- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"
Archiwum
-
►
2022
(56)
- ► listopada 2022 (2)
- ► października 2022 (5)
- ► września 2022 (2)
- ► sierpnia 2022 (4)
- ► lipca 2022 (8)
- ► czerwca 2022 (6)
- ► kwietnia 2022 (7)
- ► marca 2022 (5)
- ► lutego 2022 (6)
- ► stycznia 2022 (4)
-
►
2021
(30)
- ► grudnia 2021 (3)
- ► listopada 2021 (4)
- ► października 2021 (7)
- ► września 2021 (1)
- ► sierpnia 2021 (5)
- ► lipca 2021 (1)
- ► czerwca 2021 (1)
- ► kwietnia 2021 (3)
- ► marca 2021 (1)
- ► lutego 2021 (1)
-
►
2020
(12)
- ► grudnia 2020 (1)
- ► października 2020 (1)
- ► września 2020 (2)
- ► sierpnia 2020 (1)
- ► lipca 2020 (1)
- ► czerwca 2020 (4)
- ► marca 2020 (2)
-
►
2019
(5)
- ► grudnia 2019 (1)
- ► września 2019 (2)
- ► stycznia 2019 (1)
-
►
2018
(9)
- ► września 2018 (1)
- ► lipca 2018 (3)
- ► czerwca 2018 (3)
- ► kwietnia 2018 (1)
- ► marca 2018 (1)
-
►
2017
(24)
- ► grudnia 2017 (1)
- ► listopada 2017 (2)
- ► października 2017 (2)
- ► sierpnia 2017 (2)
- ► lipca 2017 (1)
- ► kwietnia 2017 (2)
- ► marca 2017 (2)
- ► lutego 2017 (6)
- ► stycznia 2017 (4)
-
►
2016
(38)
- ► grudnia 2016 (4)
- ► listopada 2016 (3)
- ► października 2016 (2)
- ► września 2016 (6)
- ► sierpnia 2016 (3)
- ► lipca 2016 (1)
- ► czerwca 2016 (2)
- ► kwietnia 2016 (4)
- ► marca 2016 (3)
- ► lutego 2016 (2)
- ► stycznia 2016 (4)
-
►
2015
(60)
- ► grudnia 2015 (2)
- ► listopada 2015 (3)
- ► października 2015 (1)
- ► września 2015 (9)
- ► sierpnia 2015 (6)
- ► lipca 2015 (5)
- ► czerwca 2015 (7)
- ► kwietnia 2015 (4)
- ► marca 2015 (11)
- ► lutego 2015 (4)
- ► stycznia 2015 (7)
-
►
2014
(123)
- ► grudnia 2014 (6)
- ► listopada 2014 (11)
- ► października 2014 (4)
- ► września 2014 (8)
- ► sierpnia 2014 (9)
- ► lipca 2014 (21)
- ► czerwca 2014 (9)
- ► kwietnia 2014 (20)
- ► marca 2014 (5)
- ► lutego 2014 (6)
- ► stycznia 2014 (12)
-
►
2013
(157)
- ► grudnia 2013 (5)
- ► listopada 2013 (10)
- ► października 2013 (9)
- ► września 2013 (11)
- ► sierpnia 2013 (9)
- ► lipca 2013 (5)
- ► czerwca 2013 (10)
- ► kwietnia 2013 (14)
- ► marca 2013 (10)
- ► lutego 2013 (28)
- ► stycznia 2013 (33)
-
►
2012
(249)
- ► grudnia 2012 (19)
- ► listopada 2012 (23)
- ► października 2012 (26)
- ► września 2012 (11)
- ► sierpnia 2012 (20)
- ► lipca 2012 (8)
- ► czerwca 2012 (27)
- ► kwietnia 2012 (8)
- ► marca 2012 (12)
- ► lutego 2012 (27)
- ► stycznia 2012 (35)
-
▼
2011
(256)
- ► grudnia 2011 (10)
- ► listopada 2011 (54)
- ► października 2011 (8)
- ► września 2011 (5)
- ► sierpnia 2011 (23)
- ► lipca 2011 (13)
- ► czerwca 2011 (8)
-
▼
kwietnia 2011
(15)
- A s s a s i n a t i o n M u r d e r
- z wsi
- Heniu
- Pani Ewa STANKIEWICZ
- w pułapce po prl
- z Szkoły Polski
- die polnische - ddr Lustration
- znów P a m i ę ć
- Pomnik Ofiarom na Krak. Przedmieściu
- "CUD SMOLENSK' topologia zbrodni "
- STRATY PAŃSTWA POLSKIEGO PO WRZESNIU 1939
- Lista rezydencka. Ostatnia.
