wykorzystując euforię zwycięstwa. Komunistyczna mafia bankowa pozostała nie zmieniona, a stanowisko prezesa NBP nadal sprawował komunista , a teraz fachowiec Władysław Baka. Przy najwyższym kursie, gdy za jednego dolara płacono 12.000 złotych, z najważniejszymi prywatnymi właścicielami kantorów w Polsce spotkał się sam premier Mazowiecki. I choć wydawało się, że kantory nie będą zainteresowane obniżką kursu czyli stratą, to z dnia na dzień cena dolara zaczęła spadać. Stało się to możliwe dzięki zagwarantowaniu kantorom zwolnień podatkowych. Jednocześnie uruchomiona została machina propagandowa państwa. W radiu, prasie, telewizji pojawiły się wypowiedzi osób szczebla ministerialnego zapowiadające drastyczną obniżkę kursu dolara. Od 1 stycznia 1990 roku jednolity kurs, dotychczas były dwa czarnorynkowy i państwowy, miał wynieść 5.000 złotych za 1 usd, a niewykluczone, że jaszcze mniej. Po spektakularnej obniżce kursu z 12.000 na 10.000, a później na 8.000 osiągniętej dzięki pomocy NBP, które prowadziło wtedy limitowaną sprzedaż dla prywatnych odbiorców po niższym niż kantorowy kursie, zaczęła się wyprzedaż dolarów przez drobnych ciułaczy. Fakty mówiły same za siebie – kto miał dolary , ten tracił. Najdłuższe kolejki do sprzedaży dolarów odnotowałem w chwili najniższego kursu – 4.300 złotych. Po czym z dnia na dzień cena wzrosła do 6.500, potem na 8.000, by pod koniec roku osiągnąć pułap 9.500 złotych za jednego dolara. Taki właśnie kurs został ogłoszony jako obowiązujący i broniony przez państwo od dnia 1 stycznia 1990 roku. Przez cały ten czas kurs chwiał się a różnice dzienne dochodziły do 15%.
„Deficyt w roku 1989 wyniósł 3,6 bln zł, co stanowiło około 3% produktu krajowego brutto. Gdyby nie działania rządu podjęte w IV kwartale 1989 r., to powyższy niedobór byłby znacznie głębszy – można szacować, że przekraczałby on 10% produktu krajowego brutto”. Powyższe słowa zawarte są w „Raporcie o stanie państwa rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego”. „Gdyby nie działania rządu” deficyt wyniósłby nie 3% czyli 3,6 bln złotych, ale 10% - ponad 12 bilionów złotych. Wskutek tychże „działań” na początku następnego roku pojawiła się nawet nadwyżka budżetowa około 10 bln , która do końca 1990 roku zmniejszyła się ostatecznie do 2,4 biliona złotych. Tadeusz Mazowiecki zapytany nieśmiało o ową nadwyżkę powiedział w swoim stylu: „niektórzy pytają czy to dobrze, czy źle? Ja myślę, że dobrze”. To „dobrze” znaczyło, że w kraju rozentuzjazmowanym politycznie dokonała się kolejna operacja „dochodowo – cenowa”, podobna do przeprowadzonej w roku 1982 przez Jaruzelskiego. W istocie jednak o wiele skuteczniejsza, bo pozbawiająca ludzi prawdziwych pieniędzy.
O jakie sumy toczyła się gra, którą Bielecki nazwał działaniami rządu? Dla uproszczenia przyjmijmy, że produkt krajowy brutto był taki sam w roku 1990 jak i w roku poprzednim. Zatem 10% pkb czyli 12 bln z roku 1989 odpowiada kwocie 95 bilionów z roku 1990 [różnica w liczbach wynika z przeszacowania wartości złotego]. Zgodnie z administracyjnym i już jedynym kursem dolara stanowiło to równowartość 10 miliardów dolarów amerykańskich. Dochodziła do tego jeszcze owa nadwyżka czyli kolejny miliard dolarów. W kraju, w którym gospodarka staczała się po równi pochyłej, nie było innej możliwości wypracowania sumy 11 miliardów dolarów w ciągu 3 miesięcy /!!!/ jak tylko kradzież. To nam, zwykłym obywatelom ukradł rząd te pieniądze. O tym dlaczego i dla kogo kradł będzie w następnych rozdziałach.
III ZMARNOWANY POTENCJAŁ.
Komunizm obdarzył nas gospodarką „planową”. Opartą nie na zaspokajaniu
potrzeb człowieka ale podporządkowaną odgórnym nakazom z politbiura. Gospodarką wysoce nieefektywną, bo nastawioną nie na zysk ale na wytworzenie jak największej ilości etatów. Jej symbolem pozostały górujące nad fabrykami biurowce. Zatrudnionych w nich było nieraz więcej urzędników, tzw. pracowników administracyjnych niż pracowników bezpośrednio przy produkcji. Komunistyczna idea wyeliminowania za wszelką cenę pośrednika handlowego, utożsamianego z pasożytem, zmieniła w rozdęte monstra dotychczas małe fabryczki. Zanik warstwy pośredników czerpiących zysk z zaspokajania ludzkich potrzeb, finansujących własnymi pieniędzmi produkcję różnorakich dóbr, spowodował pozbawienie producentów warstwy ochronnej. Zresztą o producentach można mówić tylko umownie, bowiem wraz z handlarzem zniknął również producent, którego dotychczas jedynym zadaniem było wyprodukować jak najtaniej i jak najlepiej zamówiony przez handlarza towar. Zniknął wreszcie konsument z jego prawem decydowania o charakterze, ilości i jakości produkowanych dóbr. Magazyny i sklepy zapełniały się za to bublami, których nikt nie potrzebował.
Jednocześnie pogłębiała się luka towarowa, głód produktów, których komunistyczna gospodarka nie chciała lub też nie mogła wytworzyć. Wystarczyło lekkie poluzowanie polityczne, by pojawiła się sfera gospodarki prywatnej. Tu należy przypomnieć, że przez cały okres komunizmu istniał niezależny od centralnej gospodarki rynek prywatnych producentów żywności. Mowa tu o chłopach, których komunistom nie udało się upaństwowić. Dzięki temu Polski nie dotknęła plaga głodu. Wydawać by się mogło, że to oni staną się zaczynem gospodarki rynkowej. Pomimo bowiem państwowego otoczenia rolnictwa, z którego zmuszeni byli korzystać, w ostateczności sami byli odpowiedzialni za swój los. Sami musieli przeprowadzać kalkulację ekonomiczną i od początku do końca nadzorować proces gospodarczy. Ich praca była bardzo wymierna. Nie można było tego powiedzieć o pracy robotnika [czy się stoi czy się leży dwa tysiące się należy], lub absurdalnej często pracy urzędnika. Chłopi jako jedyni nie zatracili poczucia sensu pracy i związku pomiędzy pracą i płaca. Po przełomowym roku 1983 sektor prywatny powiększył się o kolejne elementy: rzemieślników i prywatnych kupców. Ich dynamiczny rozwój hamowany był jedynie komunistycznymi przepisami i działaniami policji gospodarczej. Ogromna luka towarowa powodowała, że praktycznie wszystko co zostało wyprodukowane lub przywiezione z zagranicy było natychmiast kupowane.
Administracyjne obniżenie wartości dolara dzięki zastosowaniu sztywnego kursu , przy jednoczesnej hiperinflacji roku 1990 spowodowało automatyczny wzrost cen na wszystkie produkty i środki do produkcji wytwarzane w kraju. To zaś skutecznie zahamowało rozwój polskiej gospodarki. Prześledźmy rzecz całą na prostym przykładzie jaj. Dla wyostrzenia obrazu przyjmijmy, że cena zbytu jajka polskiego [koszt wytworzenia plus zysk producenta] stanowiła na początku roku 1990 równowartość 10 centów. Ponieważ cena jajka za granicą wynosiła 15 centów wydawało się, że nic nie zagraża polskim producentom. Jednak hiperinflacja i sztywny kurs dolara, a w rzeczywistości niesłychanie ostra dewaluacja w latach 1990 – 1991 spowodowały, że cena zbytu jajka krajowego wzrosła do 30 centów. Tym samym jajko zagraniczne, którego ceny nikt nie zmieniał, stało się dwukrotnie tańsze od krajowego. Zarazem rząd Krzysztofa Bieleckiego zniósł cło i wszelkie opłaty importowe na sprowadzane jajka. Oznaczało to wyeliminowanie z rynku polskiego jajka i ogromną stratę dla polskiej gospodarki. Stracił właściciel niosek i zatrudniani przez niego pracownicy. Stracili właściciele i pracownicy firm produkujących wyposażenie kurnika. Producenci zboża i paszy oraz wszyscy zatrudnieni przez nich bezpośrednio i pośrednio. W ostateczności stracili wszyscy konsumenci = Polacy płacąc za jajko więcej niż dotychczas. Choć wydawać by się mogło, że żołądek jest żołądkiem i nie ma co tu filozofować, to przecież pieniądze można przejadać z sensem i bez sensu. Każde zjedzone przez nas polskie jajko finansowałoby rozwój polskiej gospodarki. To samo tyczy się mięsa, masła, zboża, jabłek wypieranych przez cytrusy, butów, ubrań i wielu innych produktów, których wytworzenie w kraju ze względu na lokalne warunki kosztowałoby mniej niż sprowadzenie takich samych lub porównywalnych dóbr zza granicy. Lokalne warunki to przede wszystkim klimat, warunki glebowe, struktura własności, bogactwa naturalne. To one decydują o międzynarodowym podziale pracy.
O podziale pracy decyduje jej opłacalność. Jako przykład weźmy górala. Ziemię ma kiepską – mało co urodzi. Ma za to góry i doliny, świeże powietrze, czystą wodę, las. Wystarczy, że chałupę pobuduje ciut większą; kamień weźmie z rzeki, drzewo z lasu, cieślą jest od urodzenia. Turyści sami mu pieniądze przyniosą. Gdyby ktoś chciał tak samo zarabiać na nizinach, gdzie ziemia urodzajna, stałby się co najwyżej pośmiewiskiem sąsiadów. Człowiek z nizin musi szukać innego sposobu zarabiania pieniędzy. Tak mniej więcej rzecz się ma z międzynarodowym podziałem pracy. Zakłócenia w jak najwłaściwszym wykorzystaniu przyrodzonych bogactw wynikają z polityki gospodarczej współczesnych państw. Mowa tu o cłach, kontyngentach, opłatach importowych, dopłatach własnym producentom danej branży z kieszeni innych podatników. W Polsce największym zakłóceniem w funkcjonowaniu gospodarki byli sami komuniści. Zgodnie z wyznawaną doktryną jedne działy gospodarki, jak rolnictwo na przykład, uznali za zacofane, inne jak przemysł ciężki za postępowe. Co starsi zapewne pamiętają do czego to doprowadziło.
Po upadku komunistycznej gospodarki a przez to samego komunizmu stanęła Polska przed szansą uzyskania miejsca w międzynarodowym podziale pracy i odzyskania tym samym niepodległości gospodarczej. Niepodległości gospodarczej, która w dzisiejszym świecie jest głównym składnikiem niepodległości państwowej. Główne atuty, którymi dysponowaliśmy to:
Prywatne gospodarstwa chłopskie, pomimo zacofania technologicznego mogące zdynamizować produkcję, dzięki ogromnemu wkładowi własnej „darmowej” pracy.
Rzesza prywatnych, dotychczas nielegalnych kupców mających doskonałe kontakty handlowe z Dalekim i Bliskim Wschodem oraz krajami byłego Obozu.
Duża liczba bezrobotnych, co gwarantowało możliwość ich natychmiastowego ich „wykorzystania” za stosunkowo niewielkie pieniądze.
Prywatne zasoby finansowe szacowane na 6 – 8 miliardów dolarów, które od zaraz mogły finansować rozwój prywatnej drobnej gospodarki.
I wreszcie, to co najważniejsze, ogromna luka towarowa przy 40 – milionowym rynku konsumentów czyli zapewniona koniunktura na najbliższe 10 lat.
Wystarczyłoby znieść dotychczasowe ograniczenia prawne, zabezpieczające władzę partii komunistycznej a hamujące rozwój prywatnej gospodarki. Na zrozumiałe, zgodne z Dziesięciorgiem Przykazań przepisy czekał ogromny potencjał przedstawiony przeze mnie powyżej. To opłacalność zadecydowałaby p rozwoju tych a nie innych dziedzin gospodarki. O tym co bardziej opłaca się wytworzyć w kraju, a co raczej sprowadzić z zagranicy. Taniość zaś naszego zacofanego kraju stanowiłaby naturalną ochronę krajowego rynku. Taniość pracy, a zatem i produkcji, przyciągałaby kupców z zamówieniami a nie gotową zagraniczną produkcją. Rzecz jasna nie byłaby to sielanka ale wojna o niepodległość to nigdy nie jest sielanka. Zaś w gospodarce jak na wojnie decydują ostateczne zwycięstwa i klęski.
Oparcie odbudowy kraju o te kilka milionów mikro-elementów spowodowałoby upadek socjalistycznego gmaszyska w ciągu kilku lat. W wyniku tego procesu powstałaby prywatna, niezależna od państwa – rządu gospodarka. Jej podmiot stanowiliby świadomi swoich praw obywatele, owa słynna klasa średnia. Tym samym aparat państwowy – władca gospodarki zostałby sprowadzony do roli arbitra w sporach pomiędzy obywatelami. Tak się jednak nie stało. Nie stało się nie z głupoty, choć tej w kręgach opozycyjnych było niemało. Po prostu, przemiany jakie nastąpiły w Polsce były zaplanowane przez komunistów i przez nich nadzorowane. Stąd wzięło się pognębienie uczciwych Polaków i cudowna przemiana gówna w złoto. To dlatego na człowieka, na którego dawniej mówiliśmy ubek, teraz mówimy: szanowny pan dyrektor amerykańskiego banku.
V. IMPORTERZY JAJ.
W poprzednim rozdziale wymieniłem wszystkich tych, którzy stracili na imporcie jaj. Czas przedstawić tych, którzy na upadku polskiej produkcji zbili fortunę. Po kilku latach przemian ustrojowych nie sposób nie zauważyć, że ich interes zgrał się doskonale z interesem socjalistycznego aparatu partyjno - państwowego.
Wybór wariantu rozwoju polskiej gospodarki, przedstawionego przeze mnie w poprzednim rozdziale, miałby nieodwracalne skutki. Spowodowałby zanik socjalistycznego państwa, a tym samym upadek dotychczas samowładczej grupy – „aparatu”. Po roku 1989, za aprobatą komunistów zasilili go byli opozycjoniści. Rekrutujący się z inteligenckiej gołoty i od 1980 roku żyjący dzięki pieniądzom z Zachodu. Nie widząc możliwości powrotu do życia sprzed 1980 roku, los swój związali ze sprawowaniem stanowisk polityczno – urzędniczych. Było zatem fizyczną niemożliwością, aby postąpili wbrew własnemu interesowi i dokonali ograniczenia dopiero co zdobytej władzy. Nie twierdzę, że nie chcieli rozwoju gospodarki wolnorynkowej. Jednak równoczesny rozwój wolnego rynku i administracji państwowej okazał się niemożliwy.
Teoretyczne uzasadnienie możliwości pogodzenia powyższej sprzeczności stanowił plan Balcerowicza. Chociaż jego przeciwnicy po niewczasie mówili o nim plan Sachsa-Balcerowicza, dla podkreślenia wpływów obcych i dyskredytacji samego Balcerowicza był to ewidentnie rodzimy plan – plan polskich komunistów. [Ostatni przymiotnik jest rzecz jasna jedynie przyporządkowaniem geograficznym. Wpływy obce tu pomijam, bo i tak nie pomogą w zrozumieniu naszej parafialnej rzeczywistości. Autorstwo zaś nie zmniejsza, ale zwiększa odpowiedzialność.] Podstawy filozoficzne planu B. zasadzały się na niemożności utrzymania archaicznego systemu. Obrona wprost była skazana na niepowodzenie, na dodatek nie było czego bronić. O kilkaset kilometrów stąd istniał kapitalizm. Standard życia tamtejszego robotnika był wyższy od poziomu życia komunistycznych sekretarzy – udzielnych władców kraju. Po kompletnej plajcie komunistycznej gospodarki niemożnością było utrzymać komunizm w sferze społeczno – politycznej. Zatem komuniści zdecydowali, że zamiast ginąć pod kołami normalności, znów będą awangardą – awangardą klasy kapitalistycznej. Zaczęli budować kapitalizm.
Choć komuniści zaczęli przepoczwarzać się od roku 1983 począwszy, piękny kapitalistyczny motyl mógł wyfrunąć dopiero dzięki paktowi Okrągłego Stołu i planowi Balcerowicza. Po bliższej analizie Planu dochodzimy do wniosku, że jest to jedna z wersji gry zwanej piramidką. Jej cechą charakterystyczną jest matematyczny model zdobycia bogactwa. Zyskuje przez to wiarygodność w oczach naiwnych. Największy idiota, a każdy ma się za nielichego cwaniaka, może z pomocą kalkulatora obliczyć kiedy stanie się bogaty. Dla przypomnienia podam najważniejsze zasady gry.
Pewna osoba zwraca się do nas z propozycją wejścia do gry. Jedynym warunkiem jest wpłacenie osobie pierwszej na liście określonej kwoty.
Przepisujemy listę wpisując osobę drugą na miejsce pierwsze, osobę od której kupiliśmy listę na miejsce przedostatnie, a siebie na ostatnie.
Znajdujemy cztery osoby, którym proponujemy wejście do gry na zasadach określonych powyżej.
Teraz możemy spokojnie leżeć na tapczanie, wyobrażać sobie nieustanny awans na liście i liczyć na suficie tłuste miliony. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że tłuste miliony szybko zmieniają się w barany a niedoszli milionerzy w osłów. Gdyby jednak nikt nie zarabiał piramida nie miałaby sensu. Tymczasem powtarzana jest co jakiś czas, pod różnymi nazwami i zawsze znajduje chętnych. Proponuje bowiem coś, co zawsze było szczytem marzeń człowieka – dojście do bogactwa bez wysiłku. Sprowadza się zaś do sfinansowania sukcesu nielicznych, którzy rzecz całą rozkręcają, pieniędzmi wyciągniętymi z kieszeni wielu, którzy dali się nabrać. Dla ścisłości należy dodać, że największe pieniądze zarabia się tuż przed krachem, przed załamaniem się gry. Dlatego na początkowych pozycjach wpisywani są figuranci. Rozpoczynając grę szulerzy wpisują siebie na ostatnie pozycje.
Piramida pod nazwą plan Balcerowicza została przeprowadzona przez najwyższe władze państwowe przy wykorzystaniu dotychczasowego komunistycznego aparatu. W odróżnieniu od normalnej prywatnej piramidki, w której udział jest dobrowolny, była to operacja totalna. Każdy Polak, niemowlę i starzec, musiał w niej wziąć udział. „Zającami” planu B. byli wszyscy drobni geszefciarze, którzy pomogli w zapchaniu pokomunistycznej luki towarowej dobrami importowanymi. Mam tu na myśli tak handlarzy detalicznych, jak i dotychczasowych importerów walizkowych. Zaczęli oni zarabiać więcej niż za komuny, na dodatek legalnie. Ponieważ stało się to nagle i na dodatek nie wiadomo dlaczego, sukces swój skojarzyli z realizowanym właśnie Planem. Razem z oficjalną propagandą mogli zatem wyśmiewać się z zacofanych chłopów i rzemieślników, których Plan skazywał na śmierć. Jak też patrzeć z politowaniem na drobnych ciułaczy dolarowych, którzy właśnie tracili dorobek całego życia.
Piramidka Balcerowicza zyskała również poparcie całej sfery budżetowej – urzędników, nauczycieli, robotników państwowych. Dotychczasową wizję powszechnej szczęśliwości zastąpiła wizja powszechnego dobrobytu. Z niesłychaną precyzją wyliczyli Autorzy kiedy bogactwo dotknie każdego. Jedynym warunkiem było przystąpienie do gry – zgoda na krótki okres zaciśnięcia pasa. I taką zgodę rząd Mazowieckiego dostał od „reprezentantów” narodu polskiego – od Sejmu. [Przypomnę, że ten tzw. Sejm Kontraktowy składał się w 2/3 z komunistów, w pozostałej 1/3 z „drużyny Lecha Wałęsy, z czego połowa to byli komunistyczni agenci.] Wszystkim Polakom, którzy w dotychczasowym życiu nie poznali zależności pomiędzy pracą a zyskiem, rzecz cała wydała się realna. Zwłaszcza, że zaczęła rosnąć miesięczna płaca w przeliczeniu na dolary. Za komuny średnia płaca stanowiła równowartość 25 dolarów. Teraz poczynając od 50 poprzez 100 doszła do 200. Co prawda koszty utrzymania również rosły, na dodatek nieco szybciej, ale jasne i zgodne z Planem było, że już niedługo, tymczasem zarobki będą już tylko rosły. Niestety miraż się rozwiał. I choć po czterech latach od wprowadzenia Planu staliśmy się jednym z droższych państw świata, wciąż zarabiamy 200 dolarów. 10-krotnie mniej niż w krajach o porównywalnych kosztach przeżycia.
Nie wszyscy jednak obudzili się z ręką w nocniku. W 100% zrealizowali swój plan komuniści. Podczas bezustannych dysput o sposobach jak najbardziej sprawiedliwego podziału majątku narodowego, przeprowadzili swoją własną prywatyzację tegoż. Uzyskali ogromny majątek i potężną pozycję gospodarczą, która ważyć będzie na losach Polski przez najbliższe kilkadziesiąt lat. Bez piramidki szacowna grupa importerów jaj w ogóle by nie powstała. Któż bowiem przy zdrowych zmysłach kupiłby jajko zagraniczne, dwa razy droższe i gorsze od krajowego? Import mógłby stanowić jedynie dodatek do zbyt małej produkcji krajowej. Gdyby nie zrobiono nic, gdyby pozwolono komunizmowi po prostu upaść, w najlepszej sytuacji znaleźliby się prywatni producenci. W oparciu o ich wyroby rozwinęłaby się sieć handlowa. Ponieważ drobnych producentów byłoby bez liku, a ich jednostkowa produkcja w początkowym okresie stosunkowo niewielka, komunistyczne centrale handlowe zamieniane właśnie w prywatne stanęłyby w obliczu zagłady. Rozwój gospodarki drobnotowarowej stanowiłby zagrożenie dla krzepnącej komunistycznej prywatnej inicjatywy. Od samego początku różniła się ona w sposób definitywny od faktycznie prywatnej przedsiębiorczości. Rozwój tej komunistycznej grupy gospodarczej miał charakter wyłącznie pasożytniczy. Za darmowe wykorzystywanie majątku narodowego, którym zarządzali, wypłacali komuniści samym sobie pieniądze nie obciążone socjalistyczną redystrybucją. W przeważającej mierze produkowali jedynie dokumentację księgową, na podstawie której komuniści – prywaciarze wypłacali pieniądze z państwowej kasy. Przejście od gospodarki fikcji do rzeczywistego wolnego rynku oznaczałoby upadek tej grupy. Upadek socjalistycznego państwa i sierot po nim – sekretarzy , członków i innych ubeków. Dlatego nastał Okrągły Stół i plan Balcerowicza.
VI. „JEDEN PRZYKŁAD FORTUNY Z RODZIMEGO KRAJU...”
Nie piszę książki sensacyjnej, choć mam nadzieję, że nie zanudzisz się Czytelniku na śmierć. Nie będzie w niej rozpamiętywania kolejnych afer. Jedyny wyjątek czynię tu dla sprawy ART ”B”, ponieważ stanowi czytelny dowód zorganizowanego przestępstwa jakiego dokonano w Polsce w latach 1990 – 91.
Posłuchajmy co powiedział Gąsiorowski w wywiadzie dla „Playboya” [wyd. polskie z lutego 1993] : „Bagsik wpadł na to, że można brać tanie kredyty i robić drogie lokaty. I nie jest to sprzeczne z prawem. Zarabia się na różnicy w oprocentowaniu. Tanie kredyty są po drugiej stronie granicy – wysoko oprocentowane konta były w Polsce. Proste jak drut.”
Dla wyjaśnienia tej prostej jak drut historyjki, posłużmy się dwoma na pozór identycznymi przypadkami.
moja znajoma, kobieta już leciwa, na początku roku 1990 wpłaciła na konto bankowe 1 milion złotych. Po roku oszczędzania na koncie miała 2.200 tysięcy złotych. Przyrosło jej 1milion 200 tysięcy złotych.
Bagsik i Gąsiorowski w tym samym czasie również wpłacili do banku 1 milion [tyle, że dolarów zamieniony na złote, a po roku z powrotem na dolary]. Po roku oszczędzania przyrosło im 1milion 200 tysięcy dolarów.
Wydawać by się mogło, że w obu przypadkach zasada jest ta sama, pomimo różnicy ilościowej. Tyle tylko, że wtedy piramidka nie miałaby sensu. W rzeczywistości moja znajoma oszczędzając straciła 40% swojego początkowego wkładu. Bagsik i Gąsiorowski uzyskali natomiast 100%- owy dochód.
Aby to wszystko zrozumieć, musimy podnieść wzrok i popatrzeć na szczyty władzy. Przez półtora roku trwania rządu Mazowieckiego, minister finansów i zarazem wice-premier Leszek Balcerowicz zapewniał, że inflacja wynosi 80%. W rzeczywistości, co potwierdził następny rząd [Leszek Balcerowicz znów był ministrem finansów], inflacja w roku 1990 wyniosła około 250%. „Realnie dodatnia stopa procentowa” okazała się w rzeczywistości mocno ujemna. Wszystkie osoby zyskujące w stosunku do oszczędzających w dolarach – konta dewizowe oprocentowane były w wysokości 10% - zostały okradzione. Wpłacony do banku na początku roku 1 mln zł po roku zmienił się co prawda w 2,2 mln, ale siła nabywcza tych pieniędzy równała się mniej więcej 0,6 mln sprzed roku. Zapominając zatem o odsetkach za wypożyczone bankowi pieniądze, znajoma straciła dodatkowo 40% wkładu.
ART”B” przeciwnie – zyskało. Było to możliwe dzięki:
utrzymaniu sztywnego kursu złotego pomimo 250% inflacji;
oprocentowaniu lokat złotowych 2-krotnie poniżej rzeczywistej stopy inflacji.
Gdyby oprocentowanie lokat złotowych było przynajmniej równe stopie inflacji, moja znajoma nie zyskałaby ani nie straciła. Gdyby złoty tracił na wartości w stosunku do dolara zgodnie z faktycznym spadkiem jego siły nabywczej, Bagsik i Gąsiorowski nie zarobiliby ani grosza. Dla kompletnej przejrzystości rezygnuję tu z omawiania dodatkowej, handlowej działalności ART.”B”. Porównanie jakiego dokonaliśmy powyżej pozwoli nam zrozumieć, co Bielecki i Balcerowicz mieli na myśli mówiąc o makro- i mikro-skali. Otóż mikro czyli mała skala to bardzo dużo ludzi podobnych do mojej znajomej. Na swoim małym milionie stracili marne 400 tysięcy. Ponieważ jednak grosz do grosza nazbierało się tych małych milionów na kontach prywatnych 50 bilionów złotych, ogólna suma mikro-strat wyniosła 20 bilionów złotych, 2 miliardy dolarów amerykańskich.
Makro czyli wielka skala to bardzo mało ludzi podobnych do Bagsika i Gąsiorowskiego. Wzrost kosztów utrzymania wynikający ze spadku siły nabywczej złotego sprawił, że dla utrzymania stopy życiowej na dotychczasowym poziomie, zamiast wydać na ten cel 5.000 dolarów zmuszeni byli wydać aż 15.000. Znaczy to,że zamiast zarobić z jednego miliona dolarów na czysto 1.200 tysięcy dolarów, zarobili niewiele ponad milion. Zniwelować tak dotkliwą stratę mogło jedynie posiadanie na koncie kilku milionów dolarów, w złotówkach rzecz jasna.
Jak już wspomniałem na wstępie tego rozdziału, to nie Bagsik i Gąsiorowski są winni opisanej kradzieży. Oni jedynie skorzystali z okazji. Pamiętajmy też, że nie za to są ścigani, ale za jakiś oscylator. W przestępstwie, które opisałem, ART.”B” powinna stanowić namacalny dowód. W charakterze podejrzanych przed polskim wymiarem sprawiedliwości – o ile takowy kiedykolwiek powstanie – powinni stanąć politycy i urzędnicy państwowi odpowiedzialni za umożliwienie tej kradzieży. A przecież należy szczerze wątpić, że to Bagsik i Gąsiorowski mieli być głównymi beneficjantami planu Balcerowicza.
