JAKI LOS CZEKA PAWŁA G?
Myszka and Miki, 14.01.2012
Odpowiedź brzmi: zły. Dużo gorszy niż kontrolera lotów Petera Nielsena który prawie 10 lat temu bezwiednie doprowadził do zderzenia samolotów i śmierci kilkudziesięciu osób. Na Grasia już nie czeka. Dawno już spotkał go los kłamcy.
I tak jak prawda jego zdaniem "już nie przywróci życia tym, którzy w tej katastrofie[smoleńskiej] zginęli" to przecież jego skaże na banicję nawet po śmierci? Banicję należną kłamcy.
Dlaczego oni wszyscy mają takie zakazane gęby? (dopisek obnie.pl)
KATASTROFA:
W nocy 1 lipca 2002 roku z lotniska Szeremietiewo w Moskwie wystartował Tupolew 154 Bashkirian Air Line. Na pokładzie było 71 osób w tym 46 dzieci lecących na wakacje do Barcelony. Wśród pasażerów lotu nr 2937 były żona i dzieci Witalija Kałojewa, architekta od wielu lat pracującego w Hiszpanii. Jadąc na lotnisko w Barcelonie Witalij dowiedział się że już nigdy nie spotka bliskich. Zginęli w katastrofie lotniczej nad niemieckim miastem Überlingen (na granicy niemiecko-szwajcarskiej, nad Jeziorem Bodeńskim). Ich samolot zderzył się na wysokości kilku tysięcy metrów nad ziemią z należącym do międzynarodowej firmy spedycyjnej DHL transportowym boeingiem 757, lecącym z włoskiego Bergamo do Brukseli.
ROSYJSKA SZKOŁA PILOTAŻU?
Do katastrofy może by nie doszło, gdyby nie fatalna decyzja kontrolera ruchu powietrznego z Zurychu. W krytycznym momencie kontroler nie usłyszał meldunku pilotów Boeinga, którzy informowali go, że zgodnie z zaleceniami ich systemu TCAS rozpoczęli obniżanie poziomu lotu. Kontroler nie mając świadomości, że boeing obniżył lot nakazał zejść na niższy pułap również rosyjskiemu Tupolewowi. Była to decyzja sprzeczna z wskazaniami urządzeń pokładowych systemu TCAS Tupolewa, który wobec zagrożenia kolizji nakazywał pilotowi wznoszenie. Oznaczało to, że systemy TCAS zainstalowane na pokładach obu maszyn zadziałały prawidłowo, w porę wykryły niebezpieczeństwo kolizji, i "porozumiały się" (drogą radiową) między sobą. Jeden z nich (boeing) nakazał pilotom obniżenie poziomu lotu, a drugi (tupolew) - podwyższenie. W efekcie oba samoloty minęłyby się w bezpiecznej odległości.
Stało się jednak inaczej. Rosyjski pilot mając wybór między tym co nakazywał człowiek z Zurichu a tym co mechanicznie powtarzał komputerowy system wybrał polecenie kontrolera lotów. W efekcie obie maszyny zanurkowały . Chwilę później maszyna DHL przecięła TU-154 na pół swym statecznikiem pionowym po 2 minutach runęła na ziemię. Wszyscy zginęli.
Rosyjski pilot wybrał polecenie szwajcarskiego kontrolera nie tylko dlatego że wolał żywy głos niż komputerowy. Rosyjscy piloci byli i wciąż są szkoleni, by w razie wątpliwości wybierać polecenia kontroli naziemnej. Takie prawo obowiązuje na terenie Federacji Rosyjskiej: TO KONTROLER DECYDUJE , NIE PILOT także o lądowaniu samolotu.
TCASNAD JEZIOREM BODEŃSKIM JAK TAWS W LESIE SMOLEŃSKIM?
Nie wiem jak brzmiała komenda systemów TCAS na pokładach beinga i Tupolewa tuż przed zderzeniem. Pamiętam natomiast słowa komendy: Terrain ahead - oraz Pull up? które inny komputerowy system (TAWS) wydawał tuż przed katastrofą polskiego samolotu z prezydentem RP na pokładzie w Smoleńsku.
Piloci według dostępnych źródeł (nie wiadomo czy prawdziwych) mieli 10 kwietnia na polecenia komputera nie reagować? Zrobili to wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi dziwiła się gen. Anodina z MAK i prorządowe media tak w Polsce jak i w Rosji. A przecież kpt Arkadiusz Protasiuk i mjr Robert Grzywna musieli wiedzieć że w Rosji nie decyduje komputer pokładowy ale właśnie kontroler ruchu. To on daje zgodę na lądowanie a potem prowadzi samolot dopóki jego koła nie dotkną ziemi.
10 kwietnia 2010 roku rosyjski kontroler powtarzał do końca: "na kursie i na ścieszce?"
To tylko jedno skojarzenie tragedii w Smoleńsku ze spektakularną katastrofą nad jeziorem bodeńskim. Ale jest jeszcze drugie?
NAJPIERW JEST KŁAMSTWO?
Przed dwoma dniami, w krakowskim Zakładzie Medycyny Sądowej rozpoznano wszystkie głosy w kokpicie rządowego Tupolewa. Po prawie 2 latach okazało, że wśród nich nie ma głosu generała Błasika. A ten który wcześniej miał do niego należeć to głos II pilota mjr Roberta Grzywny. Okazało się, że raport MAK, a potem raport tzw. komisji J.Millera opierał się na kłamstwie. Kłamcami okazali się także Ci, którzy z rewolucyjnym zapałem owo kłamstwo powtarzali, i twórczo rozwijali: prorządowi dziennikarze, publicyści, fachowcy od lotnictwa, wojska i no tzw. moralne autorytety. No i co z tego mówi inny zawodowy kłamca bo rzecznik Rządu Paweł Graś:
"To już nie przywróci życia tym, którzy w tej katastrofie zginęli."