- sępy ścierwniki z PO FR WSI
- FILMOWA prl
- WeCzeKa 2011
- ► marca 2011 (22)
- ► lutego 2011 (52)
- ► stycznia 2011 (32)
-
►
2010
(133)
- ► grudnia 2010 (8)
- ► listopada 2010 (29)
- ► października 2010 (7)
- ► września 2010 (11)
- ► sierpnia 2010 (11)
- ► lipca 2010 (3)
- ► czerwca 2010 (1)
- ► kwietnia 2010 (15)
- ► marca 2010 (13)
- ► lutego 2010 (9)
- ► stycznia 2010 (7)
-
►
2009
(27)
- ► grudnia 2009 (7)
- ► listopada 2009 (2)
- ► października 2009 (3)
- ► września 2009 (5)
- ► sierpnia 2009 (1)
- ► lipca 2009 (2)
- ► kwietnia 2009 (4)
- ► marca 2009 (1)
- ► stycznia 2009 (2)
-
►
2008
(55)
- ► grudnia 2008 (5)
- ► listopada 2008 (2)
- ► października 2008 (6)
- ► września 2008 (16)
- ► sierpnia 2008 (18)
- ► lipca 2008 (1)
-
►
2006
(1)
- ► listopada 2006 (1)
LOKALIZATOR
A K T U E L L
sobota, kwietnia 30, 2011
czwartek, kwietnia 28, 2011
z wsi
piątek, 25 marca 2011
Zakazane agregaty
Zanotował wychodźca
Jeszcze w pierwszej połowie Anno Domini 2008 działało w kRaju kilka agregatów RSS. WSI wzięło je wszystkie za mordę i polikwidowało. Agregację zarezerwowano dla wybrańców układu.
Metodą Zasraela sploguje zatem wieszatiel FYM, cwana gapa Czarnecki a nawet katecheta Rolex. Zawodowy "ekspert" portalowy wmawia gawiedzi ekranowej, że automatyczna agregacja jest technicznie niemożliwa w Pomrocznej:
Z tym że mój portal jest agregatorem regionalnych blogów, a obecne polskie portale nie dają możliwości tworzenia takich agregatorów (brak możliwości dodawania np. 20 zewnętrznych kanałów RSS). Sami mamy z administratorem problem z technicznym stworzeniem takich serwisów, nie mówiąc o uzyskaniu zwrotu z inwestycji.
via Czy Nowy Ekran może być polskim Huffington Post? - Liberałowie - NowyEkran.pl.
via komputipsy.blogspot.com on 1/16/11
Odsetek internautów czytających informacje za pośrednictwem kanałow informacyjnych RSS jest ciągle niezbyt wysoki – dzisiaj to prawdopodobnie kilkanaście procent użytkowników, a jeszcze kilka lat temu nie przekraczało to 10 procent.
via www.google.com on 1/16/11
7. Czy istnieją inne możliwości publikowania elementów w Czytniku Google?
Czytnik Google umożliwia przypisywanie tagów poszczególnym elementom. Aby otagować element, kliknij link dodaj tag i wprowadź odpowiedni tag. Następnie możesz przejść do strony ustawień i upublicznić tag. Powstaje niepowtarzalny adres URL, który łączy z najnowszymi elementami za pomocą Twojego tagu publicznego. Możesz następnie umieścić link w internecie albo wysłać go znajomym.
Czytnik Google umożliwia przypisywanie tagów poszczególnym elementom. Aby otagować element, kliknij link dodaj tag i wprowadź odpowiedni tag. Następnie możesz przejść do strony ustawień i upublicznić tag. Powstaje niepowtarzalny adres URL, który łączy z najnowszymi elementami za pomocą Twojego tagu publicznego. Możesz następnie umieścić link w internecie albo wysłać go znajomym.
via www.google.com on 1/16/11
Łukasz Sikora, dnia November 4th, 2010 at 12:29 napisał:
Nasze 0,03 zł w temacie RSS i tego jak dobry czytnik może pomóc w przeglądaniu ulubionych blogów:http://ardeum.pl/5-powodow-dla-ktorych-wpisy-na-blogach-powinny-byc-dostarczane-przez-czytnik-rss/ Również polecamy Google Readera.
You might also like:
środa, kwietnia 27, 2011
Heniu
Heniu, kur... Dlaczego Ty nie żyjesz??? :(
Właśnie dowiedziałem się, że zmarł jeden z najfajniejszych ludzi jakich miałem przyjemność znać. Heniu Zomerski, świetny muzyk i jeszcze lepszy człowiek. Wiem, że to komunały, ale on naprwdę był przeuroczym gościem, trochę spiętym w obyciu, ale umiał tak opowiadać, że wiele razy spadałem z krzesła słysząc o jego rock'n'rollowych wyczynach.
Ostatnio, przez wiele lat grał w zespole, który współtworzył, czyli Czerwonych Gitarach. Ale Heniu to w ogóle jest kawał historii polskiego rocka. Z Czerwono Czarnymi supportował Rolling Stones w Kongresowej (i przy tej okazji też było kilka opowieści), grał w Niebiesko Czarnych i... no każdy chciał mieć Henia, bo uznany był swego czasu (i słusznie) za najlepszego basistę w naszym kraju.
Heniu miał ciekawe, godne rockowej duszy życie. Najlepsze lata to te z początków rocka w Polsce. To od niego dowiedziałem się jak bardzo wesoło wtedy bywało.