Jak każda piramida, także i ta przeprowadzona w Polsce nie liczyła się z kosztami społecznymi jej realizacji. Nic nie obchodziło jej autorów ilu ludzi musi stracić pieniądze, żeby nieliczni mogli je posiąść. Tymczasem koszty mogą przerosnąć najczarniejsze wizje hamując przede wszystkim możliwość rozwoju polskiej gospodarki, likwidując konkurencyjność krajowej produkcji w stosunku do rozwiniętych gospodarek Zachodu. Przewartościowany złoty i cała polityka finansowa państwa naraża nas jednocześnie na łatwy drenaż pieniędzy ze strony zachodniej finansjery, która ma na pewno więcej dolarów niż Bagsik i Gąsiorowski.
VII. TYLKO BALCEROWICZ.
Chociaż twierdzenie, że plan Balcerowicza nie miał alternatywy jest coraz bardziej krytykowane, to tutaj zgadzam się całkowicie z propagandą państwową. Bowiem całość myśli programowej z przełomu roku 89/90 sprowadzała się albo do całkowitego poparcia, albo do konstruktywnej krytyki. Gromione były drobiazgi, np. wysokość kursu dolara, natomiast ogólna filozofia planu i jego założenia były powszechnie akceptowane.
Chociaż ekonomię próbuje się przedstawić jako naukę, to w rzeczywistości jest ona zbiorem doktryn wzajemnie sprzecznych. Ekonomia jako nauka, z wykresami, tabelami, krzywymi etc. pojawia się nie w momencie obserwacji zjawisk zachodzących w gospodarce, ale dopiero w momencie ich racjonalizacji. O ich odbiorze i ocenie decyduje zaś światopogląd człowieka. Od chwili pojawienia się pojęcia „ekonomia polityczna” i ukształtowania struktur nowoczesnych państw, władnych kształtować życie gospodarcze milionów ludzi wedle wcześniejszych przemyśleń, możemy mówić o całkowitym podporządkowaniu gospodarki polityce i ideologii. Ekonomia polityczna i sposób jej zastosowania - polityka ekonomiczna mają niewiele ponad 200 lat. W tym czasie aż roiło się od genialnych wynalazców głoszących odkrycie antidotum na głód i cierpienie. Nastali oni wprost po alchemikach, którym nie udało się wyprodukować złota z kurzego łajna. Wizje tych szarlatanów próbowano realizować. Jedną zaś, szczególnie atrakcyjną, nazwano nauką, upaństwowiono i przystąpiono do jej realizacji niszcząc miliony ludzi stojących jej na drodze. Eksperyment gospodarczy w skali jednostki może potrwać rok, dwa i jeżeli nie będzie zgodny z regułami życia upadnie. Eksperyment w skali państwa, jeżeli nie będzie zgodny z życiem, również upadnie, ale może przetrwać nawet 70 lat jak zdarzyło się z wyżej wspomnianą nauką – z komunizmem. Jego upadek zaś może przeciągnąć się na kolejne 20 lat. I nie ma tu, podobnie jak w przypadku jednostki żadnej gwarancji, że następny się powiedzie.
W Polsce roku 1989 wszyscy byli zgodni co do jednego, że nie ma innej możliwości jak tylko eksperyment. To eksperyment w postaci planu Balcerowicza miał nas dowieźć do normalnej gospodarki. Tymczasem choć diabeł tkwi zwykle w szczegółach, w Polsce na dodatek tkwił w ogółach. Ogólne błędy ówczesne to:
1. brak całościowego oglądu polskiej rzeczywistości i zrozumienia złożoności życia społeczno-polityczno-gospodarczego. Nastąpiło to z braku innego niż socjalistyczny aparatu pojęciowego. Socjalistyczne lektury, socjalistyczne wykształcenie, socjalistyczny język. Doprowadziło to do socjalistycznego spojrzenia na świat, do socjalistycznego myślenia i działania mimo często zgoła odmiennych deklaracji ideowych.
2. Przyjęcie odpowiedzialności za gospodarkę i państwo bez rzeczywistej możliwości dokonania zmian.
3. Brak powiązania interesu własnego „naszej” warstwy politycznej z interesem narodu i państwa polskiego. Doprowadziło to do podtrzymania w sferze myślowej opozycji państwo – obywatele, zgodnej z dotychczasową komunistyczną tradycją.
4. Lenistwo umysłowe, prowadzące do przejęcia kalek intelektualnych z Zachodu zamiast wypracowania własnych poglądów.
Jak głosi mądrość ludowa, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. O sposobie rozwoju polskiej gospodarki po upadku komunizmu decydowali i decydują ludzie mający za sobą komunistyczną przeszłość lub wychowani w domach komunistycznych dygnitarzy. Plan szczegółowy natomiast realizują wychowankowie Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie, najbardziej czerwonej uczelni w kraju. Sama nazwa doskonale oddaje kierunek kształcenia. Żeby było śmieszniej ich głównymi oponentami są również wychowankowie tej szkoły. Cóż to za twórcza musi być, prawicowa i konserwatywna krytyka.
Nie było możliwości innego spojrzenia na gospodarkę, ponieważ wszystko czym dysponowaliśmy to był socjalizm. Opozycji wobec systemu socjalistycznego autentycznej, a nie tylko deklaratywnej, nie było. To oraz dopuszczenie „świeżej krwi” pozwoliło komunistom utrzymać dotychczasową pozycję społeczną , a nawet ją umocnić dzięki przejęciu na własność majątku narodowego, dotychczas znajdującego się jedynie w ich zarządzie. Opozycja za dopuszczenie do władzy zapłaciła ubezwłasnowolnieniem i powiązaniem własnego interesu ze strukturami starego porządku. Przejęli „nasi” marksowską definicję państwa jako aparatu ucisku. Komuniści uważali, że ucisk był niesłuszny gdy państwo było burżuazyjne, a słuszny jeżeli służył budowie świetlanej przyszłości. Teraz najbardziej śmiała opozycja wobec powyższego sprowadziła się do uznania, że niesłuszny był ucisk komunistyczny – zatem słuszny będzie ucisk kapitalistyczny.
Jednostce ludzkiej nie przywrócono praw gwarantowanych przez Boga. Nie potępiono i nie odrzucono komunistycznego bezprawia zwanego konstytucją a godzącego w samą istotę człowieczeństwa. Przeciwnie oparto się na niej jako podstawie budowy ładu społecznego. Gdy zaś liczba „naszych” w administracji państwowej przekroczyła setkę, ustami łysego faryzeusza i sklerotyczałej dewotki ogłoszono zaistnienie Państwa Prawa. Tymczasem sklepikarze dalej, jak za komuny, musieli „kraść”. Jaka była odpowiedź „naszych”? czy opowiedzieli się może za zmianą przepisów podatkowych, przez które uczciwy człowiek traktowany był jak złodziej i jak złodziej mógł być sądzony? Opowiedzieli się ... za rozbudową aparatu kontroli. Dlatego Polacy doświadczający na własnej skórze nowego, tylko na krótko ulegli frazesom nowej władzy. Po czym na nowo podjęli bojkot struktur państwowych. 60% wyborców bojkotujących wybory parlamentarne z roku 1991 to przykład nie bierności, jak przedstawiła to „nasza” elita, ale braku siły politycznej zdolnej aktywność społeczną zorganizować w oparciu o wizję państwa zgodną z systemem wartości większości Polaków. Staro-nowa kasta urzędnicza mogła zatem bez pomocy, ale i bez przeszkód, realizując własną utopię co raz ciesząc się, że działa.
Nie dziwmy się komunistom i ich agentom. Dziwmy się tym wszystkim, którzy autentycznie chcą, żeby Polska była wielka a popierają działania temu przeciwne. Zarzut ten dotyczy całej obecnej nie komunistycznej warstwy politycznej. Świadczy o ubóstwie umysłowym spowodowanym komunistyczną indoktrynacją. Zamiast przemyślenia konkretnej sytuacji, utrzymuje się bezmyślne powtarzanie zbitek pojęciowych, kalek wyrwanych z innego [zachodniego] układu. Nie przystających do naszej rzeczywistości. Dzięki temu dalej można trwać w błogim lenistwie umysłowym, ciesząc się z zaliczenia kolejnej „obowiązkowej” lektury. Jeszcze za komuny byłem przerażony ignorancją działaczy opozycyjnych w sprawach społeczno-gospodarczych. To niewiedza i bezmyślność zadecydowały o akceptacji działań gospodarczych rządu Mazowieckiego. Gdy na spotkaniu partii mieniącej się liberalną, w listopadzie roku 1989, nazwałem Balcerowicza socjalistą a to co robi – kradzieżą, zostałem uznany za wariata i sfrustrowanego cinkciarza. Partia zaś postanowiła plan Balcerowicza poprzeć stosownym oświadczeniem. Żeby zobaczyć, że Balcerowicz to złodziej nie trzeba było szczególnego akademickiego wykształcenia, ani nawet nadzwyczajnej jasności umysłu. Wystarczyło żyć. Opozycja jednak nie żyła lecz trwała głowy mając zapchane bohaterstwem przodków. Dlatego bez głębszej refleksji przyjęła za własne zakładane cele i sposób ich realizacji. Na dodatek przez długi czas odbierając telewizyjne sukcesy za rzeczywiste.
Jako sukces rząd odtrąbił „zduszenie inflacji”, podczas gdy mieliśmy 250% hiperinflację, a jako uzasadnienie podał stały kurs dolara. I co ? Ano ucieszono się, że wreszcie mamy silny pieniądz.
„Władza” nie zamykała już za handel i można było otwierać prywatne sklepy – brawo Balcerowicz!, jakby to on sprowadzał towary, zakładał sklepy i na dodatek w nich sprzedawał.
Wprowadzono wewnętrzną wymienialność a potem nawet zaczęto jej bronić – hurrra. A przecież wcześniej też wymieniałem złotówki na dolary i na odwrót, tyle że nie zawsze w przytulnym wnętrzu. Złoty za granicą wart jest tyle samo co za komuny czyli nic. W przypadku wprowadzenia faktycznej wymienialności sztucznie wysoki kurs złotego padłby na pysk razem z kolejnym rządem. Samo określenie wewnętrzna wymienialność jest komunistycznym dziwolągiem językowym na miarę wewnętrznego eksportu.
Wreszcie, dzięki długotrwałej pracy dyplomatycznej uzyskano też sukces międzynarodowy. Obietnicę 50%-towej redukcji zadłużenia Polski wobec Zachodu. Odczytanie tego za sukces wynika z wyjątkowo abstrakcyjnego myślenia Polaków o sumach przekraczających 10 tysięcy dolarów. Gdyby Polska była w stanie rozwinąć się w sposób pozwalający na spłatę połowy zadłużenia, oddanie drugiej połowy też nie stanowiłoby żadnego problemu. W sytuacji zapaści gospodarczej jedynym sensownym rozwiązaniem było moratorium zawieszające spłatę długu i ciągła gotowość do ogłoszenia bankructwa. Pomimo takiej właśnie propozycji Stefana Kurowskiego, głównym argumentem przeciw i to w ustach postkomunistów okazało się przykazanie: nie kradnij. Doszedł do tego medialny lęk, że złodzieja nie wpuszczą do Europy. Tymczasem nie tak dawno , w XIX i na początku XX wieku bankructwa państw jak najbardziej europejskich były na porządku dziennym. Pożyczki zaciągnięte od Stanów Zjednoczonych w okresie I wojny światowej w ogóle nie zostały spłacone. Chwalebny wyjątek stanowiła Wielka Brytania, która swój dług zwróciła dzięki dewaluacji funta o połowę. Jest to zarazem kolejna przestroga przeciwko mieszaniu porządku boskiego z ziemskim. W naszej sytuacji wszystko przemawiało za niehonorowaniem długów zaciągniętych przez moskiewską agenturę.
CZĘŚĆ DRUGA
RACHUNEK SUMIENIA.
Tragicznym błędem popełnionym przez Polaków jest brak rachunku sumienia po ewidentnych grzechach komunizmu. Bez rozliczenia się z komunistyczną przeszłością, co pozwoliłoby poznać naszą rzeczywistą pozycję, trudno będzie planować i budować przyszłość.
W wyniku doktrynalnych ograniczeń jakie narzucił nam komunizm, nie mogły zaistnieć w nas zachowania normalne dla ludzi, którzy komunizmu nie zaznali. W taki oto fizyczny sposób pojawiły się w naszych umysłach ogromne luki. Braki w myśleniu, postawie, zachowaniu. I jak sklepy zapełniły się po uchyleniu zakazu, tak teraz musimy dokonać rzeczy o wiele poważniejszej – załatać dziury w naszych mózgach. Będzie to nad wyraz trudne, jako że w ostatnich kilku latach naród polski został poddany niesłychanej wprost kampanii dezinformacji, totalnemu praniu mózgu. Poniższe rozdziały będą skromną próbą odkłamania naszych umysłów, bez oglądania się na czyjekolwiek samozadowolenie. Mam jednocześnie nadzieję, że nie będzie to próba zawracania Wisły kijem.
I. DLACZEGO KOMUNIZM ZWYCIĘŻYŁ NA WSCHODZIE.
Odpowiedź na to pytanie uważam za podstawę do oceny komunizmu w jego warstwie praktycznej. Komuniści od początku, zgodnie z zapewnieniami Marxa mówili o komuniźmie, że jest następcą kapitalizmu. Kraje zachodnie, które jeszcze u siebie komunizmu nie miały, niebawem wskutek rozwoju świadomości mas pracujących do socjalizmu a potem do komunizmu dojdą. Jedynym zgrzytem był fakt, że w Imperium Rosyjskim, gdzie utopię komunistyczną wcielono w życie, w ogóle nie rozwinął się kapitalizm. A przecież dopiero z kapitalizmu – według Marxa – możliwe było przejście w socjalizm.
Jak zatem do tego doszło? Otóż wydaje się, po kilkudziesięciu latach namacalności, że komunizm był możliwy z dwóch powodów wzajemnie się dopełniających:
był wynikiem ogromnego rozwarstwienia społecznego wynikającego z przerostu feudalizmu.
Warstwą rewolucyjną występującą przeciwko staremu porządkowi była inteligencja.
Te dwa czynniki okazały się podwaliną pod przyszłe nieszczęście. Kastowość ustroju feudalnego zablokowała możliwość awansu społecznego jaki miał miejsce na zachodzie Europy. Natomiast, jeśli uznamy rozwój a potem wzrost znaczenia burżuazji za proces naturalny kształtujący współczesne społeczeństwo kapitalistyczne, to trzeba będzie na nowo dokonać oceny inteligencji jako warstwy społecznej. Tak burżuazja, jak i inteligencja, powstały przecież ze zdeklasowanej szlachty, oczywiście w przeważającej mierze. Inteligencja była tworem typowo wschodnioeuropejskim , nieznanym w krajach zachodnich. Na Wschodzie, gdzie dyshonorem dla warstwy szlacheckiej stało się fizyczne zarabianie pieniędzy, inteligencja [ inteligo znaczy myślę] pojawiła się niejako automatycznie. Na oznaczenie, że warstwa ta jednak coś robi. Ale żarty na bok, wschodnioeuropejski fenomen inteligencji wynikał ze skutecznego, prawnego zablokowania bardziej przyziemnego sposobu życia. Fenomen ten powtórzy się w sposób o wiele poważniejszy w Polsce i innych krajach obozu komunistycznego po II wojnie światowej.
Każdy człowiek ma w sobie pierwiastek racjonalny i pierwiastek empiryczny. W przypadku inteligencji, dla której sprawy rozumowe były jedynie ważne wybór był jeden. To rozum decydował o wszystkim. Od czasów zaś Oświecenia i wielkich projektów społecznych, gdy człowiekowi wydało się, że jest w stanie własnym rozumem ogarnąć złożoność tego świata i zastąpić Boga tworząc obraz społeczeństwa doskonałego, nieszczęście zaczęło się przybliżać w zastraszającym tempie. Nieszczęście wynikające z prostackiego przeświadczenia, że myślenie służy nie do opisu rzeczywistości i wyciągania nauki z doświadczenia, ale do kreowania rzeczywistości.
Projekty społeczne w odległej przeszłości, jak choćby Państwo Platona, były o tyle niegroźne, że nie miały szans realizacji z braku odpowiedniej ilości ludzi zainteresowanych ich wcieleniem w życie. Bez grupy ludzi wiążącej z projektem własny los, żadna utopia nie mogła się urzeczywistnić. Aż wreszcie wytwory chorych umysłów padły na właściwy grunt, na inteligencję. I stał się komunizm. Sprawiedliwości trzeba oddać, że inteligencja skoro już zaistniała nie miała innego wyboru jak socjalizm czy komunizm. Projekt dajmy na to konserwatywny nie istniał, bo nie był potrzebny. Żaden umysł konserwatywny uznający własną swoją niedoskonałość i małość przed Bogiem – Stwórcą nie zdobył się na tworzenie świata lepszego od już stworzonego.
Nie można też nie zauważyć, że wygrana rewolucja inteligencka i realizacja Projektu była równoznaczna z przejęciem przez inteligencję władzy nad społeczeństwem. Wiązało się to ze zburzeniem dotychczasowej hierarchii społecznej. Podobnie rewolucja burżuazyjna, choć w sposób nie tak krwawy, pozbawiła znaczenia stare struktury feudalne. Obraz inteligencji byłby niepełny, gdyby nie wspomnieć o jej równie ważnej jak zdeklasowana szlachta części – o Żydach. Choć początkowo są wśród inteligencji ledwie tolerowani, niebawem ulegnie to diametralnej zmianie. W przypadku Żydów rzecz dotyczy głównie zdrajców wiary żydowskiej, dla których jedyną świętą księgą stał się „Kapitał” Marxa. Niemniej w tradycji żydowskiej istniał zaczyn – ludzie, których główną czynnością i sensem życia było oderwane od życia myślenie. W Piśmie Świętym czytamy o faryzeuszach. W czasach nam bliższych byli rabini i cadykowie. Są to w końcu prototypy dzisiejszych intelektualistów. Przykładem takiego człowieka był oczywiście również sam Karol Marx.
Inną cechą, dzięki której Żydzi stali się sprężyną, wojskiem i podporą finansową rewolucji była obietnica ich wyzwolenia. Komunizm był projektem ogólnoludzkim, uniwersalnym i pierwszym, który obiecywał Żydom bezwarunkowe równouprawnienie w wyniku likwidacji dotychczasowych odrębności narodowych i państwowych. Dla bezpaństwowych i pozostających poza obrębem ówczesnego społeczeństwa, a przecież posiadających własne ambicje społeczno-polityczne Żydów, myśl Marxa okazała się pokusą nie do odrzucenia. Perspektywa przejęcia władzy była dla nich nie mniej nęcąca niż dla zdeklasowanej szlachty.
II . BRAK WYKSZTAŁCENIA.
Komunizm, podobnie jak wcześniejsze utopie społeczne, uznawał człowieka za masę plastyczną, którą można dowolnie ugniatać. Wiedzę o tym co dla człowieka jest rzeczywiście najlepsze przypisywał Wielkiemu Projektantowi. Ten zaś wiedział jakich narzędzi użyć, aby stworzyć człowieka według wymyślonego wzorca. A zatem – szczęśliwego. Aby wyzwolić człowieka z koszmarów starego, niedoskonałego świata, należało stworzyć nowy – doskonały. Powszechne nauczanie jako sposób ukształtowania nowego człowieka wymyślili utopiści, prekursorzy komunizmu, na długo przed jego powstaniem. Gdy już nastał dla dorosłych wprowadzono przyspieszone kursy marksizmu-leninizmu. Na dzieci przyszedł czas komunistycznej szkoły.
Każdy kto się urodził już był skazany. Najpierw stracił rodziców. Ojciec nie będąc w stanie samodzielnie utrzymać rodziny nie mógł być jej głową. Matka, zmuszona do pracy, nie mogła poświęcić się wychowaniu dzieci. Przejmując część obowiązków typowo męskich, automatycznie podważała autorytet ojca i tradycyjną hierarchię. Jeżeli młody człowiek cudem uniknął żłobka i przedszkola, to w wieku 7 lat trafiał do socjalistycznej szkoły. Dyrektorem był zwykle komunista lub ubek. Nauczycielami były w przeważającej mierze kobiety. Pensja nauczycielska traktowana była jako dodatek do zarobków męża – robotnik niewykwalifikowany zarabiał więcej niż nauczyciel. Dlatego też jedyni mężczyźni w szkole, nie licząc dyrektora i palacza, to łamagi życiowe nie potrafiące znaleźć niczego sensownego. Mimo tak negatywnej selekcji, stworzyli komuniści dodatkowe zabezpieczenie przed niezależnością przekazywanej uczniom wiedzy. Obowiązkowego w całym kraju programu nauczania strzegła policja nauczycielska eliminująca ludzi niezależnych, tzw. kuratoria oświatowe. Podobnie jak uczeń, nauczyciel również dostawał stopnie, nie za przekazaną uczniom wiedzę jednak, ale za realizację programu.
Program potwornie rozbudowany, zbyt skomplikowany i przerastający zdolność przyswajania umysłu dorastającego człowieka, w rezultacie ograniczał i hamował jego rozwój. W dalszej kolejności zabijał zdolność samodzielnego myślenia a także niezależność i odpowiedzialność. Po skończeniu lekcji czyli w czasie potencjalnie wolnym czekały na ucznia zadania domowe. Odrabiane najczęściej przy wydatnej pomocy rodziców lub starszego rodzeństwa. Nastąpiło zatem odwrócenie ról społecznych. To nie nauczyciel miał zastępować rodzica, ale rodzic miał zastępować nauczyciela. Proces ogłupiania przez utrudnianie pogłębił się wyraźnie w połowie lat siedemdziesiątych i trwa do dziś. Wynika to z faktu decydowania o szkole ludzi nie obciążonych pozostałościami starego „burżuazyjnego” wychowania, ale od początku ukształtowanych przez komunizm.
Cały system nauczania, a raczej wychowania dla socjalizmu, promował nie najzdolniejszych, ale tych o określonej konstrukcji umysłowej – prymusów. Za cenę bycia najlepszymi ze wszystkich przedmiotów, całkowicie wyłączali się z życia poza szkołą. Wspomagani w tym dziele przez głupich i próżnych rodziców, którzy dodatkowo wbijali im do głowy „najpierw szkoła”. System premiował nie za konkretne osiągnięcia, własny oryginalny wkład umysłowy, ale za maksymalne wklepanie podręcznikowych regułek oraz właściwą postawę społeczną. Ta ostatnia bardzo była przydatna uczniom niezbyt lotnym. Zjawisko prymusów najbardziej przypomina instytucja kantorów na dworze królewskim w Hiszpanii, parę wieków wstecz. Otóż, aby chłopiec obdarzony pięknym głosem nie stracił wysokiego brzmienia altu, co następowało w trakcie dorastania, poddawano go kastracji. Nie można było być jednocześnie i mężczyzną, i kantorem. Podobny wybór postawił komunizm przed całym społeczeństwem. Człowiek komunistyczny miał być do śmierci nieporadnym życiowo dzieckiem, zależnym we wszystkim od łaskawości państwa. Ceną za awans społeczny zaś była drobna operacja przeprowadzana co prawda nie na ciele, ale na duszy.
Jeżeli młody człowiek nie przejawiał pędu do wiedzy, w wieku 15 lat opuszczał szkolną machinę demoralizacji. Wpadał jednak w tryby komunistycznego życia i nawet jeśli zachował resztki zdrowego rozsądku, w rozbitym społeczeństwie nie stanowił zagrożenia dla systemu. Swoje refleksje zachowując dla wąskiego grona, gdzie opór wobec komunistów sprowadzał się do używania pewnych dosadnych określeń. Jeżeli na swoje nieszczęście chciał uczyć się dalej, a nie był dzieckiem komunistycznego dygnitarza, co gwarantowało dobre wykształcenie za granicą, ugniatano go dalej. Tak wyrosła grupa Polaków wykształconych przez komunistyczną szkołę. Odcięta od życia materialnego, oddana na łaskę możnego opiekuna, tym głupsza, im więcej fakultetów, słowem inteligencja.
Nie dajmy się zwieść wygłaszanym oficjalnie poglądom, że dysponujemy dużym potencjałem intelektualnym w postaci ludzi z wyższym wykształceniem. Nie dajmy się zwieść sądom wygłaszanym w towarzystwie, jakoby poziom nauczania w Szwajcarii był dużo niższy niż w Polsce. Nie mówiąc już o Stanach, gdzie jak wiemy szkołę kończą analfabeci nie mający pojęcia co jest stolicą Burundi. My wiemy, prawda? – Bujumbura. Ludzie, którzy tak twierdzą powtarzają stary komunistyczny slogan o wyższym poziomie kształcenia w państwach socjalistycznych. Jednocześnie bronią siebie samych. Negując ten system podważaliby zarazem własną pozycję społeczną, uzyskaną z prostego powodu dostosowania się do wymagań systemu. Nie nauczono nas w szkole niestety, że wiedza ma sens tylko wtedy, gdy jest użyteczna. Jeżeli jesteśmy ją w stanie wykorzystać w życiu, posłużyć się nią w konkretnej sytuacji. Nauczono nas jedynie pozornej pracowitości, co powoduje, że częściej zamiast rozwiązania problemu szukamy usprawiedliwienia naszej niemożności. To dlatego mamy tylu ludzi, którzy pomimo ukończenia studiów, często nawet nie pomyślą, że do rozwiązania prostej życiowej sytuacji mogliby użyć własnego umysłu. Psu na budę taka wiedza.
Komunizm dotknął całego szkolnictwa. Szkoły wyższe były prostą kontynuacją podstawówki. Sam ukończyłem uczelnię uznawaną powszechnie za siedlisko antykomunistycznej reakcji. Na większości zajęć atmosfera była podobna. Żadnych dyskusji tylko normalna lekcja. Dostawaliśmy piątki i dwóje, a chłopcy w ostatniej ławce grali w karty i pili wino, tak samo jak w liceum. Na zajęciach z dydaktyki [ w przyszłości mieliśmy być nauczycielami] uczyliśmy się jak i czego uczyć dzieci w ramach obowiązującego programu. Jak w praktyce realizować wytyczne ministerstwa oświaty. Gdy zanegowałem potrzebę oprowadzania ośmioklasistów po hali fabrycznej, w ramach poszukiwania miejsca w życiu, na rzecz pokazania im możliwości zarabiania pieniędzy [była połowa roku 1988], nasz Pan poczerwieniał na gębie i wykrzyknął, że cwaniactwa to one jeszcze zdążą się w życiu nauczyć. Cóż był tylko uczciwym bolszewikiem. Nie myślcie, że w ostatnim czasie zmieniał pracę.
Piszę o tym wszystkim ponieważ zapomnieliśmy skąd przychodzimy, podpowiadam – z komunizmu. Nie wiemy gdzie jesteśmy, podpowiadam – w komunizmie. Nie tylko nie staramy się odrzucić komunistycznej szkoły, ale na dodatek szukamy w niej oparcia. Ręce mi opadły gdy niedługo po wyborach prezydent Lech Wałęsa, uważany w Ameryce za typowy przykład self-made-mena i człowieka rozsadzającego komunistyczny system, zaprosił do Belwederu...prymusów! Ich, kwiat polskiej młodzieży, zapytał: co robić?!!!
BRAK SPOŁECZEŃSTWA
Co jakiś czas słyszymy, ze nowa solidarnościowa elita władzy oderwała się od społeczeństwa. Zarazem mówi się, że społeczeństwo popada w apatię, traci zainteresowanie sprawami państwowymi. Tymczasem problem cały jest po prostu wymyślony. Wynika z próby użycia języka komunistycznej nowo-mowy do opisu fikcji. W państwie komunistycznym nie istniało społeczeństwo, i do tej pory się nie wytworzyło. Zatem przywódcy Solidarności nie mogli i nie mogą być elitą czegoś co jeszcze nie istnieje, tym bardziej nie mogą się od tego oderwać.