POTEM POCZUCIE KRZYWDY I PRAGNIENIE SPRAWIEDLIWOŚCI
Po śmierci żony i dzieci w katastrofie nad jeziorem Bodeńskim 46 letni Witalij Kałujew przez prawie cały rok opłakiwał bliskich i budował im pomniki na rodzinnej ziemi w Północnej Osetii. "Moje życie zatrzymało się w dniu katastrofy. Nie pozostało mi nic innego jak chodzenie na grób żony i dzieci" - wielokrotnie powtarzał wtedy rosyjskim dziennikarzom Kałojew.
Minął rok od śmierci żony i dzieci Kałujewa. W pierwszą rocznicę tragedii, lipcu 2003 r. na uroczystej ceremonii na miejscu katastrofy Kałojew zaczął krzyczeć? Jego krzyk musiał dotrzeć do obecnych tam przedstawicieli rządów Rosji, Niemiec i Szwajcarii: "Cokolwiek by się stało, odnajdę tego kontrolera, który zabrał mi moich ukochanych!". Natychmiast go uciszono i niemal równie szybko o nim zapomniano. Nikt nie zareagował, gdy następnego dnia, podczas wizyty rodzin ofiar w centrum kontroli lotów Skyguide w Zurychu, Kałojew domagał się, aby odpowiedziano mu na pytanie, czy kontroler jest winny, czy nie a widząc, że i na to pytanie nikt nie chce mu odpowiedzieć, opuścił centrum, krzycząc: "Tak, ja wiem, że to wina tej świni. Na Kaukazie mamy swój sposób rozliczania porachunków z takimi osobnikami!".
JEST JESZCZE ZEMSTA?
Kałujew pochodzi z Władykaukazu - ok. 200 tysięcznej stolicy autonomicznej republiki Północnej Osetii. Osetia leży u stup północnych zboczy Kaukazu. Nad miastem i republiką góruje ponad pięciotysięczny wygasły wulkan Kazbek. Osetyńcy to jedyny na Kaukazie naród prorosyjski wyznający niemal w 100 % prawosławie, podporządkowane cerkwi moskiewskiej. To wśród urodziwych osetyjskich księżniczek rosyjscy bojarowie i książęta znajdowali sobie w XVIII i XIX w. małżonki. To osetyjczyki zmasakrowali nieposłusznym Moskiwe Inguszy w 1991 roku i to osetyjski oddział "Skorpion" pacyfikował czeczeńskiej wioski w połowie lat 90. XX wieku. Lokalne konflikty, nienawiść i przelana bratnia krew. Osetyńcy mimo tego pozostają wciąż przede wszystkim kaukaskim ludem i jak samo chcą potomkami starożytnych Alanów. Zachowali też wiele obyczajów i praw wymierających już w innych częściach globu.
Na Kaukazie rządzi od pokoleń wielopokoleniowa, duża rodzina. Rządzą starsi a nie młodzi. To na Kaukazie właśnie, podobnie jak w Albanii, czy Afganistanie przetrwał kodeks krwawej zemsty rodowej. Zemsta rodowa to poważna sprawa. Poznałem jej zasady w Czeczenii. Zasady są tak naprawdę dwie? Te główne oczywiście? bo kodeks zna wiele szczegółów i organizuje niemal całe życie.
Pierwsza to: Śmierć za śmierć!, Druga mówi, że zemsta nie dopełniona przechodzi z pokolenia na pokolenie. Że można zabić syna czy wnuka za grzechy ojca czy dziada? Sam byłem świadkiem niezwykłych historii, wydarzeń ciągnących się na Kaukazie od ponad 100 lat. Wciąż były żywe. Wciąż krwawe.
MORD KTÓRY NIE PRZYWRÓCIŁ ŻYCIA TYM CO ZGINĘLI
Gdy upłynął rok żałoby - Osetyniec, Kałujew zażądał od firmy Skyguide, kierującej ruchem lotniczym wydania adresu dyspozytora pracującego w wieży kontroli lotów w dniu zderzenia samolotów. Skyguide odmówił wypierając się jednocześnie wszelkiej winy za katastrofę. Kałojew, wynajął więc prywatnego detektywa. Ten od razu wytropił 36-letniego kontrolera Petera Nielsena. Nie było to trudne. Rosyjska prasa wielokrotnie podawała jego nazwisko. Wystarczyło otworzyć książkę telefoniczną by znaleźć adres?
W lutym 2004 r. Kałojew zasztyletował Nielsena. Uczynił to w szwajcarskim mieszkaniu kontrolera na oczach jego żony i trojga małych dzieci. Mówił potem na sali sądowej w Zurychu, że współczuje rodzinie Nielsena. Twierdził, że zamierzał tylko z nim porozmawiać, ale kiedy Szwajcar miał chłodno odtrącić kopertę ze zdjęciami zabitych dzieci, pod wpływem emocji wyciągnął nóż? Szwajcarski sąd w 2005 r. skazał Kałojewa na osiem lat więzienia. Odsiedział tylko 2.. Szwajcarzy zdecydowali o przedterminowym uwolnieniu Rosjanina.
W listopadzie 2007 Kałojewa witano z entuzjazmem na lotnisku Domodiedowo w Moskwie, w sali dla VIP-ów. . " Jesteś prawdziwym człowiekiem! Pomściłeś rodzinę i za to jesteśmy ci wdzięczni!" skandowali na jego cześć młodzi ludzie, m.in. z pro kremlowskiej organizacji Nasi. Wkrótce Kałojew powrócił do rodzinnego Władykaukazu gdzie Tajmuraz Mamsurow, prezydent Osetii Północnej dał mu stanowisko wiceministra budownictwa republiki. Kałujew rozpoczął nowe życie.
WINII MUSZĄ BYĆ UKARANI
Witalij Kałojew nie mógł spokojnie usnąć zanim nie wymierzył sprawiedliwości winnemu - jego zdaniem - bezpośredniego doprowadzenia do katastrofy. A przecież wiedział doskonale, że jak to powiedział rzecznik rządu RP "To już nie przywróci życia tym, którzy w tej katastrofie zginęli" . Wiedział, że ofiary patrzą na niego "z góry" i że domagają się tak jak on sprawiedliwości. W końcu nie mogąc się na nią doczekać rozstrzygnięcia szwajcarskiego sądu sam wymierzył sprawiedliwość? Aleksander Borysow - rosyjski pop bronił go wtedy w mediach: - Kałojew popełnił morderstwo, ale był ofiarą okoliczności - mówił. Wnioskiem powinno być surowsze karanie winnych katastrof, bo wtedy nie będzie impulsów do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę ?"