Ale najbardziej się ożywiał jak opowiadał przygody, kiedy ukrywał się przed wojskiem. Miał bowiem Heniek duszę jak pisałem rockową, i świetnie grał na basie. Ale ludowa ojczyzna uparła się, żeby zrobić z niego żołnierza. No i wysyłała do niego co i rusz wezwania. Heniek nie chciał. I zamiast w kamasze dać się wbić, przemierzał Polskę całą z zespołem. Oczywiście wojskowi wiedzieli, że jeździ i bywało, że śledzili zespół, żeby Henia rockowi odebrać. Przebiegłość Zomerskiego Henia i jego kolegów była jednak równa jego determinacji by nie wojować. Stąd na przykład jego przebieranki. Wolał się bowiem Heniu przebierać na drogę np. za kobietę - a przy wszystkich Henryka zaletach, trzeba Wam wiedzieć, że nie był piękny, więc czynienie z niego kobiety nie było łatwe.
Ale najbardziej rozbawiała mnie zawsze opowieść o tym jak radził sobie w tych ciężkich czasach gdy go ścigano, na scenie. Bo dojechać na koncert to jedno, ale trzeba jeszcze zagrać przecież. A ze sceny zwinąć go łatwo. Zwłaszcza, że - i to jest świetne - trasa koncertowa obejmowała jednostki wojskowe ;)))) I wiecie jak zespół sobie z tym radził? Na teren jednostki dostawał się jako koieta, a koncert grał na swoim basie, schowany w... specjalnie zbudowanym dla takiej potrzeby podium pod perkusję ;)
Niezłe, prawda? Zespół specjalnie zbudował wyższe podium pod bębny, z którym jeżdził właśnie po to, żeby Henryk mógł się tam zmieścić i grać ;))) Zawsze jak mi to opowiadał - a robil to umajając opowieść kolejnymi detalami i swoimi przeżyciami - brzuch mnie bolał ze śmiechu. Zwłaszcza jak opowiadał o tym co przeżywał w przerwie występu. Zespół szedł sobie w kulisy pojeść i popić, a biedak leżał i pocił się pod perkusją.
Kurde! Szkoda, że Henryk nie żyje. To był naprawdę kawał fajnego faceta. A ja się z nim chyba ze trzy lata nie widziałem. Oj szkoda. Heniu. Byłeś wielki, i taki pozostaniesz. Baw się dobrze. I wreszcie trochę odpocznij, bo tylko to Ci jakoś w życiu nie wychodziło nigdy ;)))) Trzymaj się tam gdzie jesteś, albo gdzie Cię nie ma.
Ku pamięci henia, jedna z jego kompozycji.
Ostatnio, przez wiele lat grał w zespole, który współtworzył, czyli Czerwonych Gitarach. Ale Heniu to w ogóle jest kawał historii polskiego rocka. Z Czerwono Czarnymi supportował Rolling Stones w Kongresowej (i przy tej okazji też było kilka opowieści), grał w Niebiesko Czarnych i... no każdy chciał mieć Henia, bo uznany był swego czasu (i słusznie) za najlepszego basistę w naszym kraju.
Heniu miał ciekawe, godne rockowej duszy życie. Najlepsze lata to te z początków rocka w Polsce. To od niego dowiedziałem się jak bardzo wesoło wtedy bywało.
Ale najbardziej się ożywiał jak opowiadał przygody, kiedy ukrywał się przed wojskiem. Miał bowiem Heniek duszę jak pisałem rockową, i świetnie grał na basie. Ale ludowa ojczyzna uparła się, żeby zrobić z niego żołnierza. No i wysyłała do niego co i rusz wezwania. Heniek nie chciał. I zamiast w kamasze dać się wbić, przemierzał Polskę całą z zespołem. Oczywiście wojskowi wiedzieli, że jeździ i bywało, że śledzili zespół, żeby Henia rockowi odebrać. Przebiegłość Zomerskiego Henia i jego kolegów była jednak równa jego determinacji by nie wojować. Stąd na przykład jego przebieranki. Wolał się bowiem Heniu przebierać na drogę np. za kobietę - a przy wszystkich Henryka zaletach, trzeba Wam wiedzieć, że nie był piękny, więc czynienie z niego kobiety nie było łatwe.
Ale najbardziej rozbawiała mnie zawsze opowieść o tym jak radził sobie w tych ciężkich czasach gdy go ścigano, na scenie. Bo dojechać na koncert to jedno, ale trzeba jeszcze zagrać przecież. A ze sceny zwinąć go łatwo. Zwłaszcza, że - i to jest świetne - trasa koncertowa obejmowała jednostki wojskowe ;)))) I wiecie jak zespół sobie z tym radził? Na teren jednostki dostawał się jako koieta, a koncert grał na swoim basie, schowany w... specjalnie zbudowanym dla takiej potrzeby podium pod perkusję ;)
Niezłe, prawda? Zespół specjalnie zbudował wyższe podium pod bębny, z którym jeżdził właśnie po to, żeby Henryk mógł się tam zmieścić i grać ;))) Zawsze jak mi to opowiadał - a robil to umajając opowieść kolejnymi detalami i swoimi przeżyciami - brzuch mnie bolał ze śmiechu. Zwłaszcza jak opowiadał o tym co przeżywał w przerwie występu. Zespół szedł sobie w kulisy pojeść i popić, a biedak leżał i pocił się pod perkusją.
Kurde! Szkoda, że Henryk nie żyje. To był naprawdę kawał fajnego faceta. A ja się z nim chyba ze trzy lata nie widziałem. Oj szkoda. Heniu. Byłeś wielki, i taki pozostaniesz. Baw się dobrze. I wreszcie trochę odpocznij, bo tylko to Ci jakoś w życiu nie wychodziło nigdy ;)))) Trzymaj się tam gdzie jesteś, albo gdzie Cię nie ma.
