n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

wtorek, grudnia 04, 2012

wieść z Czarnohory

UWAGA.

Sobota, 17 listopada.

Już spadło w górach trochę śniegu, ale w Werchowynie temperatury całą dobę dodatnie. Zebrało się już trochę osób na Sylwestra, a część zostanie nawet do Bożego Narodzenia. Dzięki pomocy Ady i Mateusza koza do ogrzewania pokoju już jest prawie na miejscu, na razie u sąsiadów na Koszaryszczu. Do chatki przyjedzie na saniach.
This entry was posted on sobota, Listopad 17th, 2012

Chatka u Kuby – „na wysokiej połoninie”
SEE 

– O, a tu wisiała kiedyś moja kołyska! – Iwan z szerokim uśmiechem pokazuje na przymocowany na dwóch hakach drewniany drążek pod sufitem. Rozpromieniony krąży po rodzinnym domu, w którym przez ostatnich piętnaście lat nie mieszkał nikt ani z jego krewnych – budowniczych tej przepięknej, 79-letniej huculskiej grażdy – ani z jej poprzednich właścicieli. – Te drzwi, o te, to mój dziadek przyniósł na plecach z Popa Iwana! …po ewakuacji. – dopowiada, widząc nasze zdziwione spojrzenia.
Zastanawiamy się, ile tajemnic kryją jeszcze przed nami stare, mądre belki, spłowiałe od słońca i hektolitrów deszczu gonty, intarsjowane krzyżyki z ciemnego drewna, zdobiące ściany kuchni…

Zagadkowe krzyżyki

Gospodarz

Cała historia rozgrywa się na rozległej połoninie Kosaryszcze, położonej malowniczo pomiędzy głęboko wciętymi dolinami Bystreca i Dzembroni, u stóp ukraińskiej Czarnohory. Dziesięć lat temu, w 1999 roku, Kuba Węgrzyn, z wykształcenia muzyk, a z zamiłowania alpinista i przewodnik, po raz pierwszy przyjechał w te okolice. Na zmieniających się z biegiem czasu zasadach przyjmował w dzierżawionej od miejscowych chacie (dziś zwanej „Dmytrową Chatą” i wciąż pozostającej pod opieką Kuby) polskich turystów i prowadzał ich po górach coraz to nowymi, ciekawszymi ścieżkami. Nieraz zdarza się słyszeć, jak miejscowi proszą go o pokazanie któregoś z dzikszych spośród odkrytych przez niego starych szlaków. 


Kuba

…powiedz, czy gdzieś piękniej jest – śpiewa Kuba w jednej ze swoich piosenek; demony Czarnohory opętały go szybko i na tyle mocno, że już po kilku latach zaczął rozglądać się za własnym domem. Niełatwo było znaleźć chatę do kupienia. Miejscowi w większości pozbyli się już nieużywanych nieruchomości i gruntów, a swoich największych skarbów strzegli, trzeba przyznać, dość zaciekle. Do takich zalicza się bowiem również dzisiejsza Chatka u Kuby, o którą Kuba wraz z Jurą, przyjacielem z Kijowa, musieli starać się przez długie lata. Nareszcie w listopadzie 2007 roku pękła zmowa milczenia: za wstawiennictwem jednych z najbliższych sąsiadów udało się nawiązać kontakty z poprzednimi właścicielami domu. Czas był po temu – już „zdjęto” z niego numer i chciano przenosić w częściach do jednej z sąsiednich wiosek… Jak na nigdy nieremontowany dom – chatka znajdowała się w dość dobrym stanie, choć należało jak najszybciej uszczelnić dach i zapobiec zapadaniu się jej północno-zachodnich ścian.




„Muszę tu zamieszkać na stałe”

Na przełomie czerwca i lipca zeszłego roku Kuba wyjechał na Słowację, żeby zarobić trochę pieniędzy na przeprowadzkę z Polski i dalsze remonty chatki. W Dmytrowej Chacie jako p.o. gospodarza zostałyśmy we dwie ze znajomą. Przy znikomym ruchu turystycznym (odwiedziło nas zaledwie parę osób) miałyśmy zdecydowanie dużo czasu na czytanie książek i włóczęgi po okolicy. Pogoda była piękna, cokilkudniowe burze spektakularne, a łąki pełne barw… Nawet ze spędzonego w górach dzieciństwa nie pamiętam takiej ilości kolorów, zapachów i odmian kwiatów i ziół.

Kuba prosił, żeby zajrzeć kontrolnie do nowej chatki po drugiej stronie Kosaryszcza. Przed wyjazdem zdążył ją nieco podnieść przy pomocy podnośnika hydraulicznego, zabezpieczyć wejście, wprawić szybę w okienku od strony Bystreca, jako tako uszczelnić dach i szpary między belkami, uprzątnąć mały pokój z na pół zawalonym piecem… Chata, tonąca w upstrzonych kwiatami trawach Kosaryszcza, prezentowała się ślicznie. Jakież jednak było nasze zdziwienie, kiedy podeszłyśmy bliżej! Zdobiony zamek w drzwiach obluzowany, drzwi otwarte, a z łąki na werandę ktoś przerzucił kuchenną ławę, pełniącą teraz funkcję… podestu dla koni! W okolicy przechadzało się nawet kilka z nich; wyglądały na zdecydowanie zdziwione naszą wizytą. 
Z wnętrza chaty zginęło parę bezwartościowych przedmiotów. Naprawiłyśmy zamek, zdjęłyśmy podest… Napisałyśmy sms do Kuby. Odpowiedź? „To znak, że muszę mieszkać w chacie na stałe. Niedługo przeprowadzka!”.
    Plany Kuby niespodziewanie pokrzyżowała lipcowa powódź. Za zarobione na Słowacji pieniądze zdążył przetransportować większość swoich rzeczy do Dzembroni, gdzie, osłonięte lekkim daszkiem, przeleżały aż do października (tuż obok, dzieląc podwórko na dwie połowy, płynęła przez kilka dni mała, ale rwąca rzeka).
Zły stan dróg po powodzi i inne niesprzyjające okoliczności nie pozwoliły na wcześniejsze przewiezienie szpargałów Kuby do chaty.     W pierwszej połowie października odwiedziło nas jeszcze paru turystów; dopiero pod koniec miesiąca można było porządnie zabrać się za prace przy nowej chatce. Udało się też wreszcie załatwić odpowiednich rozmiarów środek transportu (trzeba było zmieścić na pakę m.in. 120 l masy dysperbitowej do impregnacji dachu czy kilkudziesięciokilowy wkład do kominka); przy pomocy uczynnych turystek, Magdy i Ani „od zegara”, Kuba zdołał wreszcie dotransportować swój dobytek do nowego domu.

Czarnohora

Wichrowe wzgórze

Niestety, wciąż nie udało nam się doprowadzić wody do domu – szybkie, wyżowe przymrozki uniemożliwiły zakopanie ponad 200m rury; zdążyliśmy jedynie wybudować tamę, spiętrzającą wodę. Niezmiennie optymistyczne prognozy zakładały ciepłą pogodę i brak śniegu aż do początku grudnia. Pokrzepiony takimi wieściami Kuba postanowił spędzić listopad pracując na Słowacji. 
Zostaję więc sama w nowej, ledwo urządzonej chacie. Pierwsza połowa miesiąca cudna: dużo słońca, ciepłe dni i chłodne wieczory. Piękna widoczność; żałuję, że wciąż nie udało się podłączyć Internetu – może ktoś z niewykorzystanym urlopem dałby się namówić na spontaniczny przyjazd…? Tymczasem – nikogo. Czytam ukraińskie książki, dużo czasu spędzam u sąsiadów, a jedyna osoba, z którą rozmawiam po polsku, to Jura z Kijowa. Po paru dniach przynoszę w worku i ciemną nocą „zamówionego” u znajomych kota; całą drogę przemawiam doń czule i… po ukraińsku. Po tygodniu wertowania map i słowników w poszukiwaniu godnego dlań imienia, natrafiam na WIG-ówkę Gorganów. Chwilę patrzę na nazwy szczytów, spoglądam na czarny kłębek, pochrapujący na poduszce… Mam! Pożyczone od jednej z gór: Urya.

Chata u Kuby Czarnohora

W okolicach 20 listopada zrywa się mocny, huraganowy wiatr od północnego zachodu. Nie śpię przez prawie trzy doby – tak „pracuje” chata. Pierwszą noc spędzam na uszczelnianiu pianką szpar w podłodze. Kot na parę dni znika, śpi na dworze; boi się trzeszczenia desek i zawodzącego wiatru. Po paru dniach takiej pogody, kiedy nawet przyniesienie drewna wiąże się ze sporym wysiłkiem (wieje tak mocno, że przewraca mnie z 20-kilogramowym ładunkiem drzewa w plecaku), nagle coś się zmienia. Howerla znika w białym tumanie… Następnego ranka okolicę pokrywa już gruba warstwa śniegu.
Czy to był huragan, czy zwykły, mocny wiatr? Warto porównać wypowiedzi dwójki sąsiadów: „Taki wiatr, że się bałam, że urwie dach! Nigdy aż tak tu nie wiało!” i „Eee, zaraz huragan... U nas zawsze tak jesienią”.