Gdy 9 lat później rodziny ofiar tragedii smoleńskiej domagają się , prawdy, sprawiedliwości, odnalezienia i ukarania winnych są traktowani przez władze i posłuszne im media jak ludzie chorzy, przepełnieni chęcią zemsty i nienawiścią. Winnych katastrofy wciąż nie ma a ci którzy, tak - jak szef BOR - Marian Janicki, minister spraw zagranicznych R. Sikorski czy szef kancelarii premiera Tomasz Arabski odpowiadali za przygotowanie i organizacje wyjazdu Prezydenta RP na uroczystości katyńskiej wciąż pozostają u władzy a niektórzy nawet awansują.
Polacy nie mają kaukaskiej krwi, a zemsta rodowa w Polsce nigdy się nie przyjęła. To jest dobra wiadomość dla Pawła Grasia i jemu podobnych. Zła jest jednak taka, że Polacy nigdy nie lubili i nie potrafili żyć w kłamstwie.
W 1988 i 89 r. razem przyszłym rzecznikiem Tuska paliliśmy lokalne gazety przed siedzibą redakcji Gazety Krakowskiej, Dziennika przy ul. Wielopole w Krakowie. Paliliśmy je za kłamstwo jakim się posługiwały opisując także naszą wspólną z Pawłem działalność. Szkoda że Paweł Graś wybrał pogardę i czeka na zemstę historii.
źródło
Kodeks praw i obowiązków Polaka pod okupacją.
Opór społeczeństwa polskiego, jakkolwiek będąc w warunkach okupacyjnych zjawiskiem powszechnym, potrzebował opracowania jego zasad i ujęcia w ramy organizacyjne. Z tej potrzeby, jako dodatek do obowiązującego nadal ludność polską kodeksu karnego i w ogóle ustawodawstwa polskiego, zrodziły się przepisy Walki Cywilnej.
Obejmowały one nakazy, zakazy, prawa oraz obowiązki dla każdej warstwy ludności lub zawodu - na przykład dla rolników, robotników, przemysłowców, urzędników, księży, lekarzy, adwokatów, sędziów, kolejarzy, kobiet, młodzieży itd.
Podstawowym, powtarzającym się w każdej instrukcji nakazem było stawianie oporu okupantowi zawsze i wszędzie, zachowanie wobec niego postawy nieugiętej, sabotaż wszelkich rozporządzeń i praw przynoszących szkodę społeczeństwu polskiemu lub korzyść dla okupanta, kategoryczny zakaz zapisywania się na volkslisty, zakaz utrzymywania stosunków z Niemcami, wreszcie obowiązek posłuszeństwa wobec władz konspiracyjnych. Poza tym, przepisy zawierały konkretne żądania w odniesieniu do pewnych kategorii osób, na przykład polecenie dla lekarzy, że mają obowiązek wydawania fałszywych zaświadczeń gdyby miało to dopomóc Polakowi od uchylenia się od pracy przymusowej na rzecz Niemców, dla sędziów mówiące o tym, że nie należy przekazywać spraw z sądu polskiego do niemieckiego itp.
Prawie wszystkie przepisy KWC ulegały z czasem sporym modyfikacjom i uzupełnieniom, które miały za zadanie regulację zagadnień jakie się na bieżąco wyłaniały w toku życia pod okupacją. Jednak podstawą do ich dalszego kształtowania się było tzw. "Dziesięć Przykazań Walki Cywilnej", które zostały opublikowane w 18 numerze "Biuletyny Informacyjnego" z dnia 7 maja 1942 r.:
Biuletyn Informacyjny" 7 V 1942, nr 18
1. Polska walczy z wrogiem nie tylko poza granicami Kraju, ale na swoich obecnie
okupowanych ziemiach.
2. Do chwili rozpoczęcia rozprawy zbrojnej -
wyrazem w o j n y na ziemiach polskich jest walka c y w i l n a.
3. Udział w walce cywilnej jest obowiązkiem każdego obywatela polskiego.
4. Podstawowym nakazem i obowiązkiem jest poszanowanie prawowitych władz polskich na
emigracji oraz posłuch wobec zarządzeń czynników miarodajnych w Kraju.
5. Nakazem walki cywilnej w stosunku do okupanta jest bojkot jego zarządzeń i wezwań,
utrudnianie mu wszelkiej akcji - w granicach nakreślonych mu przez kierownictwo życia
polskiego, oraz absolutny bojkot w stosunkach handlowych, kulturalnych i towarzyskich.
6. Obowiązuje konieczność solidarności społeczeństwa, wspieranie bliźniego Polaka wszędzie,
gdzie grozi mu zguba lub nędza.
7.
Utrzymywać należy na najwyższym poziomie poczucie honoru narodowego i zgodnie z tym
honorem postępować
.
8. Należy przeciwdziałać w spotykanych wypadkach odstępstwa Polaka od obowiązujących go
zasad postępowania, a to drogą perswazji, napomnień, bojkotu towarzyskiego, wreszcie
rejestrowania występnych faktów i przekazania ich odpowiednim czynnikom polskim.
9. Wobec odstępców i zaprzańców obowiązuje bojkot jak wobec wroga
i rejestrowanie ich jako zdrajców.
10. Powinnością każdego Polaka jest troska o ocalenie i zachowanie polskości we wszelkiej
postaci, a więc ludzkiej, kulturalnej i materialnej, jako sił potrzebnych do wywalczenia
wolności i odbudowania Ojczyzny.
Polacy! Stopień podporządkowania się powyższym zasadom i nakazom będzie sprawdzianem
naszej wartości obywatelskiej wobec przyszłych pokoleń. Pamiętajcie, że w dniach
wolności wszyscy będziemy musieli zdać rachunek z naszego obecnego stanowiska i naszych
czynów.