Komuniści po zdobyciu władzy w roku 1945, w ciągu kilku lat zniszczyli polskie społeczeństwo (burżuazyjne - jak je zwali) likwidując fizycznie i prawnie tworzące je grupy. Tak zniknęła warstwa właścicieli ziemskich, warstwa producentów i kupców. Słowem komunistycznym pozbyto się krwiopijców. Nie była to walka z wiatrakami. Likwidując ludzi dysponujących niezależnym od socjalistycznego państwa kapitałem, zburzyli komuniści podstawy społeczeństwa. Spowodowali upadek rodziny, autorytetu, pozrywali wszelkie więzi społeczne chroniące jednostkę przed wszechogarniającym aparatem władzy.
Po zniszczeniu niezależnego kapitału, w miejsce różnych ośrodków finansowania nowych idei, wydawania książek i gazet, wprowadzili komuniści jeden mecenat - swój.
Zmonopolizowali życie gospodarcze, stając się właścicielem i dysponentem kapitału, zatem panem życia i śmierci dla ludzi będących właścicielem jedynie własnej głowy i rąk.
Dla dodatkowego zabezpieczenia własnej pozycji i utrzymania pozorów wobec obserwatorów zewnętrznych, normalne struktury samoorganizowania się społecznego zastąpili komuniści strukturami fasadowymi. Zakładane i nadzorowane przez nich związki zawodowe, partie polityczne i stowarzyszenia miały kanalizować spontaniczną działalność oraz wyłapywać i neutralizować autentycznych przywódców.
Czy można być politykiem nie reprezentując wyborców?
Czy można być intelektualistą nie mając własnych poglądów?
Czy można być dziennikarzem nie próbując dociekać prawdy?
Okazało się, że nie tylko można ale jest to postawa wręcz pożądana. Nagradzana wyjazdami zagranicznymi, służbowym mieszkaniem, państwową pensją i wysoką pozycją w państwie. Dlatego według mojego skromnego rozeznania znajdujemy się dopiero przed progiem. Obyśmy go jak najszybciej przekroczyli i zaczęli budować - po prostu - społeczeństwo.
W OPOZYCJI
Największą opozycję wobec komunizmu stanowiło samo życie. Okazało się na tyle wszechstronne, że komunistyczna próba regulacji według wymyślonych zasad była niemożliwa do zrealizowania. W walce fikcji z rzeczywistością okazało się, że fikcja nie może zwyciężyć. Nie oznacza to jednak, że wygrało życie. Gra toczy się dalej.
Przejdźmy teraz do opozycji jaką stanowili ludzie. Opozycją naturalną wobec komunizmu byli chłopi i rzemieślnicy czyli niedobitki starego społeczeństwa. Rozsadzali oni system samym swoim istnieniem. Szybko o tym zapomniano, wyolbrzymiając własne indywidualne zasługi. Dlatego mówiąc dziś o opozycji, myślimy najczęściej o Lechu Wałęsie i jemu podobnym. Ponieważ przez parę lat (prawie sześć) byłem czynnym działaczem opozycji, spróbuję rzecz całą opisać od środka. Na poziomie najniższym wszystko było stosunkowo proste. Drukowanie, rozrzucanie ulotek, kolportowanie pism i książek, (nie)przestrzeganie zasad konspiracji. Na poziomie wyższym, gdzie zaczynała się "polityka", działania sprowadzały się do:
sporów wewnątrz struktury;
sporów między strukturami;
wydawania oświadczeń skierowanych do władz komunistycznych i zachodnich rządów
apelowania do społeczeństwa o udział w obchodach kolejnej patriotycznej rocznicy;
udziału we Mszy Św. za Ojczyznę.
I to było wszystko. Na więcej i tak nie wystarczało czasu. Na więcej czyli refleksję po co, dlaczego, w jakim celu? Liczył się "konkret". Ponieważ ogólnymi sprawami w ogóle się nie zajmowano za model organizacyjny przyjęto model komunistyczny. Wystarczyło wziąć statut PZPR, przepisać go zastępując niektóre sformułowania własnymi, i już dysponowaliśmy statutem organizacji opozycyjnej.
Opozycja polityczna nie była wynikiem oddolnego organizowania się , co stanowiłoby fundament pod budowę niepodległego społeczeństwa. Nie uczestniczyli w niej chłopi, bo w warunkach rozproszenia i braku jakiejkolwiek komunikacji poza państwową było to fizycznie niemożliwe. Nie uczestniczyli w niej w sposób zauważalny również przedstawiciele tzw. prywatnej inicjatywy powstałej po roku 1983 czyli przedsiębiorcy. Piszę powyżej "w sposób zauważalny", bo udzielali wsparcia finansowego. Jednak ich udział osobisty był w praktyce niemożliwy. Prawo komunistyczne skonstruowane było tak, że każdy prowadzący działalność gospodarczą podpadał z góry pod paragraf. Przy jakiejkolwiek oznace buntu czekała go natychmiastowa kontrola Izby Skarbowej lub PG - policyjnej brygady do walki z przestępstwami gospodarczymi. Poza tym dopiero rozwijając własne przedsiębiorstwo niewiele miał czasu na cokolwiek więcej.
Dużo czasu miała za to inteligencja, co do tej pory wspomina z rozrzewnieniem. Nie miała też materialnie niczego do stracenia, w odróżnieniu do przedsiębiorców, którzy właśnie dorabiali się pierwszych pieniędzy. Ponieważ inteligencja nie stanowiła siły materialnej, a wsparcie ze strony innych grup było znikome, w roli opozycji politycznej mogła utrzymać się wyłącznie dzięki pomocy finansowej z Zachodu. Pieniądz sam w sobie nie jest złem, chociaż Marks twierdził że jest rajfurą. Demoralizuje w jednym przypadku. Gdy nie jest wynikiem naszego działania, ale dostajemy go za nic. Pieniądze i sprzęt napływające do kraju na potrzeby opozycji rozdzielane były przez centralę Solidarności - samorozwiązany KOR za lojalność. Dzięki temu mimo rozbicia Związku na wiele struktur, można było podtrzymywać mit jedności ("Solidarności nie da się podzielić") oraz hamować wykształcanie się grup samodzielnych programowo. Warunkiem koniecznym do otrzymania pomocy z Centrali było utrzymanie na winiecie wydawanego pisma logo NSZZ"S".
W strukturach niepokornych, do których również docierały pieniądze, mniejsze jednak niż do najmniejszego pisemka zakładowej NSZZ"S", narodził się przeto pomysł aby samemu je zarabiać. Pomysł genialny w swej prostocie, tyle że z gruntu komunistyczny. I analogiczny do wypowiedzi Urbana, że rząd się sam wyżywi. Myślę że tu właśnie znajdują się korzenie obecnego myślenia radnych gmin, a zatem nominalnie reprezentantów społeczeństwa, aby samemu jako rada robić interesy i utrzymywać w swoim ręku jak największy majątek. Ale po co w takim razie obywatele. Choć zabrzmi to może dziwnie, w roku 1989 okazało się, że faktycznie są niepotrzebni. Wystarczającą dla opozycji okazała się komunistyczna komisja weryfikacyjna pod przewodnictwem Czesława Kiszczaka - szefa tajnej policji.
BRAK PRAWA
Komunizm występował przeciw prawu w sposób doktrynalny. Jak głosił przewodniczący sowieckiego Sądu Najwyższego w roku 1927: "Komunizm to nie zwycięstwo socjalistycznego prawa, ale zwycięstwo socjalizmu nad wszelkim prawem, jako że wraz ze zniesieniem klas o antagonistycznych interesach, prawo zniknie całkowicie." (za: F. H. Hayek, Konstytucja Wolności)
Prawo kojarzyło się socjalistycznym myślicielom z chytrym sposobem pozwalającym bogatym gnębić biednych. Teraz po zdobyciu władzy, w tak instrumentalny sposób rozumiane, zaczyna służyć komunistom do niszczenia starego świata i budowy "świetlanej przyszłości". Pozwala to bez skrupułów niszczyć jednostkę, mającą dotychczas w prawie oparcie. Usprawiedliwia również niszczenie porządku stojącego ponad prawem - zbioru zasad moralnych uznawanych i powszechnie akceptowanych. Od tej pory to Wielki Projektant ma decydować co jest słuszne a co nie. Dla Boga nie ma już miejsca.
W Polsce na szczęście Bóg przetrwał. Przetrwał też Kościół stanowiący jedyną obronę wartości duchowych człowieka przed demonem komunizmu. Nie można jednak zapominać, że normalny człowiek chodził do kościoła raz w tygodniu, na jedną godzinę, a potem wracał do codzienności. A ponieważ codzienność była całkowitym zaprzeczeniem prawd głoszonych z ambony, podobnie jak ze wszystkim w komuniźmie, tu również rozeszły się drogi teorii i praktyki. Jako człowiek wierzący, a przynajmniej praktykujący, długo nie mogłem pojąć dlaczego mądre i piękne kazania dotyczące czasów biblijnych nagle, przy przejściu do tematów współczesnych, zmieniają się nie do poznania. Jakby księża je wygłaszający dostawali nagle małpiego rozumu. A wytłumaczenie było proste - księża oderwani byli nawet od namiastki życia, której nie zdołał wyplenić komunizm.
Komunizm niszcząc stary porządek zlikwidował wzajemne relacje pomiędzy ludźmi regulowane dotychczas przez prawo - techniczną ekspozycję wspólnego systemu wartości. Poczynając od pierwszych kroków, a na desce grobowej kończąc, człowiek rozwija swoje życie duchowe. Kształtuje indywidualny system wartości, hartując go w konkretnych sytuacjach. Tylko w ten sposób może usunąć błędy w dotychczasowym myśleniu, błędy wynikające często ze szlachetnych pobudek. Komunizm przeniknął nasze życie regulując dokładnie wszystko. Stare wartości duchowe nie mogły być odtąd przekładane na codzienne działanie. I choć, co z lubością się podkreśla, przetrwała myśl, była to myśl abstrakcyjna. Wręcz sztuka dla sztuki, ponieważ nie można było posługiwać się nią w codziennym życiu. Zgodnie z prawem bumeranga uderzyło to w samą myśl, co widać dziś gołym okiem.
Komunistyczna regulacja życia doprowadziła do przyjęcia dwóch skrajnych postaw. Jednych pchnęła do całkowitego odrzucenia zasad moralnych jako zasad postępowania. Innych skłoniła do zajęcia pozycji fundamentalnych. W obu przypadkach było to nieszczęście. W pierwszym doprowadziło do utożsamiania prawa z rozporządzeniami wydawanymi przez komunistów, a w konsekwencji do demoralizacji. W drugim prowadziło do porzucenia zdrowego rozsądku. Grzeszność człowieka została uznana nie za rzecz zwyczajną ale za godną potępienia w całości. W dążeniu do świętości fundamentaliści odrzucili rozróżnienie pomiędzy grzechem ciężkim a lekkim, pomiędzy zbrodnią a drobnym świństwem. Taka postawa również negowała potrzebę istnienia prawa, które chroni i wspiera człowieka chwiejnego, ze złymi skłonnościami ale i szlachetnymi odruchami. Prawo nie jest potrzebne ani świętym, ani zbrodniarzom.
Niestety nie pojawił się złoty środek. W okolicach tego miejsca zagościł bowiem relatywizm etyczny. Oceniający zachowanie człowieka w zależności od sytuacji. W ustach księdza katolickiego brzmiało to mniej więcej tak: jeżeli przełożony zmusza cię do postępowania niezgodnego z Wiarą, zrób tylko tyle ile naprawdę musisz. W domyśle, żebyś nie stracił pracy, nie poszedł do więzienia itp. Dlatego każdy mógł pod "ile musisz" podstawić to, co sam uznał za usprawiedliwione. Ta trzecia postawa była najbardziej rozpowszechniona jako najbardziej sensowna obrona przed komunizmem. Relatywizm, choć dłużej stosowany musiał prowadzić do wypaczenia sumienia, nie oznaczał że człowiek nie uwikłany funkcyjnie w komunizm uległ demoralizacji. Charakterystycznym tego przykładem niech będzie przykazanie: Nie kradnij. Normalny katolik nie okradał sąsiada, a jeśli to się z tego spowiadał czyli uważał to za grzech. Jeżeli jednak "wynosił" jakąś rzecz z państwowej roboty albo zaniżał obroty sklepu już takiego poczucia nie miał. I na pewno było to zgodne ze zdrowym rozsądkiem. Czy było grzechem?...
Dekalog, niewierni mogą to nazwać prawem naturalnym, obowiązuje jako całość. Z tego względu nie jest możliwe, aby jedno przykazanie było sprzeczne z innym. Oprócz "Nie kradnij" istnieje przykazanie "Nie zabijaj". Gdyby przyjąć interpretację "Nie kradnij" jako posłuszne wypełnianie wszystkich obciążeń fiskalnych przez jakikolwiek rząd, kłóciłoby się to z przykazaniem "Nie zabijaj". Przykazanie to zakazuje człowiekowi działać na szkodę własną i swoich najbliższych. Jeżeli zatem jakiekolwiek państwo konflikt taki legalizuje, mamy do czynienia nie z państwem prawa ale z państwem bezprawia. Dla fundamentalisty opisany powyżej przypadek był po prostu kradzieżą, a zatem grzechem i jako taki zasługiwał na potępienie. W myśleniu zwykłych ludzi prawo komunistyczne, według którego żeby przeżyć trzeba było zostać złodziejem, nie było sprawiedliwe. Oczywiście nie wszyscy musieli "kraść". Na luksus bycia uczciwym mogli sobie pozwolić ludzie obdarzeni wyjątkowym talentem - chwalił się nimi komunizm jako swoim osiągnięciem, no i komuniści różnego szczebla, bo w końcu i tak wszystko było ich.
Spójrzmy teraz na to co się stało w roku 1989. Komunizm został formalnie pokonany. W parlamencie i fotelach rządowych zasiedli "nasi" ludzie ... i nic. Komunistyczne bezprawie pozostało, ponieważ zasiedli nihiliści i "święci". Kompletnie klarowna sytuacja zaistnieje po pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych w roku 1991. Podział tego parlamentu na nihilistów i fundamentalistów aż kłuje w oczy. Niestety zabrakło w nim normalnych relatywistów z komunistycznego przymusu. Nie odrzucono zatem rzeczy najbardziej dotkliwej dla zwykłego człowieka żyjącego dotychczas w komuniźmie - bezprawia. Dla nihilistów to nie moralność miała wyznaczać granice prawa, ale odwrotnie to prawo określało co dobre jest a co złe. Najważniejszy dla nich problem sprowadzał się do ożywienia dotychczas martwej konstytucji komunistycznej. Dla fundamentalistów, niepokalanych, nie był to problem zasadniczy i godny darcia szat. A przecież nikt nie zbadał - jest to nie wykonalne- ilu ludzi postępuje uczciwie dlatego, że jest to zgodne z ich systemem wartości, a ilu dlatego, że jest to opłacalne już przez sam fakt uniknięcia kary. Tymczasem ostatnie lata dowodzą namacalnie, że bardziej opłacało się być komunistycznym zbirem niż człowiekiem uczciwym. Prawna akceptacja takiego stanu rzeczy przez byłą opozycję stanowiła poważniejszy od samego komunizmu zamach na kręgosłup moralny narodu polskiego. Zamach dokonany przecież nie przez sowiecką agenturę ale elity przywódcze niepodległego państwa. Tłumaczyć można się ze wszystkiego, ale założę się, że już dziś większość ówczesnych tuzów politycznych spośród "naszych" nie pamięta jakie to sprawy wagi państwowej pchnęły ich w sam środek komunistycznego gówna. Faktem bezspornym, trwającym do dziś, pozostała legalizacja komunistycznego bezprawia.
Kolejne solidarnościowe rządy zrobiły wiele, aby ugruntować w Polakach przekonanie, że polityka jest tylko i wyłącznie doraźną grą grupowych interesów. Prawa zaś powstaje w wyniku głosowania i odzwierciedla interes aktualnej większości. Dla rozładowania atmosfery i ku uciesze licznych w Polsce demokratów dodam, że komunizm został utrzymany w sposób jak najbardziej demokratyczny. Po zaakceptowaniu komunistycznej konstytucji i przyjęciu zasady o możliwości jej zmiany wyłącznie na drodze prawnej, zmiana legalna okazała się nie możliwa. Ponieważ konstytucję można zmienić dopiero większością 2/3, dla utrzymania jej wystarczało niewiele ponad 1/3 liczby posłów. Zgodnie z umową Okrągłego Stołu komuniści dysponowali większością 2/3. Gdyby zaś uwzględnić ich agentów w "naszych" ławach, zebrałoby się tego już nie 66 ale 80%. Owe 80% przez dwa lata decydowało o wszystkim w Polsce i czuwało żeby żadna krzywda komunistom się nie stała. Pozostałe 20% chociaż nie było agentami w dosłownym tego słowa znaczeniu, to jednak odebrało "porządne" socjalistyczne wychowanie. W tym przypadku mniemanie, że prawo komunistyczne samo w sobie nie było takie złe, a problem wynikał raczej z faktu jego nieprzestrzegania przez samych komunistów.
Na zakończenie mała dygresja. Parę lat temu obserwowałem Walne Zebranie NZS pewnej wyższej uczelni. Zgromadzenie stanęło przed problemem braku kworum, które to wedle statutu potrzebne było do podejmowania decyzji dotyczących całego Zrzeszenia. Tym razem chodziło o rzecz niebagatelną , o wybór nowych władz uczelnianego NZS. Dla zaokrąglenia przyjmijmy, że liczył on 200 członków a obecnych było 80 osób. Moje podenerwowanie nie trwało długo. Otóż okazało się, że na poprzednim zebraniu podjęto uchwałę, że do podejmowania wiążących decyzji nie jest potrzebne kworum czyli 101 osób. Jak się dyskretnie wywiedziałem poprzednie zebranie liczyło 60 osób !
BRAK MYŚLENIA
Starożytni Grecy poza demokracją odkryli wiele innych rzeczy. Na przykład harmonię czyli równowagę ducha i ciała. Z równym zapałem oddawali się ćwiczeniom umysłowym i doskonaleniu sprawności fizycznej. Obie te sfery uznawali za równie ważne, a zaniedbanie którejkolwiek za wystąpienie przeciwko człowiekowi jako całości. Niestety, w odróżnieniu od demokracji, to ważne odkrycie zostało zapomniane. Szczególnie i programowo zapomniano o nim w komuniźmie. Tu przecież powstało słynne rozróżnienie na teorię i praktykę i uzasadnienie braku zgody między nimi. Stąd powiedzenie: teoria teorią a praktyka praktyką. Tymczasem myślenie rozwija się nie dzięki zaliczeniu stu kolejnych lektur, ale w wyniku ścieraniu się odmiennych, indywidualnych poglądów. Udoskonala się nie poprzez opanowanie sztuki czytania do góry nogami, w lustrze czy po przekątnej ale dzięki zastosowaniu. To życie stanowi jedyną pełną weryfikację naszych przemyśleń. To w życiu okazuje się czy mieliśmy rację, czy nie, doświadczając na własnej skórze konkretnych skutków.
Cenzura komunistyczna kojarzy się nam zwykle z męczeństwem twórców brylujących między wierszami, mrugających okiem na znak, że znowu zrobiliśmy czerwonego w konia i liżących swe rany w zaciszu komunistycznych Domów Pracy Twórczej. Tymczasem cenzurą o wiele poważniejszą od zakazu pisania o życiu innym niż model obowiązujący, była sama cenzura na życie. Urzędowy zakaz życia innego niż dozwolone. Przemyślenia najgenialniejsze na papierze są nic nie warte, jeżeli na bieżąco nie dokonujemy poprawek wynikających z zastosowania ich w praktyce.
Pisząc w tym rozdziale o braku myślenia mam na myśli brak dziedzictwa intelektualnego, z którego teraz moglibyśmy skorzystać. Komunizm spowodował kilkudziesięcioletnią wyrwę. Może ona zostać zasypana jedynie ogromnym wysiłkiem ludzi pragnących się od komunizmu uwolnić. Wyrwy tej nie da się na dodatek przemyśleć. Niezbędna będzie pełna potu i krwi harówka. Bo choć istnieje wyrażenie "niepodległość ducha", to bez niepodległości fizycznej, materialnej, jest to pusty frazes. Jako naród zostaliśmy na pół wieku wyrwani z życia i osadzeni w komunistycznym więzieniu. O tym co dzieje się na zewnątrz mogliśmy dowiedzieć się jedynie od klawisza albo kapusia. Wiedzę o normalnym życiu czerpaliśmy z książek akceptowanych przez komunistyczną cenzurę. Jeżeli były to tłumaczenia z Zachodu, to stanowiły dodatkowy dowód, że kapitalizm jest obrzydliwy. "W kapitaliźmie nie jest możliwa prawdziwa miłość" pisał uwielbiany przez nas Erich Fromm w "Szkicach o Miłości". Książka była do kupienia w przykościelnym kramie lub w niezależnym kolportażu.
Właśnie w naukach najbardziej związanych z życiem, w naukach społecznych, dokonało się największe spustoszenie umysłowe. Każdy człowiek dorastając wypracowuje swój własny warsztat, aparat poznawczy pozwalający obserwować i oceniać zjawiska, uogólniać je i wyciągać wnioski. U ludzi wychowanych w socjaliźmie jest to, niestety, aparat socjalistyczny. To co powinniśmy teraz zrobić, to odrzucić socjalistyczne przesądy. Nie po to jednak by ulec kolejnej doktrynie, do czego po tak fatalnym wychowaniu mamy naturalną skłonność. Musimy na nowo przemyśleć dawno poukładane konstrukcje konfrontując je bezpośrednio z życiem. Piszę o tym ponieważ główny spór publiczny w Polsce to starcie dwóch gotowych rozwiązań: socjalistycznego i kapitalistycznego. A najważniejszym argumentem tej dyskusji jest stwierdzenie, że ..."na całym świecie się coś tam..." albo ..."we Francji robi się to...". Takim "argumentem" posługują się prawie wszyscy Polacy. Najczęściej zresztą przywoływany przykład nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Rozwiązanie socjalistyczne jedynie dla uwiarygodnienia posiłkuje się rzekomym przykładem z Zachodu. Kalka kapitalistyczna jest natomiast przenoszona żywcem, bez uwzględnienia warunków lokalnych. Tymczasem wystarczy że inny jest jeden element z całej konstrukcji aby rozwiązanie było odmienne. Walka gotowych rozwiązań na gotowe argumenty zabija myślenie zamiast je rozwijać.
Oto przykład, niemal anegdota. W gazecie uważanej powszechnie za niezależną i prawicową ukazał się tekst, którego autor jest zdeklarowanym liberałem i przyjacielem wolnego rynku. Opisywał powstanie pewnej fortuny w Niemczech.
Początek tekstu: Rozpoczynał od jednej zdezelowanej furgonetki, którą sam wyremontował...
Rozwinięcie: ...obecnie jego firma zatrudnia 300 tysięcy pracowników w samych tylko
Niemczech...
Zakończenie: ... i jak się ma do tego nasz rodzimy kapitalista z placu, sprzedający mąkę z żuka?
Dla wyjaśnienia dodam, że tekst ten ukazał się w czasie faktycznej i propagandowej walki z handlem z chodnika i z samochodu. Opisany powyżej przypadek to żywy dowód dziury w mózgu. To owa dziura spowodowała, że autor nie był w stanie dostrzec podobieństwa pomiędzy opisywaną przez siebie parę wierszy wcześniej zdezelowaną furgonetką a żukiem,
i zachłysnął się jedynie dysproporcją pomiędzy obecną pozycją niegdysiejszego właściciela zdezelowanej furgonetki a rozpoczynającego dopiero biznes właściciela żuka.
Przykład z gazety świadczy też o braku zrozumienia dynamiki życia i rozwoju jako procesów naturalnych. Świat jest dla nas ciągle statyczny. Tymczasem kapitalizm oparty jest na ciągłym rozwoju i to zasadniczo różni go od statycznego socjalizmu i pokrewnego mu feudalizmu. Ten rozwój właśnie spowodował, że niemiecka fortuna mogła się zacząć od jednej zdezelowanej furgonetki. To stąd pojawił się na Zachodzie wolny kapitał, niepotrzebny już jakiemuś "dorobionemu" kapitaliście, wykorzystywany teraz do finansowania kolejnych przedsięwzięć. Infrastruktura jak banki, konsorcja finansowe, fundusze mniejszego i większego ryzyka nie wzięła się znikąd. Wyrosła na glebie użyźnianej przez kolejne pokolenia przedsiębiorców ryzykujących własnymi pieniędzmi, nieraz dorobkiem całego życia. Z dziesięciu właścicieli zdezelowanych furgonetek wielką fortunę zbił ten jeden, ale cała dziesiątka była niezbędna do podniesienia poziomu życia. Przypominam o tym nie dlatego, żeby proponować powtórzenie kolejnych etapów od kamienia łupanego począwszy, ale byśmy spróbowali dostrzec proces rozwojowy. Zauważyć elementy, które sprzyjały i przeszkadzały, także te niezbyt przyjemne, które proces ten hartowały i były nie do uniknięcia. Tylko taka wiedza może być Polsce przydatna. Sama znajomość współczesnych, szczegółowych rozwiązań, różnic między Francją a Szwajcarią, może nam pomóc w zrozumieniu faktu, że szczegóły warunkowane są geograficznie i kulturowo. Główne zadanie to odkrycie wspólnych mechanizmów - mechanizmów rozwoju. I umożliwienie im zaistnienia w polskich już warunkach.
To stare, odziedziczone po komuniźmie, statyczne myślenie o życiu pozwoliło nam zaakceptować kolejny centralny plan gospodarczy. Plan Balcerowicza, który nie miał najmniejszego sensu ponieważ nikt, dysponując nawet największym komputerem świata, nie jest w stanie zebrać wszystkich potrzebnych danych z rozróżnieniem na mniej i bardziej ważne. I dodatkowo zaprogramować dynamikę zmian, i pojawienie się nieznanych jeszcze elementów. Dlatego program ten, gdyby traktować go serio, miał podobną wartość jak układanie kilkuletniej prognozy pogody podczas gdy nawet kilkudniowa się nie sprawdza.
Komunizm zniszczył więzi międzyludzkie, pozbawił nas możliwości naturalnej współpracy z innymi dla wspólnej korzyści. Nie potrafimy sobie wyobrazić, że współpraca o ile ma mieć miejsce musi być opłacalna dla obu stron. Brak nam zrozumienia procesu przejścia. Większe zarobki nie wiążą się w naszej głowie z lepszą organizacją pracy, z opanowaniem większej części rynku, z większymi możliwościami. Nie oznaczają możliwości awansu dla naszych współpracowników, którzy i tak powinni całować nas po rękach za to, że zarabiają o 500 tysięcy więcej niż średnia krajowa, a tylu jest bezrobotnych. I na odwrót, nasz zwierzchnik to zwykle prymityw, na dodatek nic nie robi - to my na niego pracujemy. Jego wyższa pozycja jest zwykłym zrządzeniem losu - głupi ma zawsze szczęście. Wyznajemy za to mityczną wiarę w pieniądz jako wartość samą w sobie. Ile to się nie nasłuchałem w ostatnich latach o kredytach czy raczej niemożności ich uzyskania. Większość utyskujących w ogóle nawet nie pomyślała jak go wykorzystać; pieniądz rodzi przecież pieniądz. Co więcej, nie zrobiła nic by poprawić efekty własnych działań w oparciu o dostępne im środki. A przecież wystarczy tylko trochę pokręcić się w biznesie by zauważyć, że choć jedna złotówka rodzi następną, to żeby do szczęśliwego rozwiązania doszło, wcześniej potrzebny jest ojciec.
PRACA - PŁACA - PODATKI
Dawno, dawno temu odkrył człowiek podział pracy. Rzeczą normalną stało się to, że jeden buduje domy, inny uprawia rolę a jeszcze inny przywozi towary z zamorskich krajów. Potem określił ile sztuk bydła wart jest dom. Wreszcie wynalazł pieniądz. Od tego czasu po prostu zarabiamy pieniądze. Ale znaczy to tylko tyle, że wypracowujemy część domu, samochodu, tego wszystkiego na co potem wydajemy pieniądze. Pracując i zarabiając zabezpieczamy przyszłość własną i rodziny. Ułatwiamy realizację szlachetnych celów. Rozwijamy talent swój i możliwość rozwijania talentów innych poprzez ich finansowanie. Zarabiamy również po to aby mieć na jałmużnę. Oczywiście możemy o tym w ogóle nie myśleć i wszystko przehulać - mamy do tego prawo dane od Boga, który stworzył nie tylko Niebo ale też Czyściec i Piekło. Obdarzył nas możliwością zbłądzenia i łaską skruchy i przebaczenia.