Duch miejsca

Najbliższy sąsiad powiedział kiedyś Kubie, że na naszej 3-kilometrowej połoninie Kosaryszcze od strony Bystreca stało po wojnie ponad trzydzieści chat. Dziś, licząc gospodarstwa położone blisko wsi i domy letniskowe, znajdują się tu ledwo 4 budynki. 
Inna historia: szukaliśmy kiedyś miejscowego rezydenta, który mógłby za opłatą przez 2–3 tygodnie zaopiekować się chatą podczas naszej nieobecności. Pytamy u jednych gospodarzy, drugich, trzecich… Wszyscy odmownie kręcą głowami. W końcu słyszymy: „Ale Kuba, przecież to takie straszne odludzie, kto by chciał tam mieszkać? Przecież od Was nie widać żadnego innego domu!”… Nie widać, to prawda. Dla nas to jednak nie problem – inaczej, niż dla miejscowych, przyzwyczajonych do życia w jakkolwiek pojętej gromadzie. Dla naszego zamysłu, schroniska-chatki – taka pustka to duży plus, tak samo jak konie wędrujące swobodnie po całej połoninie czy to, że zimą za chatą często kręcą się wilki. Kiedyś usłyszeliśmy też, że to taka „szczęśliwa chatka: nikt w niej nie umarł, nigdy nie zapaliła się od pioruna”. Podobno właśnie od pożaru i błyskawic ma chronić dom pięć intarsjowanych krzyżyków na kuchennych ścianach i sosrębie.
    Miejsce jest bez wątpienia magiczne. Kuba, hucułofil pełną gębą, marzy o odtworzeniu wewnątrz i wokół chaty klimatu takiego jak dawniej; chciałby biegać w soroczce, pędzić dobry samogon i piec chleb w tradycyjnym piecu, a na weselach i chramach (odpustach) występować w pełnym huculskim przyodziewku i z reprezentacyjną bartką (zdobioną ciupażką) w ręku. Do tego dąży, zbierając miejscowe skarby i skupując je od miejscowych, słuchając starych opowieści i zawstydzając tubylców tym, że coraz częściej to on, „góral z wyboru” – jest bardziej huculski niż Huculi…

Chata u Kuby Karpaty Wschodnie


Codzienność i plany

Dziś mieszkamy w chacie na stałe, zazwyczaj razem, czasem na zmianę – bo któreś musi wyjechać do Polski. W styczniu spotkała nas nieprzyjemna niespodzianka na ukraińskiej granicy: okazało się, że przekroczyliśmy półroczny limit przebywania na Ukrainie (90 dni) i musimy swój występek odpokutować. Kubie zabroniono wjazdu na teren Ukrainy na miesiąc, mi na półtora. Najgorsze, że wiedząc o dziwnych przygodach Polaków, wracających do kraju, poszliśmy do werchowyńskiej paszportówki, gdzie zostaliśmy uspokojeni i zapewnieni, że nie popełniliśmy żadnego wykroczenia, jesteśmy tu legalnie i po podbiciu kartek imigracyjnych na nowy, 2009 rok będziemy mogli bez problemu wrócić na Ukrainę. Spakowani na 4-5 dni wyruszyliśmy do Przemyśla, opiekę nad domem na ten czas powierzając zaprzyjaźnionym turystom. Dalej – już wiadomo; na szczęście powiadomieni o naszej przygodzie sąsiedzi zaopiekowali się chatą i Urią. Nam natomiast „wygnanie” udało się przepędzić miło i komfortowo w domu/schronisku Wojtka Judy na Balnicy. Dziękujemy, Wojtku!
    Dziś przyjmujemy turystów tylko w pokoju na pierwszym piętrze, w razie potrzeby w korytarzu i kuchni; spać trzeba na podłodze z własną karimatą. Piec zastępuje nam wkład kominkowy i piecyk typu „koza”; bez wymurowania wtórnych fundamentów pod chatą stawianie nowego pieca jest niemożliwe. Wodę nosimy co dzień ze źródła, a drzewo – z braku konia i czasu przed zimą – plecakami z pobliskiego lasu. Bez problemu „da się wytrzymać”, jednak nasze ambicje są nieco wyższe; chcemy uratować ten dom i tchnąć w niego życie. Chata jest już częściowo podniesiona i uszczelniona, a kuchnia – serce przyszłego schroniska – urządzona, pełna życia i kolorów. Przed zimą zdążyliśmy spiętrzyć wodę w źródle, przed awarią piły – ściąć parę drzew, postawić sławojkę, wymurować dwa kominy, wstawić brakujące okna i drzwi... 

W ciągu najbliższych miesięcy czekają nas jeszcze m.in.:
– impregnacja i uszczelnienie dachu, 
– budowa wtórnych fundamentów – podniesienie i podpiwniczenie chaty, urządzenie węzła sanitarnego (ukryte w piwnicy prysznic, WC i – w zamyśle – bania),
– budowa tradycyjnego, huculskiego pieca,
– zamontowanie dwóch okien dachowych, urządzenie i ocieplenie sypialni dla turystów na przestronnym, ponad 90-metrowym strychu,
– doprowadzenie wody i prądu do chaty (230 m rury i 600 m kabla),
– dobudowanie schodów wejściowych, umocnienie werand i balustrad.

W dwie osoby i bez pomocy z zewnątrz trudno będzie temu podołać. Nie ukrywamy, że ze stałym pobytem w chacie, koniecznością remontów i osłabionym – bo pozasezonowym – ruchem turystycznym wiążą się znaczne problemy, głównie finansowe. Zwłaszcza późną zimą i na przedwiośniu trochę brak już zapału, pieniędzy (na życie, nieustanne naprawy i innowacje), chętnych do pomocy rąk, czy po prostu turystów... 
Entuzjazm Kuby udziela się na szczęście coraz większej ilości osób. Wiemy, najtrudniejsze są początki – a to przecież pierwszy rok w nowym miejscu, i po raz pierwszy chatka funkcjonuje właściwie bez przerw… Nasza nowa strona internetowa jest już „w drodze”; kiedy wreszcie ruszy – łatwiej będzie rozreklamować akcję ratowania chatki i znaleźć dla niej sponsorów. Również w tym celu planujemy reaktywację utworzonego półtora roku temu Towarzystwa Czarnohorskiego.

Co możemy Wam powiedzieć: przyjeżdżajcie, a jeśli ktoś chciałby mieć swój wkład w powstanie pierwszego polskiego schroniska na Huculszczyźnie – piszcie na e-mail: markub1@o2.pl lub dzwońcie pod numer: +380 6789 44 004 (UA, Kyivstar). Jak zawsze w takich wypadkach – przydatna będzie każda forma pomocy. 



Jesteśmy tu cały czas, działamy i czekamy odwiedzin – будемо раді Вас бачити!

tekst: Katja (katarzyna_wojslaw@yahoo.com)
zdjęcia: fotograf z grupy K. Wiecha (VIII 2006), Bolek Rosiński, Piotr Rzyski z Gdańska, Kuba Niedźwiedź, Dorota Białogłowicz, Katja, Piotr z Krakowa, Grabi, Piotr Abramczyk, Paweł Marciniszyn. 

Sperrgebiet * łapanka trwa


Nowe auta ITD już fotografują kierowców

Data dodania: 2012.12.02    SEE

Samochody Inspekcji Transportu Drogowego już fotografują kierowców łamiących przepisy, ale - w odróżnieniu od policji - ich nie zatrzymują. O przewinieniu właściciel samochodu dowie się, gdy pocztą dostanie wezwanie do wskazania kierowcy.


niedziela, grudnia 02, 2012

sposób na okupację * per analogiam

JAKI LOS CZEKA PAWŁA G?

Myszka and Miki, 14.01.2012
Odpowiedź brzmi: zły. Dużo gorszy niż kontrolera lotów Petera Nielsena który prawie 10 lat temu bezwiednie doprowadził do zderzenia samolotów i śmierci kilkudziesięciu osób. Na Grasia już nie czeka. Dawno już spotkał go los kłamcy.
I tak jak prawda jego zdaniem "już nie przywróci życia tym, którzy w tej katastrofie[smoleńskiej] zginęli" to przecież jego skaże na banicję nawet po śmierci? Banicję  należną kłamcy.
Paweł Graś szubrawiec
Dlaczego oni wszyscy mają takie zakazane gęby? (dopisek obnie.pl)
KATASTROFA:
W nocy 1 lipca 2002 roku z lotniska Szeremietiewo w Moskwie wystartował Tupolew 154  Bashkirian Air Line. Na pokładzie było 71 osób w tym 46 dzieci lecących na wakacje do Barcelony.  Wśród pasażerów lotu nr 2937 były żona i dzieci Witalija Kałojewa,  architekta od wielu lat pracującego w Hiszpanii.  Jadąc na lotnisko w Barcelonie Witalij dowiedział się że już nigdy nie spotka bliskich. Zginęli w katastrofie lotniczej nad niemieckim miastem Überlingen (na granicy niemiecko-szwajcarskiej, nad Jeziorem Bodeńskim). Ich samolot zderzył się na wysokości kilku tysięcy metrów  nad ziemią z  należącym do międzynarodowej firmy spedycyjnej DHL transportowym boeingiem 757, lecącym z włoskiego Bergamo do Brukseli.
ROSYJSKA SZKOŁA PILOTAŻU?
Do katastrofy może by nie doszło, gdyby nie fatalna decyzja kontrolera ruchu powietrznego z Zurychu.  W krytycznym momencie kontroler nie usłyszał meldunku pilotów Boeinga, którzy informowali go, że zgodnie z zaleceniami ich systemu TCAS rozpoczęli obniżanie poziomu lotu. Kontroler nie mając świadomości, że boeing obniżył lot nakazał  zejść na niższy pułap również rosyjskiemu Tupolewowi. Była to decyzja sprzeczna z wskazaniami urządzeń pokładowych systemu TCAS Tupolewa, który wobec zagrożenia kolizji nakazywał pilotowi wznoszenie. Oznaczało to, że systemy TCAS zainstalowane na pokładach obu maszyn zadziałały prawidłowo,  w porę wykryły niebezpieczeństwo kolizji, i  "porozumiały się" (drogą radiową) między sobą. Jeden z nich (boeing) nakazał pilotom obniżenie poziomu lotu, a drugi (tupolew) - podwyższenie. W efekcie oba samoloty minęłyby się w bezpiecznej odległości.

Stało się jednak inaczej. Rosyjski pilot mając wybór między tym co nakazywał człowiek z Zurichu a tym co mechanicznie powtarzał komputerowy system wybrał polecenie kontrolera lotów.  W efekcie obie maszyny zanurkowały . Chwilę później maszyna DHL przecięła TU-154 na pół swym statecznikiem pionowym po 2 minutach runęła na ziemię. Wszyscy zginęli.
Rosyjski pilot wybrał polecenie szwajcarskiego kontrolera nie tylko dlatego że wolał żywy głos niż komputerowy. Rosyjscy  piloci byli i wciąż są szkoleni, by w razie wątpliwości wybierać polecenia kontroli naziemnej.  Takie prawo obowiązuje na terenie Federacji Rosyjskiej: TO KONTROLER DECYDUJE , NIE PILOT także o lądowaniu samolotu.