Ku pamięci henia, jedna z jego kompozycji.
Ku pamięci henia, jedna z jego kompozycji.
niedziela, 17 kwietnia 2011, jawojtko
niedziela, 17 kwietnia 2011, jawojtko
środa, kwietnia 20, 2011
Pani Ewa STANKIEWICZ
rp.pl »
Katastrofa smoleńska Pasmo upokorzeń i kłamstw
Ewa Stankiewicz 20-04-2011,
Panie prezydencie, pełnimy dyżury w namiocie na Krakowskim Przedmieściu. Ten namiot nie jest pełen nienawiści. Jest pełen nadziei na wolną, demokratyczną, normalną Polskę – pisze dokumentalistka
Ewa Stankiewicz
- UPOMINAMY się o normalność i demokrację metodami pokojowymi. Spotykam się z agresją fizyczną i inwektywami ze strony władzy. Domagam się elementarnych standardów, które funkcjonują w krajach demokratycznych. I sam fakt, że jest to nazywane przez niektórych "radykalnymi postulatami" albo "szaleństwem", sytuuje nasze państwo bliżej jakiegoś księstwa Trzeciego Świata rządzonego przez lokalnego, bezkarnego kacyka. Daleko od demokracji.
Te elementarne standardy to odpowiedzialność premiera i ministrów za podejmowane decyzje. Władza nie jest poza prawem. I jeśli pomiędzy wyborami złamie prawo lub umowę społeczną, do której została zobowiązana, demokracja przewidziała mechanizmy, aby tę władzę unieszkodliwić i osądzić. Zajmuje się tym konstytucyjny organ – Trybunał Stanu. Wystarczy wniosek posłów.
Kompletna lipa
Jest wiele działań rządu Donalda Tuska, które według mnie otwarcie szkodzą Polsce. Od umowy gazowej z Rosją, poprzez podżeganie do nienawiści przez członków partii PO, do podżegania do eksterminacji przeciwników politycznych.
Jednak skupię się na najbardziej oczywistych przykładach, które w każdym demokratycznym kraju skończyłyby się nie tylko natychmiastową dymisją, ale i surową karą.
W Polsce jest przecież konkretny minister odpowiedzialny za bezpieczeństwo obywateli, w tym bezpieczeństwo głowy państwa. Jak wiemy, prezydent RP zginął na terenie Rosji w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach podczas pełnienia obowiązków służbowych. Minister, który miał zagwarantować bezpieczeństwo prezydentowi, albo spartaczył robotę, albo dokonał sabotażu – innych możliwości nie ma. Albo jest amatorem, albo sprzeniewierzył się najistotniejszym interesom państwa, czyli dopuścił się zdrady stanu.
Tu nie trzeba żadnych kwalifikacji prawnych ani politycznych – wystarczy logika i zdrowy rozsądek. Sam fakt, że szef BOR wystawił 1 funkcjonariusza (słownie: jednego) na lotnisku w Smoleńsku, dyskwalifikuje całkowicie kompetencje obu panów, zarówno szefa BOR, jak i odpowiadającego za niego (i mianującego go) ministra spraw wewnętrznych. Dziś ów minister prowadzi śledztwo w swojej sprawie. To mamy nazywać demokracją?
Już widzę te szydercze uśmiechy po słowach "w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach". To znaczy, że nie ufa pani prokuraturze rosyjskiej? Tak. Spotykam się także z tymi pytaniami przed Pałacem Prezydenckim. Nie ufam. Rosja nie jest demokratycznym krajem. Współczesna Rosja jest autorem wielu zamachów terrorystycznych na Czeczenów oraz na własnych obywateli. Odebrała życie 111 niezależnym dziennikarzom. W żadnym z tych wypadków prokuratura rosyjska nie znalazła sprawców.
Na 1000 osób pełniących w Federacji Rosyjskiej najważniejsze funkcje państwowe aż 700 wywodzi się bezpośrednio z KGB, tej organizacji, którą Jan Nowak-Jeziorański na łamach "Gazety Wyborczej" nazwał "szkołą zbrodni i fałszu". Ale nawet gdyby Rosja była najbardziej demokratycznym i wiarygodnym partnerem, oddanie śledztwa na tych warunkach w jej ręce w dalszym ciągu należałoby rozpatrywać w kategoriach zdrady stanu.
Do dziś niewyjaśnione okoliczności katastrofy jeszcze będą bardzo długo niewyjaśnione. Jeśli mówimy o polskim śledztwie, to nie ma na co czekać, ani spokojnie, ani niespokojnie, ponieważ w Polsce nie ma czego badać. Niemal wszystkie dowody są w Rosji. Sami prokuratorzy to przyznają. Student pierwszego roku prawa zna zasadę bezpośredniości dowodów. Na przykład dowodem są czarne skrzynki samolotu – już ich kopie mają mizerne znaczenie dla śledztwa, a stenogramy, czyli teksty spisane z czarnych skrzynek, to dla każdego śledczego kompletna lipa.