Wszystko co napisałem wyżej jest tak banalne, że prawie nie warte wzmianki. I nie napisałbym pewnie tego gdyby nie jeden ksiądz. Posłuchajmy go zatem:
"W warunkach groźby bezrobocia proletariusz w ustroju kapitalistycznym jest zmuszony przyjąć każdą pracę w najtrudniejszych nawet warunkach, żeby móc się utrzymać przy życiu (...) utrzymanie stanu pełnego zatrudnienia wymaga stałego czuwania ze strony państwa i stałej jego gotowości do interwencji w sprawy gospodarcze. (...) Państwo więc z natury rzeczy jest i musi być tym podmiotem, który jest odpowiedzialny za realizację prawa wszystkich obywateli do zatrudnienia. Jeżeli państwo ma wypełnić ten obowiązek, musi podjąć funkcję kierowania gospodarką narodową i uznać pełne zatrudnienie za jeden z nienaruszalnych kanonów polityki gospodarczej (...) Państwa socjalistyczne idą znacznie dalej, zobowiązując się do pełnego zatrudnienia swoich obywateli zdolnych do pracy, a nawet stawiając zasadę, że wszyscy są zobowiązani pracować. (...) Realizację tej zasady opierają na uspołecznieniu wszystkich środków produkcji i pełnym planowaniu gospodarczym. (...) Realizacja pełnego zatrudnienia wymaga, oczywiście, pewnych ofiar (podkr. J.K.), przynajmniej w okresie przejściowym i może się dokonać jedynie za cenę uregulowanych płac i cen (...) W ostatnich latach , zwłaszcza w socjaliźmie obserwuje się proces daleko posuniętej niwelacji płac. Generalnie rzecz biorąc tendencję tę należy uznać za zdrową, chyba że wszystkie płace kształtowane są zbyt nisko. (...) Socjaliści przeprowadzają gruntowną i w ogólnych zarysach słuszną krytykę kapitalistycznego systemu własności, jako środka alienacji człowieka. Własność kapitalistyczna nie tylko powoduje alienację proletariusza, który własności nie posiada gdyż prowadzi do jego zniewolenia, lecz alienuje także samego kapitalistę, który posiadając własność staje się w pewnym sensie jej niewolnikiem, oddaje się w służbę złotego cielca."
Ksiądz ów, któremu pozwoliłem na obszerną wypowiedź nazywa się Józef Majka, a książka nazywa się "Etyka Życia Gospodarczego". Wydała ją Wrocławska Księgarnia Archidiecezjalna. Zgodę zaś na druk wyraził metropolita wrocławski, arcybiskup Henryk Gulbinowicz w dniu (tu uwaga) 1 czerwca 1982 roku. Powyższe cytaty przytoczyłem nie żeby się znęcać ale żeby pokazać obraz potwornych spustoszeń, jakich dokonał komunizm również w umysłach kleru. Oczywiście można sięgnąć wprost do encyklik papieskich, ale ilekroć próbowałem o nich dyskutować z kapłanami katolickimi, przekonywali mnie o pewnej ograniczoności mojego umysłu. Dlatego sięgnąłem po objaśnienie, które dostałem od gorliwej katoliczki. O księdzu Majce przypomniał mi niedawno w telewizji główny spec od gospodarki w rządzie Suchockiej - Henryk Goryszewski, prominentny działacz popieranego przez hierarchię duchowną Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego.
Komunizm, jak już pisałem wcześniej, zniszczył jedyny obiektywny miernik ludzkiej pracy jakim jest pieniądz. Dzięki ks. Majce możemy poznać motywy jakie mogły temu przyświecać. Także dziś świadomość, że misterny plan budowy społeczeństwa ludzi o podobnych zarobkach, mających prawo a nawet obowiązek pracować, był Złem jest większości ludzi wykształconych obca. Pamiętacie jeszcze wezwania w kościołach w początkowym okresie planu Balcerowicza? Nawoływały do wytrwałej pracy za niewielkie pieniądze. Co raz słychać też było o upadku etyki pracy i potrzebie jej odbudowania bez wspominanie o zarobkach.
Działo się to wtedy, gdy jeszcze opłacało się wyjeżdżać na Zachód do pracy ... i wracać. Miałem pewne obawy czy podołam. Chociaż od dziecka praca fizyczna nie jest mi obca, opowieści o harówce na Zachodzie, zamiast jak u nas "czy się stoi czy się leży..." zrobiły swoje. Wyjechałem, zacząłem pracować i okazało się, że całe gadanie o potwornym wysiłku
i że z tyrania od świtu do nocy biorą się "zachodnie" zarobki to jedna wielka bzdura. Polacy
w kraju na pewno nie pracowali mniej. Różnica kolosalna tkwiła natomiast w organizacji pracy. Tam po prostu pracowałem i nawet do głowy mi nie przyszło, żeby sobie "organizować" robotę bo akurat nie dowieźli czegoś.
Jak zauważył ks. Majka socjalizm zniwelował prace, choć ukształtowały się one zbyt nisko. Przypomnijmy jakie w związku z tym przyjął zobowiązania. Otóż płaca w socjaliźmie była czymś w rodzaju kieszonkowego. Większe potrzeby jak mieszkanie, wykształcenie dzieci, leczenie wzięło na swoje barki państwo komunistyczne. Wcześniej odebrało wszystkim obywatelom lwią część wypracowywanych przez nich dochodów. Tak jakby część zarobków otrzymywali obywatele w naturze. I oto w połowie lat 80-tych centralna propaganda komunistyczna zaczęła winą za zły stan gospodarki obarczać rozbudowane świadczenia socjalne, na które - tu uwaga! - "nie mogą sobie pozwolić nawet bogate państwa kapitalistyczne". Czyli nie dość, że system zbankrutował to jeszcze okazało się, że wina leży po stronie niszczonych przez 40 lat ludzi, ofiar tego systemu. Był to skuteczny zabieg propagandowy , bowiem bez większej refleksji przyjęła go za swój pogląd inteligencja. Opozycja do niedawna walcząca o podwyżki płac, od momentu wejścia w struktury systemu przejrzała na oczy i zaczęła zwalczać "hasła nieuzasadnionych roszczeń płacowych". Wcale przy tym nie proponując zmiany organizacji gospodarowania państwem. Wszystko zabrano (taniość komunizmu) nie dając w zamian nic. A przecież po załamaniu się budownictwa, bezpłatnego leczenia i małego fiata, powinienem z powrotem dostać to, co zabrali mi komuniści - możliwość zdobycia tych rzeczy własną uczciwą pracą.
Posłuchajmy Księdza (obiecuję, że po raz ostatni): "...mogą być sytuacje, w których świadczenia na cele społeczne nie zawsze są wypełnieniem obowiązków ciążących na własności, ale sposobem uchylenia się od ich wypełnienia. Jako przykład można wymienić zakładane przez amerykańskich milionerów fundacje i inne świadczenia społeczne, przez które właściciele wielkich przedsiębiorstw chcą się uchylić od płacenia podatków. Sumy te są bowiem potrącane od dochodów, dzięki czemu zmniejsza się podstawa opodatkowania i unika się progresji podatkowej. (...) Państwo ma prawo i obowiązek czuwania nad operacjami kredytowymi i stosowania odpowiednich środków w celu regulowania własności. Jednym z takich środków jest na pewno odpowiedni system podatkowy." Ciężko nie dostrzec ogromnej przenikliwości autora. Jedyny błąd w rozumowaniu wynika z określenia podatków jako powinności ludzi bogatych względem społeczeństwa=państwa. I jest przykładem typowo anty-kapitalistycznego sposobu myślenia. Obciążenie własności było bowiem istotą poprzedniego systemu społecznego - feudalizmu. W feudaliźmie własność była przywilejem a jednocześnie obłożona była określonymi świadczeniami na rzecz króla i ludu. Kapitalizm mógł się rozwinąć ponieważ zniesione zostały przywileje i ograniczenia feudalne. Rozwój kapitalizmu wynikał z pomysłowości, przedsiębiorczości oraz skłonności do wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Rozwój prywatnego bogactwa automatycznie spowodował rozwój i poprawę doli ludzi bezpośrednio zatrudnionych przez kapitalistę albo współpracujących z nim. Im więcej kapitalistów zdobywało bogactwo, tym wyższy stawał się ogólny poziom materialny. Kapitalizm był rewolucją społeczną przeciwko zmurszałemu systemowi feudalnemu (stanowemu), który już nie był w stanie niczego szerokim warstwom ludności zaproponować. Ludzie nie dlatego uciekali ze wsi do kapitalistycznego "krwiopijcy" żeby pogorszyć swój byt, ale przeciwnie żeby go poprawić. Po 200 latach patrząc na kraje Zachodu można śmiało powiedzieć, że mieli rację.
W kraju, który właściwie kapitalizmu nie zaznał i znajdował się pod panowaniem pokrewnego feudalizmowi socjalizmu, gdzie też były przywileje i zakazy, warstwa panująca i pospólstwo, trudno o zrozumienie dla fenomenu kapitalizmu. Aby pojąć oczywiste prawdy, które kapitalizm niesie trzeba w takiej oczywistości żyć. Urodzić się w rodzinie ciężko pracującego kapitalisty, mieć przyjaciół kapitalistów, poznać ich problemy, samemu skosztować kapitalistycznego miodu. Myślę że to wystarczy aby inaczej spojrzeć na zarobki kapitalistów i problem podatków.
W dzisiejszym świecie to właśnie system podatkowy decyduje o ustroju społecznym danego państwa. O tym czy żyjemy w gospodarce wolnorynkowej, czy społecznej gospodarce rynkowej, czy po prostu w socjaliźmie. Wolność jednostki zaś to wolność decydowania w jakim systemie chce żyć. Dużą rolę odgrywają tu różnice mentalne. Inaczej postrzegają swoją rolę społeczną Niemcy, inaczej Anglicy lub Szwedzi. Polacy przyjęli system podatkowy po komuniźmie i jest on tak skonstruowany by nie dopuścić do powstania kapitalizmu. Po dojściu do władzy nowej elity w roku 1989 system podatkowy nie został w zasadzie zmieniony. Jako podstawę tworzenia tabeli podatkowej utrzymano "średnie wynagrodzenie pracownicze". Natychmiastowa progresja podatkowa, brak odpisów inwestycyjnych i mnóstwo urzędniczych utrudnień skutecznie hamują rozwój firm. W roku 1989 wydawało się, że droga w stronę normalności jest nieuchronna. Jednak choć prawie wszystko możemy już powiedzieć i napisać, to z działaniem w sferze gospodarczej jest już dużo gorzej. Oczywiście podatki płaci się wszędzie, tyle że polskie należą do najwyższych na świecie. Próbują ścigać się z nami jedynie byłe demoludy. Podczas gdy musimy oddawać państwu 40% czyli 4 miliony z zarobionych w ciągu miesiąca10-ciu, to według standardów zachodnich kwota ta znajduje się poniżej minimum socjalnego i w ogóle nie podlega opodatkowaniu. Trzeba przy tym przypomnieć, że rozwój obciążeń podatkowych na Zachodzie następował po okresie wzrostu gospodarczego. Dopiero ów wzrost dał tez podstawę do świadczeń socjalnych o wiele wyższych niż w komuniźmie. Mówiło się kiedyś żartem, że gospodarka polska to gospodarka cudu, ponieważ wszyscy wydają więcej niż zarabiają. Było tak istotnie i znaczyło tyle, że system był kryminogenny i wymuszał zatajanie części dochodów. Po roku 1989 nie uległo to zmianie. Szara strefa kwitnie. Za komuny takie niezgodne z przepisami działanie było utożsamiane ze sprzeciwem wobec nieludzkiego systemu. Dzisiaj w niepodległym państwie jest równoznaczne z demoralizacją kolejnych wkraczających w życie gospodarcze roczników. Z ludzi zmuszanych codziennie do oszukiwania państwa nigdy nie wyrosną obywatele oddani mu ciałem i duszą. Wręcz przeciwnie, wyrosną zastępy ludzi temu państwu wrogich.
Zastanówmy się przez chwilę co może oznaczać termin wysokie zarobki. Jeżeli ktoś zarabia
4 mln miesięcznie, to z jego perspektywy ktoś zarabiający 8 mln zarabia bardzo dużo. Jeżeli ktoś zarabia 20 mln miesięcznie, jest to dla nich wystarczające usprawiedliwienie, żeby bogaczowi temu odebrać przynajmniej 8 mln poprzez podatek. (20 mln czyli około 900 dolarów amerykańskich to dopiero poziom minimum socjalnego we Francji.) pieniądze w takim socjalistycznym robotniczo-inteligencko-urzędniczym myśleniu służą tylko do przejedzenia lub oszczędzania. Większość z tak myślących skorzystała jeszcze z komunistycznego rozdzielnika. Załapała się na mieszkanie i małego fiata. W przypadku ludzi, którzy dopiero wchodzą w dorosłe życie sytuacja przedstawia się mniej różowo. Zacznijmy od tego, że w zasadzie tych 20 mln nie zarabiają (mam tu na myśli przedsiębiorców). To urząd skarbowy wylicza im miesięczne zarobki w takiej wysokości, żeby mogli co miesiąc zapłacić od tej kwoty podatek. Tymczasem efekt przedsięwzięcia można ocenić dopiero po kilku latach działalności. A i wtedy zdarzają się potknięcia i plajty. Podatki wcześniej pobrane są zwykłym haraczem płaconym za to, że w ogóle możemy działać nie zaś opodatkowaniem faktycznego dochodu. Stratę, którą poniosę - rzecz częsta w biznesie - nie mogę od razu odpisać od dochodów jak to faktycznie miało miejsce. Muszę ją rozłożyć na najbliższe trzy lata!!! Przez ten czas mogę trzy razy umrzeć. Zakładając nawet, że wszystko jest cacy ale nie mam własnego domu, pieniądze na interes pożyczyłem od znajomego, mam za to żonę i dwójkę dzieci, broń Boże trójkę, to naprawdę niewiele zostaje oprócz utrzymania się przy życiu. W tej sytuacji robię wszystko co możliwe by dochody swoje ukryć przed urzędem skarbowym. I nawet Stefan Niesiołowski nie przekona mnie że grzeszę. Próbował to zrobić w "Gazecie Wyborczej" w przeddzień wyborów parlamentarnych w 1993 roku. Skutek był dla niego opłakany, bo w parlamencie się nie znalazł i nie ma się przed kim popisywać swoją erudycją.
BRAK MYŚLENIA PAŃSTWOWEGO
Nie bez przyczyny zamieściłem wcześniej rozdziały dotyczące braku normalnego, zdrowego myślenia u każdego z nas. Bez świadomości, że to my obywatele tworzymy a ściślej powinniśmy tworzyć państwo nie zbudujemy nowoczesnej Polski. Jest dla mnie oczywiste, że w tym kręgu cywilizacyjnym musi to być państwo wolnych i odpowiedzialnych obywateli.
W dziele tym nie pomoże nam przejęta po komunistach struktura zbudowana na sprzeczności interesów rządzących i rządzonych. Centralizacja podejmowania decyzji i hierarchia organów władzy, od gminy poczynając a na biurze politycznym PZPR kończąc, służyły utrzymaniu niepodzielnej władzy w rękach jednej grupy. Rozbudowana administracja państwowa, partyjna i kontrolna, których kompetencje wzajemnie przenikały się i znosiły powodowała, że nikt nie mógł (i nie musiał) podjąć decyzji na szczeblu niższym niż wyżej wspomniane Biuro. Był to system tak skomplikowany, że bez specjalnej instrukcji można było zginąć. Dlatego też po pierwszym szoku, jakiego doznali "nasi" ministrowie przekraczając progi własnych urzędów, przyszło opamiętanie i refleksja, że bez instrukcji nie da rady. Na dodatek, żeby zrozumieć instrukcję potrzebni byli specjalni tłumacze. Okazało się, że na szczęście byli pod ręką. Nastąpiło pełne przejęcie komunistycznego systemu organizacji państwa. Przejęli "nasi", że to nie państwo służy obywatelom jako techniczny sposób zabezpieczenia ich interesów ale odwrotnie, że to obywatele mają służyć państwu czyli grupie rządzącej. W miejsce ochrony przez wojsko, policję, sąd, system ubezpieczeń, państwo jak za komuny miało obywateli wychowywać i wtrącać się w jego życie prywatne. Na nic zdał się przykład komunizmu, że naruszenie autonomii jednostki prowadzi do degeneracji kolejnych pokoleń.
Najjaskrawszym bodajże przykładem degeneracji umysłowej w myśleniu o państwie jest niedawna postawa księdza Tischnera. Człowieka, który nie wziął udziału w wyborach parlamentarnych nazwał homo sovieticus. Gdyby komunizm był zdolny napchać żołądki - stwierdził - człowiek sowiecki dalej by na komunizm głosował. Myślenie takie, choć może dziwi nieco w wykonaniu księdza katolickiego, nie jest niczym nowym. Z twierdzeniem, że większość ludzi byłaby za komunizmem, gdyby tylko był systemem wydolnym ekonomicznie spotkałem się na długo przed rokiem 1991. I był to klasyczny przykład pułapki na inteligenta. Odpowiedź prostego ludu na tąż rozterkę brzmiała: gdyby babka miała wąsy - to by dziadkiem była. Gdyby komunizm faktycznie zapewniał zdecydowanej większości ludzi lepszą pozycję materialną niż kapitalizm, to byłby ustrojem lepszym i sam bym nań głosował. Tymczasem komunizm polegał właśnie na tym, że niewielkiej garstce zapewniał względny dobrobyt kosztem biedy i cierpienia zdecydowanej większości. A gdy okazało się, że i tej garstce niewiele już jest w stanie zaoferować, upadł. Bankructwo komunizmu było natury gospodarczej. Postawa Tischnera dowodzi, że nie doszło jeszcze do bankructwa duchowego, skoro tak ewidentne brednie można wygadywać z miną mędrca. Większość obywateli uznała, że ich udział w głosowaniu niczego nie zmieni i pozostała w domach. Ponieważ uważałem podobnie, również nie głosowałem.
Każdy w komuniźmie chowany spotkał się z taką sytuacją. Spotykacie się po raz pierwszy (w szkole, na studiach), nic o sobie nie wiecie. Jaka musi być wasza pierwsza decyzja? Wybór przewodniczącego, starosty, jak go zwał tak go zwał. I pada na was blady strach - nikogo nie znam, co to będzie? Pragnę was uspokoić. Jest paru , którzy chodzą po sali i szepczą: Jaś Kowalski jest w porządku. I nawet jeżeli pojawiają się inne kandydatury, Jaś Kowalski wygrywa a wy oddychacie z ulgą. Dopiero czas jakiś potem, gdy poznajecie kto jest kto, okazuje się, że Jaś Kowalski to komunista. A gdybyście dalej chcieli zgłębić problem, okazałoby się, że owi szeptacze to młodzieżowy aktyw komunistyczny. Zebrał się on wcześniej i ustalił, a raczej przyjął do wiadomości sugestię wtajemniczonych wyższego szczebla, że Jaś Kowalski jest idealnym kandydatem. Zebranie wcześniejsze w przypadku studentów nazywało się rokiem zerowym. Organizowane było w wakacje poprzedzające początek studiów przez komunistyczną organizację studencką za zgodą władz uczelni i przez te władze sygnowane. Na tym polegał komunistyczny fenomen społeczeństwa fasadowego.
W decydowaniu takim mogą uczestniczyć jedynie osoby naiwne lub zastraszone i jawni lub tajni komuniści w procedurze takiej wyćwiczeni. Ci ostatni wiedzą doskonale, że choć ich udział w farsie nie zmieni w niczym ogólnej sytuacji, to im samym przynosi całkiem wymierne korzyści. Człowiek uczciwy, zdrowy na ciele i umyśle, nie będzie w takim głosowaniu uczestniczył. Rzecz jasna zmieni swoje zachowanie, jeżeli postraszy się go naganem.
Przejdźmy teraz do braku zrozumienia przez Polaków własnego interesu państwowego i narodowego. Dla załatania tej dziury nieodzowna będzie mała lekcja historii.
II wojna światowa pomimo udziału w koalicji państw walczących z Niemcami zakończyła się dla Polski klęską. Od 1939 roku okupowana przez Niemcy i Sowiety, w roku 1945 znalazła się w całkowitym władaniu Sowietów. Nie dość, że włączyli Sowieci do swojego państwa połowę terytorium Polski, to na pozostałym obszarze, poszerzonym o ziemie zdobyte na Niemcach, utworzyli satelickie państwo komunistyczne. Sowieci nie wpuścili do kraju władz państwa polskiego znajdujących się w Londynie, a podległe im struktury podziemne zlikwidowali fizycznie. W zamian oddali ten teren w dzierżawę Żydom z Komunistycznej Partii Polski. (Choć zdaję sobie sprawę z grząskości gruntu, na który właśnie wkraczam, ominąć go niepodobna. Przez teren ten wiedzie bowiem droga do zrozumienia najnowszej historii Polski.)
Julian Stryjkowski, uczciwy Żyd, napisał w "Głosach w Ciemności", że jak w KPP raz trafił się Polak i na dodatek robotnik, to jak na złość o żydowskiej fizjonomii. Komunistyczna Partia Polski była na dodatek sowiecką agenturą i dlatego w latach 30-tych została zdelegalizowana. Po emigracji jej działaczy do Związku Sowieckiego, decyzją Stalina partia została rozwiązana a działacze trafili pod ścianę albo do więzienia. I wydawać by się mogło, że problem zniknął. Niestety, w zmienionej sytuacji w roku 1942 Stalin na powrót sięgnął do środowiska byłej KPP. Powstał Związek Patriotów Polskich, w roku 1944 przekształcony w Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Po krótkim epizodzie z Mikołajczykiem został on obwołany polskim rządem i jako taki uznany przez wszystkie państwa. Stało się zatem to, co nie udało się bolszewikom w roku 1920. Tymczasowy Komitet Rewolucyjnej Polski utworzony w Białymstoku nie stał się "polskim rządem" dzięki zwycięskiej Bitwie Warszawskiej. W roku 1944 i 1945 wycieńczona wojną Polska nie była w stanie powstrzymać Armii Czerwonej prącej na Berlin. Inna była też sytuacja międzynarodowa. W roku 1920 Polska była tamą na drodze do Europy bolszewickiej zarazy. W roku 1944 ta sama bolszewicka zaraza została uznana przez Europę i Stany Zjednoczone za sojusznika. Wszystko rzecz jasna w celu pokonania Niemiec. Tyle tylko, że chociaż Niemcy zostały pokonane, bolszewicka zaraza zalała pół Europy.
Polska na swoje nieszczęście znalazła się pod wodą. Dla utrzymania fizycznej podległości stacjonowały na terenie Polski sowieckie wojska. To oraz przymusowa nauka języka rosyjskiego były najbardziej widocznymi przejawami sowieckiej okupacji. Władzom sowieckim podlegały krajowe siły zbrojne, wywiad wojskowy i cywilny. Niższy poziom ucisku, najbardziej dotkliwy dla jednostki i zarazem najbardziej widoczny, tworzyli
Żydzi-komuniści nazywani stąd żydokomuną. Schemat posłużenia się Żydami w roli dzierżawców, administratorów nie był niczym nowym. W XVII wieku zarządzali w imieniu polskich magnatów całym terenem późniejszej Ukrainy. Dlatego też kozacy Chmielnickiego mordowali ich na równi z polską szlachtą. Jednakże, ponieważ komunizm był zupełnym novum w dziejach ludzkości, dlatego dzierżawa ta nie ma odpowiednika w historii. Oprócz ucisku fizycznego, co stare i znane, nastąpił okres zorganizowanej presji i destrukcji psychicznej. Totalne unicestwienie jednostki stanowiło wstępną obróbkę do stworzenia człowieka sowieckiego. Wstępna selekcja decydowała czy dany osobnik rokuje nadzieje na zmianę czy nie. W drugim przypadku nadawał się jedynie do likwidacji fizycznej. Okres terroru 1944-53 stanowił komunistyczne sito. Urząd Bezpieczeństwa, wojsko, administracja terenowa, cenzura, szkolnictwo i propaganda były narzędziami do fizycznego i moralnego unicestwienia narodu polskiego. Dla usprawiedliwienia Żydów z ich ogromnego wkładu w pacyfikację narodu polskiego trzeba zauważyć, że ich udział w dziele niszczenia nie był dobrowolny. Często doświadczali wyboru: będziesz rządził albo kulka w łeb. Nie można też stosować odpowiedzialności zbiorowej, wielu Żydów niedostosowanych do nowych czasów stało się ofiarami podobnie jak Polacy. Podobnie jak Bormanna czy Gebelsa nie można porównywać do szeregowego żołnierza Wermachtu, tak Borejszy i Różewicza nie można stawiać na równi z pragnącym ocalić swoją skórę zwyczajnym Żydem. Większość z nich uciekła z Polski przed rokiem 1948. Ci, którzy pozostali dokonując dzieła niszczenia, już w ten sposób usprawiedliwiani być nie mogą. Dla pełnego kamuflażu pogolili pejsy i brody, zrzucili chałaty, zmienili imiona i nazwiska na polskie, często historyczne. Nie przyznałby się do nich żaden uczciwy Żyd.
Oprócz opisanych powyżej Żydów-komunistów, tworzących szkielet i system nerwowy nowego państwa, trzeba wspomnieć też o Polakach, którzy zaprzedali duszę czerwonemu diabłu. W masie swej pochodzili oni ze środowisk najmniej wyrobionych politycznie, zdeprawowanych dodatkowo 5-letnią wojną. Z lumpenproletariatu miejskiego i wiejskiej biedoty. Na przykład liczne za okupacji niemieckiej bandy rabunkowe udające partyzantów, teraz za nowej władzy sowieckiej chętnie są zamieniane w oddziały Milicji Obywatelskiej. Każdy naród ma swój margines, który jednak nie stoi zbyt wysoko w hierarchii społecznej.
I niewiele ma do powiedzenia w sprawach dla narodu i państwa istotnych. Dlatego nie dajmy się zwieść komunistycznej propagandzie o czasach "niespotykanego awansu społecznego". Dokonywał się on w wyniku planowego niszczenia społeczeństwa polskiego na skalę rzeczywiście niespotykaną. Dowodzą tego proporcje. W roku 1946 Urząd Bezpieczeństwa składał się prawie w 100% z osób narodowości żydowskiej, w roku 1970 50% stanowili rodowici Polacy. Do końca Imperium Sowieckiego, za zgodą moskiewskiej centrali, zarządza Polską klika nazywana popularnie żydo-komuną. Ale w tym momencie należałoby ją już nazywać żydo-polo-komuną.
Przez pół wieku terenami, na których nominalnie tylko istniało państwo polskie, zarządzała mafia polityczna nie utożsamiająca się z interesem narodu polskiego. Starająca się wyzyskać wszelkie możliwości jedynie dla własnych korzyści. Ponieważ mafia ta rządziła nie tylko siłami przymusu fizycznego, ale i słowem, nic dziwnego zatem, że zapomniano w Polsce co to takiego interes państwowy. Poczucie państwowości obce było ludziom, którzy chcieli służyć nie jakiemuś tam państwu ale rewolucji i świadomymi obywatelami państwa wcześniej nie byli.
KTO RZĄDZI POLSKĄ ?
Mając za sobą poprzedni rozdział, odpowiedź na tytułowe pytanie nie jest aż tak skomplikowana, jak próbują to pokazać liczne badania opinii publicznej. Bez większego wahania możemy powiedzieć, że do roku 1989 rządzi Polską żydo-komuna czy też ściślej żydo-polo-komuna. Władza jej zarazem nie jest w pełni samodzielna, ponieważ podlega Moskwie.