TCASNAD JEZIOREM BODEŃSKIM JAK TAWS W LESIE SMOLEŃSKIM?
Nie wiem jak brzmiała komenda systemów TCAS na pokładach beinga i Tupolewa tuż przed zderzeniem. Pamiętam natomiast słowa komendy:  Terrain ahead - oraz Pull up? które inny komputerowy system  (TAWS) wydawał tuż przed katastrofą polskiego samolotu z prezydentem RP na pokładzie w Smoleńsku.

Piloci według dostępnych źródeł (nie wiadomo czy prawdziwych) mieli 10 kwietnia na polecenia komputera nie reagować?  Zrobili to wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi dziwiła się gen. Anodina z MAK i prorządowe media tak w Polsce jak i w Rosji. A przecież kpt Arkadiusz Protasiuk i mjr Robert Grzywna musieli wiedzieć że w Rosji nie decyduje komputer pokładowy ale właśnie kontroler ruchu. To on daje zgodę na lądowanie a potem prowadzi samolot dopóki jego koła nie dotkną ziemi.
10 kwietnia 2010 roku rosyjski kontroler powtarzał do końca: "na kursie i na ścieszce?"
To tylko jedno skojarzenie tragedii w Smoleńsku ze spektakularną katastrofą nad jeziorem bodeńskim. Ale jest jeszcze drugie?

NAJPIERW JEST KŁAMSTWO?
Przed dwoma dniami, w krakowskim Zakładzie Medycyny Sądowej rozpoznano wszystkie głosy w kokpicie rządowego Tupolewa.  Po prawie 2 latach  okazało, że wśród nich nie ma głosu generała Błasika. A ten który wcześniej miał do niego należeć to głos II pilota mjr Roberta Grzywny.  Okazało się, że  raport MAK, a potem raport tzw. komisji J.Millera  opierał się na kłamstwie. Kłamcami okazali się także Ci, którzy z rewolucyjnym zapałem owo kłamstwo powtarzali, i twórczo rozwijali: prorządowi dziennikarze, publicyści, fachowcy od lotnictwa, wojska i no tzw. moralne autorytety. No i co z tego mówi inny zawodowy kłamca  bo rzecznik Rządu  Paweł Graś:
"To już nie przywróci życia tym, którzy w tej katastrofie zginęli."

POTEM POCZUCIE KRZYWDY I PRAGNIENIE SPRAWIEDLIWOŚCI
Po śmierci żony i dzieci w katastrofie nad jeziorem Bodeńskim  46 letni  Witalij Kałujew przez prawie cały rok opłakiwał bliskich i budował im pomniki na rodzinnej ziemi w Północnej Osetii. "Moje życie zatrzymało się w dniu katastrofy. Nie pozostało mi nic innego jak chodzenie na grób żony i dzieci" - wielokrotnie powtarzał  wtedy rosyjskim dziennikarzom Kałojew.
Minął rok od śmierci żony i dzieci Kałujewa. W pierwszą rocznicę tragedii, lipcu 2003 r. na  uroczystej ceremonii  na miejscu katastrofy Kałojew zaczął krzyczeć?  Jego krzyk musiał dotrzeć do obecnych tam przedstawicieli rządów Rosji, Niemiec i Szwajcarii: "Cokolwiek by się stało, odnajdę tego kontrolera, który zabrał mi moich ukochanych!".  Natychmiast go uciszono i  niemal równie szybko o nim zapomniano.  Nikt  nie zareagował, gdy następnego dnia, podczas wizyty rodzin ofiar w centrum kontroli lotów Skyguide w Zurychu, Kałojew domagał się, aby odpowiedziano mu na pytanie, czy kontroler jest winny, czy nie a widząc, że i na to pytanie nikt nie chce mu odpowiedzieć, opuścił centrum, krzycząc: "Tak, ja wiem, że to wina tej świni. Na Kaukazie mamy swój sposób rozliczania porachunków z takimi osobnikami!".

JEST JESZCZE ZEMSTA?
Kałujew pochodzi  z Władykaukazu - ok. 200 tysięcznej stolicy autonomicznej republiki Północnej   Osetii.  Osetia leży u stup północnych zboczy Kaukazu. Nad miastem i republiką góruje ponad pięciotysięczny wygasły wulkan Kazbek. Osetyńcy to jedyny na Kaukazie naród prorosyjski wyznający niemal w 100 % prawosławie, podporządkowane cerkwi moskiewskiej. To wśród urodziwych osetyjskich księżniczek rosyjscy bojarowie i książęta znajdowali sobie  w XVIII i XIX w. małżonki. To osetyjczyki zmasakrowali nieposłusznym Moskiwe Inguszy w 1991 roku i to osetyjski oddział "Skorpion" pacyfikował czeczeńskiej wioski w połowie lat 90. XX wieku. Lokalne konflikty, nienawiść i przelana bratnia krew.  Osetyńcy mimo tego pozostają wciąż przede wszystkim kaukaskim ludem i jak samo chcą potomkami starożytnych Alanów. Zachowali też wiele obyczajów i praw wymierających już w innych częściach globu.
Na Kaukazie rządzi od pokoleń wielopokoleniowa, duża rodzina. Rządzą starsi a nie młodzi.  To na Kaukazie właśnie, podobnie jak w Albanii,  czy Afganistanie  przetrwał kodeks  krwawej zemsty rodowej. Zemsta rodowa to poważna sprawa. Poznałem jej zasady w Czeczenii. Zasady są tak naprawdę dwie? Te główne oczywiście? bo kodeks zna wiele szczegółów i organizuje niemal całe życie.
Pierwsza to: Śmierć za śmierć!, Druga mówi, że zemsta nie dopełniona przechodzi z pokolenia na pokolenie. Że można zabić syna czy wnuka za grzechy ojca czy dziada? Sam byłem świadkiem niezwykłych historii, wydarzeń ciągnących się na Kaukazie od ponad 100 lat. Wciąż były żywe. Wciąż krwawe.

MORD KTÓRY NIE PRZYWRÓCIŁ ŻYCIA TYM CO ZGINĘLI
Gdy upłynął rok żałoby - Osetyniec, Kałujew  zażądał od firmy Skyguide, kierującej ruchem lotniczym  wydania adresu dyspozytora pracującego w wieży kontroli lotów w dniu zderzenia samolotów. Skyguide odmówił wypierając się jednocześnie wszelkiej winy za katastrofę. Kałojew, wynajął więc prywatnego detektywa. Ten od razu wytropił 36-letniego kontrolera Petera Nielsena. Nie było to trudne. Rosyjska prasa wielokrotnie podawała jego nazwisko.  Wystarczyło otworzyć książkę telefoniczną by znaleźć adres?
W lutym 2004 r. Kałojew zasztyletował Nielsena.  Uczynił to w szwajcarskim mieszkaniu kontrolera na oczach jego żony i trojga małych dzieci. Mówił potem na sali sądowej w Zurychu, że  współczuje rodzinie Nielsena. Twierdził, że zamierzał tylko z nim porozmawiać, ale kiedy Szwajcar miał chłodno odtrącić kopertę ze zdjęciami zabitych dzieci, pod wpływem emocji wyciągnął nóż?  Szwajcarski sąd w 2005 r. skazał Kałojewa na osiem lat więzienia. Odsiedział tylko 2.. Szwajcarzy zdecydowali o przedterminowym uwolnieniu Rosjanina.
W listopadzie 2007 Kałojewa witano z entuzjazmem na lotnisku Domodiedowo w Moskwie, w sali dla VIP-ów. . " Jesteś prawdziwym człowiekiem! Pomściłeś rodzinę i za to jesteśmy ci wdzięczni!" skandowali na jego cześć młodzi ludzie, m.in. z pro kremlowskiej organizacji Nasi.  Wkrótce Kałojew powrócił do rodzinnego Władykaukazu gdzie Tajmuraz Mamsurow, prezydent Osetii Północnej dał mu stanowisko wiceministra budownictwa republiki. Kałujew rozpoczął nowe życie.

WINII MUSZĄ BYĆ UKARANI
Witalij Kałojew nie mógł spokojnie usnąć zanim nie wymierzył sprawiedliwości winnemu - jego zdaniem -  bezpośredniego doprowadzenia do katastrofy. A przecież  wiedział doskonale,  że jak to powiedział rzecznik rządu RP "To już nie przywróci życia tym, którzy w tej katastrofie zginęli" . Wiedział, że ofiary patrzą na niego "z góry" i że domagają się tak jak on sprawiedliwości.  W końcu nie mogąc się na nią doczekać  rozstrzygnięcia szwajcarskiego sądu sam wymierzył sprawiedliwość? Aleksander Borysow - rosyjski pop bronił go wtedy w mediach:  - Kałojew popełnił morderstwo, ale był ofiarą okoliczności - mówił. Wnioskiem powinno być surowsze karanie winnych katastrof, bo wtedy nie będzie impulsów do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę ?"
Gdy 9 lat później rodziny ofiar tragedii smoleńskiej domagają się , prawdy, sprawiedliwości, odnalezienia i ukarania winnych są traktowani przez władze i posłuszne im media jak ludzie chorzy, przepełnieni chęcią zemsty i nienawiścią. Winnych katastrofy wciąż nie ma a ci którzy, tak - jak szef BOR - Marian Janicki, minister spraw zagranicznych R. Sikorski czy szef kancelarii premiera Tomasz Arabski odpowiadali za przygotowanie i organizacje wyjazdu Prezydenta RP na uroczystości katyńskiej wciąż pozostają u władzy a niektórzy nawet awansują.

Polacy nie mają kaukaskiej krwi, a zemsta rodowa w Polsce nigdy się nie przyjęła. To jest dobra wiadomość dla Pawła Grasia i jemu podobnych. Zła jest jednak taka, że Polacy nigdy nie lubili i nie potrafili żyć w kłamstwie.
W 1988 i 89 r. razem przyszłym rzecznikiem Tuska paliliśmy lokalne gazety przed  siedzibą redakcji Gazety Krakowskiej, Dziennika przy ul. Wielopole w Krakowie. Paliliśmy je za kłamstwo jakim się posługiwały opisując także naszą wspólną z Pawłem działalność.  Szkoda że Paweł Graś wybrał pogardę i czeka na zemstę historii.
źródło

 
 
Kodeks praw i obowiązków Polaka pod okupacją.