Raport jak prowokacja
Zresztą oba śledztwa, zarówno rosyjskie, jak i polskie, nie mają mocy prawnej, ponieważ konwencja chicagowska, na którą przystał nasz rząd, odnosi się do lotów cywilnych, a – jak wiemy – był to lot wojskowy, o czym dobitnie świadczy oznaczenie tego lotu w dokumentach. A polski premier dziesięć miesięcy po katastrofie przyznał na konferencji prasowej, że nie wie, czy istnieje dokument określający przyjęcie tej konwencji, a jeżeli nawet istnieje, to premier nie wie, kto z polskiej strony go podpisał. Przystanie wbrew prawu na tę niekorzystną dla Polski procedurę powinno posłać nasze władze pod sąd, a wierzę, że tak się stanie.
Nasz rząd swoim zachowaniem tuż po katastrofie nie zadbał o bezpieczeństwo Polski i – co może mniej ważne w kontekście powagi pierwszego zarzutu – kompletnie ośmieszył nas wobec NATO, kiedy pozwolił na przejęcie przez Rosjan wszystkich rzeczy osobistych ofiar katastrofy, włącznie z telefonami komórkowymi, laptopami, pendrive'ami ze wszystkim danymi wrażliwymi, kodami dostępu i pamięcią podręczną. A przecież tam mogły się znajdować dane kluczowe dla naszego bezpieczeństwa – na pokładzie samolotu było niemal całe dowództwo polskiej armii powiązanej sojuszami z NATO, szef banku polskiego, prezydent.
Wyjątkowo szkodliwym działaniem, a właściwie wyjątkowo szkodliwym zaniechaniem władz polskich, był brak szybkiej reakcji na rosyjski tendencyjny i kompletnie niewiarygodny raport MAK. Przeciętny obywatel Europy i Ameryki wie, że samolot z polskim prezydentem spadł, bo była mgła, a lądowanie w trudnych warunkach wymusił na pilotach pijany generał. Rosyjski raport, który miał się odnieść do zagadnień technicznych, zajął się w głównej mierze poziomem alkoholu we krwi jednego z pasażerów, co nie tylko nie ma znaczenia dla istoty rzeczy, ale czego już nigdy nie będziemy mogli zweryfikować.
Raport obarczający całkowitą winą Polaków, niepoparty wiarygodnymi dowodami, brzmiał jak prowokacja. Brak szybkiego polskiego sprostowania miał katastrofalne skutki dla wizerunku i wiarygodności Polski na arenie międzynarodowej. Opinia międzynarodowa nie została przez polską stronę poinformowana o tym, jak wyglądało rosyjskie śledztwo. Nikt na Zachodzie nie dowiedział się, że Rosjanie wycofali i zmienili zeznania kontrolerów lotu, że zniszczono główny dowód śledztwa, czyli wrak samolotu, że na lotnisku w Smoleńsku tuż po katastrofie wycięto drzewa, wymieniono światła, że stale odmawiano polskim śledczym dostępu do dowodów i akt.
Pedagogika wstydu
Rok czekaliśmy cierpliwie na jakiekolwiek skuteczne działania polskiego rządu, a byliśmy świadkami bezczynności i doświadczaliśmy pasma upokorzeń i kłamstw. Minister Kopacz zapewniała o dokładnym sprawdzeniu terenu na głębokość 1 metra, o obecności polskich patomorfologów przy wszystkich sekcjach zwłok. Te kłamstwa polskiego rządu wobec rodzin ofiar i kłamstwa polskiego rządu wobec Polaków również powinny się doczekać sprawiedliwego rozliczenia.
A jak tłumaczyć przesłuchanie przez polskich śledczych Marty Kaczyńskiej na wniosek rosyjskiej prokuratury i zadane jej pytania: "Co na pokładzie Tu--154M robił Lech Kaczyński, w jakim celu udawał się do Rosji?".
Tym jednym pytaniem urzędnik polskiego państwa, odrzucając empatię i zdrowy rozsądek, unieważnił wszystkie uzgodnienia na szczeblu dyplomatycznym poprzedzające tę wizytę, deprecjonując rangę prezydenckiej wizyty. I żadne wymogi dobrej współpracy prokuratorów nie mogą być tu wymówką. Przecież istnieje wiele dokumentów i pism polskich oraz rosyjskich, które mogłyby posłużyć za odpowiedź na to pytanie bez zadawania go córce zmarłego prezydenta.
Brat jednej z ofiar katastrofy usłyszał od polskich władz, że nie wolno mu otworzyć trumny, "bo nad trumnami rozciąga się rosyjska jurysdykcja". Czyli polskie władze w na terytorium RP wobec własnych obywateli powołują się na rosyjskie prawo. Czy może być bardziej jaskrawy przykład sprzeniewierzenia się służbie obywatelom własnego kraju?
Te wszystkie przykłady konkretnych działań pokazują w praktyce, gdzie ulokowana jest lojalność polskich władz. Żaden europejski demokratyczny kraj nie pozwoliłby sobie na takie działania władzy, na jawne godzenie w podstawowe interesy narodowe, na sprzeniewierzenie się swojej misji. Wolni obywatele wolnego kraju nie pozwoliliby minuty dłużej działać tym ludziom. Ale wolność powstaje w głowie.