W poniższym tekście spróbuję odpowiedzieć na pytanie: kto rządzi Polską po roku 1989 ? Główną przeszkodą utrudniającą odpowiedź na to pytanie jest totalna komunistyczna dezinformacja, której poddawani jesteśmy nieprzerwanie od samego początku komunistycznego panowania. Dezinformacja ta nie tylko nie zniknęła w roku 1989, ale przeciwnie nasiliła się. To właśnie ona sprawiła, że powstanie i rozwój komunistycznej grupy gospodarczej oraz przeprowadzona w jej interesie rewolucja społeczna roku 1989 w ogóle nie została dostrzeżona. Nawet prosty lud , zwykle trafnie oceniający zjawiska społeczne, czując na własnym grzbiecie ciężar przemian zdołał jedynie wywnioskować, że starych złodziei zastąpili nowi, którzy dopiero muszą "się nakraść". To, że starzy złodzieje nie tylko nie zostali odsunięci, ale przeciwnie, rozgrywają partię życia nie został w ogóle odnotowany. Dopiero teraz, w końcu roku 1994 a zatem 5 lat po herbacie zaczynają być pewne fakty kojarzone. Kojarzenie to nie ma jednak na celu wyjaśnienia historii, ponieważ naznaczone jest piętnem przegranych przez partie postsolidarnościowe wyborów parlamentarnych w roku 1993. I jest zbyt zagmatwane przez bieżącą politykę.
Wyznawcy komunizmu mówili o nim, że jest wyższym stadium socjalizmu. I aż dziw, że mówili prawdę. Oba systemy mają wiele cech wspólnych. I socjalizm, i komunizm są złem i polegają na unicestwianiu człowieka poprzez odebranie mu wolności decydowania o własnym życiu. Różnica polega na tym, że socjalizm mieści się doskonale w komuniźmie. Natomiast komunizm jest zbiorem większym o całą sferę przymusu fizycznego i scentralizowaną władzę społeczno-polityczno-gospodarczą. Jest zatem jedynie poszerzeniem socjalizmu. Komunizm, rozumiany jako dodatek do socjalizmu, został obalony przez samych komunistów z prozaicznej przyczyny jego krańcowej niewydolności ekonomicznej. To właśnie komuniści byli sprężyną rewolucji 1989 roku. Komunistyczny sejm, tzw. kontraktowy, podjął najważniejsze decyzje stanowiące o kształcie przyszłej Polski. W okresie 2-letniej kadencji wszelkie regulacje prawne życia politycznego, społecznego
i gospodarczego państwa polskiego zostały podjęte w interesie dotychczasowej warstwy dzierżawców. Grupa ta nie obciążona już zwierzchnictwem sowieckiego imperium i wynikającymi stąd uwarunkowaniami doktrynalnymi, wreszcie mogła w pełni zadbać o własny interes. Żeby jak najskuteczniej przeprowadzić własne zamierzenia, dysponując pełnią władzy ustawodawczej, w dużej mierze wykonawczej, mając opanowaną gospodarkę i administrację wraz z całym systemem finansowym państwa, dla niepoznaki zrezygnowali komuniści z kilku eksponowanych stanowisk. Tak przeprowadzona z wykorzystaniem własnych czyli prawie wszystkich mediów publicznych kampania dezinformacji spowodowała, że nikt nie dostrzegał komunistów aż do ich zwycięstwa w roku 1993.
Jak już wspominałem, komunizm został obalony, socjalizm jednak pozostał. Upadek komunizmu dał wolną rękę samym komunistom. Dysponując ogromnymi wpływami wynikającymi z 45-letniego panowania, i nie poczuwając się do żadnej odpowiedzialności za państwo i naród polski, przystąpili komuniści do bezkarnej grabieży. Według moich prywatnych oszacowań ich łupem padło około 20 miliardów dolarów. I mam tu na myśli nie pieniądze zarobione w wyniku różnorakich oszustw celno-podatkowych ale pieniądze fizycznie zagrabione prywatnym obywatelom. Pozostawienie natomiast nienaruszonego systemu socjalistycznego oraz brak dekomunizacji zadecydowało o demokratycznym powrocie post-komunistów na szczyty władzy politycznej. Jak to było możliwe?
Przypatrzmy się teraz przeciwnikom. Brak możliwości budowy w państwie komunistycznym instytucjonalnych struktur oporu sprawił, że cała opozycja ograniczała się do warstwy słownej. Tę zaś papierową opozycję tworzyła komunistycznego chowu inteligencja. Można ją bez zbytniego upraszczania podzielić na dwie orientacje. Pierwsza, na użytek tego tekstu nazwijmy Unią Mądrości i Dobrego Smaku, stanowi około 90% całości. Jej trzon to byli komuniści, duchowi spadkobiercy Borejszy, mający swój udział w "kulturalnym" niszczeniu Polaków. W sensie fizycznym zaś dzieci i wnuki różnorakich Różańskich, osadzonych w Polsce przez Stalina. W swoim młodzieńczym buncie odrzucali oni komunizm rozumiany jako dodatek do socjalizmu. Akceptowali natomiast wszystko pozostałe. Na dodatek dekomunizacja, lustracja i osądzenie komunistycznych zbrodniarzy, dotknęłoby fizycznie ich samych, powiązanych rodzinnie z ludźmi władzy. Dlatego z entuzjazmem podjęli wyciągniętą do zgody rękę komunistów, komunizmu przecież się oficjalnie wyrzekających.
Druga orientacja opozycyjna to, nazwijmy ich tak, Uczciwi Patrioci. Składa się na nią szereg skłóconych ze sobą inteligenckich partyjek. W odróżnieniu od formacji opisanej powyżej nie są to dzieci Komunistycznej Partii Polski ale spadkobiercy najlepszych polskich tradycji niepodległościowych. Ich najważniejszą misją, z braku możliwości innego działania, stało się przechowanie polskiego patriotyzmu w sferze symboli i gestów. Do obchodzenia rocznic narodowych i demonstrowania własnej postawy. Spotykały ich za to represje. Gdy Polska miała szansę na nowo się odrodzić, Uczciwi Patrioci pochłonięci składaniem dziękczynnych modłów w narodowych sanktuariach nie pomyśleli nawet, że trzeba jej pomóc. Ponieważ wszystkich w mojej książce tłumaczę, nie osądzajmy zbyt surowo również Uczciwych Patriotów. Jak całą inteligencję, ich również komunizm dopadł i wykastrował. Pamiętajmy też, że do czasu pierwszych wolnych wyborów w roku 1991, orientacja ta niewiele miała do powiedzenia. Nie jest też bezpośrednio odpowiedzialna za Okrągły Stół i początkową realizację planu Balcerowicza. W roku 1991 Uczciwi Patrioci wkraczają na scenę polityczną. I niestety, wszelkie nadzieje z tym związane szybko bledną. Okazuje się bowiem, że w odróżnieniu od bezczelnych towarzyszy-biznesmenów i zakłamanych Unitów, Uczciwi Patrioci z dziecięcą naiwnością wyznają socjalistyczne bzdury wpojone im przez komunizm.
Chociaż Wiara nasza stanowi, że na początku było Słowo, to pamiętajmy że następnie stało się Ono Ciałem. Słowo nie funkcjonuje zatem samodzielnie, w dowolnych kombinacjach, ale jest wstępem do działania. Fachowcy od czytania i pisania książek wierzyli zabobonnie, że najważniejsze są słowa. Odseparowani przez komunizm od życia, całą swoją energię poświęcili tworzeniu i objaśnianiu słów. Ponieważ zaś papierowa rewolucja zwyciężyła i wreszcie można było powiedzieć i napisać wszystko uznali, że komunizm został pokonany. Im zaś Uczciwym Patriotom, spadkobiercom wszelkich powstań i Armii Krajowej, należą się najwyższe zaszczyty i stanowiska. I tu niestety nie pomyśleli, że jak świat światem argumentem w polityce może być tylko konkret a racje polityczne są wyrazem bardzo namacalnych interesów poszczególnych osób, grup i narodów. Żeby zaś cokolwiek znaczyć w polityce trzeba dysponować poparciem fizycznym.
Za Komunistyczną Grupą Gospodarczą stoją dotychczasowe struktury władzy, którymi żaden przewrót nie zachwiał. Stoją wielkie, przekształcające się z państwowych w prywatne komunistyczne pieniądze. Stoi dawna, ledwo tknięta machina propagandy. Za Unią Mądrości i Dobrego Smaku stoi ogromna grupa intelektualna wykreowana w okresie komunizmu, panująca nad duchowym życiem Polaków. Jakim potencjałem dysponują Uczciwi Patrioci?
Jest to chyba najtrudniejsze pytanie w tej książce. Prawdziwa kwadratura koła. Bo choć z prostego liczenia wynika, że powinni mieć poparcie 70% obywateli, to przecież po dwóch latach uczestniczenia w rządzeniu (1991-1993) ponieśli sromotną klęskę.
Dla zrozumienia klęski wyborczej roku 1993 należy wspomnieć o jedynej sile, którą mogli Uczciwi Patrioci przeciwstawić towarzyszom-biznesmenom z KGG i socjalistom z Unii Mądrości, o normalnych Polakach. O Polakach niszczonych przez komunizm i socjalizm zarazem. Powrót instytucji wolnych wyborów stanowił jedyną szansę na faktyczną zmianę ustroju społecznego w interesie większości Polaków. Najpierw w wyborach prezydenckich roku 1990 przepadł z kretesem nie tylko kandydat post-komunistów ale i kandydat Unii Mądrości - Tadeusz Mazowiecki. Polacy wybrali symbol walki z komunizmem i zarazem człowieka zapowiadającego generalną zmianę, Lecha Wałęsę. Rok później, w wyborach parlamentarnych, pomimo niewielkiej reklamy głosowali na Uczciwych Patriotów w stopniu pozwalającym im na utworzenie rządu. Okazało się niestety, że ich wybrańcy upojeni zwycięstwem ani myślą likwidować rozdęty aparat socjalistyczny. Okazało się też, że nie mają niczego do zaoferowania oprócz nawoływań do dalszych wyrzeczeń, w sytuacji gdy aż kłuło w oczy pęczniejące bogactwo byłych sekretarzy i ubeków. A wreszcie okazało się, że nie rozumieją zasad tak kochanej demokracji.
Demokracja polega na niepisanym układzie pomiędzy wyborcami a kandydatami na ich reprezentantów. Wyborcy głosują na tych, którzy wydają się najlepiej dbać później o ich interesy. Jeżeli wyobrażenia te okażą się pomyłką, ci którzy zaufanie swoich wyborców zawiedli mają niewielką szansę na powtórny wybór. Wystarczyły dwa lata, by skompromitowani Uczciwi Patrioci nie weszli do kolejnego parlamentu. Rozdział zbliża się ku końcowi, powiem zatem wprost: jedynym sensem istnienia politycznego orientacji Uczciwych Patriotów było rozbicie socjalistycznego gmaszyska; przebudowa państwa nie w interesie byłych komunistów i ich przydupasów, ale w interesie gnębionych dotychczas na każdym kroku zwykłych Polaków. I zwolennicy komuny, i zwolennicy oświeconego socjalizmu mają przecież swoje sprawdzone reprezentacje. Nie potrzebują zatem głosować na Uczciwych Patriotów. Jeżeli zaś ci ostatni nie mają do zaproponowania niczego poza socjalizmem, to po cóż ma na nich głosować zwykły Polak.
CZĘŚĆ TRZECIA
KRAJOBRAZ PO BITWIE
W I części mojej książki starałem się pokazać rewolucję społeczną jaka dokonała się w Polsce w latach 1983-1993. W jej wyniku komuniści, sprawujący dotychczas władzę z sowieckiego nadania, przemienili się w kapitalistów. Z pogardzanych sekretarzy i ubeków
w budzących zachwyt biznesmenów. I wraz z żonami i dziećmi przeobrazili się w elitę społeczną dyktującą styl życia.
W II części starałem się wytłumaczyć dlaczego było to możliwe bez jakiegokolwiek oporu społecznego, a nawet bez dostrzeżenia zachodzącej właśnie rewolucji.
Teraz w części III, jak wypada ostatniej, przedstawię działania, które podejmą komuniści w obronie zdobytej pozycji. Spróbuję zarazem poszukać możliwości przeciwstawienia się im
i budowy normalnej i silnej Polski.
CZERWONI WSZYSCY ŚWIĘCI
Na początek przypomnijmy kolejne etapy rewolucji.
1983. Początek powstawania Komunistycznej Grupy Gospodarczej działającej na pozór
zgodnie ze zmienianymi właśnie przepisami.
1986. Wielka Amnestia i początek gry w Okrągły Stół. Propozycja w stosunku do opozycji:
my wam oddamy władzę ale w zamian pozwólcie nam się bogacić.
1988. Hiperinflacja Rakowskiego i szantaż: albo przejmiecie odpowiedzialność za państwo,
albo będziecie winni katastrofy społecznej.
1989. Przyjęcie przez Sejm Kontraktowy planu Balcerowicza jako jedynego sposobu na
przejście od komunizmu do kapitalizmu. Nieświadome zalegalizowanie
komunistycznej grabieży przez całą warstwę polityczną Polski.
1993. Zwycięstwo we wrześniowych wyborach parlamentarnych odnowionej partii
komunistycznej. Cztery lata po hałaśliwym zwycięstwie nad komunizmem.
W ciągu 10 lat dzięki planowej akcji, której ukoronowaniem było wcielenie w życie piramidki Balcerowicza, powstała potęga Komunistycznej Grupy Gospodarczej. Powstała kosztem narodu polskiego, kosztem ogromnych wyrzeczeń mających rzekomo służyć budowie lepszego jutra. Mając opanowany system nerwowy gospodarki - banki, sprawując zarząd nad państwowo-prywatną gospodarką, walczą komuniści o wszystko. Do całkowitego podporządkowania gospodarki narodowej brakuje im całkowitej prywatyzacji w wersji zaproponowanej przez gdańskich liberałów. Projekt Powszechnej Prywatyzacji, który nie został przyjęty przez poprzedni parlament wyłącznie z powodu jego rozwiązania, będzie zwieńczeniem dzieła. Przewiduje on, że kadra kierownicza otrzyma na własność 15% akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw, podobną część rezerwuje dla pracowników. Reszta rozdzielona ma być pomiędzy wszystkich dorosłych Polaków w oderwaniu od konkretnej własności i zarządzana przez Narodowe Fundusze Inwestycyjne.
Według obliczeń specjalistów do przejęcia faktycznej kontroli nad przedsiębiorstwem mającym wielu drobnych akcjonariuszy, wystarcza zgromadzenie 28% udziałów w jednych rękach. W przypadku Planu Powszechnej Prywatyzacji, gdy zamiast akcjonariuszy kadra menedżerska będzie miała do czynienia z NFI, sytuacja dla towarzyszy-biznesmenów jest
o wiele bardziej korzystna. Najpierw przypomnijmy, że dyrektorem państwowego przedsiębiorstwa zostawało się z komunistycznego nomenklaturowego klucza. Teraz pomyślmy przez chwilę, kto będzie sprawował faktyczną kontrolę nad NFI. Jeżeli dojdziemy do wniosku, że państwowy aparat to puzzle same składają się w obrazek. A jest to obrazek kompletnie socjalistycznego państwa z gospodarką opanowaną przez Komunistyczną Grupę Gospodarczą. I niczego nie zmieni fakt zasiadania gdzieś w tej monstrualnej strukturze nawet najbardziej Uczciwego Patrioty.
Powstanie i wzrost potęgi Komunistycznej Grupy Gospodarczej nastąpił w wyniku manipulacji kursem złotego i kradzieży majątku narodowego poprzez struktury państwowe pozostawione pomimo formalnego upadku komunizmu. Nie dość że nie zostały one zmiecione w roku 1989, to przetrwały pomimo wejścia do gry Uczciwych Patriotów.
Przewaga KGG może zostać utrzymana tylko poprzez utrwalenie systemu korupcji dla dalszych korzyści i jednoczesną rozbudowę systemu kontroli dla utrzymania obywateli na bezpiecznym poziomie ubóstwa.
Na koniec, po uporaniu się z ważniejszymi sprawami (odzyskaniu kontroli nad NBP na przykład), przyjdzie czas na rozprawienie się z jedyną enklawą wolnego rynku - z drobną przedsiębiorczością. I będzie to walka bardzo nierówna, ponieważ może zostać przeprowadzona w majestacie prawa. W warstwie słownej, na domiar złego, wydawać się będzie zgodna z kanonami Wiary. Co więcej, walkę tę komuniści mogą przeprowadzić cudzymi rękami, sterując jedynie propagandą. Pierwsze jaskółki już nam się objawiły. Tuż przed wyborami 1993 Jan Maria Rokita z Unii Wolności i Stefan Niesiołowski z ZCHN wystąpili w Gazecie Wyborczej z wezwaniem obywateli do przestrzegania przepisów podatkowych. Rokita gorąco nakłaniał biskupów do wezwania wiernych, a Niesiołowski nazwał nie wywiązywanie się obywatela ze wszelkich obciążeń fiskalnych grzechem. Czas ich wystąpienia z pewnością nie był przypadkowy i dowodzi jak skuteczna może być komunistyczna manipulacja.
Myślę, że już czas najwyższy uświadomić wszystkich Uczciwych Patriotów i pozostałych inteligentów: jedyny sposób na przetrwanie drobnego biznesu w Rzeczypospolitej to działanie niezgodne z przepisami prawa. Zdziwienie, że już samo ogłoszenie niepodległości nie spowodowało bezwzględnego przestrzegania komunistycznych przecież przepisów, przypomina zdziwienie zatrzymującego mnie za komuny funkcjonariusza z Brygady do Walki z Przestępstwami Gospodarczymi. Dziwił się on, że zamiast zarejestrować działalność narażam się na podróż służbowym polonezem i utratę towaru. Owa rejestracja oznaczała obowiązek płacenia 15-to procentowego podatku od sprzedanej rzeczy, podczas gdy mój zysk wynosił wtedy 11%. Oczywiście ci zarejestrowani mogli przeżyć, ponieważ większą część obrotu ukrywali przed Urzędem Skarbowym a w razie nagłej kontroli opłacali się urzędnikom. Funkcjonowały w ten sposób nie tylko place handlowe, ale też sklepy ajencyjne
i rzemieślnicy dostarczający do nich swoje wyroby. Moja znajoma powiedziała wtedy (1986),
że dla niej komunizm się skończy, gdy tylko będzie mogła zlikwidować lewy magazyn. Nie zrobiła tego do dnia dzisiejszego, a mamy już szczęśliwie listopad 1994.
Nie dla mnie było wtedy działanie pozornie zgodne z przepisami. Byłem młody, piękny i nie uznawałem kompromisów. Komunizm zresztą walił się na potęgę i miałem nadzieję, że w Wolnej Polsce w ogóle nie będę musiał "oszukiwać". (Przepraszam za patos, ale piszę te słowa akurat 11 listopada.) Czar szybko prysnął. Rząd Mazowieckiego przystąpił do grabieży obywateli zaraz po swoim powstaniu. Zaś Uczciwi Patrioci nawet nie mieli zamiaru obiecać, że uczynią cokolwiek bym z przestępcy gospodarczego mógł stać się szanowanym obywatelem tworzącym bogactwo i potęgę Polski. A ponieważ ożeniłem się i jedno po drugim zaczęły przychodzić na świat moje dzieci, zmuszony zostałem przywdziać maskę obłudy i przejść do szarej sfery. W państwie bezprawia rządzonego przez mafię polityczno-gospodarczą mogłem usłyszeć jedynie dura lex sed lex. Wiem co znaczą same słowa, bo skończyłem uniwersytet i lektorat łaciny. Co może jednak znaczyć w dzisiejszej Polsce wezwanie do przestrzegania prawa pomimo jego surowości, pomimo że nie ma tu żadnego Prawa, nie mam pojęcia. Wiem jedynie, że służy to kompletnemu pomieszaniu dobra ze złem w interesie tego ostatniego. Czy zatem pozostaje tylko przeżegnać się i wierzyć w sprawiedliwość boską?
Z KIM WALCZYĆ ?!
Chociaż Polacy w ostatnich wiekach wyspecjalizowali się raczej w przegrywaniu, myślę że umiejętność wygrywania jest dużo bardziej pożądaną cechą. Zanim odpowiem na pytanie z kim, a także dlaczego i w jaki sposób walczyć i zwyciężyć, odrobina ogółu.
Od wieków trwa walka Dobra ze Złem. W każdym miejscu na ziemi znajdzie się bandyta i złodziej czyhający na okazję. Wszędzie też czają się żądni władzy szaleńcy, próbujący zbawić świat bez oglądania się na życie i zdrowie bliźnich. W odróżnieniu od Dobra, które stoi na straży wolności człowieka,Zło zawsze wiąże się z wykorzystywaniem jednych ludzi przez innych - sługi Zła. Zarazem Zło nie jest samoistne. Dla funkcjonowania złodziei muszą istnieć ludzie uczciwi, którym można coś ukraść. Różnica podstawowa pomiędzy Dobrem a Złem polega na tym, że w odróżnieniu od Dobra zainteresowanego objęciem jak największej ilości jednostek ludzkich, Zło wręcz przeciwnie reprezentuje interes nielicznej mniejszości. Dziesięć Przykazań wystarcza do odróżnienia Dobra od Zła. W konkretnych zaś sprawach społecznych, jakie nas tu interesują, wystarczająca będzie odpowiedź na pytanie: czy dana decyzja służy wszystkim czy wybranej garstce? Oczywiście najpierw musi ona być zgodna z Przykazaniami Bożymi.
Mimo pewnej ogólności Dobro i Zło są na każdym kroku obecne w naszym życiu. Spychanie ich na dalszy plan, celowe "zapominanie" o tym podstawowym konflikcie, jest działaniem wyłącznie w interesie Zła. Ludzie uczciwi, dla których Dekalog jest miarą codziennego postępowania, podobnie jak nieuczciwi, dzielą się na odważnych i tchórzliwych, zdolnych i tępych, biednych i bogatych. I chciałbym, żeby wszyscy ludzie uczciwi o tym pamiętali. Ludzie źli próbują wszelkich sposobów aby ten podstawowy podział zamazać. Najczęściej poprzez propozycję innego podziału, na przykład według kryterium wykształcenia, stopnia zamożności a nawet wieku. Wszystko w celu rozmycia podstawowego podziału Dobro kontra Zło. Opowiedzenie się po stronie Dobra w życiu społecznym stanowi podwalinę naszej cywilizacji. Największym wynalazkiem chroniącym człowieka przed siłami Zła jest Prawo czyli przełożenie na potrzeby codziennych kontaktów międzyludzkich Prawa Bożego. Na straży Prawa, a zatem człowieka, stoi Sąd oceniający przypadki łamania przepisów Prawa, korzystający przy tym z siły fizycznej - policji i więziennictwa. Do struktur chroniących wolność człowieka należy jeszcze dodać wojsko, stanowiące zabezpieczenie przed zagrożeniem zewnętrznym. Wszystkie te instytucje stanowią części składowe państwa. Dla jego sprawnego funkcjonowania w instytucjach tych zatrudniani są przedstawiciele wszystkich obywateli i przez nich opłacani. Jest to służba państwowa, a ośrodkiem koordynującym jej pracę jest rząd. Mniej lub bardziej wszyscy pozostający w służbie państwowej są wybierani przez obywateli, przez nich opłacani i im powinni służyć. Jeżeli zaś ze służby tej się nie wywiązują, obywatele mają możliwość ich odwołania i powołania innych w trakcie wolnych wyborów. I jest to najskuteczniejszy argument jakim dysponują obywatele dla zapobieżenia różnorakim pokusom władzy.
Wszystko co napisałem powyżej było dla nas Polaków przez ostatnie pół wieku jedynie teorią. Komunistyczne państwo było mafijną strukturą, trwającą nie dzięki poparciu obywateli ale dzięki sowieckim bagnetom. Nie miało też na celu ochronę obywatela, ale unicestwienie jego, jego rodziny i całego narodu. Wszystkie instytucje zaś w normalnym państwie zabezpieczające wolność jednostki, w komuniźmie służyły ochronie interesów rządzącej mafii. Sposób zorganizowania i działania struktur państwowych wynikał z konkretnej potrzeby utrzymania ludzi w ryzach poddaństwa. W roku 1989 komuniści zrezygnowali ze stosowania wprost przemocy fizycznej w stosunku do swoich przeciwników i znieśli ustawową władzę partii komunistycznej. I to wszystko. Struktury zabezpieczające dotychczas komunistyczne panowanie pozostały niezmienione tak w sensie celowości działania, jak i osobowym.
Socjalistyczne prawo- oparte i słusznie na nieufności wobec obywatela. Ponieważ dotychczasowa filozofia prawa zasadzała się na zgodności z moralnością, komunistyczne prawo, mianujące zbrodniarza bohaterem a człowieka prawego przestępcą, służyło unicestwieniu sumień.
Socjalistyczny system podatkowy- karzący obywatela za ciężką i wytrwałą pracę. Za tworzenie nowych rozwiązań i miejsc pracy. Zbudowany tak, aby utrzymać obywateli na bezpiecznym poziomie ubóstwa i w jak największej zależności od państwa.
Socjalistyczne szkolnictwo - podporządkowane kompletnie aparatowi państwa. Obowiązkowy program nauczania realizowany był przez urzędników państwowych w celu ogłupienia i zdemoralizowania kolejnych pokoleń. Kuratoria i wydziały oświatowe stojące na straży oficjalnej doktryny.
Socjalistyczne lecznictwo - drugi obok nauczania zawód zbliżony do posłannictwa, misji społecznej. Również całkowicie upaństwowiony i obrosły rozmaitymi Izbami. Obywatel opłaca jego istnienie podwójnie. Raz jako podatnik z czego ochłapy w postaci miernej pensji dostają lekarze oficjalnie, dwa już jako pacjent - odpukać w niemalowane. W tym przypadku chory płaci za leczenie sam, częściowo w formie łapówki.
Zakład Ubezpieczeń Społecznych - nie mający nic wspólnego z rzeczywistym ubezpieczeniem i zapewnieniem sobie spokojnej starości. Jeden z głównych filarów finansowania budżetu państwa.
Wszystkie wymienione powyżej struktury przetrwały rewolucyjny rok 1989. Rewolucja bowiem przeprowadzona została przez samych komunistów i w ich interesie. Obecnie, w roku 1994, można już powiedzieć, że była to rewolucja zwycięska. Z punktu widzenia zwykłego Polaka rok '89 był rewolucją jedynie w warstwie słownej. Wolność słowa jaka nastąpiła, zniknięcie lęku przed nazwaniem rzeczy po imieniu, to były rzeczy dotychczas dla większości Polaków niespotykane. Inteligencja zaś, której całe życie zamykało się w słowach, rok '89 uznała za ostateczne zwycięstwo. To był powszechny amok. Każda próba polemiki z oficjalną wykładnią rzeczywistości wywoływała jedynie wściekłość i agresję. Kto żyw rzucił się w wir pracy zapominając zapytać o sens. Dlatego też praca ta sprowadziła się do ożywienia pozostałych po komuniźmie i kompletnie niewydolnych już struktur socjalistycznego państwa. Do walki o udrożnienie a nie obalenie starego porządku. Walki i rozgrywki personalne są ważne dla osób biorących w nich udział. Dla normalnego, żyjącego gdzieś w Polsce człowieka są jedynie swoistą rozrywką podobną do plotek o aktorach.
Nie tylko nie nastąpiło rozbrojenie struktur strzegących poddaństwa obywateli. Dodatkowo nastąpił ich rozrost. Zgodnie z podstawową cechą nieefektywnego systemu najszybciej rozwija się biurokracja. Skoro zatem nic się nie zmieniło, nie dziwmy się, że pomimo oficjalnej wolności słowa, teoretycznej instytucji wolnych wyborów i ogłoszonej niepodległości, nie sposób wykrzesać z Polaków entuzjazm.
Jedynie sensowna z punktu widzenia normalnego a zarazem uczciwego człowieka walka musi przebiegać na płaszczyźnie Dobro kontra Zło. Zło w życiu społecznym to pozostały po komuniźmie socjalistyczny aparat państwowy. Siły zaś służące Złu to wszystkie instytucje aparat ten chroniące. Mówiąc wprost, i Komunistyczna Grupa Gospodarcza, i Unia Mądrości i Dobrego Smaku, poprzez swoje reprezentacje polityczne mają za zadanie utrzymać dominację swoich klik nad polskim społeczeństwem. W ich interesie leży nie dopuścić do powstania niekontrolowanych przez nich źródeł bogactwa. Im służy utrzymywanie aspiracji obywateli na poziomie żołądka i trochę niżej. Im też służy utrzymywanie sztucznego podziału narodu na motłoch i garstkę wtajemniczonych, który to podział nie został jak do tej pory zakwestionowany przez jakąkolwiek siłę polityczną. Nie myślę tu rzecz jasna o deklaracjach, jako że w deklaracjach mało kto może równać się z wyznawcami Marksa i Rewolucji Francuskiej.