Opór społeczeństwa polskiego, jakkolwiek będąc w warunkach okupacyjnych zjawiskiem powszechnym, potrzebował opracowania jego zasad i ujęcia w ramy organizacyjne. Z tej potrzeby, jako dodatek do obowiązującego nadal ludność polską kodeksu karnego i w ogóle ustawodawstwa polskiego, zrodziły się przepisy Walki Cywilnej.
Obejmowały one nakazy, zakazy, prawa oraz obowiązki dla każdej warstwy ludności lub zawodu - na przykład dla rolników, robotników, przemysłowców, urzędników, księży, lekarzy, adwokatów, sędziów, kolejarzy, kobiet, młodzieży itd.
Podstawowym, powtarzającym się w każdej instrukcji nakazem było stawianie oporu okupantowi zawsze i wszędzie, zachowanie wobec niego postawy nieugiętej, sabotaż wszelkich rozporządzeń i praw przynoszących szkodę społeczeństwu polskiemu lub korzyść dla okupanta, kategoryczny zakaz zapisywania się na volkslisty, zakaz utrzymywania stosunków z Niemcami, wreszcie obowiązek posłuszeństwa wobec władz konspiracyjnych. Poza tym, przepisy zawierały konkretne żądania w odniesieniu do pewnych kategorii osób, na przykład polecenie dla lekarzy, że mają obowiązek wydawania fałszywych zaświadczeń gdyby miało to dopomóc Polakowi od uchylenia się od pracy przymusowej na rzecz Niemców, dla sędziów mówiące o tym, że nie należy przekazywać spraw z sądu polskiego do niemieckiego itp.

Prawie wszystkie przepisy KWC ulegały z czasem sporym modyfikacjom i uzupełnieniom, które miały za zadanie regulację zagadnień jakie się na bieżąco wyłaniały w toku życia pod okupacją. Jednak podstawą do ich dalszego kształtowania się było tzw. "Dziesięć Przykazań Walki Cywilnej", które zostały opublikowane w 18 numerze "Biuletyny Informacyjnego" z dnia 7 maja 1942 r.:

Biuletyn Informacyjny" 7 V 1942, nr 18


 1. Polska walczy z wrogiem nie tylko poza granicami Kraju, ale na swoich obecnie 
    okupowanych ziemiach.
 2. Do chwili rozpoczęcia rozprawy zbrojnej - 
     wyrazem w o j n y   na ziemiach polskich jest walka c y w i l n a.
 3. Udział w walce cywilnej jest obowiązkiem każdego obywatela polskiego.
 4. Podstawowym nakazem i obowiązkiem jest poszanowanie prawowitych władz polskich na 
    emigracji oraz posłuch wobec zarządzeń czynników miarodajnych w Kraju.
 5. Nakazem walki cywilnej w stosunku do okupanta jest bojkot jego zarządzeń i wezwań, 
    utrudnianie mu wszelkiej akcji - w granicach nakreślonych mu przez kierownictwo życia 
    polskiego, oraz absolutny bojkot w stosunkach handlowych, kulturalnych i towarzyskich.
 6. Obowiązuje konieczność solidarności społeczeństwa, wspieranie bliźniego Polaka wszędzie, 
    gdzie grozi mu zguba lub nędza.
 7. 
Utrzymywać należy na najwyższym poziomie poczucie honoru narodowego i zgodnie z tym honorem postępować
. 8. Należy przeciwdziałać w spotykanych wypadkach odstępstwa Polaka od obowiązujących go zasad postępowania, a to drogą perswazji, napomnień, bojkotu towarzyskiego, wreszcie rejestrowania występnych faktów i przekazania ich odpowiednim czynnikom polskim.
9. Wobec odstępców i zaprzańców obowiązuje bojkot jak wobec wroga i rejestrowanie ich jako zdrajców.
10. Powinnością każdego Polaka jest troska o ocalenie i zachowanie polskości we wszelkiej postaci, a więc ludzkiej, kulturalnej i materialnej, jako sił potrzebnych do wywalczenia wolności i odbudowania Ojczyzny. Polacy! Stopień podporządkowania się powyższym zasadom i nakazom będzie sprawdzianem naszej wartości obywatelskiej wobec przyszłych pokoleń. Pamiętajcie, że w dniach wolności wszyscy będziemy musieli zdać rachunek z naszego obecnego stanowiska i naszych czynów.

Montelimar, Francja. Strzyżenie głowy kobiecie oskarżonej o sypianie z Niemcami.
(  )
W 1933 roku Sym za­grał wraz z Hanką Or­do­nów­ną w "Szpie­gu w masce". Jego rola nie była
zna­czą­ca, a przy nie­za­po­mnia­nym wy­stę­pie Or­do­nów­ny, która śpie­wa w tym fil­mie dwa słyn­ne prze­bo­je: "Mi­łość ci wszyst­ko wy­ba­czy" i "Na pierw­szy znak, gdy serce drgnie", aktor wy­padł wręcz blado. Rok póź­niej oboje wy­stę­pu­ją w wi­do­wi­sku "Gwiaz­dy areny", a cała War­sza­wa aż huczy od plo­tek o ich ro­man­sie. Po woj­nie ak­tor­ka wsty­dzi­ła się tej znaj­mo­ści i nie przy­zna­wa­ła się, by coś ją z Symem łą­czy­ło.

W dru­giej po­ło­wie lat trzy­dzie­stych dwu­dzie­ste­go wieku gwiaz­dor coraz czę­ściej jeź­dził do Nie­miec. Praw­do­po­dob­nie pod­czas jed­nej z wizyt w Ber­li­nie na­wią­zał kon­takt z hi­tle­row­skim wy­wia­dem i zo­stał szpie­giem. Wkrót­ce po wy­bu­chu dru­giej wojny świa­to­wej i za­ję­ciu przez Niem­ców War­sza­wy wi­dzia­no go prze­cha­dza­ją­ce­go się po Nowym Świe­cie w  mun­du­rze ofi­ce­ra SS. Nie było wąt­pli­wo­ści, za co na­zi­ści uho­no­ro­wa­li go takim od­zna­cze­niem. Zresz­tą, w oku­po­wa­nej Pol­sce Sym otrzy­mał kilka pre­sti­żo­wych sta­no­wisk w apa­ra­cie hi­tle­row­skiej pro­pa­gan­dy i zo­stał szarą emi­nen­cją kul­tu­ral­ne­go życia sto­li­cy. Kon­ce­sja na pro­wa­dze­nie kina "Hel­go­land" ("Po­lo­nia") i te­atru "Ko­me­dia" przy­nio­sła mu ol­brzy­mie do­cho­dy i po­zwo­li­ła na pro­wa­dze­nie luk­su­so­we­go życia. Skło­ni­ło go to do jesz­cze in­ten­syw­niej­szych dzia­łań, któ­ry­mi mógł przy­po­do­bać się Niem­com.

W tym wła­śnie cza­sie sąd Pol­ski Pod­ziem­nej ska­zał Syma na karę śmier­ci za zdra­dę oj­czy­zny i szpie­go­stwo. Pro­ces do­ty­czył okre­su przed­wo­jen­ne­go. Wyrok miał zo­stać wy­ko­na­ny w naj­bliż­szych mie­sią­cach, jed­nak z po­wo­du aresz­to­wa­nia przez ge­sta­po kilku dzia­ła­czy prze­su­nię­to go na póź­niej. To po­zwo­li­ło Sy­mo­wi na udział w ko­lej­nym an­ty­pol­skim przed­się­wzię­ciu.

Wio­sen­ne po­płud­nie 1940 roku. Gu­staw Ucic­ky, czo­ło­wy hi­tle­row­ski re­ży­ser, skła­da wi­zy­tę swo­je­mu sta­re­mu zna­jo­me­mu – Sy­mo­wi. Na zle­ce­nie Go­eb­bel­sa ma po­wstać film "Po­wrót", a pol­ski szpieg ma się zająć or­ga­ni­za­cją pro­duk­cji.

- Po­trze­bu­je­my do­brych pol­skich ak­to­rów, by do­sta­tecz­nie prze­ko­nu­ją­co za­gra­li od­ra­ża­ją­cych i zde­ge­ne­ro­wa­nych Po­la­ków – zgło­sił za­po­trze­bo­wa­nie Ucic­ky. – Mu­si­my po­ka­zać, jak Po­la­cy ter­ro­ry­zo­wa­li przed wojną nie­miec­ką lud­ność, jak ją wy­nisz­cza­li, ka­to­wa­li, mor­do­wa­li i gwał­ci­li nasze ko­bie­ty. I to ma wszyst­ko wy­glą­dać jak praw­da.

Sym ski­nął głową i od razu przy­stą­pił do wy­mie­nia­nia na­zwisk ak­to­rów, któ­rzy mo­gli­by wziąć udział w pro­duk­cji.

"Po­wrót" był jed­nym z naj­bar­dziej kłam­li­wych i an­ty­pol­skich ob­ra­zów w hi­sto­rii kina. Pol­scy ak­to­rzy, któ­rzy wy­stą­pi­li w tym fil­mie, byli trak­to­wa­ni jak zdraj­cy na­ro­du, część z nich po woj­nie zo­sta­ła ska­za­na na karę wię­ze­nia, a część jesz­cze w cza­sie woj­nych do­tknę­ła in­fa­mia (po­zba­wie­nie czci oby­wa­tle­skiej w życiu pu­blicz­nym, spo­łecz­nym i pry­wat­nym). Pod­czas krę­ce­niam w oko­li­cach My­szyń­ca rze­ko­mych na­pa­dów na nie­miec­kie wio­ski, Sym wpadł na po­mysł, by Niem­ców "za­gra­li" Po­la­cy za­mie­szu­ją­cy oko­licz­ne wsie, a w ich pol­skich strę­czy­cie­li wcie­li­li się Niem­cy. Sceny ka­to­wa­nia osad­ni­ków nie były mar­ko­wa­ne. Spe­cjal­na jed­nost­ka SS prze­bra­na w pol­skie mun­du­ry znę­ca­ła się przed ka­me­ra­mi nad pol­ską lud­no­ścią. Pre­mie­ra filmu od­by­ła się pod­czas IX fe­sti­wa­lu w We­ne­cji. Otrzy­mał on tam na­gro­dę wło­skie­go mi­ni­stra kul­tu­ry. Go­eb­bels na­ka­zał wy­świe­tlać "Po­wrót" we wszyst­kich ki­nach w Trze­ciej Rze­szy, a także zor­ga­ni­zo­wać spe­cjal­ne po­ka­zy dla mło­dzie­ży.