A tu od lat trwa operacja na mentalności i zbiorowej wyobraźni, tzw. pedagogika wstydu. Jesteśmy gorsi, jesteśmy złodziejami, pijakami i antysemitami. To oczywiste, że przeciętny Anglik, Niemiec i Węgier by sobie nie pozwolił, żeby władza jego kraju tak jawnie sabotowała najistotniejsze interesy państwa. Ale Polacy to co innego. Otóż nie. Jesteśmy w stanie tyle wolności wywalczyć, ile jesteśmy jej sobie w stanie wyobrazić. I być może namiot na Krakowskim Przedmieściu wygląda niezbyt okazale. Ale wiem, że daje bardzo wielu ludziom nadzieję. Nadzieję na normalną Polskę.
Zabawa pod krzyżem
Gdyby Pan Michał Szułdrzyński w tekście "Poza granicami debaty" w "Rzeczpospolitej" nie wyrwał z kontekstu moich słów, to być może nie mógłby mnie tak instrumentalnie zdyskredytować. Zestawienie postulatów Solidarnych 2010 popartych argumentami i wynikających z pragmatyki i zdrowego rozsądku, z wypowiedzią pana Romana Kuźniara, który w tle mówi literalnie o piekle, uważam za poważne nadużycie. Tak, sądzę, że pod jednym względem dziś w Polsce jest gorzej niż w stanie wojennym: ludzie nie są świadomi propagandy mediów. Kiedyś wiadomo było, że telewizja kłamie, i ludzie byli uczuleni na manipulację. Teraz przez tę manipulację są bardzo skłóceni i podzieleni.
Każdy psychoterapeuta wie, że utrzymywanie pacjenta w złości rokuje ciągłość terapii. Od dawna panowie z Platformy budują swój elektorat niemal jedynie na bazie strachu i nienawiści wobec czarnego ludu, jakim jest PiS. Stosując agresywne chwyty socjotechniczne, zachowują się jak bardzo nieuczciwy psychoterapeuta, budując wokół siebie niemal sektę odporną na argumenty, wykrzykującą jedynie inwektywy pod adresem PiS.
Dziś większość wiodących mediów jest tubą propagandową władzy, czego dowodzi zgodny chór opinii oraz zgodne przemilczenie w sprawach, o których ulica aż huczy. Pozorny pluralizm ma swoje korzenie w kapitale i umowie z postkomunistami. I jeszcze to lansowane przekonanie że prywatnym mediom wolno wszystko – wolno kłamać i manipulować, bo są prywatne. Tak jakby prywatna fabryka butów mogła produkować buble – bo jest prywatna.
Ale brak rzetelnych mediów to jedno, a totalne zepsucie debaty publicznej – to drugie.
Otóż Polskę podzielono na pół – jedna jest ta oświecona, piękna, wykształcona, pełna miłości, która głosuje na PO, druga – ta ciemna, moherowa, z mniejszych miast, ta, która głosuje na PiS. Jedną należy popierać, druga co najmniej jest obciachem, ale przede wszystkim jest zagrożeniem, zieje nienawiścią, należy ją ośmieszać, zdelegalizować, eksterminować ("dorżnąć", "wypatroszyć", posłać "na stos").
W tych warunkach nie ma dyskusji w ogóle – nie ma argumentów – z góry rozdane są role. Wolność przekonań i poglądów jest fikcją. Demokracja schowała się w tym obszarze już dawno. Moim zdaniem znikała z każdym epitetem o zoologicznych antykomunistach, z każdym procesem Michnika o słowa, z każdym słowem premiera o moherach. Ale wraz ze słowami Władysława Bartoszewskiego o nekrofilii w kontekście żałoby w puste miejsce po demokracji wkroczyła dzicz, która mogła urządzić szyderczą zabawę Dominika Tarasa na stypie pod krzyżem.
Pogodna twarz dyktatora
Na Krakowskim Przedmieściu w ramach radosnego pikniku życzono śmierci pozostałemu przy życiu żałobnikowi okrzykami "jeszcze jeden", które towarzyszyły symbolicznie rozrywanej kaczce. Dwa miesiące później były działacz PO – w pełni władz umysłowych, jak zaświadczyli lekarze – zabił człowieka tylko dlatego, że ten pracował w biurze PiS.
Nic was panowie z Platformy to nie nauczyło i nie opamiętało. Nie przeszkadza wam, że żerujecie na kompleksach wyborców, że przyłączają się do was ludzie, którzy nie mają poczucia własnej wartości i chcą się stać światli i wykształceni z automatu, kiedy się pod was podczepią, a przy pierwszej wymianie zdań widać, że za sloganami i drwiną, wynikającą z uprawnionego teraz poczucia wyższości, nie kryje się żadna myśl. Wbrew wszelkiej logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew samodzielnemu myśleniu, wbrew temu, że nie ma na świecie takich liberałów, którzy podwyższają podatki. Wbrew własnemu interesowi. Bo jeśli wy nie potraficie zapewnić bezpieczeństwa pierwszemu obywatelowi naszego kraju, to czy potraficie upomnieć się o Jana Kowalskiego?