Na nieszczęście Polski i Polaków siły Zła mogą dowolnie posługiwać się Uczciwymi Patriotami. Ci "użyteczni idioci" nie tylko zmarnowali kilka lat podarowanych nam przez Historię. Na domiar złego dopuścili do wzrostu potęgi postkomunistycznej mafii w stopniu wykluczającym możliwość skutecznej walki z nią w ciągu najbliższych lat. Rozbici na szereg skłóconych ze sobą partyjek, wykastrowani przez komunizm duchowo i naszpikowani agentami, nie są zdolni poprowadzić do walki ze Złem normalnych uczciwych Polaków.
JAK ZWYCIĘŻYĆ ?!
Siły Zła w dzisiejszej Polsce są zbyt potężne na to, by wydać im walkę wprost. Siły Dobra nie mogą się z nimi równać ani finansowo, ani strukturalnie, ani "intelektualnie", ani też propagandowo. Dlatego walkę możemy wydać na jednej tylko płaszczyźnie, będącej z definicji domeną Dobra, na płaszczyźnie ilościowej. Tu dobro jest nie do pobicia, ponieważ głos zwykłego obywatela jest równy głosowi najpotężniejszego komunistycznego biznesmena. Aby jednak w ogóle do takiego starcia mogło dojść, konieczne jest powstanie orientacji politycznej skupionej wokół programu walki ze Złem. Na użytek tego tekstu nazwijmy ją Partią Drobnych Ciułaczy i Obywateli. Jej program musi wyrażać interes wszystkich uczciwych Polaków czyli tych, którzy za swoje uznają Dziesięć Przykazań i przynajmniej starają się zbyt często ich nie łamać. Orientacja nasza nie musi zabiegać o względy zboczeńców, którzy zamiast pokutować za swoje grzechy próbują je zmieniać w nowe przykazania. Nie może też liczyć na ludzi zainteresowanych utrzymaniem obecnego systemu z racji zatrudnienia lub czerpania korzyści materialnych. Musi natomiast, co zabrzmi niemal dziwacznie, zdobyć poparcie swojej naturalnej klienteli - uczciwych Polaków, niezależnie od dalszych podziałów na mądrych i głupich, bogatych i biednych, wysokich i niskich. Mimo 45-ciu lat komunizmu i dodatkowego tryumfu Zła w roku '89, liczebność naszej orientacji szacuję na co najmniej 2/3 uprawnionych do głosowania.
Podstawowe zadanie jakie stoi przed Partią Drobnych Ciułaczy i Obywateli to odnalezienie podstawowych reguł, których realizacja umożliwi zwycięstwo sprawiedliwości w życiu społecznym. Reguł zgodnych z podstawami naszej chrześcijańsko-łacińskiej cywilizacji. I przedstawienie ich do zaakceptowania przez zwykłych ludzi.
Reguła 1. Interes obywatela jest najważniejszy. Państwo służy tylko i wyłącznie obronie obywatela. Rezygnacja z dotychczasowej zasady podporządkowania jednostki celom aparatu państwowego.
Reguła 2. Wolny wybór. Każdy sam wie jak pokierować własnym życiem, a błądzenie jest niezbędne. Każda próba oświeconego państwa wyeliminowania możliwości błądzenia jest próbą pozbawienia jednostki odpowiedzialności i wolności. Jest występkiem przeciwko Bogu i ludziom.
Reguła 3. Nie kradnij. Wolny wybór oznacza wolność działania w granicach wytyczonych Prawem. Jeżeli większość środków potrzebnych do realizacji prywatnych zamierzeń jest odbierana przez państwo, wolny wybór jest literacką fikcją.
Reguła 4. Silne i efektywne państwo. Ponieważ na razie mamy do czynienia z państwem socjalistycznym, należy na początek dokonać podziału struktur państwowych na chroniące obywatela i na te, które służyły jego niszczeniu w interesie mafii szermującej socjalistyczną ideologią. Te pierwsze to jest wojsko, policję, sądownictwo należy oczyścić w sposób strukturalny i osobowy. Te drugie zaś poddać kryterium opłacalności. Jeżeli okaże się, że pośrednictwo państwowe w dziedzinach takich, jak szkolnictwo, lecznictwo, ubezpieczenia jest dla obywatela nieopłacalne, należy się z nich wycofać zwracając każdemu pieniądze.
Program budowy silnego państwa obywatelskiego, zorganizowanego według powyższych zasad, może liczyć na powodzenie w przypadku jego całościowej, a zarazem płynnej realizacji. Życie społeczne podobnie jak organizm człowieka jest skomplikowanym urządzeniem. Najmniejsza ingerencja w jedną dziedzinę odbija się natychmiast na funkcjonowaniu innych, wydawałoby się zupełnie odrębnych, i całości zarazem. Nie można zaproponować obywatelom: bierzcie los we własne ręce jeżeli utrzymamy indoktrynację poprzez państwową szkołę, a pieniądze zarobione za cenę rozmaitych wyrzeczeń odbierzemy. Pamiętajmy że socjalizm dąży zawsze do uregulowania wszelkich przejawów życia. Dlatego program nasz powinien prowadzić do kompletnego wyzwolenia spod jego dominacji. I budowy nowego nie na gruzach jednak ale na trwałych fundamentach naszej chrześcijańsko-łacińskiej cywilizacji. Pozostawienie jakiegoś błahego z pozoru elementu starego systemu grozi jego ponowną odbudową.
Jeżeli program nasz ma zyskać zwolenników wśród zwykłych ludzi niszczonych najpierw przez komunizm, a potem oszukanych przez elity przywódcze niepodległego państwa, nie może obiecywać gruszek na wierzbie. Jego realizacja musi oznaczać dla zwykłych ludzi poprawę ich sytuacji materialnej. Opłacalność pracowitości, pomysłowości, uczciwego życia jest tak samo niezbędna jak patriotyzm. Nie na wiele zda się ofiarność w przypadku zewnętrznego zagrożenia naszej Ojczyzny, jeżeli państwo nasze będzie słabe materialnie. A będzie takie z pewnością jeżeli utrzymany zostanie obecny system. Socjalizm, choć kompletnie nieopłacalny dla uczciwego Polaka, jest przecież najlepszym i najtańszym - bo finansowanym przez innych - sposobem utrzymania mafijnych struktur i potęgi materialnej pasożytów. Co więcej, silne obywatelskie państwo jest naturalnym zagrożeniem dla mafii, której powodzenia zależą wprost od bezprawia, korupcji i braku wspólnego interesu obywatela i państwa. Nie znajdując oparcia w instytucjach państwa, będąc zmuszonym do łamania niesprawiedliwego "prawa", normalny człowiek zamiast obywatelem państwa stanie się klientem mafii.
W interesie każdego obywatela musimy policzyć dlaczego nasz system jest dla niego opłacalny. Ażeby tego dowieść, należy najpierw pozbywszy się ideologicznych emocji policzyć koszty funkcjonowania państwa. Ponieważ naszym ideałem jest państwo wolnych i odpowiedzialnych obywateli, rezygnujemy z dotychczasowej ideologicznej nadbudowy. Ponieważ największa aktywność życiowa każdego człowieka taka, jak zdobywanie wykształcenia, leczenie, praca, codzienna egzystencja aż po jej kres na pobliskim cmentarzu, odbywa się w jego najbliższym otoczeniu zmieniamy kompletnie strukturę finansów publicznych. Sam człowiek, a w sprawach przekraczających jego możliwości grono najbliższych mu pod względem zamieszkania ludzi, najlepiej wie jak wydatkować zarobione przez siebie pieniądze. I tu w gminie najłatwiej policzyć ile pieniędzy potrzeba na gminny most czy drogę, i na co jest nas stać. I jak liczne grono osób jest potrzebne dla efektywnego zarządzania naszymi pieniędzmi. Tylko zadania społeczne przerastające możliwości jednej gminy powinny być realizowane albo przez kilka najbliższych gmin, albo przez województwo. A dopiero problemy przerastające skalę województwa powinny być składane na barki administracji państwowej. Wojsko, ogólnopaństwowa policja i potrzebna do sprawnego zarządzania państwem administracja powinny być na barkach nas wszystkich. I , z niewielkimi wyjątkami, nic poza tym. W dobie powszechnej komputeryzacji bardzo łatwo policzyć ile takie państwo powinno nas wszystkich kosztować.
Jak już wspominałem proponowane zmiany muszą mieć charakter całościowy a zarazem łagodny, stopniowy. Stopniowość zmian będzie skuteczną ochroną przed wszelkiej maści doktrynerami, gotowymi dla własnych racji wytopić ze dwa miliony Polaków. Po przeprowadzeniu pierwszego kroku w kierunku nowego państwa czyli policzeniu rzeczywistych kwot wpłacanych przez obywatela do budżetu, należy umożliwić obywatelom dokonanie wyboru - albo korzystają z dotychczasowego systemu i wpłacają 85% zarabianych pieniędzy do kasy centralnej, albo rezygnują z pośrednictwa państwa w leczeniu, edukacji itp. i odzyskują swoje pieniądze. Możliwość wyboru jest kluczem do sukcesu naszego programu. Poprzez brak przymusu zadziała pozytywny przykład młodych odważnych. Możliwe jest jednak, że niektórzy do śmierci pozostaną klientami starego systemu. Z wyliczeń 70-latków może się okazać, że przejście na nowy system jest dla nich nieopłacalne. Dlatego nie możemy czynić z nich wrogów naszego państwa.
Dotychczasowe niepowodzenia Uczciwych Patriotów są dowodem na to, że komunistycznego pochodzenia socjalizmu nie zwyciężymy innym socjalizmem, nawet najbardziej ideowym. W obecnych warunkach najbardziej nawet ideowy socjalista będzie działał w interesie starego systemu. Patrioci-socjaliści powinni pamiętać, że tak czy inaczej weryfikacja patriotyczna nastąpi dopiero w przypadku kolejnej napaści na Polskę. Wcześniej dla normalnego Polaka będą nie do odróżnienia od moskiewskiego socjalisty.
Możemy zwyciężyć. Nie wątpię w istnienie potrzebnej do zwycięstwa większości. Nie wątpię, że program budowy silnego Państwa Polskiego - nie wbrew ale w oparciu o obywateli - znalazłby prostą drogę do serc i umysłów Polaków. Wątpliwości moje wynikają jedynie z niedostrzegania możliwości powstania w bliskiej przyszłości orientacji politycznej, zainteresowanej wprowadzeniem w życie powyższego programu. Bez powstania takiej siły, bez zaangażowania się w jej rozwój uczciwych Polaków, pozostających obecnie na marginesie życia społecznego, zwycięstwo naszej Polski jest niemożliwe. Boję się zatem jedynie o to, by Partia Drobnych Ciułaczy i Obywateli nie zakończyła żywota tam gdzie się poczęła - w głowie autora.
(Ostatni rozdział.)
POLSKA W NOWYM ŚWIECIE
W mojej małej parafialnej książeczce niewiele miejsca poświęciłem zagadnieniom ogólnoeuropejskim czy wręcz światowym. Nie o sprawach światowych chciałem opowiedzieć. Niemniej nie można zapominać o ogromnym wpływie na losy naszego państwa sytuacji na świecie. Świadomość takiej zależności oraz rozpoznanie kierunku zmian polityki światowej po zakończeniu zimnej wojny i upadku Związku Sowieckiego stanowić będzie znaczącą pomoc do prowadzenia skutecznej polityki polskiej.
Jednym ze strategicznych celów polityki amerykańskiej po II wojnie światowej, w sytuacji stałego zagrożenia ze strony Imperium Sowieckiego, było utrzymanie w jak najlepszej kondycji Europy Zachodniej i Japonii. Pomimo istotnych różnic i Europa Zachodnia i Japonia były rozpieszczane przez Stany Zjednoczone. W obu przypadkach względy polityczne przeważały nad interesem gospodarczym Ameryki. Obecnie, jeżeli tylko Imperium Sowieckie nie odrodzi się, dojdzie do rzeczywistej konfrontacji gospodarki amerykańskiej z gospodarką japońską i zachodnio-europejską. Pomińmy Japonię i skoncentrujmy się na Europie. Konfrontacja amerykańsko-europejska będzie miała ogromny wpływ na losy Polski.
Rzut oka wystarczy by dostrzec zasadniczą różnicę pomiędzy obiema gospodarkami. Rozwój Stanów Zjednoczonych dokonał się dzięki ogromnej wolności do działania poszczególnych jednostek. Dzięki niewielkiej ingerencji aparatu państwowego w sferę gospodarki i niskim podatkom. Był to rozwój oddolny, gdzie potęga państwa rosła wraz z zamożnością poszczególnych obywateli. Weź los we własne ręce! - proponowała Ameryka kolejnym rzeszom imigrantów, którzy nie przywieźli z Europy ogromnych fortun. Wystarczyła wolność działania i własne ręce, aby w przeciągu stulecia zbudować największą potęgę gospodarczą i polityczną świata.
Rozwój gospodarczy Europy następował w sposób zgoła odmienny. W każdym z państw europejskich nad gospodarką dominowało państwo z centralizmem i administracyjną zwierzchnością odziedziczoną po feudaliźmie. Obciążenia podatkowe, przejęte również po systemie feudalnym, zawsze było wysokie. W odróżnieniu od Ameryki, Europa jest zbiorowiskiem sprzecznych interesów konkretnych państw i narodów, historycznych i współczesnych konfliktów. Dlatego nie jest w stanie wypracować takiej ogólnoeuropejskiej polityki, która w pełni zadowalałaby jakiekolwiek państwo w Europie leżące. Mimo całej retoryki euro-urzędników widać jedynie, że Wspólnota Europejska wyraźnie broni się przed przyjęciem nowych członków. Nie jest otwarta, ponieważ powstała dla obrony interesów kilku państw w warunkach zagrożenia ze strony sowieckiej i pod szczególną ochroną Stanów Zjednoczonych. Zaproponować może jedynie kontyngenty, zniszczenia naturalnego źródła rozwoju państw starających się o wejście do niej - w imię obrony francuskiego rolnika na przykład, wysokie podatki i drożyznę. Brak jakiejkolwiek ogólnej idei w zamyśle budowy Zjednoczonej Europy sprawia, że sam pomysł jest po prostu euro-mrzonką.
Odmienne podejście w stosunkach państwo - obywatel, i wynikająca stąd różnica w organizacji życia gospodarczego, zaowocowało taniością życia w Stanach i europejską drożyzną. Na przykład samochody są w Ameryce dwa razy tańsze, prawie trzykrotnie tańsza jest benzyna. I mają Stany jeszcze jeden ogromny atut - dolara amerykańskiego, który oprócz tego że jest pieniądzem krajowym jest jednocześnie walutą światową. Większość transakcji międzynarodowych, w tym najważniejsze czyli handel ropą naftową, rozliczana jest w dolarach.
Pierwszym znakiem nowych czasów może być spadek wartości dolara i brak reakcji strony amerykańskiej w celu jego ponownego wzmocnienia. Spadek ten oznacza dodatkowy wzrost konkurencyjności gospodarki amerykańskiej w stosunku do europejskiej. Po pierwsze, nie odbija się to w żaden sposób na poziomie życia w Stanach i nie powoduje automatycznego wzrostu cen, ponieważ USA w żaden sposób nie są uzależnione od dostaw europejskich. Po drugie, towary amerykańskie liczone w walutach europejskich tanieją, a zatem w sposób naturalny zaczną wypierać europejskie z rynku światowego.
Obrona europejska może sprowadzać się jedynie do zamknięcia granic, obniżenia realnych dochodów ludności albo uznania pax America. Zamknięcie granic i tak nie przeszkodzi Ameryce, która już tworzy swoją Amerykańską Strefę Wolnego Handlu (w skrócie nomen omen NAFTA), z dużymi szansami rozszerzenia jej na Amerykę Łacińską. Jednocześnie ma dostęp do ogromnego rynku Azji, zwłaszcza Dalekiego Wschodu. Zarazem posunięcie takie wywołałoby podobną reakcję USA i jeszcze większe straty Wspólnoty Europejskiej. Obniżenie dochodów ludności jako element walki cenowej w ogóle nie wchodzi w grę bez wywrócenia obecnego porządku polityczno-społecznego. Dlatego jedynym sensownym sposobem wyjścia Europy z nadciągających tarapatów jest przyjęcie amerykańskiego modelu organizacji życia. Przy czym jest wprost nieprawdopodobne, żeby krok taki nastąpił w zwartym szeregu. Obowiązywać może jedynie zasada: ratuj się kto może!
W świetle powyższego, zdumiewać musi uparte pchanie się na tonący statek Polski i innych państw Europy Wschodniej. Ponieważ jestem Polakiem i dobro Ojczyzny leży mi na sercu, próba wejścia do Europy za cenę zaprzepaszczenia szans na rozwój przeraża mnie. Tylko przyjęcie amerykańskiego modelu życia gospodarczego jest opłacalne dla Polski. Tylko ten model sprawdził się, a najbliższe lata dowiodą, że Wspólnota z Maastricht jest urzędnicza fantazją, której brak trwałych fundamentów.
W zbliżającym się konflikcie, w starciu dwóch różnych modeli życia gospodarczego i społecznego, Polska powinna jednoznacznie opowiedzieć się po stronie Ameryki. Nawet pomimo niechęci do coca-coli i hamburgerów. Co więcej powinna stać się forpocztą ameryki; w znaczeniu wolnego rynku i wolności obywatelskich. Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi przeciwko zmurszałej, przeżartej korupcją i rozwiązłością Europie możliwy będzie jedynie w przypadku przyjęcia amerykańskiego stylu życia . Oznacza to konieczność kompletnej przebudowy organizacji gospodarki i samego państwa, od podatków zaczynając. ( Pisałem o tym w poprzednim rozdziale. ) Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, ze strony polskiej przygotowanie ekspansji gospodarczej w Europie, uczyniłby z naszego kraju amerykańską bazę. Fizyczne, biznesowe związanie USA z Polską stanowiłoby najlepszą gwarancję niepodległości Polski. Lepszą od formalnego członkostwa w NATO (pół NATO to USA) i tony europejskich deklaracji. Gotowość do obrony sojusznika, niezależnie od jego geograficznego położenia, udokumentowali Amerykanie wielokrotnie własnym życiem. Nawet jeżeli nie uda się nam związać Stanów sojuszem, przebudowa państwa według amerykańskiej recepty przyniesie wyłącznie korzyści.
Nie chciałbym żeby powyższy rozdział był traktowany wyłączne jako fikcja polityczna. Oczywiście życie jest na tyle bogate, że przewidywanie na parę lat do przodu jest ryzykowne. Jedna głupia wojna światowa albo nowe zagrożenie sowieckie, tureckie czy chińskie sprawi, że do konfrontacji amerykańsko-europejskiej w ogóle nie dojdzie. Jednak parę lat spędzonych w biznesie nauczyło mnie, że nie ma bezpieczniejszego interesu niż taki, w którym ryzykujemy jedynie stratą przewidywanego zysku bez naruszenia kapitału. Wszelkim niedowiarkom proponuję w taki właśnie sposób oceniać powyższy tekst.
--------------------------------------
ZAKOŃCZENIE
Po czterech latach.
Pisałem tą książkę ładnych parę lat. W sposób szarpany, w przerwach pomiędzy jednym a drugim interesem. Rozdziały o dolarze, rządzie Mazowieckiego i Balcerowiczu powstały w połowie roku 1990. Ostatni skończyłem pisać pod koniec roku 1994.
Nie wiem czy widoczny jest ogrom pracy jaki włożyłem w napisanie jej. Mam nadzieję, że Czytelnik zauważy ogromne zaangażowanie emocjonalne. Pierwszą przyczyną dla której podjąłem się opisu i wytłumaczenia przemian społecznych związanych z rokiem '89 była przecież utrata przyjaciela. Piszę o tym we wstępie. Dwa tysiące dolarów to nie była największa strata w moim życiu. A patrząc z perspektywy lat, jedna z najmniejszych w sensie materialnym. W sferze moralno-emocjonalnej była jedną z największych. To osobiste doświadczenie, mocno osadzone w codzienności przemian, było dla mnie podobną inspiracją jak dla poety odejście ukochanej.
Pisałem zatem dla siebie. Ale zaraz potem zacząłem pisać również dla mojej żony. Nie było mi dane ożenić się z działaczką. O zupełnie niepolitycznych zainteresowaniach, nie mogła się połapać o co w tym wszystkim chodzi. I jak zacząłem jej wyjaśniać, i za każdym razem od początku, doznałem olśnienia, że przecież mądrzej będzie w sposób przystępny to opisać. Dlatego też książka moja jest napisana prościej niż niejedna książka kucharska.
Pewnego razu nauczycielka mojej córki postanowiła nauczyć dzieci kiedy piszemy ś a kiedy si. I pomimo tego, że wcześniej córka pisała poprawnie, po wbiciu do głowy wymaganej regułki zaczęła pisać na odwrót. A dyktando zaroiło się od błędów typu Kasika. Przestałem się dziwić, gdy przeczytałem regułkę. Sam niczego nie zrozumiałem. Ja mogłem odrzucić ją ze wstrętem, a moje biedne dzieci?... Ta książka została napisana również dla nich.
Byłbym niegodziwcem gdybym nie wspomniał tu o całej mojej rodzinie, a także o bliższych i dalszych znajomych. Chciałbym żeby wszyscy oni podjęli trud uczenia się umiejętności oddzielania ziarna od plew, rzeczy istotnych od błahostek, prawdy od fałszu pomimo wszystkich niedogodności, jakie wiążą się z tym w codziennie fałszowanym przez mas-media życiu. I żeby służyli Bogu a nie mamonie.
Drodzy Czytelnicy, Wy również możecie z mojej pracy skorzystać. Polityka dotyka każdego. Może być tylko mniej lub bardziej tego świadomy. Od polityki zależy czy Wasza szansa na sukces jest większa czy mniejsza. Czy łatwiej będzie znaleźć pracę, rozwinąć firmę, czy trudniej. Czy wasze dzieci wraz z pójściem do szkoły będą automatycznie demoralizowane czy nie. Czy w ogóle będziecie mieli możliwość wyboru. Czy może będziecie zmuszeni emigrować za wolnością i chlebem.
Polityka nie jest wcale jakąś wiedzą tajemną zarezerwowaną dla kasty wtajemniczonych. Może być prosta, i do zrozumienia dla większości z nas. I mam nieskromną nadzieję, że książka powyższa będzie tego dowodem.
DO CZYTELNIKÓW W KANADZIE
Książka, którą właśnie kończycie czytać jakoś zawsze była nie w porę. Już sam początek powinien był dać mi do myślenia. W lecie 1990 roku na konferencji zorganizowanej przez pewną partię prawicową wygłosiłem referat zapisany w książce jako "Nasz Rząd". Moje spostrzeżenia nie były budujące; połowa uczestników wyszła z sali, połowa z tych co zostali przysypiała. Rozbudziły ich dopiero gromkie brawa, jakie dostałem po zakończeniu przemowy od zaproszonych polityków angielskich. I tu bardziej dostrzegłem miny zdziwienia: za co? niż próbę dołączenia się z oklaskami.
Zakończenie czyli "Po czterech latach" napisałem pod koniec roku 1998, namówiony do tego przez mojego, jak się okazało niedoszłego, wydawcę. W międzyczasie parę podjętych prób również zakończyło się niepowodzeniem. I zawsze coś komuś przeszkadzało. A to rozdział o szkole (i nauczycielach), a to o księżach, albo o inteligencji. I zawsze to co napisałem było nie na czasie. Najpierw sytuacja miała rozwinąć się inaczej, miał przecież zadziałać plan Balcerowicza i miało się nam żyć lepiej, a ja tu z takim szkalowaniem. Chwilę później już wszyscy wiedzieli, że nie zadziała i niczego nowego nie odkrywam. Gdyby nie to, że nie żyłem z pisania, musiałbym się chyba załamać.
Z tego publicystycznego niebytu wyciągnął mnie dopiero za uszy mój przyjaciel (chociaż od dziecka boję się tego słowa i jak mogę unikam go), redaktor naczelny "Gońca" Andrzej Kumor. Czy miał rację musicie już sami osądzić....
Jan Kowalski
powrót do strony głównej
--------------------------------------------------------------------------------
now@ on-line miesięcznik polityczny Internautów http://nowaonline.strefa.pl
- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"
Archiwum
-
▼
2022
(56)
- ► października 2022 (5)
- ► września 2022 (2)
- ► sierpnia 2022 (4)
- ► lipca 2022 (8)
- ► czerwca 2022 (6)
- ► kwietnia 2022 (7)
- ► marca 2022 (5)
- ► lutego 2022 (6)
- ► stycznia 2022 (4)
-
►
2021
(30)
- ► grudnia 2021 (3)
- ► listopada 2021 (4)
- ► października 2021 (7)
- ► września 2021 (1)
- ► sierpnia 2021 (5)
- ► lipca 2021 (1)
- ► czerwca 2021 (1)
- ► kwietnia 2021 (3)
- ► marca 2021 (1)
- ► lutego 2021 (1)
-
►
2020
(12)
- ► grudnia 2020 (1)
- ► października 2020 (1)
- ► września 2020 (2)
- ► sierpnia 2020 (1)
- ► lipca 2020 (1)
- ► czerwca 2020 (4)
- ► marca 2020 (2)
-
►
2019
(5)
- ► grudnia 2019 (1)
- ► września 2019 (2)
- ► stycznia 2019 (1)
-
►
2018
(9)
- ► września 2018 (1)
- ► lipca 2018 (3)
- ► czerwca 2018 (3)
- ► kwietnia 2018 (1)
- ► marca 2018 (1)
-
►
2017
(24)
- ► grudnia 2017 (1)
- ► listopada 2017 (2)
- ► października 2017 (2)
- ► sierpnia 2017 (2)
- ► lipca 2017 (1)
- ► kwietnia 2017 (2)
- ► marca 2017 (2)
- ► lutego 2017 (6)
- ► stycznia 2017 (4)
-
►
2016
(38)
- ► grudnia 2016 (4)
- ► listopada 2016 (3)
- ► października 2016 (2)
- ► września 2016 (6)
- ► sierpnia 2016 (3)
- ► lipca 2016 (1)
- ► czerwca 2016 (2)
- ► kwietnia 2016 (4)
- ► marca 2016 (3)
- ► lutego 2016 (2)
- ► stycznia 2016 (4)
-
►
2015
(60)
- ► grudnia 2015 (2)
- ► listopada 2015 (3)
- ► października 2015 (1)
- ► września 2015 (9)
- ► sierpnia 2015 (6)
- ► lipca 2015 (5)
- ► czerwca 2015 (7)
- ► kwietnia 2015 (4)
- ► marca 2015 (11)
- ► lutego 2015 (4)
- ► stycznia 2015 (7)
-
►
2014
(123)
- ► grudnia 2014 (6)
- ► listopada 2014 (11)
- ► października 2014 (4)
- ► września 2014 (8)
- ► sierpnia 2014 (9)
- ► lipca 2014 (21)
- ► czerwca 2014 (9)
- ► kwietnia 2014 (20)
- ► marca 2014 (5)
- ► lutego 2014 (6)
- ► stycznia 2014 (12)
-
►
2013
(157)
- ► grudnia 2013 (5)
- ► listopada 2013 (10)
- ► października 2013 (9)
- ► września 2013 (11)
- ► sierpnia 2013 (9)
- ► lipca 2013 (5)
- ► czerwca 2013 (10)
- ► kwietnia 2013 (14)
- ► marca 2013 (10)
- ► lutego 2013 (28)
- ► stycznia 2013 (33)
-
►
2012
(249)
- ► grudnia 2012 (19)
- ► listopada 2012 (23)
- ► października 2012 (26)
- ► września 2012 (11)
- ► sierpnia 2012 (20)
- ► lipca 2012 (8)
- ► czerwca 2012 (27)
- ► kwietnia 2012 (8)
- ► marca 2012 (12)
- ► lutego 2012 (27)
- ► stycznia 2012 (35)
-
►
2011
(256)
- ► grudnia 2011 (10)
- ► listopada 2011 (54)
- ► października 2011 (8)
- ► września 2011 (5)
- ► sierpnia 2011 (23)
- ► lipca 2011 (13)
- ► czerwca 2011 (8)
- ► kwietnia 2011 (15)
- ► marca 2011 (22)
- ► lutego 2011 (52)
- ► stycznia 2011 (32)
-
►
2010
(133)
- ► grudnia 2010 (8)
- ► listopada 2010 (29)
- ► października 2010 (7)
- ► września 2010 (11)
- ► sierpnia 2010 (11)
- ► lipca 2010 (3)
- ► czerwca 2010 (1)
- ► kwietnia 2010 (15)
- ► marca 2010 (13)
- ► lutego 2010 (9)
- ► stycznia 2010 (7)
-
►
2009
(27)
- ► grudnia 2009 (7)
- ► listopada 2009 (2)
- ► października 2009 (3)
- ► września 2009 (5)
- ► sierpnia 2009 (1)
- ► lipca 2009 (2)
- ► kwietnia 2009 (4)
- ► marca 2009 (1)
- ► stycznia 2009 (2)
-
►
2008
(55)
- ► grudnia 2008 (5)
- ► listopada 2008 (2)
- ► października 2008 (6)
- ► września 2008 (16)
- ► sierpnia 2008 (18)
- ► lipca 2008 (1)
-
►
2006
(1)
- ► listopada 2006 (1)
LOKALIZATOR
A K T U E L L
wtorek, czerwca 26, 2012
poniedziałek, czerwca 25, 2012
UBopole story
“Niejawni” są wśród nas. W Opolu było siedmiu tylko w jednym departamencie bezpieki
SEE
Wszyscy pamiętamy ujawnienie w poniedziałek przez “Uważam Rze” i “GPC” personaliów szefa Wydawnictwa “Rytm” Marian Pękalskiego vel Koterski. Opowieść niczym ze scenariuszy hollywoodzki nie chce się wydostać do mainstreamu. Cicho o tym w telewizji i radio. Pozostaje węższy obieg, bo nie uważam, że jest on “drugim”.