Po­czą­tek stycz­nia 1941 roku. Po­sła­niec wrę­cza Ro­ma­no­wi Nie­wia­ro­wi­czo­wi – sze­fo­wi kon­spi­ra­cyj­nej bry­ga­dy spe­cjal­nej Związ­ku Walki Zbroj­nej roz­kaz.

- Wyrok wy­ko­nać w ciągu trzech mie­się­cy - od­czy­tał Nie­wia­ro­wicz.

Spo­dzie­wał się ta­kiej de­cy­zji, choć miał na­dzie­ję, że sąd uda się prze­ko­nać do zmia­ny spo­so­bu eg­ze­ku­cji. Teraz jed­nak wszyst­ko było jasne. Sym zgi­nie od kuli i wszy­scy będą wie­dzieć, że zro­bi­li to Po­la­cy.

Nie­wia­ro­wicz, pry­wat­nie aktor, re­ży­ser i dra­ma­turg, zwró­cił się wcze­śniej do swo­ich prze­ło­żo­nych o moż­li­wość zgła­dze­nia Syma za po­mo­cą tru­ci­zny. Oba­wiał się, że ofi­cjal­ne wy­ko­na­nie wy­ro­ku może skut­ko­wać licz­ny­mi re­pre­sja­mi wobec lud­no­ści cy­wil­nej. Sąd Pod­ziem­ny uznał jed­nak, że w związ­ku z pre­sti­żem i po­pu­lar­no­ścią zdraj­cy, musi on zgi­nąć przez za­strze­le­nie. Okre­ślo­no nawet do­kład­nie ro­dzaj i ka­li­ber broni.

Przez ko­lej­ne ty­go­dnie lu­dzie z bry­ga­dy spe­cjal­nej Związ­ku Walki Zbroj­nej ob­ser­wo­wa­li Syma. Usta­la­li, jak wy­glą­da każdy jego dzień, któ­rę­dy cho­dzi do pracy, gdzie robi za­ku­py, z kim i o któ­rej jada obia­dy. Po ze­bra­niu wszyst­kich nie­zbęd­nych in­for­ma­cji Nie­wia­ro­wicz pod­jął de­cy­zję, że wyrok zo­sta­nie wy­ko­na­ny na ulicy Oboź­nej. Sym co­dzien­nie cho­dził nią do Te­atru Pol­skie­go, a lo­ka­li­za­cja sprzy­ja­ła akcji i da­wa­ła wiele moż­li­wo­ści uciecz­ki.

Nie­wia­ro­wicz, który był jed­nym z re­ży­se­rów te­atru "Ko­me­dia", do­brze znał Syma. Dla­te­go pod­jął się wska­za­nia zdraj­cy eg­ze­ku­to­rom – tak, by roz­po­zna­li go ponad wszel­ką wąt­pli­wość. Iden­ty­fi­ka­cja miała się odbyć pod­czas drogi Syma do te­atru, chwi­lę po niej miało na­stą­pić wy­ko­na­nie wy­ro­ku. Akcja jed­nak nie do­szła do skut­ku, gdyż gwiaz­dor nie­spo­dzie­wa­nie wy­je­chał do Wied­nia.

Po jego po­wro­cie wszyst­ko trze­ba było przy­go­to­wy­wać od nowa. Oka­za­ło się też, że czasu jest nie­wie­le, gdyż Sym do­stał atrak­cyj­ne sta­no­wi­sko w Au­strii i pla­no­wał wy­je­chać. Śpie­szy­ło mu się tym bar­dziej, że za­czął nie­po­ko­ić się o swoją głowę. Jak twier­dził w roz­mo­wie z Bo­gu­sła­wem Sam­bor­skim (któ­re­go prze­ko­nał do za­gra­nia roli sa­dy­stycz­ne­go pol­skie­go bur­mi­strza w "Po­wro­cie"), do­stał już trzy pisma, w któ­rych oznaj­mia­no mu, że zo­stał ska­za­ny na karę śmier­ci. Nie wia­do­mo, kto wy­słał te wy­ro­ki, moż­li­we, że była to ini­cja­ty­wa pry­wat­na osób, które gor­szy­ła jego dzia­łal­ność.

W związ­ku z tym, że Sym pla­no­wał wkrót­ce wy­je­chać, bry­ga­da spe­cjal­na mu­sia­ła dzia­łać szyb­ko. Ko­lej­na akcja za­pla­no­wa­na zo­sta­ła w pierw­szych dniach marca. Nie­wia­ro­wicz umó­wił się z Symem w re­stau­ra­cji w Te­atrze Pol­skim. Tam miał swoim lu­dziom wska­zać zdraj­cę. Sy­gna­łem do roz­p­czę­cia dzia­łań miało być wyj­ście szefa bry­ga­dy do szat­ni, gdzie miał eg­ze­ku­to­rom wrę­czyć pi­sto­le­ty. Do wy­ko­na­nia wy­ro­ku jed­nak nie do­szło. Po za­ję­ciu miej­sca przy sto­li­ku Nie­wia­ro­wicz za­uwa­żył dwój­kę swo­ich ludzi. Nie byli to jed­nak ci, z któ­ry­mi wcze­śniej usta­lał szcze­gó­ły akcji. Mimo wszyst­ko, po­sta­no­wił dzia­łać we­dług planu. Kiedy wstał od sto­li­ka, by za­mó­wić w barze ko­niak, któ­rym chciał Syma nieco za­mro­czyć, do­stał sy­gnał od swego szefa, by wstrzy­mać akcję. Póź­niej do­wie­dział się, że jeden z ludzi, któ­rzy mieli wy­ko­nać wyrok, zo­stał tego dnia za­bi­ty w przy­pad­ko­wej strze­la­ni­nie na Żo­li­bo­rzu. Akcji nie od­wo­ła­no, by nowi eg­ze­ku­to­rzy mogli przyj­rzeć się ko­la­bo­ran­to­wi.

Nie­ste­ty oka­zu­je się, że za kilka dni Sym wy­jeż­dza na stałe do Au­strii. Usta­lił już nawet do­kład­ną datę wy­jaz­du na 8. marca. Czasu na dzia­ła­nie jest nie­zwy­kle mało. Nie­wia­ro­wicz wy­zna­cza datę wy­ko­na­nia wy­ro­ku na 7 marca. Upew­nia się, gdzie szpieg spę­dzi noc po­prze­dza­ją­cą eg­ze­ku­cję. Dwóch ludzi od­wie­dza ran­kiem miesz­ka­nie Syma i w ciągu nie­speł­na mi­nu­ty jed­nym strza­łem z visa ka­li­ber 9 wy­mie­rza zdraj­cy karę śmier­ci. Ucie­ka­ją, zanim do­mow­ni­cy wsz­czy­na­ją alarm.

Tak jak prze­wi­dział Nie­wia­ro­wicz, eg­ze­ku­cja Syma za­skut­ko­wa­ła wzmo­żo­nym re­pre­sja­mi. Wy­zna­czo­no go­dzi­nę po­li­cyj­ną, aresz­to­wa­no ponad dwie­ście osób, w tym wielu ludzi zwią­za­nych z kinem lub te­atrem. Za po­pu­lar­nym mał­żeń­stwem ak­tor­skim – Do­bie­sła­wem Da­mięc­kim i Ireną Gór­ską ro­ze­sła­no nawet listy goń­cze. Da­mięc­ki, obu­rzo­ny za­cho­wa­niem Syma, miał kie­dyś po­wie­dzieć: “Wy­pi­je czło­wiek bru­der­szaft z ja­kimś ścier­wem, a potem się wsty­dzi do końca życia. Bę­dziesz tu jesz­cze, łaj­da­ku, wi­siał na la­tar­ni”. Te słowa spra­wi­ły, że zna­lazł się na czele listy po­dej­rza­nych przez ge­sta­po o za­bój­stwo. Na szczę­ście, ktoś z przy­ja­ciół wcze­śniej ostrzegł mał­żeń­stwo, któ­re­mu udało się uciec z War­sza­wy.

Je­dy­ną osobą ze świa­ta te­atru i kina, która rze­czy­wi­ście zwią­za­na była ze śmier­cią Syma, był Nie­wia­ro­wicz. Mimo tego, że się nie ukry­wał, nie zo­stał aresz­to­wa­ny. Alibi, które sobie zbu­do­wał, było na tyle mocne, że ge­sta­po nawet go nie po­dej­rze­wa­ło. Nie­ste­ty, wielu nie­win­nych ludzi zo­sta­ło roz­strze­la­nych w hi­tle­row­skim od­we­cie za eg­ze­ku­cję zdraj­cy.

Spek­ta­ku­lar­na akcja za­bój­stwa Syma była nie­zwy­kle po­trzeb­na Pod­ziem­nej Pol­sce. Wy­ko­na­nie wy­ro­ku na po­wszech­nie zna­nym ak­to­rze, miało przy­po­mnieć Po­la­kom, że walka trwa. Innym ko­la­bo­ru­ją­cym także nie uda­wa­ło się uciec przed kon­spi­ra­cyj­nym wy­mia­rem spra­wie­dli­wo­ści. Jeśli ucho­dzi­li z ży­ciem, to cze­ka­ła ich in­fa­mia, a po woj­nie czę­sto tra­fia­li do wię­zie­nia.
 Au­tor­ka przy pi­sa­niu tek­stu ko­rzy­sta­ła m.​in. z książ­ki "Pi­ta­val fil­mo­wy" au­tor­stwa Cze­sła­wa Mi­chal­skie­go oraz "Ka­len­da­rza Te­atral­ne­go" Sta­ni­sła­wa Mar­cza­ka-Obor­skie­go.