Montelimar, Francja. Strzyżenie głowy kobiecie oskarżonej o sypianie z Niemcami.
( )
W 1933 roku Sym zagrał wraz z Hanką Ordonówną w "Szpiegu w masce". Jego rola nie była
znacząca, a przy niezapomnianym występie Ordonówny, która śpiewa w tym filmie dwa słynne przeboje: "Miłość ci wszystko wybaczy" i "Na pierwszy znak, gdy serce drgnie", aktor wypadł wręcz blado. Rok później oboje występują w widowisku "Gwiazdy areny", a cała Warszawa aż huczy od plotek o ich romansie. Po wojnie aktorka wstydziła się tej znajmości i nie przyznawała się, by coś ją z Symem łączyło.
W drugiej połowie lat trzydziestych dwudziestego wieku gwiazdor coraz częściej jeździł do Niemiec. Prawdopodobnie podczas jednej z wizyt w Berlinie nawiązał kontakt z hitlerowskim wywiadem i został szpiegiem. Wkrótce po wybuchu drugiej wojny światowej i zajęciu przez Niemców Warszawy widziano go przechadzającego się po Nowym Świecie w mundurze oficera SS. Nie było wątpliwości, za co naziści uhonorowali go takim odznaczeniem. Zresztą, w okupowanej Polsce Sym otrzymał kilka prestiżowych stanowisk w aparacie hitlerowskiej propagandy i został szarą eminencją kulturalnego życia stolicy. Koncesja na prowadzenie kina "Helgoland" ("Polonia") i teatru "Komedia" przyniosła mu olbrzymie dochody i pozwoliła na prowadzenie luksusowego życia. Skłoniło go to do jeszcze intensywniejszych działań, którymi mógł przypodobać się Niemcom.
W tym właśnie czasie sąd Polski Podziemnej skazał Syma na karę śmierci za zdradę ojczyzny i szpiegostwo. Proces dotyczył okresu przedwojennego. Wyrok miał zostać wykonany w najbliższych miesiącach, jednak z powodu aresztowania przez gestapo kilku działaczy przesunięto go na później. To pozwoliło Symowi na udział w kolejnym antypolskim przedsięwzięciu.
Wiosenne popłudnie 1940 roku. Gustaw Ucicky, czołowy hitlerowski reżyser, składa wizytę swojemu staremu znajomemu – Symowi. Na zlecenie Goebbelsa ma powstać film "Powrót", a polski szpieg ma się zająć organizacją produkcji.
- Potrzebujemy dobrych polskich aktorów, by dostatecznie przekonująco zagrali odrażających i zdegenerowanych Polaków – zgłosił zapotrzebowanie Ucicky. – Musimy pokazać, jak Polacy terroryzowali przed wojną niemiecką ludność, jak ją wyniszczali, katowali, mordowali i gwałcili nasze kobiety. I to ma wszystko wyglądać jak prawda.
Sym skinął głową i od razu przystąpił do wymieniania nazwisk aktorów, którzy mogliby wziąć udział w produkcji.
"Powrót" był jednym z najbardziej kłamliwych i antypolskich obrazów w historii kina. Polscy aktorzy, którzy wystąpili w tym filmie, byli traktowani jak zdrajcy narodu, część z nich po wojnie została skazana na karę więzenia, a część jeszcze w czasie wojnych dotknęła infamia (pozbawienie czci obywatleskiej w życiu publicznym, społecznym i prywatnym). Podczas kręceniam w okolicach Myszyńca rzekomych napadów na niemieckie wioski, Sym wpadł na pomysł, by Niemców "zagrali" Polacy zamieszujący okoliczne wsie, a w ich polskich stręczycieli wcielili się Niemcy. Sceny katowania osadników nie były markowane. Specjalna jednostka SS przebrana w polskie mundury znęcała się przed kamerami nad polską ludnością. Premiera filmu odbyła się podczas IX festiwalu w Wenecji. Otrzymał on tam nagrodę włoskiego ministra kultury. Goebbels nakazał wyświetlać "Powrót" we wszystkich kinach w Trzeciej Rzeszy, a także zorganizować specjalne pokazy dla młodzieży.
Początek stycznia 1941 roku. Posłaniec wręcza Romanowi Niewiarowiczowi – szefowi konspiracyjnej brygady specjalnej Związku Walki Zbrojnej rozkaz.
- Wyrok wykonać w ciągu trzech miesięcy - odczytał Niewiarowicz.
Spodziewał się takiej decyzji, choć miał nadzieję, że sąd uda się przekonać do zmiany sposobu egzekucji. Teraz jednak wszystko było jasne. Sym zginie od kuli i wszyscy będą wiedzieć, że zrobili to Polacy.
Niewiarowicz, prywatnie aktor, reżyser i dramaturg, zwrócił się wcześniej do swoich przełożonych o możliwość zgładzenia Syma za pomocą trucizny. Obawiał się, że oficjalne wykonanie wyroku może skutkować licznymi represjami wobec ludności cywilnej. Sąd Podziemny uznał jednak, że w związku z prestiżem i popularnością zdrajcy, musi on zginąć przez zastrzelenie. Określono nawet dokładnie rodzaj i kaliber broni.
Przez kolejne tygodnie ludzie z brygady specjalnej Związku Walki Zbrojnej obserwowali Syma. Ustalali, jak wygląda każdy jego dzień, którędy chodzi do pracy, gdzie robi zakupy, z kim i o której jada obiady. Po zebraniu wszystkich niezbędnych informacji Niewiarowicz podjął decyzję, że wyrok zostanie wykonany na ulicy Oboźnej. Sym codziennie chodził nią do Teatru Polskiego, a lokalizacja sprzyjała akcji i dawała wiele możliwości ucieczki.
Niewiarowicz, który był jednym z reżyserów teatru "Komedia", dobrze znał Syma. Dlatego podjął się wskazania zdrajcy egzekutorom – tak, by rozpoznali go ponad wszelką wątpliwość. Identyfikacja miała się odbyć podczas drogi Syma do teatru, chwilę po niej miało nastąpić wykonanie wyroku. Akcja jednak nie doszła do skutku, gdyż gwiazdor niespodziewanie wyjechał do Wiednia.