Wystarczy dwóch modnych błaznów, którzy w programach rozrywkowych będą karmili nas nachalnie polityką. Na pewno potraficie oczarować celebrytów, a nawet jak stracicie ich cierpliwość, to wiadomo, co połaskocze ich dumę, i zaraz znów przybiegną. Bo wyspecjalizowaliście się w grze na najniższych instynktach.
Propagandowa operacja zaprzyjaźnionych mediów, która każe utożsamiać PiS z najgorszym złem i zagrożeniem dla demokracji, sprawia, że obok w pełni poczytalnego zabójcy mogą się znaleźć w pełni poczytalni członkowie komisji wyborczych, którzy sfałszują wybory przekonani, że ratują Polskę przed reżimem Kaczyńskiego.
Nie wyobrażam sobie drugiego takiego państwa w Europie, które pozwoliłoby na tyle szkód swojej władzy. Tu wszystko jest postawione na głowie. I rzeczywiście coraz bardziej przypominamy prywatne skorumpowane księstwo niż wolny kraj.
Bo poza tym, że obywatele demokratycznego państwa są wolni i mogą mówić to, co myślą, a obywatele księstwa są zastraszeni i zobowiązani do wyrażania hołdu władzy, to właśnie odpowiedzialność i bezkarność władz jest tym, czym różni się demokracja od totalitaryzmu.
W księstwie też nie liczy się nic tak bardzo jak elegancja: złote guziki, frędzle i miła pogodna twarz dyktatora. Jak każdy zakompleksiony dwór boi się śmieszności. I kiedy książę układa w swojej komnacie szpital z klocków Lego (bo przecież szpitale są potrzebne), to dwór tym zajadlej zwalcza wszelkie próby autentycznej budowy szpitala – twierdząc że cały świat się z tego będzie śmiał.
Za działania na szkodę państwa kraje demokratyczne przewidują najwyższy wymiar kary – bronią się w ten sposób przed czymś, co jest bardzo niebezpieczne.
Nie oczekujemy herbaty
Panie prezydencie: pełnimy dyżury w namiocie. Nie mówię o sobie, obok mnie są także bardzo młodzi wykształceni ludzie z dużych miast. Przystojni jak diabli, więc piarowo też macie z nami kłopot. W przeciwieństwie do pana znają nie tylko polską ortografię, ale również języki obce. Zapewniam pana, że są patriotami, nikt im nie płaci, nie są aktorami, a jeśli nawet, to nie ma znaczenia, jaki zawód wykonują. Robią to, co uważają za potrzebne. Poświęcają swój czas, bo zależy im na Polsce.
Apelujemy, żeby pan powstrzymał swoje inwektywy: ten namiot nie jest pełen nienawiści. Jest pełen nadziei na wolną, demokratyczną, normalną Polskę. Z moich obserwacji wynika, że swoimi nierozważnymi słowami kilka miesięcy temu w "Gazecie Wyborczej" wywołał pan wzrost napięcia pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu i w konsekwencji wzrost przestępczości, agresji i znęcania się nad obrońcami krzyża, osobami starszymi i bezbronnymi. Świadectwo tej agresji zostało zarejestrowane wieloma kamerami i przy odrobinie chęci można dotrzeć do tych materiałów.
Nawet przy biernej postawie straży miejskiej i policji padło kilka wyroków sądowych. Mamy powody się obawiać, że i w tym wypadku pana słowa mogą narazić nasze zdrowie i życie na niebezpieczeństwo.
Przypominam, że nasz kolega – dziennikarz "Gazety Polskiej" – został kilka dni temu brutalnie pobity przez straż miejską podległą prezydent Warszawy Hannie Gronkiewicz-Waltz. Michał Stróżyk ma uszkodzony kręgosłup w dwóch miejscach, wybity ząb, wstrząśnienie mózgu, spędził pięć dni w szpitalu i następne cztery tygodnie będzie chodził w gorsecie ortopedycznym.
Zdjęcie jego pobitej twarzy jest dla mnie symbolem wolności słowa w Polsce. Można tę twarz zobaczyć na plakacie wywieszonym na ścianie naszego namiotu na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego w Warszawie.
Nie oczekiwaliśmy od pani prezydent miasta herbaty, którą donosiła pielęgniarkom w białym miasteczku, ale za takie potraktowanie naszego kolegi prędzej czy później pani prezydent Hanna Gronkiewicz -Waltz także odpowie, jeśli tu ma być demokratyczny kraj. No chyba że zostaniemy w księstwie, z zadowolonym, bezkarnym kacykiem, ze skłóconym społeczeństwem, bez autostrad, z najdroższym gazem w Europie, jednymi z najwyższych podatków, ale za to z propagandą sukcesu.
Autorka jest dziennikarką i dokumentalistką, autorką filmów "Trzech kumpli", "Solidarni 2010" i "Krzyż". Od 10 kwietnia 2011 wraz z grupą osób protestuje w namiocie przed Pałacem Prezydenckim, domagając się pełnego wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej
Rzeczpospolita
Katastrofa smoleńska Pasmo upokorzeń i kłamstw
Ewa Stankiewicz 20-04-2011,
Panie prezydencie, pełnimy dyżury w namiocie na Krakowskim Przedmieściu. Ten namiot nie jest pełen nienawiści. Jest pełen nadziei na wolną, demokratyczną, normalną Polskę – pisze dokumentalistka
Ewa Stankiewicz
- UPOMINAMY się o normalność i demokrację metodami pokojowymi. Spotykam się z agresją fizyczną i inwektywami ze strony władzy. Domagam się elementarnych standardów, które funkcjonują w krajach demokratycznych. I sam fakt, że jest to nazywane przez niektórych "radykalnymi postulatami" albo "szaleństwem", sytuuje nasze państwo bliżej jakiegoś księstwa Trzeciego Świata rządzonego przez lokalnego, bezkarnego kacyka. Daleko od demokracji.