W okupowanej Rzeczypospolitej
Służby porządku i sprawiedliwości w Polsce Podziemnej


Ciekawa konferencja naukowa odbyła się niedawno w siedzibie Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie. Jej temat "Organa bezpieczeństwa i wymiar sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego" doskonale wypełnia ciągle jeszcze mało znaną historię konspiracyjnego sądownictwa i formacji policyjnych, działających w okupowanym kraju. To także jeden z rzadziej poruszanych tematów historycznych na naszych łamach, bez którego tradycja i etos współczesnej Policji nie byłyby pełne.
Na sympozjum, otwartym przez Leona Kieresa, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu pojawiło się wielu gości, m.in.: Olga Krzyżanowska, Tomasz Strzembosz, Cezary Chlebowski. Dużą grupę słuchaczy stanowili interesujący się historią młodzi ludzie. Tematyka kolejnych referatów pozwalała nakreślić zarówno ogólny zarys zagadnienia, jak i poprzeć go szczegółowymi przykładami z różnych części okupowanej Polski. Ramy tego artykułu nie pozwalają na drobiazgowe omówienie wszystkich wystąpień. Zasygnalizujmy jednak, że obok takich tematów, jak: "Koncepcja zabezpieczenia porządku publicznego na terenie okupowanego kraju" (prelegent Janusz Marszalec) czy "Struktury organizacyjne służb bezpieczeństwa i wymiaru sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego" (Waldemar Grabowski) omawiano także takie kwestie, jak: "Problemy bezpieczeństwa w Inspektoracie Podlaskim AK" (Tomasz Łabuszewski), "Wymiar sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego w Wilnie" (Paweł Rokicki) i "Służby bezpieczeństwa Polskiego Państwa Podziemnego na Pomorzu" (Bogdan Chrzanowski).
Departament Spraw Wewnętrznych

W okupowanej Polsce działały legalne struktury podziemnego państwa, które zapewniały ciągłość władzy Rzeczypospolitej. Rząd na uchodźstwie kierował oporem społeczeństwa przez Delegaturę Rządu na Kraj. Obok Centralnej Komisji Badania i Rejestrowania Zbrodni Okupanta w Polsce, Krajowej Rady Odbudowy czy Kierownictwa Walki Cywilnej istniało kilkanaście departamentów, czyli ministerstw podziemnego państwa. Jednym z nich był Departament Spraw Wewnętrznych, który składał się z: Wydziału Ogólnego, Wydziału Bezpieczeństwa, Wydziału Zabezpieczenia Mienia, Głównego Inspektoratu Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa oraz Referatu Żydowskiego.
Departament organizował tajne struktury administracyjne - delegatury okręgowe i powiatowe odpowiadały urzędom wojewódzkim i starostwom. Monitorował sytuację na ziemiach wschodnich i tzw. ziemiach nowych (zachodnich), które, jak słusznie przypuszczano, po wojnie przypadną w udziale Polsce (w podziemiu przygotowywano dla nich sieć szkolnictwa, opieki społecznej, administracji). Utrzymywano szyfrowaną korespondencję z Polakami wywiezionymi na roboty do Niemiec, osadzonymi w obozach, wydawano dla nich pismo "Głos Ojczyzny". W kraju nawiązano stały kontakt z więzieniami politycznymi i obozami koncentracyjnymi. Zadaniami bieżącymi DSW było także zapewnienie bezpieczeństwa używanych przez działaczy delegatury lokali, skrzynek kontaktowych, archiwów. Rozpracowywano metody inwigilacji i działania służb okupanta, zapewniano bezpośrednią ochronę delegatom. Tutaj działał również zespół do zadań specjalnych, który zajmował się fizyczną likwidacją zagrożeń, o czym szerzej za chwilę. W podziemnym ministerstwie spraw wewnętrznych planowano sposoby zabezpieczenia mienia po okupancie, uchronienia przed dewastacją fabryk i majątków rolnych w momencie przejmowania władzy.
PKB i Straże Samorządowe

Integralną częścią Departamentu Spraw Wewnętrznych był Główny Inspektorat Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa, czyli niejako komenda główna policji delegackiej. Państwowy Korpus Bezpieczeństwa podległy władzom cywilnym, miał ujawnić się w chwili wybuchu powstania powszechnego. W terenie jego odpowiednikiem były Straże Samorządowe, rodzaj policji miejskiej oraz ochotnicza Straż Obywatelska, która miała czuwać nad porządkiem na obszarach wiejskich oraz w momencie przełomu zabezpieczyć ważne obiekty użyteczności publicznej. Każda gmina wiejska miała za zadanie przygotować jeden komisariat SO, a gmina miejska - jeden lub więcej.
Niezależnie od policji delegackiej powstawały także formacje porządkowe poszczególnych ugrupowań politycznych, jak np. Milicja Robotnicza PPS-WRN czy Ludowa Straż Bezpieczeństwa. PKB i Straże Samorządowe przygotowywane były do współdziałania z funkcjonującymi w ramach Polskiego Państwa Podziemnego: Wojskową Służbą Ochrony Powstania, Wojskowym Korpusem Służby Bezpieczeństwa i Żandarmerią Polową Armii Krajowej. Jak trudna okazywała się niekiedy współpraca na styku wojsko-policja cywilna pisałem w GP nr 40 z ub.r. w artykule o służbach policyjnych w powstaniu warszawskim.
Głównym inspektorem PKB był ppłk Marian Kozielewski, ps. "Bratkowski", żołnierz Legionów, POW i Wojska Polskiego, przedwojenny policjant, który od 1934 r. był komendantem Policji Państwowej miasta stołecznego Warszawy, we wrześniu 1939 r. współorganizował Straż Bezpieczeństwa. Po jego rezygnacji stanowisko to objął Stanisław Tabisz "Pancer", "Piotrowski". Jego zastępcami byli Bolesław Kontrym "Cichocki" i najprawdopodobniej Konrad Sieniewicz.
Główny Inspektorat PKB składał się z pięciu wydziałów: Organizacyjnego, Gospodarczego, Wyszkolenia, Inspekcyjnego oraz Straży Samorządowych i Służby Śledczej. Rozwój policji delegackiej zainicjowano w czerwcu 1943 r. Do jesieni 1942 r. PKB był bowiem formacją kadrową, choć jego początków można doszukiwać się już w 1939 r., kiedy to rodziła się konspiracja w policji "granatowej". Jednym z inicjatorów spisku wśród policjantów był właśnie ppłk Marian Kozielewski, późniejszy główny inspektor Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa.
Do PKB przyjmowano mężczyzn i kobiety, którzy nie działali w konspiracji wojskowej. Po odpowiednim zweryfikowaniu mogli w nim służyć również funkcjonariusze policji "granatowej". Wielu z nich już wcześniej współpracowało lub bezpośrednio działało w podziemiu, głównie w wywiadzie AK. Na początku 1944 r. PKB liczył już ok. 11 tys. funkcjonariuszy, Straże Samorządowe były jeszcze liczniejsze. Tworzono komendy wojewódzkie, obwodowe, powiatowe, rejonowe, a w większych miastach komisariaty. Każda komenda wojewódzka miała za zadanie zorganizować oddział odwodowy w sile kompanii, a powiatowa w sile drużyny. W konspiracji prowadzono szkolenie oparte na programach przedwojennych kursów policyjnych. Wykładowcami byli funkcjonariusze PP. Organizowano kursy oficerskie, podoficerskie i specjalistyczne (m.in. kurs walki ulicznej, kurs ruchu drogowego czy służby śledczej). Wartość ideowa tych ludzi była tak wielka, że gdy po wyzwoleniu zaczęli wchodzić w struktury Milicji Obywatelskiej i MBP władze zdecydowały się na przeprowadzenie czystki w służbach bezpieczeństwa nowego państwa.
Bieżącym zwalczaniem zbrodni podczas okupacji zajmował się Urząd Śledczy PKB, który miał w Warszawie wyodrębnioną ekspozyturę o kryptonimie "Start". Przestępstwa polityczne, ale także kryminalne pozostawały również w gestii zainteresowania Kierownictwa Walki Cywilnej, po połączeniu z Kierownictwem Walki Konspiracyjnej, przemianowanego na Kierownictwo Walki Podziemnej oraz kontrwywiadu AK i lokalnych dowódców partyzanckich.
Konspiracyjne sądownictwo