Po jego powrocie wszystko trzeba było przygotowywać od nowa. Okazało się też, że czasu jest niewiele, gdyż Sym dostał atrakcyjne stanowisko w Austrii i planował wyjechać. Śpieszyło mu się tym bardziej, że zaczął niepokoić się o swoją głowę. Jak twierdził w rozmowie z Bogusławem Samborskim (którego przekonał do zagrania roli sadystycznego polskiego burmistrza w "Powrocie"), dostał już trzy pisma, w których oznajmiano mu, że został skazany na karę śmierci. Nie wiadomo, kto wysłał te wyroki, możliwe, że była to inicjatywa prywatna osób, które gorszyła jego działalność.
W związku z tym, że Sym planował wkrótce wyjechać, brygada specjalna musiała działać szybko. Kolejna akcja zaplanowana została w pierwszych dniach marca. Niewiarowicz umówił się z Symem w restauracji w Teatrze Polskim. Tam miał swoim ludziom wskazać zdrajcę. Sygnałem do rozpczęcia działań miało być wyjście szefa brygady do szatni, gdzie miał egzekutorom wręczyć pistolety. Do wykonania wyroku jednak nie doszło. Po zajęciu miejsca przy stoliku Niewiarowicz zauważył dwójkę swoich ludzi. Nie byli to jednak ci, z którymi wcześniej ustalał szczegóły akcji. Mimo wszystko, postanowił działać według planu. Kiedy wstał od stolika, by zamówić w barze koniak, którym chciał Syma nieco zamroczyć, dostał sygnał od swego szefa, by wstrzymać akcję. Później dowiedział się, że jeden z ludzi, którzy mieli wykonać wyrok, został tego dnia zabity w przypadkowej strzelaninie na Żoliborzu. Akcji nie odwołano, by nowi egzekutorzy mogli przyjrzeć się kolaborantowi.
Niestety okazuje się, że za kilka dni Sym wyjeżdza na stałe do Austrii. Ustalił już nawet dokładną datę wyjazdu na 8. marca. Czasu na działanie jest niezwykle mało. Niewiarowicz wyznacza datę wykonania wyroku na 7 marca. Upewnia się, gdzie szpieg spędzi noc poprzedzającą egzekucję. Dwóch ludzi odwiedza rankiem mieszkanie Syma i w ciągu niespełna minuty jednym strzałem z visa kaliber 9 wymierza zdrajcy karę śmierci. Uciekają, zanim domownicy wszczynają alarm.
Tak jak przewidział Niewiarowicz, egzekucja Syma zaskutkowała wzmożonym represjami. Wyznaczono godzinę policyjną, aresztowano ponad dwieście osób, w tym wielu ludzi związanych z kinem lub teatrem. Za popularnym małżeństwem aktorskim – Dobiesławem Damięckim i Ireną Górską rozesłano nawet listy gończe. Damięcki, oburzony zachowaniem Syma, miał kiedyś powiedzieć: “Wypije człowiek bruderszaft z jakimś ścierwem, a potem się wstydzi do końca życia. Będziesz tu jeszcze, łajdaku, wisiał na latarni”. Te słowa sprawiły, że znalazł się na czele listy podejrzanych przez gestapo o zabójstwo. Na szczęście, ktoś z przyjaciół wcześniej ostrzegł małżeństwo, któremu udało się uciec z Warszawy.
Jedyną osobą ze świata teatru i kina, która rzeczywiście związana była ze śmiercią Syma, był Niewiarowicz. Mimo tego, że się nie ukrywał, nie został aresztowany. Alibi, które sobie zbudował, było na tyle mocne, że gestapo nawet go nie podejrzewało. Niestety, wielu niewinnych ludzi zostało rozstrzelanych w hitlerowskim odwecie za egzekucję zdrajcy.
Spektakularna akcja zabójstwa Syma była niezwykle potrzebna Podziemnej Polsce. Wykonanie wyroku na powszechnie znanym aktorze, miało przypomnieć Polakom, że walka trwa. Innym kolaborującym także nie udawało się uciec przed konspiracyjnym wymiarem sprawiedliwości. Jeśli uchodzili z życiem, to czekała ich infamia, a po wojnie często trafiali do więzienia.
Autorka przy pisaniu tekstu korzystała m.in. z książki "Pitaval filmowy" autorstwa Czesława Michalskiego oraz "Kalendarza Teatralnego" Stanisława Marczaka-Oborskiego.
W okupowanej Rzeczypospolitej
|
|
|
Służby porządku i sprawiedliwości w Polsce Podziemnej
Ciekawa konferencja naukowa odbyła się niedawno w siedzibie Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie. Jej temat "Organa bezpieczeństwa i wymiar sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego" doskonale wypełnia ciągle jeszcze mało znaną historię konspiracyjnego sądownictwa i formacji policyjnych, działających w okupowanym kraju. To także jeden z rzadziej poruszanych tematów historycznych na naszych łamach, bez którego tradycja i etos współczesnej Policji nie byłyby pełne.
Na sympozjum, otwartym przez Leona Kieresa, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu pojawiło się wielu gości, m.in.: Olga Krzyżanowska, Tomasz Strzembosz, Cezary Chlebowski. Dużą grupę słuchaczy stanowili interesujący się historią młodzi ludzie. Tematyka kolejnych referatów pozwalała nakreślić zarówno ogólny zarys zagadnienia, jak i poprzeć go szczegółowymi przykładami z różnych części okupowanej Polski. Ramy tego artykułu nie pozwalają na drobiazgowe omówienie wszystkich wystąpień. Zasygnalizujmy jednak, że obok takich tematów, jak: "Koncepcja zabezpieczenia porządku publicznego na terenie okupowanego kraju" (prelegent Janusz Marszalec) czy "Struktury organizacyjne służb bezpieczeństwa i wymiaru sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego" (Waldemar Grabowski) omawiano także takie kwestie, jak: "Problemy bezpieczeństwa w Inspektoracie Podlaskim AK" (Tomasz Łabuszewski), "Wymiar sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego w Wilnie" (Paweł Rokicki) i "Służby bezpieczeństwa Polskiego Państwa Podziemnego na Pomorzu" (Bogdan Chrzanowski).