Opowieść o Marianie jest intrygująca jak to człowiek Służby Bezpieczeństwa przechodzi na “niejawny etat” i pracuje dalej dla PRL. Fikcyjnie zatrudniony jest w MSZ od kwietnia 1982 r. i wnika w struktury Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu “Solidarność”. Tu zyskuje legendę działacza “Solidarności”, wsypuje kolegów by po 1989 r. przejąć wydawnictwo nawiązujące to mitu i loga “Solidarności”. Wydaje słynną książkę “Droga Nadziei” opisującą Lecha Wałęsę. Tu przejdziemy dalej do tekstu Sławomira Cenckiewicz, który już wykazał w latach 70. współpracę Lecha Wałęsy z SB. Autor opisuje na łamach tygodnika “Uważam Rze” nr 25 (2012) działalność pracowników na etatach “N”. Ilu ich było? Ilu do dziś mieszka obok nas w Opolu? Kim oni są, może znajomymi? Takie pytania sobie stawiam po lekturze historii Mariana Pękalskiego vel Koterskiego. Cenckiewicz nam trochę ułatwia poszukiwania.
“Już po dwóch latach projekty i plany rozbudowy niejawnej struktury struktury etatowe rozszerzono na jednostki terenowe Departamentu III [red.: prowadził ówczesną walkę z działalnością "antypaństwową" wobec PRL]. Wiosną 1973 r. w 11 Komendach Wojewódzkich MO utworzono w Wydziałach III SB aż 61 etatów niejawnych. Najwięcej stanowisk “N” przyznano Warszawie (13), Katowicom (10), Gdańskowi, Bydgoszczy i Opolu (po 7), Kielcom i Lublinowi (po 6), Zielonej Górze (5) i Szczecinowi (4).Ktoś powie mało. Spokojne to tylko jeden Departament. Armia “N-karzy” po tym roku się dopiero zaczęła rozwijać. Przeniknęła do Departamentu I, czyli do tzw. wywiadu. Ile ich tam było? “W latach 1975-1989 liczba pracowników na etacie “N” wahała się się między 570 a 630 (…). W 1973 r. w Departamencie II (kontrwywiadzie) zatrudniono 20 pracowników niejawnych, ale dwa lata później było ich już 39″.
Lektura artykułu “Niejawne szwadrony bezpieki” dostarcza smutną wiedzę na temat armii niejawnych pracowników bezpieki, którzy przeniknęli do cywilnego życia. Polityka tzw. “grubej kreski” zapewniła im dostatnie życie. Dziś nadal są wśród nas. Od specjalistów zajmujących się tą tematyką wiemy, że w 1989 r. takich niejawnych czynnych pracowników służb było w Opolu aż 20. Kim oni są? Czy nadal działają? Czy ich znamy? Czy są tzw. przyjaciółmi środowisk prawicowych i konserwatywnych? Może ktoś wie…? Proszę pisać redakcja@ngopole.pl
Przypomnę, że Stowarzyszenie “Stop Korupcji” w 2005 r. ujawniło listę pracowników etatowych Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Opolu. Była to lista pracowników zatrudnionych na koniec lipca 1989 r. i podlegających weryfikacji.
Po ujawnieniu imiennej kilkunastostronicowej listy pracowników WUSW ówczesna senator RP Dorota Simonides (namaszczona przez “Solidarność” na kandydata do Senatu w 1989 r., była także ówczesnym członkiem komisji weryfikacyjnej, prof. UO i członkiem Unii Wolności) złożyła skargę do Generalnego Inspektor Ochrony Danych Osobowych. Doprowadziło to do wszczęcia przez opolską prokuraturę śledztwa przeciwko Stowarzyszeniu Stop Korupcji, której efektem było zdjęcie ze stron www poniższej listy. Dodam, że również, że sprawa ujawniła personalia jednego z pracowników Uniwersytetu Opolskiego. Więcej można znaleźć tutaj na www.stopkorupcji.pl
Autor: Tomasz Kwiatek
piątek, czerwca 22, 2012
Putin - sovjetrussland
Hej Kalinka, Kalinka, Kalinka maja...
Kim jest Władimir Putin?
Czy można w jakimś lapidarnym ujęciu przedstawić tę postać?
Aleksander Dugin, rosyjski współczesny myśliciel, główny ideolog koncepcji Eurazji w dzisiejszej Rosji twierdzi, że sylwetki Władimira Putina nie da się jednoznacznie określić i że ta sprawa, jest zawsze kwestią otwartą.
Władimir Putin przyszedł na świat 7 października 1952 r. w Leningradzie-w dzisiejszym St.Petersburgu.
W okresie wieku chłopięcego, młody Putin wyrażał wielka chęć zostania szpiegiem.
Jego podwórkowy przyjaciel-Siergiej Bogdanow opowiada, że Putinem zawładnęła idee fixe, która sprawiała, że młody Putin ze wszystkich swoich rówieśników chciał uczynić szpiegów, powtarzając, że prawdziwy szpieg musi być twardy i dlatego należy się hartować, po czym rozbierał się dając przykład kolegom i prawie nago wskakiwał do śniegowych zasp, a podwórkowi przyjaciele naśladując go, również się hartowali w ten sposób.
Bogdanow opowiada dalej, że Wołodia wymyślił arcy ciekawą zabawę i nazwał ją "wyścigiem o przeżycie", a polegała ona na tym, że w samych gaciach należało wskoczyć na krę pływająca po zimowej rzece i jak najdłużej na niej wytrzymać.
Wspomina on także, że gdy w 1961r. podczas gdy ludzie zaczęli wyrzucać na śmietniki portrety Stalina, to Putin jeden z tych portretów postanowił zabrać i wieczorem tego samego dnia zawiesił go na ścianie budynku w którym mieszkał, co wywołało wtedy skandal.
Kiedy rówieśnicy z podwórka swoje młodzieńcze zainteresowania przenosili na inne płaszczyzny, to tylko młody Wołodia twardo obstawał przy swojej idei pozostania szpiegiem.
Koledzy ze szkoły także potwierdzają wyrażaną przez Putina chęć zostania agentem.
Opowiadają, że pewnego razu Putin udał się do siedziby KGB i zapytał kogoś z personelu, co należy zrobić, ażeby tu pracować?
Odpowiedź brzmiała jednoznacznie-"należy się bardzo dobrze uczyć."
Po ukończeniu szkoły ponownie, ale już z przyzwoitą cenzurką udaje się do KGB i pyta, "a co teraz mam robić?".
W odpowiedzi miał usłyszeć, że najlepiej dla niego będzie, jeżeli zacznie studiować prawo.
"Słowo się rzekło, kobyłka u płota."
Putin po wskazówkach dostaje się na Leningradzki Uniwersytet Państwowy, aby tam rozpocząć naukę na wydziale prawa, które to prawo kończy w 1975 roku.
Podczas studiów Putina na uczelni pojawiają się oficerowie KGB, którzy obwieszczają, że chcą pozyskać spośród studentów pięcioro z nich i do tej piątki zakwalifikował się między innymi Władimir Putin.
Oznajmili oni wybrańcom, że jeżeli będą mieć dobre wyniki, to KGB na nich czeka.
Putin mocno tą sugestię wziął do siebie i zaczął wyróżniać się tym, że stronił od alkoholu, nie palił papierosów i jak wspominają koledzy z tego okresu, nie uganiał się za dziewczynami.
Podczas studiów Putin wstępuje w szeregi Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego w których trwa aż do zakazania działalności tejże w roku 1991.
Gdy nasz bohater ukończył studia, ziszcza on swoje dziecinne marzenia i podejmuje pracę w KGB jako oficer operacyjny.
W latach 1985-1990 oddelegowany zostaje do byłej NRD gdzie pełni funkcję oficera werbującego nowych współpracowników KGB, a także inwigilującego środowiska naukowe w tym kraju.
W tym momencie powinienem może przytoczyć kilka encyklopedycznych informacji na temat kariery politycznej Władimira Putina, jednak pominę to, gdyż nie są to szczegóły, które mogą pomóc w ustaleniu kim jest dzisiaj Putin, oprócz tego, że obecnie jest premierem Rosji.
Jako ciekawostkę przytoczę fakt, że rodzina Putina ma historycznie ugruntowane powiązania z władzą i to z władzą nie tylko ludową.
Otóż dziadek Putina był nadwornym kucharzem Rasputina, a potem samego Lenina, a także szefem kuchni w jednej z willi Józefa Stalina.
Sam Władimir Putin wyprzedził nieco swojego dziadka w koneksjach z władzą i został nie kucharzem, a "carem".
Putin dzisiaj jest człowiekiem sprawującym władzę absolutną w Rosji.
Poddając analizie sylwetkę dzisiejszego Putina jako polityka, należy zawsze brać pod uwagę fakt, że nie tylko był, ale że zawsze jest on postacią z KGB.
To w tej organizacji nabył on cech podczas gruntownych szkoleń i indoktrynacji, które czynią z niego personę niezwykle niebezpieczną.
Władimir Putin oprócz tego, że kieruje Rosją jako państwem, to także jemu podlegają rosyjskie służby i jeżeli nawet w nich nastąpiłby jakiś rozłam, to potencjalni przeciwnicy Putina zostaną spacyfikowani przez jego popleczników, których jest zdecydowanie więcej.
Nikt o zdrowych zmysłach nie ośmieli się podnieść ręki na Wołodię.
Jeżeli dodam, że rekomendowanym Jednej Rosji na przewodniczącego rosyjskiej Dumy Państwowej był Siergiej Naryszkin, bardzo bliski współpracownik Putina, to sytuacja robi się jeszcze bardziej klarowna.
Naryszkin do tej pory był szefem putinowskiej kancelarii i łatwo można stwierdzić, że jest on bardzo lojalnym w stosunku do swojego mocodawcy w przeciwieństwie do jego polskiego odpowiednika-Grzegorza Michniewicza, który wykonał skok na bungie, gdzie ktoś zadbał o to, ażeby zamiast gumy i to nie na nogach, a na szyi nieszczęśnika, oplótł się kabel od odkurzacza.
Pierwszym przewodniczącym izby niższej parlamentu zostaje także protegowany Jednej Rosji, Aleksander Żukow, który od 2004 roku pełnił funkcje wicepremiera.
No i żeby wszystko było jasne, to wybory, które odbyły się 4 grudnia w Rosji, dały Jednej Rosji 238 mandatów w 450-miejscowej Dumie, czyli większość absolutną.
Kto w takiej sytuacji zagrozi Putinowi wewnątrz Rosji?
Każdy potencjalny przeciwnik polityczny Putina ma głęboko wyryte w świadomości co przytrafiło się Aleksandrowi Litwinience, Annie Politkowskiej, Zelimchanowi Jandarbijewowi, czy też Wiktorowi Juszczence, choć ten ostatni akurat przeżył zamach, a także wielu, wielu innym osobom.
A rozmach z jakim Putin osiąga swoje cele można określić na podstawie zamachów w Moskwie i Wołgodońsku, gdzie służby wysadziły budynki mieszkalne zadając śmierć ponad trzystu osobom, a także zamachu pod Smoleńskiem, gdzie anihilowano polskiego Prezydenta wraz z całym dowództwem armii i kluczowymi urzędnikami państwowymi.
Ostatnie demonstracje antyputinowskie w Moskwie i wielu innych miastach Rosji, Putin skwitował szyderczo i powiedział, iż myślał, że to manifestują jakieś pedały, które poprzypinały sobie do kołnierzy prezerwatywy, co też miało swój oddźwięk w późniejszych manifestacjach, podczas których eksponowano wizerunek Putina owiniętego prezerwatywą w ramach odwetu.
Nic to jednak nie da.
Putin, czy to się komuś podoba, czy też nie, jest podręcznikowym typem zwycięzcy i pokuszę się o tezę, że po Stalinie nie było tak silnego przywódcy w Rosji.
Po medialnym Gorbaczowie, który to niby był twórcą tzw. "Pierestrojki", procesu, który był od dłuższego czasu szykowany w Rosji, po tym jak się okazało, że gospodarka socjalistyczna, to tylko chora utopia i uzależnionym od alkoholu Jelcynie, to właśnie Putin wyróżnia się nie tylko niesamowitą ambicją, ale także ogromną siła, którą potrafił zbudować wokół siebie.
Że pierestrojka była tylko zaplanowanym aktem procesu przejścia Rosji do gospodarki rynkowej, niech będzie odmowa przez władze ZSRR maniakowi Jaruzelskiemu pomocy, gdy ten zwrócił się o interwencję zbrojną w Polsce, kiedy wprowadzał Stan Wojenny.
Żeby zrozumieć działania Putina i to, należy wiedzieć do czego on dąży i jakie cele mu przyświecają.
Tutaj znowu trzeba się odwołać do idei utworzenia Eurazji, której finalne zrealizowanie Putin zapowiedział na rok 2015.
Wszystko co czyni Władimir Putin jest podporządkowane właśnie temu przedsięwzięciu, które w niedalekiej przyszłości ma odbudować Rosyjskie imperium.
Przyszła potęga Rosji ma być ściśle oparta na związku z Kościołem Prawosławnym i stąd też Putin od jakiegoś czasu jest żarliwym, praktykującym wyznawcą tej wiary.
Jeżeli mówimy, że w rękach Putina jest wszystko, to znaczy, że tak jest i że media nie są wyłączone ze strefy wpływu tego dyktatora.
Jak skutecznym instrumentem są media, to zapewne nikomu tłumaczyć nie trzeba.
W mediach rosyjskich wszystko jest nastawione na propagowanie idei potężnej Rosji, której potęga będzie oparta na swoistym konglomeracie idei zaczerpniętych z imperialistycznej Rosji carów, popartej wybranymi składowymi, zaczerpniętymi z bolszewizmu.
Żeby to lepiej zrozumieć, to polecam każdemu do obejrzenia film Andreia Kravchuka pt. "Admirał".
Film ten opowiada historię ostatnich czterech lat życia przypadające na okres tuż przed wybuchem rewolucji bolszewickiej i na jej sam początek.
Historia ta była ściśle zakazana zarówno w państwie sowieckim jak i radzieckim.
W tym filmie chyba na zlecenie Putina reżyser łączy wielki patriotyzm, odwagę i głęboką wiarę w Boga głównego bohatera na tle jakby złej, ale jakże potężnej rewolucji październikowej.
Męstwo i bohaterstwo pokazywane są po obu stronach barykady.
Gdyby ktoś się zdecydował na poświęcenie około 2 godzin, ażeby oglądnąć ten film, to zapewniam, że nie będzie to czas stracony, bowiem pomimo faktu, iż film jest stricte propagandowym, to prezentuje on niezłe kino.
Drugą propagandową pozycją stworzoną na potrzebę ugruntowania w rosyjskiej publiczności świadomości o potędze Rosji, jest jedenastoodcinkowy serial pt. "Karny batalion", traktujący o karnym batalionie składającym się z więźniów nie tylko politycznych, którzy swoje winy mają odkupić bohaterską walką na frontach II WŚ.
Relacja pomiędzy głównym bohaterem, dowódcą batalionu-Twierdochlebowem, a oficerem NKWD, który odpowiadał za polityczną poprawność jednostki, jest wpleciona w epicką opowieść o wojennych losach żołnierzy, którzy byli wyznaczani do najcięższych zadań, często będących posyłaniem ich na pewną śmierć,
Manipulacja w filmie polega na tym, że jednak obaj bohaterowie są skłonni zrobić dla swojej ojczyzny wszystko i choć ich postawa jest biegunowo różna, to obaj za Związek Radziecki gotowi są ponieść cenę najwyższą.
Serial nie podobał mi się tak jak film "Admirał", ale obejrzałem go z dużym zainteresowaniem z uwagi właśnie na mocno dostrzegalne motywy propagandy.
Do batalionu w pewnym momencie zupełnie dobrowolnie dołącza pop i choć enkawudzista cytuje mu Lenina słowami, że "religia to opium dla ludu", to ten nie przejmując się, trwa nadal w bohaterskiej postawie w walce o wielki Związek Radziecki.
Powstał także serial o bohaterskich wyczynach dwóch szpiegów z KGB, Anatolija Bilaczkowa i Wasilija Pokczowa, którzy działając w świecie arabskim dokonują udanego zamachu na Zelimchana Andarbijewa, który zginął w nim wraz ze swoim trzynastoletnim synem w Katarze.
Z wielkim powodzeniem w Rosji sprzedają się płyty zespołu Lube, który w swoim repertuarze posiada utwory, powstanie których zlecają służby, jeżeli nie sam Putin.
Proszę posłuchać w jaki sposób wyśpiewany zostaje ballada o młodym wilku, a kto jest tym wilkiem, to możemy sobie dopowiedzieć sami.
Nie dajmy się jednak zwieść tym miłym dla ucha dźwiękom, bo zaraz możemy sobie posłuchać o doskonałości specnazu i nie tylko, gdzie już nie ma ukrytych podtekstów:
Wystarczy wsłuchać się w słowa, a łatwo dostrzeżemy propagandowy charakter tego clipu, tylko rzecz polega na tym, że to co dla nas jest czystą propagandą, to dla Rosjanina jest patriotycznym songiem, który ma w nich wyzwalać ściśle określone odczucia, a w kreowaniu takowych w młodych Rosjanach, Lube jest doskonałe.
Po co to wszystko Putinowi?
Ktoś może pomyśleć, że możliwy jest jakikolwiek sojusz z takimi krajami jak USA?
Otóż nie ma żadnej możliwości powstawania takich scenariuszy.
Każda ze stron jest ściśle zainteresowana swoim własnym ekspansjonizmem i rozgrywa się w tej chwili na arenie świata wyścig o pozyskanie jak największych stref wpływów przez każdą z wymienionych stron.
Niestety, ale Polska należy bezwzględnie do strefy wpływów Rosji i nic nie jest w stanie tej sytuacji zmienić, a prowokacje takie jak ruch bezwizowy w rejonie Kaliningradu, bądź też szerzenie opinii przez Rosjan, że Polska wykazuje się chęcią odbicia pewnych części Białorusi, czy też Ukrainy, to tylko skromne preludium do do tego co planuje Putin.
Nasza sytuacja w chwili obecnej jest tragiczna.
Musimy sobie zdawać sprawę z tego, że nie posiadamy żadnej armii, a to co się w Polsce nazywa "armią", to nie jest nawet jej namiastką.
Jesteśmy w tej chwili bezbronni pomiędzy dwoma mocarstwami, które w całej swojej i naszej historii, nigdy nie były do nas nastawione pozytywnie.
Proszę sobie wyobrazić, co się stanie jeżeli Niemcy zaczną się upominać o utracone w Jałcie tereny na rzecz Polski?
Czy nie istnieje możliwość, że część z nich zostanie zajęta, tym bardziej, że Polska u Niemców jest bardzo zadłużona?
Co się stanie jeżeli Niemcy postanowią upomnieć się o swoje siłą?
Zwrócimy się o pomoc może do Rosji?
Z pewnością nam Rosja pomoże, tak jak 17 września 1939 r., tym bardziej, że relacje na linii Moskwa-Berlin są doskonałe i oparte na wspólnym interesie .
Nic nie znaczymy w obliczu kondominijnego uścisku.
Może są jeszcze naiwni, którzy wierzą w ewentualną pomoc USA w przypadku uderzenia na Polskę którejś ze stron kondominium?
USA doskonale sobie zdają sprawę z faktu, że w Europie już dawno stracili jakąkolwiek pozycje i jedynym sojusznikiem pozostaje UK, gdyż podział został dokonany już dużo wcześniej.
Putin zrobi wszystko, ażeby plan Eurazji stał się faktem i to wg jego scenariusza.
To Putin rozdaje karty, po tym jak "zagazował" Europę ruskim gazem, a Gazprom i E.ON mają w garści wszystkich i wszystko.
Jakie mamy szanse w obliczu ekspansywnej polityki Rosji i Niemiec?
Otóż żadnych, gdyż te przez Polaków zostały ostatecznie pogrzebane w październiku.
Teraz pozostaje się tylko modlić, ale nie wiem dokładnie o co?
Nawet jeżeli Bolek ma rację w swoich dywagacjach, że Polsce grozi rewolucja, to trzeba sobie zdać sprawę z tego, że pomimo, iż ta może okazać się powszechnym zrywem narodowym, to i tak "nasz" rząd skutecznie ją stłumi.
Oni są przygotowani na wszystko.
Myślę, że wolność Polsce może przynieść jedynie jakiś nieoczekiwany zbieg okoliczności, który skutecznie osłabi pozycję Niemiec i Rosji i chyba o to należy się modlić.
Na koniec zaprezentuję trailer wspomnianego filmu "Admirał".
SEE
środa, czerwca 20, 2012
Człowiek, przyroda, Północ
Bruno Koper - Lapońskie lato 1987
LAPONSKIE LATO 1987
"Miejsca w których nie cierpiliśmy nie pozostawiają śladów w naszej pamięci. Za to te, które nasze zmysły doznały nieporównalnych oczarowań, nie zapomina się nigdy" Pierre LOTI
Wysiadłem wcześnie rano na zimnym bezludziu. Dworzec kolejowy w Rovaniemi świecił w lipcu pustką na której tylko wąż wagonów pociągu nr.61 z Helsinek ozdabiał pustynny plener. Był lipiec i byłem pewny, że w Laponii zastanę od razu to czego szukałem : ciszę, pustkę i chłód.
Dla Finów Rovaniemi jest miastem-symbolem, kamiennym Feniksem, który odrodził się z popiołów wojny. Spalone i zrównane z ziemą przez uciekających Niemców w 1944 roku, miasto zostało odbudowane według śmiałych planów Alvara Aalta architekta, którego sława ściąga tu od lat tybuny amatorów nowej architektury. Rzeczywistość jest tymczasem nieco inna. Rovaniemi widziane z siodełka roweru wydaje się konglomeratem poukładanych na zimno i bez fantazji ceglanych budynków. Pedałując przez miasto czystymi i prostymi ulicami trudno dopatrzeć się jakiejś oryginalnej myśli urbanistycznej a słynny plan miasta w kształcie rogów renifera widoczny jest tylko z...nieba.
Kemping "Ounaskosken Leirintäalue" znajdujący się z drugiej strony rzeki Ounaskoski posiada wszystkie wygody i wspaniały widok na nieciekawe miasto. Po rzece płyną z silnym prądem kłody ściętych pni tworząc luźne tratwy wiążące się i rozwiązujące gwoli przypadku rzecznych wirów.
Rozpoczynam więc samotną wycieczkę kolarską po małej mocno osłonecznionej drodze, która ma mnie zaprowadzić po drodze do mitycznego, ślepego zaułka zwanego Nordkapp (Przylądkiem Północnym) położonym ok. 700 km stąd. Jeżeli dobrze pójdzie powinienem wrócić do Rovaniemi akurat za dwa tygodnie.
Kilka kilometrów za miastem spotykam pierwsze stado reniferów, które spokojnie, apatycznie, niby nic, spacerują sobie po asfalcie. Podobnie jak indyjskie "święte krowy", lapońskie renifery ("poro") cieszą się tutaj nietykalnością i obecność wałęsających się środkiem jezdni kuzynów naszych jelenii jest stałym niebezpieczeństwem dla kierowców. Rocznie na drogach Laponii w wyniku zderzeń ginie ok. 50 osób i ok. 2000 reniferów. Prawo zobowiązuje automobilistę, który np. zranił zwierzę, do natychmiastowego dobicia go prowokując upust krwi przez podcięcie mu ostrym nożem żyły szyjnej. Okazuje się więc, że tutaj posiadacz samochodu nie musi być tylko dobrym kierowcą ale jeszcze doświadczonym... rzeźnikiem! Zawiadomione o wypadku odpowiednie władze zajmą się odszkodowaniem właściciela a kierowca za "zabójstwo" nie jest karany. Nie będąc z natury ani z zawodu rzeźnikiem pedałuję ostrożnie ocierając się dosłownie o zamszowe poroża reniferów. Będą one najwierniejszymi towarzyszami moich wysiłków, przygód i spotkam je na pustynnych drogach Finlandii i Norwegii o wiele więcej i częściej niż ludzi.
Mam więc dokładnie czego pragnąłem : wspaniałą samotność w dziewiczym krajobrazie i wokół szosy, niekończące się sosnowe lasy. Pachnie zdrowo żywicą, podściółką i grzybnią. Lekko pofałdowana droga biegnie wzdłuż rzeki Ounasjoki, której rwiste wody słychać tuż za cieńką kotarą drzew.
W malutkim kempingu w Maijanen założonym w pełnym lesie instaluję namiot nad samą rzeką ; otacza mnie zewsząd dzika natura i anielska cisza tym bardziej, że obozowisko jest puste. Spokój, relaks i satysfakcja nie trwały długo bo jak tylko słońce zaszło kemping zaroił się chmurą małych komarów mając na widoku "świeżą krew" spoconego cyklisty. Dając nura do namiotu od razu zrozumiałem, że nie pokonam milionową armię tutejszych "hyttynenów". Wkrótce ścianki namiotu pokryły się moskitami niczym ciemną zasłoną ; słuchając plusk toczących się kamyków, którymi szurga potok Ounaskoski zapaliłem kadzidło "Insectrolu" i polałem się "Syntholem". Przypomniał mi się film Hitchcocka "Ptaki" i przeszło po głowie nieokreślone uczucie lęku...
Następnego dnia na drodze pustka. Nikogo. Czasami mija mnie jakieś auto i nie wiem wówczas, który z nas jest bardziej zdziwiony spotkaniem wśród lasów Laponii.
Za Kittilä, szosa nr. 79 zaczyna się ożywiać i wznosić nad rozległym, pofałdowanym krajobrazem porośniętych wzgórz Katkatunturi z widokiem na górę Levintunturi. Jak okiem sięgnąć ; lasy, gęste lasy, w których przeważają wciąż wysokie sosny, ciemne świerki i solidne jeszcze brzozy. Brzozy "koivu" są najwytrwalszymi drzewami znoszącymi najgorszy klimat. Wszystkie inne gatunki liściaste czy iglaste znikają pomału z leśnego horyzontu w miarę gdy wspinam się na północ Laponii. Dęby i jesiony rosną tylko w cieple na południu kraju, klony i wiązy troszkę wyżej w środkowej części jeziornego płaskowzwyżu, lipy i olchy dochodzą jeszcze kawałek dalej ale i one nie przekraczają Koła Polarnego. Powyżej tego równoleżnika, w lapońskich lasach królują już tylko świerki i sosny. Jedynie wytrwała brzoza broni honoru liściastych drzew a w epoce jesiennej zwanej tu "ruska" brzoza zapala ciermne lasy Laplandii ognistymi pożarami czerwieni i złocieni.