Aby zapewnić legalność działań i zapobiec samosądom, należało powołać organy wymiaru sprawiedliwości, które w imieniu Rzeczypospolitej wydawałyby wyroki. Podstawę do utworzenia podziemnego sądownictwa dała uchwała Komitetu Ministrów dla Spraw Kraju w Londynie z 16 kwietnia 1940 r. Przed sądami stosowano przepisy polskiego prawa karnego i rozporządzenia władz PPP (o konspiracyjnym wymiarze sprawiedliwości czytaj w artykule obok).
Podczas konferencji w IPN skupiono się na problemie legalności funkcjonowania sądów specjalnych. Szczególnie ciekawa była dyskusja panelowa - "Czy sądownictwo podziemne rządziło się zasadami praworządności?". Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy uściślić kryteria, które podziemna Temida powinna spełniać, aby uznać ją za państwowy wymiar sprawiedliwości. W pionie śledczym IPN przyjęto pięć takich warunków. - Po pierwsze - czy sądy podziemne działały w imieniu państwa polskiego? Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Po drugie - czy sądy specjalne wymierzały kary za czyny karygodne, czyli takie, które na karę zasługiwały - wyliczał Witold Kulesza, szef pionu śledczego IPN. - W tym wypadku odpowiedź jest także twierdząca. Karano głównie za zdradę i denuncjację.
Ponadto należy jeszcze odpowiedzieć na trzy kolejne pytania:
- czy działalność sądów specjalnych skupiała się na karaniu rzeczywistych sprawców za czyny zawinione? Tu również odpowiedź jest twierdząca. Zawsze trzeba było ustalić umyślność działania sprawców;
- czy kary za czyny karygodne wymierzane były w poczuciu sprawiedliwości? Zważywszy, że 40 proc. postępowań kończyło się uniewinnieniem, a w 25 proc. orzekano karę śmierci, należy powiedzieć, że tak. Wymierzano również kary banicji oraz infamii i bardzo często stosowano zawieszenie postępowania do czasu uzyskania niepodległości;
- czy kary wymierzane były z zachowaniem elementarnych zasad procedury? Tu także trzeba odpowiedzieć twierdząco, choć z tego warunku wyłamuje się tzw. likwidacja prewencyjna, czyli np. zabicie denuncjatora, mogącego pogrążyć wielu ludzi, o których wiedział, że działają w konspiracji.
Jednym słowem - sądy specjalne działające podczas okupacji były z całą pewnością wymiarem sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego.
Trzeba jednak pamiętać, że wielu polskich prawników oprotestowało ideę sądzenia cywilnych obywateli RP, skoro wiadomo było, że sądy specjalne (na początku działały jedynie wojskowe) nie będą mogły procedować w pełnym zakresie. Co do sądów wojskowych w stosunku do żołnierzy nikt takich wątpliwości nie miał. Legalność sądów podziemnych podkreśla również fakt, że podlegali im tylko Polacy. Obywatele obcych państw - zarówno Rzeszy Niemieckiej, jak i Sowietów - nigdy nie byli sądzeni przez konspiracyjnych prawników. Publikowane czasem wyroki na funkcjonariuszy okupacyjnych były tylko formułą propagandowo-informacyjną, a likwidacja poszczególnych osób była w takich wypadkach decyzją konkretnego dowódcy i nosiła znamiona walki partyzanckiej.
Z drugiej strony - w myśl obowiązujących podczas okupacji niemieckich przepisów - samo istnienie Polskiego Państwa Podziemnego było nielegalne. W tym czasie funkcjonowały przecież niemieckie sądy specjalne (miały więc nawet taką samą nazwę), co więcej, działały opierając się na prawie poprawnie opublikowanym. Jeszcze w 1941 r. sądy te wydawały wyroki za czyny z 1939 r., jak było to choćby w przypadku dwóch sióstr Polek, które zostały skazane m.in. za udział w "przestępczym zbiegowisku". Jedna z nich 3 września 1939 r., słuchając w tłumie ludzi doniesień z frontu, uderzyła torebką Niemkę stojącą obok. Druga z sióstr, na polecenie oficera żandarmerii, przeszukała ją. Obie siostry zadenuncjowano w 1941 r., gdy rozpoznano je na ulicy. Zostały zgilotynowane.
Takich kazusów w aktach śledztw prowadzonych przez Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu jest więcej. Pracownicy IPN przekazywali te sprawy do właściwych prokuratur w Niemczech, a tam je umarzano, gdyż np., jak zeznał jeden z przesłuchiwanych, któremu zarzucono wydanie około 1000 wyroków śmierci, działał on w głębokim przekonaniu wypełniania prawa. A poza tym... skazani nigdy nie protestowali, a więc, domniemywał, że zgadzali się, iż wyroki są sprawiedliwe. Dopiero w 1998 r. Bundestag uznał za nieważne wszystkie wyroki niemieckich sądów specjalnych. Aby uzyskać unieważnienie konkretnego wyroku, trzeba jednak zwrócić się bezpośrednio do strony niemieckiej, a sprawy mają rozpatrywać prokuratury... właściwe ze względu na miejsce działania sądu specjalnego. Przypadki z Polski są więc kierowane do sądu najwyższego, a ten wyznacza jakąś prokuraturę w Niemczech. Aby postępowanie się rozpoczęło, musi być jednak jeszcze oświadczenie woli samych zainteresowanych, a ci przeważnie nie żyją.
Jak trudne jest dochodzenie dziś sprawiedliwości, może świadczyć również przykład obywatela polskiego, pomińmy i tym razem dane osobowe, który już w czasie wojny zmienił imię Jerzy na Georg, a który wyrokiem podziemnego wymiaru sprawiedliwości został za denuncjację swoich szkolnych kolegów i udział w śmierci innych ludzi skazany na karę śmierci. Role jednak odwróciły się i Georg R. zabił dwóch wykonawców wyroku, sam zostając jedynie ranny. Wojnę przeżył i dopiero w latach 90. został rozpoznany na ulicy jednego z niemieckich miast. Sprawę skierowano do prokuratury. Przesłuchano świadków. Nikt jednak nie widział momentu zabijania. Georg R. przyznał się tylko do tych dwóch zabójstw, argumentując, że była to obrona konieczna. Witold Kulesza dowodził z kolei, że było to wykonanie wyroku wydanego przez sąd Polskiego Państwa Podziemnego. Prokurator niemiecki nie podzielił jednak tej argumentacji i postępowanie umorzono, gdyż nie było wystarczających dowodów winy, dokumentujących zabójstwa Polaków w Lidzie, za które Georg Jerzy został skazany przez polski sąd specjalny.
Kontrym - bohater zapomniany
Ciekawy, przyjęty brawami, wykład na konferencji w IPN wygłosił Zdzisław Uniszewski. Opowiedział o niezwykle barwnej postaci - mjr. Bolesławie Kontrymie. Ten kawaler Krzyża Orderu Virtuti Militari, trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych był przedwojennym policjantem, ale nie tylko... Gdy w 1918 r. jako ułan II Korpusu Polskiego w Rosji, dostał się do niemieckiej niewoli, długo nie zagrzał tam miejsca. Po ucieczce przedzierał się do formowanych oddziałów polskich. Został jednak złapany przez bolszewików i wcielony do Armii Czerwonej. Ukończył nawet Akademię Sztabu Generalnego w Moskwie, gdzie uzyskał uprawnienia kombryga (dowódca brygady - stopnie wojskowe w Armii Czerwonej wprowadzono w 1935 r.). Został trzykrotnie odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru. Jednocześnie pracował dla polskiego wywiadu. Po powrocie w 1922 r. do Polski Kontrym służył w Straży Granicznej, a następnie w Policji Państwowej. Za akcję pod Lublinem, gdzie w czasie zasadzki przeciw bandytom został postrzelony, otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. We wrześniu 1939 r. pracował w stopniu komisarza (był to odpowiednik kapitana WP) jako naczelnik urzędu śledczego w Wilnie. Został internowany na Litwie, skąd przez Estonię przedarł się do Sztokholmu. Walczył pod Narwikiem, we Francji, a po jej kapitulacji przebił się wraz z grupą żołnierzy aż do Lizbony, skąd dostał się do Wielkiej Brytanii. Stąd po przeszkoleniu w 1942 r. jako cichociemnego zrzucono go do kraju. Był dowódcą III Odcinka wydzielonej organizacji dywersyjnej "Wachlarz", potem szefem Kedywu Okręgu AK Brześć, a następnie pod pseudonimem "Cichocki" został szefem służby śledczej w Głównym Inspektoracie PKB oraz zastępcą inspektora policji delegackiej. Jednocześnie jako "Żmudzin" dowodził specjalną grupą bojową "Sztafeta", "Podkowa", która była oddziałem dyspozycyjnym naczelnika oddziału bezpieczeństwa, wchodzącego w skład Wydziału Bezpieczeństwa DSW. Zadaniem czterdziestoosobowej komórki była ochrona delegata rządu na kraj oraz wykonywanie wyroków śmierci na konfidentach, zdrajcach i kryminalistach, skazanych przez podziemne sądownictwo. Jesienią 1943 r., "Sztafeta" prowadziła przygotowania do rozbicia więzienia na Pawiaku, akcja jednak została w ostatniej chwili odwołana przez delegaturę. Na początku 1944 r. Kontrym zaczął opracowywać plan opanowania obozu na Majdanku. Uznano go jednak za niewykonalny. A przecież ludzie "Żmudzina" mieli na swoim koncie takie akcje, jak choćby uprowadzenie mercedesa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, za który wykupiono z gestapo kilku więźniów.
Na koncentrację do powstania warszawskiego stawił się niemal cały oddział "Podkowy". Kontrym nie objął funkcji szefa służby śledczej, ale przejął dowodzenie formacji liniowej. W czasie powstania doskonale wykorzystywał taktykę walki w mieście. Był czterokrotnie ranny. Po upadku powstania dostał się do niewoli. W kwietniu 1945 r. udało mu się z niej zbiec, przejść linię frontu i dostać się na teren działania 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka, gdzie dosłużył się stopnia majora czasu wojny. Dowodził kompanią w IX batalionie Strzelców Flandryjskich.
W 1947 r. powrócił do kraju i podjął pracę jako urzędnik w Zjednoczeniu Przemysłu Roszarniczego. 13 października 1948 r. został aresztowany przez UB. Poddany torturom w tajnym areszcie w Miedzeszynie nie załamał się. Do końca nie chciał wyjawić agentury komunistycznej z czasów pracy w Policji Państwowej, na czym szczególnie zależało oprawcom. 
W 1952 r. skazano go na karę śmierci, zarzucano mu kierowanie PKB - organizacją "zbrodniczą i faszystowską". Wyrok wykonano w styczniu 1953 r. Ciało zniszczono lub pochowano w nieznanym dotąd miejscu. W 1957 r. mjr Bolesław Kontrym został pośmiertnie zrehabilitowany.
PAWEŁ OSTASZEWSKI

zdj. autor

Istnieją trzy wersje Medalu Honoru, po jednej dla każdego z rodzajów amerykańskich sił zbrojnych. Różnią się od siebie drobnymi detalami. Na zdjęciu Medal Honoru Sił Powietrznych USA - taki sam, jaki otrzymał sierżant Henry Erwin.