Departament Spraw Wewnętrznych
W okupowanej Polsce działały legalne struktury podziemnego państwa, które zapewniały ciągłość władzy Rzeczypospolitej. Rząd na uchodźstwie kierował oporem społeczeństwa przez Delegaturę Rządu na Kraj. Obok Centralnej Komisji Badania i Rejestrowania Zbrodni Okupanta w Polsce, Krajowej Rady Odbudowy czy Kierownictwa Walki Cywilnej istniało kilkanaście departamentów, czyli ministerstw podziemnego państwa. Jednym z nich był Departament Spraw Wewnętrznych, który składał się z: Wydziału Ogólnego, Wydziału Bezpieczeństwa, Wydziału Zabezpieczenia Mienia, Głównego Inspektoratu Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa oraz Referatu Żydowskiego.
Departament organizował tajne struktury administracyjne - delegatury okręgowe i powiatowe odpowiadały urzędom wojewódzkim i starostwom. Monitorował sytuację na ziemiach wschodnich i tzw. ziemiach nowych (zachodnich), które, jak słusznie przypuszczano, po wojnie przypadną w udziale Polsce (w podziemiu przygotowywano dla nich sieć szkolnictwa, opieki społecznej, administracji). Utrzymywano szyfrowaną korespondencję z Polakami wywiezionymi na roboty do Niemiec, osadzonymi w obozach, wydawano dla nich pismo "Głos Ojczyzny". W kraju nawiązano stały kontakt z więzieniami politycznymi i obozami koncentracyjnymi. Zadaniami bieżącymi DSW było także zapewnienie bezpieczeństwa używanych przez działaczy delegatury lokali, skrzynek kontaktowych, archiwów. Rozpracowywano metody inwigilacji i działania służb okupanta, zapewniano bezpośrednią ochronę delegatom. Tutaj działał również zespół do zadań specjalnych, który zajmował się fizyczną likwidacją zagrożeń, o czym szerzej za chwilę. W podziemnym ministerstwie spraw wewnętrznych planowano sposoby zabezpieczenia mienia po okupancie, uchronienia przed dewastacją fabryk i majątków rolnych w momencie przejmowania władzy.
PKB i Straże Samorządowe
Integralną częścią Departamentu Spraw Wewnętrznych był Główny Inspektorat Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa, czyli niejako komenda główna policji delegackiej. Państwowy Korpus Bezpieczeństwa podległy władzom cywilnym, miał ujawnić się w chwili wybuchu powstania powszechnego. W terenie jego odpowiednikiem były Straże Samorządowe, rodzaj policji miejskiej oraz ochotnicza Straż Obywatelska, która miała czuwać nad porządkiem na obszarach wiejskich oraz w momencie przełomu zabezpieczyć ważne obiekty użyteczności publicznej. Każda gmina wiejska miała za zadanie przygotować jeden komisariat SO, a gmina miejska - jeden lub więcej.
Niezależnie od policji delegackiej powstawały także formacje porządkowe poszczególnych ugrupowań politycznych, jak np. Milicja Robotnicza PPS-WRN czy Ludowa Straż Bezpieczeństwa. PKB i Straże Samorządowe przygotowywane były do współdziałania z funkcjonującymi w ramach Polskiego Państwa Podziemnego: Wojskową Służbą Ochrony Powstania, Wojskowym Korpusem Służby Bezpieczeństwa i Żandarmerią Polową Armii Krajowej. Jak trudna okazywała się niekiedy współpraca na styku wojsko-policja cywilna pisałem w GP nr 40 z ub.r. w artykule o służbach policyjnych w powstaniu warszawskim.
Głównym inspektorem PKB był ppłk Marian Kozielewski, ps. "Bratkowski", żołnierz Legionów, POW i Wojska Polskiego, przedwojenny policjant, który od 1934 r. był komendantem Policji Państwowej miasta stołecznego Warszawy, we wrześniu 1939 r. współorganizował Straż Bezpieczeństwa. Po jego rezygnacji stanowisko to objął Stanisław Tabisz "Pancer", "Piotrowski". Jego zastępcami byli Bolesław Kontrym "Cichocki" i najprawdopodobniej Konrad Sieniewicz.
Główny Inspektorat PKB składał się z pięciu wydziałów: Organizacyjnego, Gospodarczego, Wyszkolenia, Inspekcyjnego oraz Straży Samorządowych i Służby Śledczej. Rozwój policji delegackiej zainicjowano w czerwcu 1943 r. Do jesieni 1942 r. PKB był bowiem formacją kadrową, choć jego początków można doszukiwać się już w 1939 r., kiedy to rodziła się konspiracja w policji "granatowej". Jednym z inicjatorów spisku wśród policjantów był właśnie ppłk Marian Kozielewski, późniejszy główny inspektor Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa.
Do PKB przyjmowano mężczyzn i kobiety, którzy nie działali w konspiracji wojskowej. Po odpowiednim zweryfikowaniu mogli w nim służyć również funkcjonariusze policji "granatowej". Wielu z nich już wcześniej współpracowało lub bezpośrednio działało w podziemiu, głównie w wywiadzie AK. Na początku 1944 r. PKB liczył już ok. 11 tys. funkcjonariuszy, Straże Samorządowe były jeszcze liczniejsze. Tworzono komendy wojewódzkie, obwodowe, powiatowe, rejonowe, a w większych miastach komisariaty. Każda komenda wojewódzka miała za zadanie zorganizować oddział odwodowy w sile kompanii, a powiatowa w sile drużyny. W konspiracji prowadzono szkolenie oparte na programach przedwojennych kursów policyjnych. Wykładowcami byli funkcjonariusze PP. Organizowano kursy oficerskie, podoficerskie i specjalistyczne (m.in. kurs walki ulicznej, kurs ruchu drogowego czy służby śledczej). Wartość ideowa tych ludzi była tak wielka, że gdy po wyzwoleniu zaczęli wchodzić w struktury Milicji Obywatelskiej i MBP władze zdecydowały się na przeprowadzenie czystki w służbach bezpieczeństwa nowego państwa.