W lipcu jedyny kemping o ładnej nazwie "Immeljarvi" (Jezioro bogów) znajdujący się w Sirkka świeci pustką choć elegancja i rozmach instalacji przypominają, że zimą okolica przeładowana jest amatorami sportów zimowych. Liczne wyciągi wychodzące dosłownie spod hotelowych drzwi wiszą bezradnie niczym luźne naszyjniki i znikają zakosami pośród wyłysiałych wzgórz.
Liczyłem na skandynawski chłód a tu z modrego nieba bije niezły "upał" (20°C), na szczęście, neutralizowany przez okoliczne lasy, które zachowały jeszcze wilgoć z czerwcowego okresu topnienia śniegów. Trawiasta podściółka jest czasami tak mokra, że wydaje się iż śnieg dopiero co stajał i but zanurza się w mech jak w gąbkę. Lepiej nie zapuszczać się w zdradliwe lapońskie lasy gdzie urocze polanki wśród dziewiczych brzózek, wierzb, chaszczy są zakamuflowanymi mokradłami i naturalnymi pułapkami dla nieostrożnych wędrowców. Lapońskie torfowiska jak ruchome piaski pochłaniają rocznie zaskakującą ilość ofiar, którym przyszła nagła chęć zerwania tuż za rowem wełnianki o czubatych kwiatach. Z szosy, las ("metsä") wygląda niewinnie a ukwiecione podłoże zaprasza na mały spacerek by zakosztować błotną żurawinę, jagody "lakka", borówki, dzikie jeżyny i bardzo popularne w krajuFinów "mesimarja" ( rubus arcticus ) czyli polarne maliny, z których destyluje się wyśmienity alkohol.
Przecinając miasto Muonio, szosa nr. 79 liże granicę norweską i snuje się po górzystych zboczach leniwego masywu Pallastunturi gdzie małe jeziora zdobią pochyłe tereny. Niektóre z jezior zamieniono na kąpieliska, w których poczas weekendów szczątkowa klasa robotnicza Laponii kosztuje wodnych rozkoszy. Chcąc skorzystać z kąpieli tuż za Kätkäsuvanto wjeżdzam rowerem na wyrażnie zaimprowizowaną plażę. Przy brzegu, masa ubranych Finów moczy nogi po kostki. Wszyscy rozmawiają ze sobą obficie przy tym wymachując rękami. Z daleka wydaje mi się, że mam do czynienia z gadułami o śródziemnomorskim temperamencie gdzie teatralna mimika i gestykulacja dublują śpiewną gadaninę. Natychmiast rozumię powód : paskudne lapońskie moskity zwane tu "saäski" ciemną aureolą otaczają każdego pływaka. Niektórzy by oddalić natrętne owady a także bąki i inne "makaraineny"(owady) mają gałązki brzozy którymi wachlują wokół twarzy jak na odpędzenie złych duchów. W tej sytuacji lepiej się nie rozbierać i podobnie jak inni moczę tylko kolana, spaceruję po płaskim brzegu i przyglądam się powierzchni wody po której nerwowymi zygzakami pływają ławice podnieconych komarzyc.
Bardziej na północ, szosa nr. 93 zwana "Ruijantie" prosta jak drut, przecina swoją ciemną wtęgą nagi płaskowzwyż. Z krajobrazu poznikały drzewa a skarłowaciałe krzaki powyginanych brzóz w niczym nie przypominają gęstych lasów południowej Laponii. Iglasta tajga zamieniła się w wyłysiałą tundrę czy lasotundrę. Po zniknięciu świerków i jodeł a wyżej sosen, pozostały w pejzażu wyłącznie zmarniały brzozy i karłowate wierzby przemienione pod wpływem mrozu, wiatru, lodu i śniegu w storturowane krzaki, do których dobierają się zgłodniałe renifery.
Czwartego dnia, opuszczając dyskretny kemping w Palojuensuu pogoda się psuje, wiatr wieje mocniej prosto w nos a po niskim niebie galopują z północy jak tabun złowrogich ogierów coraz większe chmury. Czuję, że będzie coraz gorzej. Nawet się nie obejrzałem a wjechałem do Norwegii. Wprawdzie po lewej stronie szosy zauważyłem w ostatnim momencie drewniany, lichej jakości barak ale nie przypuszczałem, że jest to punkt graniczny i biuro celne. Kilkaset metrów dalej banalny słup w rowie z napisem "Norge" zawiadamiał, że byłem już w norweskiej "fylke" (prowincji) tzw. Finnmark, geograficznym odpowiedniku fińskiej Laponii tzw. Laplandii. Im bardziej na północ tym pogoda się pogarszała. Następnego dnia, za Kautokeino małe chmury zamieniły się w jedną szarą masę obiecując porządne prysznice. Pułap był tak niski, że wodniste pierze co chwila zahaczały o łagodne "fjell"( góry) z Kautokeinoelv. Temperatura spadła do 8 °C a wiatr nosił w sobie mrożący oddech bliskiego już Oceanu Lodowatego, W skórzanych rękawiczkach, w wełnianiej szlafmycy, w dresie i w podkolanówkach, opatulony szalikiem wyglądam bardziej na Amundsena idącego ratować w 1928 roku Umberta Nobile na biegunie północnym niż na wysportowanego kolarza.
Wokół mnie krajobraz wygołocił się zupełnie a ostatnie, zmruszałe i zczerniałe od starości i wilgoci brzózki wyglądają jak nędzne badyle pokryte białym mchem. Tu i ówdzie, skaliste podłoże "wypluwa" z szarego dna zlodowaciałej łąki lśniące w poświacie głazy, pokryte od północnej strony plamami różnych porostów. Otaczają mnie zbutwiałe ślady zdegenerowanej Arktyką roślinności : jestem w pustynnej krainie "Wildmarku"! Czuję w sobie wzrastające i niepokojące odczucie osamotnienia. Cisza jest polarna, posępna ale lodowato czarująca.
Na kempingu tuż za Altą było tej lipcowej nocy naprawdę zimno. Śpiwór wyrażnie nie starczał aby mnie rozgrzać nawet w własnym "sosie". Przebudziłem się zziębnięty do szpiku i wciągnąłem nerwowo i chaotycznie na piżamę co się dało : koszulę, sweter i dodatkowął parę skarpetek, długo trząsłem się z zimna zanim zmożył mnie sen. Niełatwo jest zasnąć latem w Laponii. Dzień polarny trwa nieprzerwanie od maja do czerwca a nawet jeszcze w lipcu a słynne "białe noce" mimo ich spektralnej poezji są istnym koszmarem a nawet torturą dla śpiochów przyzwyczajonych kłaść się spać gdy tylko zapadnie noc. Otóż tu, noc nie zapada naprawdę wcale. Słońce dosłownie "wisi" przez całą "noc" nieruchomo tuż nad horyzontem i lekko przesuwa się z zachodu na wschód. Nie ma więc zachodów i wschodów słońca a srebrzysta poświata mieniącego się nieba drażni zmysły i męczy organizm.
6-go dnia podróży w rannym świetle niewiele różniącym się od nocnego blasku podziwiam zatoczkę Rafsbotn w Altafjordzie w wodach której odbija się stalowy połysk nieba. Wokół, pod niskim pułapem chmur straszą czarne, poszarpane szczyty z białymi liszajami : to jeszcze nieztopione ubiegłoroczne zlodowaciałe śniegi. Dziś muszę "przeszkoczyć"grożne pasmo gór "Sennaland", o którym w Finnmarku chodzą ponure legendy. Goły masyw złożony z urwistych kanionów jest postrachem podróżnych, nawet teraz, latem, opustoszałe stoki i zmaltretowane przez mrozy żleby, nie zachęcają do zapuszczenia się w złowieszczy Sennaland. Tu już nic nie rośnie. Skała jest sliska i naga, nawet mech ma trudności by zadomowić się na poboczach, asfalt pokryty jest szronem a w uszach wieje gwizd arktycznego wiatru. Kilka koczowisk Lapończyków skupionych jest za skalną skarpą. Proste domki zbite z desek po których rozmazuje się dym świadczą, że są na tym diabelskim padole ludziska, które znoszą w dziewiczych warunkach plusk potoków wśród skalnych parowów.
Z czego żyją? Od Rovaniemi do Kautokeino mijałem kilkakrotnie stoiska z napisem "atalon matkamuisto" z pseudo-lapońską tandetą fabrykowaną w Hong-Kongu i reklamowaną jako "scoltlapp handicraft".Towar rozrzucony na trawniku, zalatuje lichością i niedbałym wykonaniem, którzy naiwni turyści uważają za autentyczny. Rogi renifera duże, średnie, małe, do wyboru i koloru wyglądają jakby były ulane z plastykowej masy a wiszące na hakach skóry niedźwiedzie, reniferów czy wilcze pachną podejrzanie... baraniną i zdechłym owczarkiem! Zatrzymuję się. Kramik przy drodze obity plastykową płachtą jest pusty. Nikogo. Rozglądam się szukając sprzedawcy. Jest! Wystrojony jak na pocztówce, starszy Lapończyk podchodzi do lady ciężko dysząc i czeka milcząc. Skąd przybiegł tak zdyszany? Z lasu, gdzie za budką i pierwszym rzędem drzew zakamuflował swoją "volvę" z przyczepką kempingową, z której ulatuje cienki pióropiusz dymu obok anteny telewizyjnej. Biedny Lapończyk! Wysiaduje całymi dniami w przyczepie, popija piwo ( butelki są za autem!), gra w karty, patrzy w TV i spogląda co chwila zza firanki czy przypadkiem ktoś się zatrzyma czy nadjedzie turystyczny autobus. Jak tylko zauważy potencjalnego kupca, Saame zakłada szybko na amerykański dżins podręczne "galsokaki" rodzaj dopinanych na łydki skórzannych nagolenników i na plecy narzuca tradycyjną "dorkę" luźne ponczo. Jeżeli ma czas to zamieni stare adidasyna"galmakaki" (skórzane mokasyny) a na głowę wsunie słynny "gappir" całkiem zabawny, kolorowy czepek z wełny, skóry i sznurka. Oczywiście, nie kupiłem nic. Popatrzyłem, pomacałem i niewinnie wsiadłem na rower. Lapończyk ani nie mruknął, nie miał nawet smutnej miny, nie był ani zły ani zdziwiony, nie miał zresztą żadnego wyrazu twarzy. Stał przez chwilę obojętny, nieczuły jakby mu nie zależało by cyklista zostawił mu kilka fińskich marek. Gdy się oddalałem od stoiska widziałem jak biedaczek wracał wolno do przyczepy zdejmując po drodze "gappir", "dorkę", galsokaki"...
Do Przylądka Północy jeszcze ponad 200 km. Muszę uważać gdyż na drodze nie jestem już sam. Skończyły się czasy rajskiej samotności na fińskich bezkresach. Na pochyłej szosie E6 z Alta do Skaldi mijają mnie chlapiąc i śmierdząc komfortowe autobusy, na których przyczepiono wielki napis " Nordkapp". To ich cel podróży, nie mój ale wiem, że oni dojadą tam za kilka godzin a ja na moim poczciwym "peugeocie" dopiero za dwa dni. W kuszetowych klimatyzowanych autokarach turyści znużeni kilkudniową jazdą z Oslo, Hamburga, Madrytu, Paryża czy Aten nie mają radosnych min. Zauważając mnie zza pokrytych parą szyb, ich twarze nagle się rozjaśniają ale iskierka zdumienia natychmiast wygasa w masce przygnębienia gdy tylko znikam w dymie za zabrudzoną tylną szybą autobusu.
Ale nie tylko autobusy są niebezpieczeństwem dla kolarza, są nimi też...orły! Gdy niedaleko Russenes w temperaturze 6°C pedałowałem pod wiatr co sił by rozgrzać skostniałe mięsnie otrzeźwił mnie nagle dziwny widok wiszącego z dala w bezruchu nad szosą ogromnego ptaka. Znajdował się na wysokości ok. 10-ciu metrów i trzepotał skrzydłami jak czupurny latawiec stojąc w miejscu z wyciągniętymi łapami gotowymi do lądowania. Na coś polował, czaił się...Im bardziej podjeżdzałem pod górę - tym ptaszysko schodziło niżej, stopniowo opadało, jednak ciągle w bezruchu. W pewnym momencie, ptak zeszedł jeszcze niżej i zatrzymał się dosłownie nade mną. Zobaczyłem jego szpony, nastroszone jasnoszare pióra, garbaty dziób i przede wszystkim ten wzrok, którego nie zapomniałem do dziś. Zimny wzrok podnieconego łupem drapieżnika. Zaintrygowany moją obecnością (a może rowerem?), ptak zleciał jeszcze niżej, jakby chciał upewnić się o jakości "obiadu" przed degustacją ofiary. Widząc rozpiętość jego skrzydeł (ok. 2 m) i przeczuwając zamiary latającej bestii wyrwałem z ramy pompkę. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy ze śmieszności sytuacji. Dwa metry nad moją głową wisiał orzeł górski a ja sparaliżowany przez strach i "uzbrojony" w rowerową pompkę kolarski Don Kiszot. Wiedziałem, że nie taką wagę potrafi unieść orzeł. Nie wiem ile czasu staliśmy tak "oko w oko", ale stwierdziwszy niestrawność kolarza jako głównego dania i roweru jako deser a może poczuwszy nagłą sympatię lub litość nad samotnym i zmarzniętym kolarskim wyczynowcu, ptak mocniej zatrzepotał skrzydłami aż powiało wiatrem, wzniósł się szybko i uleciał w dal, szybując wolno w majestatycznym locie nad zębatymi szczytami Sennalandu. Minęło trochę czasu i garstka kilometrów, zanim zeszły mi ciarki...
Gdy siódmego dnia wyjeżdżam zziębnięty z przemokłego kempingu w Russenes czekają mnie ostatnie 100 km by dopedałować
brzegiem Fjordu Porsanger na polarny czubek Europy. Na termometrze 5°C. Ostatnia prosta okazuje się powyginaną drogą pełną zawijasów, wiraży, zygzaków a nawet "zakrętów śmierci", po których szaleje tego lipcowego dnia wichura. Śliska nawierzchnia i miejscami zfatygowany asfalt szosy nr. 95 (dziś E69) jest niczym obok piekielnego tunelu w Nordmannset gdzie pod strugami ociekającej wody pedałuję prawie, że po omacku w totalnych ciemnościach. Moja mizerna lampka (dynamo) oświetla ponurym blaskiem zaledwie kilka metrów zalanej kałużami drogi i podejrzewam, że w tej kilkukilometrowej kiszce żadna ciężarówka czy autobus nie widzi wystraszonego kolarza. Z mrocznej ciemnicy tunelu wpadam nagle w mokre światło dzienne skąd prosto w nos, szturmem, wieje wicher z nad Zatoki Porsanger. Nie mam już żadnych złudzeń, przemoknięte sakwy, namiot i śpiwór można będzie wyżynać jak ścierki. Pończo powiewa jak żagiel, lodowata woda spływa mi po twarzy i szyi za kołnierz aż do spodni. Buty na kształt gąbek chlupią po pedałach, jeszcze szczęście, że mam błotniki!
brzegiem Fjordu Porsanger na polarny czubek Europy. Na termometrze 5°C. Ostatnia prosta okazuje się powyginaną drogą pełną zawijasów, wiraży, zygzaków a nawet "zakrętów śmierci", po których szaleje tego lipcowego dnia wichura. Śliska nawierzchnia i miejscami zfatygowany asfalt szosy nr. 95 (dziś E69) jest niczym obok piekielnego tunelu w Nordmannset gdzie pod strugami ociekającej wody pedałuję prawie, że po omacku w totalnych ciemnościach. Moja mizerna lampka (dynamo) oświetla ponurym blaskiem zaledwie kilka metrów zalanej kałużami drogi i podejrzewam, że w tej kilkukilometrowej kiszce żadna ciężarówka czy autobus nie widzi wystraszonego kolarza. Z mrocznej ciemnicy tunelu wpadam nagle w mokre światło dzienne skąd prosto w nos, szturmem, wieje wicher z nad Zatoki Porsanger. Nie mam już żadnych złudzeń, przemoknięte sakwy, namiot i śpiwór można będzie wyżynać jak ścierki. Pończo powiewa jak żagiel, lodowata woda spływa mi po twarzy i szyi za kołnierz aż do spodni. Buty na kształt gąbek chlupią po pedałach, jeszcze szczęście, że mam błotniki!
Przylądek Północy choć nie jest ponoć najdalej wysuniętym na północ punktem Europy znajduje się na samym szpicu gołej i skalistej wyspie Magerøya o imponujących 300-metrowych klifach. Promem przepływa się w 45 minut wąski przesmyk Lafjord, który dzieli nasz kontynent z lodowatą wyspą.(dziś jest płatny tunel) Przepłynęcie z Kafjord do Honningsvåg- to jedyny dla cyklisty moment luzu, gdy może sobie odpocząć na wygodnym fotelu statku popijając przy tym ciepłe "kaffe". Prawdziwa męka przy zdobywaniu Nordkapp zaczyna się za portem w Honningsvag. Potrwa to kilka godzin tj. tyle czasu ile potrzeba by przepedałować z najgorszych warunkach atmosferycznych zaledwie 34 km. Przez przełęcze w białej wacie chmur, przez strome doliny, w strugach wody, wzdłuż muru odległych turnii po których szaleje zwariowany wiatr podobny do śnieżycy. Miejscami droga obok przepaścistych i czarnych jak węgiel ścian pokryta jest roztopionym lodem i zżarty asfalt zamienia się miejscami w lodowisko wśród śnieżnych plam.
Wreszcie Przylądek, tablica i ostatnie kilkaset metrów pod górę i na końcu kamienny płaski bunkier przyczajony do ziemi z wielkim żółtym napisem "Nordkapp". Jest dokładnie godzina 18.23, czwartek, 23 lipca 1987 roku. Temperatura : 2°C. Wiatr : 90 km/godz. Na liczniku: 761 km.
Podpieram rower o mur, nogi mam z waty, łydki mi się trzęsą jak galaretka i nie mogę opanować drgań mięśni. Wchodzę do środka. Nagle oklaski, brawa i krzyki zachwytu. Podchodzi do mnie jakiś starszy pan i ściska mi prawicę, kłania się i coś mruczy z miną pełną respektu, jakaś pani kiwa do mnie ręką jakbyśmy się znali od lat, z dala uśmiecha się do mnie całymi zębami urocze dziewcze, ktoś od razu podsuwa mi krzeszło. Już nie mam wątpliwości -jestem bohaterem dnia! Widocznie z autobusu widzieli mnie na drodze jak walczyłem z rozszalałym żywiołem. Czuję na sobie wzrok wszystkich obecnych w schronisku, zamawiam w barze gorące kakao, podniecenie na sali opada i każdy wraca pomału do swoich zajęć. W ciepłej sali jest jak w poczekalni. Czuje się napięcie, zniecierpliwienie i na twarzach smugę zmęczenia. Pachnie kawą, śmierdzi nikotyną i zalatuje wilgotnymi ubraniami. W bocznej salce handel idzie na całego, okazyjne buble : dyplomy, znaczki, szaliki, okulary, slipy, łyżki, pamiątki sprzedają się jak świeże bułki na których wignieją magiczne cyfry: " 71° 10' - 21' N" i " 25° 47' 40' E" tj. dokładna wysokość (N) i szerokość (E) geograficzna Przylądku Północnego oraz słowo "Nordkapp".
Wokół schroniska to lodowate pole i kamieniste pustkowie po którym galopuje szalony wicher zmiatający puste puszki po coca-coli. Nad głową wisi przytłaczający zwał stalowych chmur i siępi polarny "kapuśniaczek". Temperatura spadła do zera! W dole, 300 m niżej, roztacza się bezgraniczny cień morza gdzie ołowiane fale Oceanu Arktycznego lśnią metalową szarością. Dookoła pusto i szaro jakby życie zamarło definitywnie w ciszy głębokiego zmroku. Dziwnie, że to diabelne miejsce, przeklęte przez naturę, stało się z czasem atrakcją i jakby magnesem, który przyciąga nie tylko awanturniczą faunę turystów ale od dawna także i koronowane głowy ; to właśnie one w XVII i XVIII w wylansowali "modę" na Nordkapp choć oficjalnym "odkrywcą" tego miejsca jest włoski podróżnik Francesco Negri (1664).
Przylądek Północy był moim półmetkiem i należało teraz wracać do domu, tj. przez Fińską Laponię do Rovaniemi. Zawracam i tą samą drogą jadę na południową część wyspy Magerøy by wyszukać jakieś miejsce na nocleg. Tu nie ma ryzyka by zbłądzić, jest tylko jedna droga, którą trudno nazwać szosą, po której z Honningsvåg do Nordkapp i z powrotem, kursują rozszalałe autobusy. Kemping "Nordkapp Ungdomsherberge" obok Honningsvåg wygląda jak baza alpinistów szykujących się na podbój łysych ale poszarpanych okoliczych gór, które mimo ich marnych 200 m imponują jak himalajskie wierchy. Po chwili leżę na wznak rozmarzony pod namiotem, którym pomiata polarny wicher. Mimo wysiłku nie czuję zmęczenia, opanował mnie raczej rodzaj przyjemnego otępienia. Zdaję sobie sprawę z absurdalności sytuacji w której się znalazłem. W epoce gdy cała nasza cywilizacja skierowana jest ku ułatwieniu człowiekowi pokonywania trudności i ułatwienia mu egzystencji - ja podążam na opak jakbym płynął pod prąd dobroczynnej rzeki. Czyż jest to wystarczające usprawiedliwienie na szukanie guza? Te filozoficzne medytacje ociepliły troszkę mój dziurawy namiot; zasnąłem nie zwracając uwagi ani na temperaturę ani na wściekłe porywy wiatru...
Dwa dni póżniej i ok. 200 km "niżej", pedałowałem znów w lasach fińskiej Laponii i było o wiele cieplej, "upalnie" nawet : 10°C. Lakselv, Karasjok, Karigasmeni i w końcu Inari. Do tego miasteczka dojechałem 12-go dnia w niedzielę. Inari jest największym skupiskiem ludzkim w Laplandii bardzo uroczo rozłożonym nad największym jeziorem słynnym z lapońskich legend "Inarijarvi" w środku którego znaduje się"święta" wyspa Sapmelasów zwana "Ukonsâari". Lapończycy zachowali jeszcze to co nasza cywilizacja nam bezpowrotnie zabrała : kult miejsca, tzw. "passe" nawiedzone przez duchy-bóstwa "sieidi". Osada otoczona jest lasami w których zaraz za mostem nad Juntuatjoki rząd fiński i organizacja kulturalna "Samiid Lihtu" założyli wioskę- skansen gdzie można jeszcze zobaczyć autentyczne choć mocno zrekonstruowane lapońskie chaty, narzędzia i inne etnologiczne "kurioza".
Dziwna jest historia i los Lapończyków, o których wspominał po raz pierwszy w 1 w n. e. Tacyt nazywając je "Fenny". Nikt nie wie dokładnie i naprawdę skąd pochodzą i kim są? Antropolodzy twierdzą, że przyszli ze Wschodu, z Azji Centralnej i że wywodzą się z plemion mongolskich, inni uważają że z Północy i że pochodzą z plemion paleoarktycznych. Obecne poszukiwania bioantropologiczne wydają się wskazywać obecnych "Sâamów" jako szczątkową pozostałość wspólnej gałęzi ras kaukaskich i mongolskich. Fakt, fizjonomię mają iście mongolską. Dodatkową zagadką Lapończyków jest ich język : niby to narzecze z grupy ugro-fińskiej albo proto-fińskiej a może dialekt indo-europejski, samojedzki, nieniecki, uralski a nawet, dlaczego nie, idiom jukagirski z Kołomyi... Antropolodzy, etnolodzy, lingwiści i historycy tzw. "laponolodzy" głowią się od lat na przeszłością "Sâamów", którzy stanęli im przysłowiową ością w gardle. Ciekawym jest, że mimo licznych częstokroć brutalnych prób ich asymilacji przez wszystkie kraje Skandynawii, Lapończycy pozostali Lapończykami, chcą nimi pozostać bardziej niż kiedykolwiek i postanowili walczyć o swoje prawa... W 1952 roku Lapończycy trzech krajów (Finlandii, Szwecji i Norwegii) złączyli się w jedną całość by bronić swoich interesów. W 1956 r powstaje w Karasjok Północna Rada Lapońska (" Nordisk Sâmerad"), której celem jest wskrzeszyć odrębność lapońską, ochronić śpuściznę kulturalną i utrzymać jedność narodową. w 1969 roku powstaje w tym mieście pierwsze liceum gdzie wykładane są język i kultura lapońska. Od 1975 roku Lapończycy stali się pełnoprawnymi Światowej Rady Narodów Autochtońskich i są reprezentowani razem z amerykańskimi Indianami w Radzie Społecznej i Ekonomicznej ONZ-tu.
Pedałuję dalej. Ivalo, Vuotso, Sodankyla... kilometry lecą i deszcz rozpadał się na dobre. W Ivalo, przyjemny kemping "Kerttuojan leitinta" nad rzeką jest do tego stopnia mokry, że w środku nocy, pół goły, po ciemku, opuszczam dziurawy namiot i szukam schronienia w kuchni kempingu. Wśród wilgotnego zapachu smażonych ryb nie jestem sam, "typical finish summer" - śmieje się spod zółtego wąsa mój fiński towarzysz niedoli, który przyjechał na wczasy rowerem z Hammeemlinna by szukać "kulta" (złoto) w górach Viipustunturi.
Przed Sodankyla upatrzyłem sobie na przyboczach szosy nr.4 kilkanaście dorodnych prawdziwków. Było ich tyle, że mogłem bez trudu wypełnić całe koszyki nie wchodząc nawet do lasu.Niedogotowane, lekko tylko podsmażone na maśle z cebulką- były te lapońskie grzyby wyśmienite. Uczta grzybowa pozwoliła mi na chwilkę zapomnieć o niepogodzie i komarach. (N.B. Potem dowiem się, że grzyby te z powodu eksplozji w Czernobylu ( maj 1987) były poważnie napromienione i dlatego nikt ich nie zbierał)
31 lipca. Ostatni, 14-ty etap podróży po Laponii. Sodankyla- Rovaniemi 127 km. Droga prowadzi równo, płasko i prosto przez lasy, które są bogactwem kraju, jego "zielonym złotem". Schowane w lesie tartaki świadczą, że przemysł drzewny jest tu bardzo aktywny. Stuk maszyn i gwizd pił zagłusza śpiew schowanego i chyba już napewno głuchego ptactwa a dym zakopca okolicę posypując ją białą sadzą. Poziomy pas zieleni tuż przed murem drzew, który szczelnie otacza drogę eksponuje kolorowe skarby : złote kaczany, fioletowe kampanule, modre niezapominajki i gożdziki a w przydrożnych jeziorach bielą się nenufary.
Na 8 km przed Rovaniemi dojeżdżam do mojej ostatniej lapońskiej atrakcji, do "Napapiiri", umownej linii Koła Podbiegunowego Polarnego. Miejsce jest całkowicie wykorzystane do celów turystyczno-handlowych o czym świadczą liczne butiki z pamiątkami, bank, restauracja, kioski z piwem, bar, stacja benzynowa, poczta i parking pełny autobusów. Fiński "Napapiirinmaja" jest ekwiwalentem norweskiego "Nordkapp". 700 km poniżej 71-go równoleżnika odnalazłem na 66-tym to samo podniecenie, ten sam kult pieniądza i podobne towarzystwo podnieconych turystów. Tu każdy chce dostać dyplom "podbiegunowego chrztu" i dostać oficjalne zaświadczenie "Lapinthullutu".
200 m dalej, po szosie nr.4 łaziły sobie spokojnie renifery patrząc z niedowiarą na rozkrzyczany tłum. Czego to człowiek nie wymyśli by zabawić...zwierzęta - pomyślałem i popedałowałem dalej...
Bruno Koper
ETAPY i TRASA :
Rovaniemi - Maijanen ......................................83 km
Maijanen - Sirkka .............................................93
Sirkka - Palojoensuu ........................................116
Palojoensuu - Kautokeino ................................113
Kautokeino - Alta ..............................................144
Alta - Russenes ................................................108
Russenes - Nordkapp ......................................104
Nordkapp - Stabussnes ....................................91
Stabussnes - Karasjok ......................................95
Karasjok - Inari .................................................124
Inari - Ivalo .......................................................42
Ivalo - Vuotso ...................................................74
Vuotso - Sodankyla ..........................................104
Sodankyla - Rovaniemi .....................................127
----------
1418 km
Subskrybuj:
Posty (Atom)