ZOMOntownia SZCZEkociny


Montownia Europy

Rzekoma modernizacja polskiej gospodarki prowadzona po 1989 r. nie tylko nie zwiększyła potencjału kraju w zakresie najnowocześniejszych technologii, ale spowodowała wręcz regres technologiczny. Wymazaliśmy z mapy rodzimą elektronikę, za to staliśmy się montownią Europy
Spośród PRL-owskich przedsiębiorstw, które zostały zlikwidowane po 1989 r., najgłębsza redukcja potencjału produkcyjnego dotknęła… elektronikę – taki zaskakujący wniosek wynika z raportu Polskiego Lobby Przemysłowego na temat strat w potencjale polskiego przemysłu spowodowanych wadliwą transformacją gospodarki. Polska branża elektroniczna utraciła wskutek likwidacji 17 dużych zakładów 55 proc. majątku produkcyjnego, a wraz z tym ponad 43 tysiące miejsc pracy dla wysoko wykwalifikowanej kadry.
“Jest to zjawisko co do skali bez precedensu we współczesnej Europie i rażąco odbiega od tendencji dominujących w krajach rozwiniętych, gdzie upadały głównie zakłady w górnictwie i tradycyjnych gałęziach przemysłu ciężkiego, a nie jak u nas przemysły najbardziej nowoczesne” – czytamy w raporcie PLP. O tym, że nie był to przypadek, świadczy fakt, że podobny los spotkał całą grupę przemysłów wysokiej techniki, których w żadnym razie nie można było uznać za przestarzałe technicznie i które nie narzekały na brak rynków zbytu. Na ogólną liczbę 81 nowych zakładów high-tech odziedziczonych po PRL aż 31 zostało po 1989 r. zlikwidowanych. “Taka skala likwidacji nie ma odpowiednika w innych dziedzinach przemysłu” – zwraca uwagę PLP.
Część zakładów wysokich technologii zniknęła z mapy wskutek wrogiego przejęcia przez zachodnią konkurencję. Taki los spotkał m.in. wrocławskie zakłady komputerowe Elwro oraz Zakłady Wytwórcze Urządzeń Telefonicznych w Warszawie, w których – po wykupieniu przez Siemensa – zaawansowana technologicznie produkcja została zlikwidowana, większość załogi zwolniona, a w to miejsce utworzono centra dystrybucji produktów wytwarzanych w Niemczech.
Duże straty w okresie transformacji dotknęły przemysł zbrojeniowy, który w państwach rozwiniętych z zasady pełni rolę prekursora najnowocześniejszych rozwiązań technologicznych wprowadzanych do produkcji podwójnego zastosowania, tj. dla potrzeb wojskowych i cywilnych (przykładem może być wynalezienie i zastosowanie internetu przez ośrodki pracujące dla amerykańskiej armii). Polski przemysł zbrojeniowy przed transformacją liczył ponad 120 przedsiębiorstw i zatrudniał 250 tys. pracowników. W dostawach uzbrojenia Polska zajmowała 7-8 miejsce wśród największych eksporterów. Obecnie działa 20 przedsiębiorstw obronnych skupionych w Grupie Bumar, 12 wojskowych przedsiębiorstw remontowo-produkcyjnych podlegających MON oraz kilkanaście cywilnych i wojskowych jednostek badawczo-rozwojowych. Część kadry ze zlikwidowanych przedsiębiorstw państwowych znalazła zatrudnienie w kilkudziesięciu prywatnych firmach realizujących zamówienia dla polskiej armii.
“Należy podkreślić, że wszystkie przedsiębiorstwa lotnicze, które w PRL stanowiły ważną – opartą na nowoczesnych technologiach – część polskiego potencjału przemysłowego o znacznych zdolnościach eksportowych, zostały sprzedane przez Agencję Rozwoju Przemysłu kapitałowi zagranicznemu i stały się filiami firm zachodnich, głównie amerykańskich (m.in. WSK Rzeszów, PZL Mielec, PZL Okęcie, WSK Świdnik i PZL Hydral)” – wylicza raport.
Przemysł obronny zatrudnia obecnie 25-30 tysięcy pracowników, a w zakresie wielkości eksportu na rynki zagraniczne spadł na 17-18 pozycję w świecie. “Nadal nie ma koncepcji, jak wykorzystać potencjał tkwiący w przedsiębiorstwach – poczynając od jednostek badawczych, poprzez producentów, zakłady remontujące uzbrojenie i sprzęt wojskowy, aż do tych, które partycypują w utylizacji danego produktu. Jest to o tyle zastanawiające, że produkty przemysłu zbrojeniowego uważane są powszechnie za najbardziej zaawansowane technologicznie, a zatem takie, które – dzięki technologiom podwójnego zastosowania – mogą i powinny być motorem napędowym całej gospodarki” – zwracają uwagę eksperci PLP.

Prymitywne technologie
Od 1989 roku, głównie z powodu zmniejszenia dofinansowania przez państwo, przestało istnieć ok. 30 jednostek badawczo-rozwojowych i w pierwszych latach XXI wieku pozostało ich ok. 200. Prawie trzykrotnie zmniejszyło się w nich zatrudnienie, a wielu zatrudnionych w nich zdolnych, młodych pracowników naukowych wyjechało pracować za granicę.
Jeśli dodać do tego, że wiele jednostek badawczo-rozwojowych i biur konstrukcyjnych, które działały przy polskich przedsiębiorstwach – po sprywatyzowaniu tych zakładów na rzecz kapitału zagranicznego – zostało zlikwidowanych lub ich rola została ograniczona przez nowego właściciela do funkcji wdrażania dokumentacji technicznej opracowanej w centrach badawczych na Zachodzie, to pozycja Polski w początkach XXI wieku pod kątem naszego udziału w czekającej świat rewolucji technologicznej nie rokuje najlepiej.
W 2010 r. na 4516 patentów uprawomocnionych w Polsce jedynie 12 było pochodzenia krajowego. Na każdy 1000 zatrudnionych w naszym kraju – tylko 3,9 pracownika pracuje w dziedzinie badań naukowych, podczas gdy w krajach Europy Zachodniej jest to 8-10 pracowników. Nakłady na badania i rozwój stanowiły w 2010 r. w Polsce zaledwie 0,68 proc. PKB, podczas gdy średnia krajów Unii Europejskiej wynosi 2,01 proc. PKB – wyliczają eksperci PLP.
Nieudana transformacja gospodarcza spowodowała, że przemysł w Polsce opiera się głównie na filiach i oddziałach zagranicznych firm, których centrale prowadzą politykę korporacyjną, kierując się własnym interesem, tj. lokują w Polsce produkcję o największej pracochłonności, a produkcję najbardziej zaawansowaną technologicznie wykonują w krajach macierzystych w celu uniknięcia konkurencji. Stąd wyjątkowo niski w Polsce udział produkcji finalnej, która stanowi najbardziej dochodową część cyklu produkcyjnego.
W Polsce zdecydowanie dominują gałęzie prymitywne technologicznie bądź też wytwarzające półfabrykaty o niskim stopniu przetwórstwa surowców wyjściowych lub wyroby nisko przetworzone. W takich zaś dziedzinach, jak: przemysł informatyczny, produkcja sprzętu telekomunikacyjnego, elektroniki profesjonalnej, urządzeń dla elektrowni, aparatury pomiarowej i naukowo-badawczej, przemysł farmaceutyczny, biotechnologia, produkcja środków ochrony roślin i przemysł lotniczy, Polska jest opóźniona technologiczne i nie odgrywa roli na rynku europejskim – ocenia PLP, dodając, że w większości z tych dziedzin nastąpił wręcz regres w stosunku do 1989 roku.
Małgorzata Goss
ZOB. TAKŻE:

piątek, listopada 30, 2012

P O Polsce

“Pokłosie” czyli jak komuna usiłuje się wybielić

Posted in ■ aktualności by Maciejewski Kazimierz on 26 Listopad 2012
Znalazłem w prasie wypowiedź Macieja Stuhra, pokazującą mentalność domorosłych ekspertów od historii i psychoanalizy. Poczytajmy, co mówi “ekspert”.

“Coś wychodzi spod ziemi.Od czegoś się uwolniliśmy. Przede wszystkim od propagandy. Każdy taki kataklizm musi nieść ze sobą totalną propagandę, musimy wierzyć, że ktoś był dobry – my, a ktoś zły – oni. Na tym musi polegać konstytucja państwa, bo inaczej się nie uda. Teraz zaczynamy się z tego wyzwalać.”

Każde słowo z tej wypowiedzi wymagałoby analizy dekonstruującej ukryty w nim bełkot, ale nie tym chcę się tu zajmować. W wypowiedzi tej tylko jedna rzecz jest prawdziwa – że “coś wychodzi spod ziemi”. Ale wychodzi akurat coś odwrotnego niż Stuhrowi się wydaje. Wychodzi kompletna, rosnąca ignorancja lemingów, taka jak ta z tą nieszczęsną Cedynią. Z każdym rokiem, ba, z każdym miesiącem obniża się wskaźnik wykształcenia i wiedzy, w tym wiedzy historycznej skorelowany z rosnącym poziomem demoralizującej komunistycznej propagandy.
Stuhr… jako autorytet… . To jest dopiero materiał na komedię, na groteskę teatralną bądź filmową. Żaba wysuwa łapkę gdy konie kują.Aktor, każdy w zasadzie aktor, podobnie jak adwokat, staje się zawodową papugą, powtarzającą to, co zleca mu pracodawca, reżyser albo propagandysta. Aktor to nie intelektualista, brak mu kompetencji i umiejętnośći analitycznych. Ale taka już jest dola użytecznych idiotów, których zastępy rosną wskutek upływu czasu i starań ministerstwa od edukacji.
A w tym przypadku nie mamy do czynienia ze zwykłą ignorancją. Mamy do cznienia z ignorancją sterowaną połączoną z chamstwem. To jest agresywna ignorancja chamska,na służbie obcych interesów. To jest ignorancja chama wyrażająca się stwierdzeniam ” a co mi po prawdzie, co z niej będę miał ?”
Takiej postawie chama towarzyszy mglista półświadomość swego podłego stanu moralnego, która prowadzi do, aby sobie ulżyć, podzieliwszy się winą z innymi, nihilizmu i panświnizmu. “Taki jestem bo wszyscy jesteśmy tacy” albo “jestem taki jaki jestem ale wy nie jesteście lepsi”. Taka psychologia dla kucharek.Swoista pedagogika wstydu uprawiana przez środowiska reprezentowane przez giewu wyewoluowała oto w szkołę nihilizmu i panświnizmu.
Na “Pokłosie”, Pasikowskiego i Stuhra można patrzeć z jeszcze bardziej poszerzonej perspektywy bazującej na panświnizmie – jako próbę wybielenia się komuchów przez podzielenie się winą – “przecież oni, ten naród, wcale nie byli i nie są lepsi od nas”. W ten sposób szerzy się demoralizacja i anomia.
Miarą upadku Polski jest ta zmiana w narracji – niedawno jeszcze w naszej przestrzeni publicznej rozlegały się słowa Jana Pawła II – teraz słychać w niej słowa Stuhra i jemu podobnych. Cóż za awans cywilizacyjny !!!
zetjot • niepoprawni.pl
fot. internet