Bieżącym zwalczaniem zbrodni podczas okupacji zajmował się Urząd Śledczy PKB, który miał w Warszawie wyodrębnioną ekspozyturę o kryptonimie "Start". Przestępstwa polityczne, ale także kryminalne pozostawały również w gestii zainteresowania Kierownictwa Walki Cywilnej, po połączeniu z Kierownictwem Walki Konspiracyjnej, przemianowanego na Kierownictwo Walki Podziemnej oraz kontrwywiadu AK i lokalnych dowódców partyzanckich.
Konspiracyjne sądownictwo
Aby zapewnić legalność działań i zapobiec samosądom, należało powołać organy wymiaru sprawiedliwości, które w imieniu Rzeczypospolitej wydawałyby wyroki. Podstawę do utworzenia podziemnego sądownictwa dała uchwała Komitetu Ministrów dla Spraw Kraju w Londynie z 16 kwietnia 1940 r. Przed sądami stosowano przepisy polskiego prawa karnego i rozporządzenia władz PPP (o konspiracyjnym wymiarze sprawiedliwości czytaj w artykule obok).
Podczas konferencji w IPN skupiono się na problemie legalności funkcjonowania sądów specjalnych. Szczególnie ciekawa była dyskusja panelowa - "Czy sądownictwo podziemne rządziło się zasadami praworządności?". Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy uściślić kryteria, które podziemna Temida powinna spełniać, aby uznać ją za państwowy wymiar sprawiedliwości. W pionie śledczym IPN przyjęto pięć takich warunków. - Po pierwsze - czy sądy podziemne działały w imieniu państwa polskiego? Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Po drugie - czy sądy specjalne wymierzały kary za czyny karygodne, czyli takie, które na karę zasługiwały - wyliczał Witold Kulesza, szef pionu śledczego IPN. - W tym wypadku odpowiedź jest także twierdząca. Karano głównie za zdradę i denuncjację.
Ponadto należy jeszcze odpowiedzieć na trzy kolejne pytania:
- czy działalność sądów specjalnych skupiała się na karaniu rzeczywistych sprawców za czyny zawinione? Tu również odpowiedź jest twierdząca. Zawsze trzeba było ustalić umyślność działania sprawców;
- czy kary za czyny karygodne wymierzane były w poczuciu sprawiedliwości? Zważywszy, że 40 proc. postępowań kończyło się uniewinnieniem, a w 25 proc. orzekano karę śmierci, należy powiedzieć, że tak. Wymierzano również kary banicji oraz infamii i bardzo często stosowano zawieszenie postępowania do czasu uzyskania niepodległości;
- czy kary wymierzane były z zachowaniem elementarnych zasad procedury? Tu także trzeba odpowiedzieć twierdząco, choć z tego warunku wyłamuje się tzw. likwidacja prewencyjna, czyli np. zabicie denuncjatora, mogącego pogrążyć wielu ludzi, o których wiedział, że działają w konspiracji.
Jednym słowem - sądy specjalne działające podczas okupacji były z całą pewnością wymiarem sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego.
Trzeba jednak pamiętać, że wielu polskich prawników oprotestowało ideę sądzenia cywilnych obywateli RP, skoro wiadomo było, że sądy specjalne (na początku działały jedynie wojskowe) nie będą mogły procedować w pełnym zakresie. Co do sądów wojskowych w stosunku do żołnierzy nikt takich wątpliwości nie miał. Legalność sądów podziemnych podkreśla również fakt, że podlegali im tylko Polacy. Obywatele obcych państw - zarówno Rzeszy Niemieckiej, jak i Sowietów - nigdy nie byli sądzeni przez konspiracyjnych prawników. Publikowane czasem wyroki na funkcjonariuszy okupacyjnych były tylko formułą propagandowo-informacyjną, a likwidacja poszczególnych osób była w takich wypadkach decyzją konkretnego dowódcy i nosiła znamiona walki partyzanckiej.
Z drugiej strony - w myśl obowiązujących podczas okupacji niemieckich przepisów - samo istnienie Polskiego Państwa Podziemnego było nielegalne. W tym czasie funkcjonowały przecież niemieckie sądy specjalne (miały więc nawet taką samą nazwę), co więcej, działały opierając się na prawie poprawnie opublikowanym. Jeszcze w 1941 r. sądy te wydawały wyroki za czyny z 1939 r., jak było to choćby w przypadku dwóch sióstr Polek, które zostały skazane m.in. za udział w "przestępczym zbiegowisku". Jedna z nich 3 września 1939 r., słuchając w tłumie ludzi doniesień z frontu, uderzyła torebką Niemkę stojącą obok. Druga z sióstr, na polecenie oficera żandarmerii, przeszukała ją. Obie siostry zadenuncjowano w 1941 r., gdy rozpoznano je na ulicy. Zostały zgilotynowane.
Takich kazusów w aktach śledztw prowadzonych przez Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu jest więcej. Pracownicy IPN przekazywali te sprawy do właściwych prokuratur w Niemczech, a tam je umarzano, gdyż np., jak zeznał jeden z przesłuchiwanych, któremu zarzucono wydanie około 1000 wyroków śmierci, działał on w głębokim przekonaniu wypełniania prawa. A poza tym... skazani nigdy nie protestowali, a więc, domniemywał, że zgadzali się, iż wyroki są sprawiedliwe. Dopiero w 1998 r. Bundestag uznał za nieważne wszystkie wyroki niemieckich sądów specjalnych. Aby uzyskać unieważnienie konkretnego wyroku, trzeba jednak zwrócić się bezpośrednio do strony niemieckiej, a sprawy mają rozpatrywać prokuratury... właściwe ze względu na miejsce działania sądu specjalnego. Przypadki z Polski są więc kierowane do sądu najwyższego, a ten wyznacza jakąś prokuraturę w Niemczech. Aby postępowanie się rozpoczęło, musi być jednak jeszcze oświadczenie woli samych zainteresowanych, a ci przeważnie nie żyją.
Jak trudne jest dochodzenie dziś sprawiedliwości, może świadczyć również przykład obywatela polskiego, pomińmy i tym razem dane osobowe, który już w czasie wojny zmienił imię Jerzy na Georg, a który wyrokiem podziemnego wymiaru sprawiedliwości został za denuncjację swoich szkolnych kolegów i udział w śmierci innych ludzi skazany na karę śmierci. Role jednak odwróciły się i Georg R. zabił dwóch wykonawców wyroku, sam zostając jedynie ranny. Wojnę przeżył i dopiero w latach 90. został rozpoznany na ulicy jednego z niemieckich miast. Sprawę skierowano do prokuratury. Przesłuchano świadków. Nikt jednak nie widział momentu zabijania. Georg R. przyznał się tylko do tych dwóch zabójstw, argumentując, że była to obrona konieczna. Witold Kulesza dowodził z kolei, że było to wykonanie wyroku wydanego przez sąd Polskiego Państwa Podziemnego. Prokurator niemiecki nie podzielił jednak tej argumentacji i postępowanie umorzono, gdyż nie było wystarczających dowodów winy, dokumentujących zabójstwa Polaków w Lidzie, za które Georg Jerzy został skazany przez polski sąd specjalny.
Kontrym - bohater zapomniany
Ciekawy, przyjęty brawami, wykład na konferencji w IPN wygłosił Zdzisław Uniszewski. Opowiedział o niezwykle barwnej postaci - mjr. Bolesławie Kontrymie. Ten kawaler Krzyża Orderu Virtuti Militari, trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych był przedwojennym policjantem, ale nie tylko... Gdy w 1918 r. jako ułan II Korpusu Polskiego w Rosji, dostał się do niemieckiej niewoli, długo nie zagrzał tam miejsca. Po ucieczce przedzierał się do formowanych oddziałów polskich. Został jednak złapany przez bolszewików i wcielony do Armii Czerwonej. Ukończył nawet Akademię Sztabu Generalnego w Moskwie, gdzie uzyskał uprawnienia kombryga (dowódca brygady - stopnie wojskowe w Armii Czerwonej wprowadzono w 1935 r.). Został trzykrotnie odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru. Jednocześnie pracował dla polskiego wywiadu. Po powrocie w 1922 r. do Polski Kontrym służył w Straży Granicznej, a następnie w Policji Państwowej. Za akcję pod Lublinem, gdzie w czasie zasadzki przeciw bandytom został postrzelony, otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. We wrześniu 1939 r. pracował w stopniu komisarza (był to odpowiednik kapitana WP) jako naczelnik urzędu śledczego w Wilnie. Został internowany na Litwie, skąd przez Estonię przedarł się do Sztokholmu. Walczył pod Narwikiem, we Francji, a po jej kapitulacji przebił się wraz z grupą żołnierzy aż do Lizbony, skąd dostał się do Wielkiej Brytanii. Stąd po przeszkoleniu w 1942 r. jako cichociemnego zrzucono go do kraju. Był dowódcą III Odcinka wydzielonej organizacji dywersyjnej "Wachlarz", potem szefem Kedywu Okręgu AK Brześć, a następnie pod pseudonimem "Cichocki" został szefem służby śledczej w Głównym Inspektoracie PKB oraz zastępcą inspektora policji delegackiej. Jednocześnie jako "Żmudzin" dowodził specjalną grupą bojową "Sztafeta", "Podkowa", która była oddziałem dyspozycyjnym naczelnika oddziału bezpieczeństwa, wchodzącego w skład Wydziału Bezpieczeństwa DSW. Zadaniem czterdziestoosobowej komórki była ochrona delegata rządu na kraj oraz wykonywanie wyroków śmierci na konfidentach, zdrajcach i kryminalistach, skazanych przez podziemne sądownictwo. Jesienią 1943 r., "Sztafeta" prowadziła przygotowania do rozbicia więzienia na Pawiaku, akcja jednak została w ostatniej chwili odwołana przez delegaturę. Na początku 1944 r. Kontrym zaczął opracowywać plan opanowania obozu na Majdanku. Uznano go jednak za niewykonalny. A przecież ludzie "Żmudzina" mieli na swoim koncie takie akcje, jak choćby uprowadzenie mercedesa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, za który wykupiono z gestapo kilku więźniów.
Na koncentrację do powstania warszawskiego stawił się niemal cały oddział "Podkowy". Kontrym nie objął funkcji szefa służby śledczej, ale przejął dowodzenie formacji liniowej. W czasie powstania doskonale wykorzystywał taktykę walki w mieście. Był czterokrotnie ranny. Po upadku powstania dostał się do niewoli. W kwietniu 1945 r. udało mu się z niej zbiec, przejść linię frontu i dostać się na teren działania 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka, gdzie dosłużył się stopnia majora czasu wojny. Dowodził kompanią w IX batalionie Strzelców Flandryjskich.
W 1947 r. powrócił do kraju i podjął pracę jako urzędnik w Zjednoczeniu Przemysłu Roszarniczego. 13 października 1948 r. został aresztowany przez UB. Poddany torturom w tajnym areszcie w Miedzeszynie nie załamał się. Do końca nie chciał wyjawić agentury komunistycznej z czasów pracy w Policji Państwowej, na czym szczególnie zależało oprawcom.
W 1952 r. skazano go na karę śmierci, zarzucano mu kierowanie PKB - organizacją "zbrodniczą i faszystowską". Wyrok wykonano w styczniu 1953 r. Ciało zniszczono lub pochowano w nieznanym dotąd miejscu. W 1957 r. mjr Bolesław Kontrym został pośmiertnie zrehabilitowany.
PAWEŁ OSTASZEWSKI
zdj. autor
Istnieją trzy wersje Medalu Honoru, po jednej dla każdego z rodzajów amerykańskich sił zbrojnych. Różnią się od siebie drobnymi detalami. Na zdjęciu Medal Honoru Sił Powietrznych USA - taki sam, jaki otrzymał sierżant Henry Erwin.