Te elementarne standardy to odpowiedzialność premiera i ministrów za podejmowane decyzje. Władza nie jest poza prawem. I jeśli pomiędzy wyborami złamie prawo lub umowę społeczną, do której została zobowiązana, demokracja przewidziała mechanizmy, aby tę władzę unieszkodliwić i osądzić. Zajmuje się tym konstytucyjny organ – Trybunał Stanu. Wystarczy wniosek posłów.
Kompletna lipa
Jest wiele działań rządu Donalda Tuska, które według mnie otwarcie szkodzą Polsce. Od umowy gazowej z Rosją, poprzez podżeganie do nienawiści przez członków partii PO, do podżegania do eksterminacji przeciwników politycznych.
Jednak skupię się na najbardziej oczywistych przykładach, które w każdym demokratycznym kraju skończyłyby się nie tylko natychmiastową dymisją, ale i surową karą.
W Polsce jest przecież konkretny minister odpowiedzialny za bezpieczeństwo obywateli, w tym bezpieczeństwo głowy państwa. Jak wiemy, prezydent RP zginął na terenie Rosji w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach podczas pełnienia obowiązków służbowych. Minister, który miał zagwarantować bezpieczeństwo prezydentowi, albo spartaczył robotę, albo dokonał sabotażu – innych możliwości nie ma. Albo jest amatorem, albo sprzeniewierzył się najistotniejszym interesom państwa, czyli dopuścił się zdrady stanu.
Tu nie trzeba żadnych kwalifikacji prawnych ani politycznych – wystarczy logika i zdrowy rozsądek. Sam fakt, że szef BOR wystawił 1 funkcjonariusza (słownie: jednego) na lotnisku w Smoleńsku, dyskwalifikuje całkowicie kompetencje obu panów, zarówno szefa BOR, jak i odpowiadającego za niego (i mianującego go) ministra spraw wewnętrznych. Dziś ów minister prowadzi śledztwo w swojej sprawie. To mamy nazywać demokracją?
Już widzę te szydercze uśmiechy po słowach "w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach". To znaczy, że nie ufa pani prokuraturze rosyjskiej? Tak. Spotykam się także z tymi pytaniami przed Pałacem Prezydenckim. Nie ufam. Rosja nie jest demokratycznym krajem. Współczesna Rosja jest autorem wielu zamachów terrorystycznych na Czeczenów oraz na własnych obywateli. Odebrała życie 111 niezależnym dziennikarzom. W żadnym z tych wypadków prokuratura rosyjska nie znalazła sprawców.
Na 1000 osób pełniących w Federacji Rosyjskiej najważniejsze funkcje państwowe aż 700 wywodzi się bezpośrednio z KGB, tej organizacji, którą Jan Nowak-Jeziorański na łamach "Gazety Wyborczej" nazwał "szkołą zbrodni i fałszu". Ale nawet gdyby Rosja była najbardziej demokratycznym i wiarygodnym partnerem, oddanie śledztwa na tych warunkach w jej ręce w dalszym ciągu należałoby rozpatrywać w kategoriach zdrady stanu.
Do dziś niewyjaśnione okoliczności katastrofy jeszcze będą bardzo długo niewyjaśnione. Jeśli mówimy o polskim śledztwie, to nie ma na co czekać, ani spokojnie, ani niespokojnie, ponieważ w Polsce nie ma czego badać. Niemal wszystkie dowody są w Rosji. Sami prokuratorzy to przyznają. Student pierwszego roku prawa zna zasadę bezpośredniości dowodów. Na przykład dowodem są czarne skrzynki samolotu – już ich kopie mają mizerne znaczenie dla śledztwa, a stenogramy, czyli teksty spisane z czarnych skrzynek, to dla każdego śledczego kompletna lipa.
Raport jak prowokacja
Zresztą oba śledztwa, zarówno rosyjskie, jak i polskie, nie mają mocy prawnej, ponieważ konwencja chicagowska, na którą przystał nasz rząd, odnosi się do lotów cywilnych, a – jak wiemy – był to lot wojskowy, o czym dobitnie świadczy oznaczenie tego lotu w dokumentach. A polski premier dziesięć miesięcy po katastrofie przyznał na konferencji prasowej, że nie wie, czy istnieje dokument określający przyjęcie tej konwencji, a jeżeli nawet istnieje, to premier nie wie, kto z polskiej strony go podpisał. Przystanie wbrew prawu na tę niekorzystną dla Polski procedurę powinno posłać nasze władze pod sąd, a wierzę, że tak się stanie.
Nasz rząd swoim zachowaniem tuż po katastrofie nie zadbał o bezpieczeństwo Polski i – co może mniej ważne w kontekście powagi pierwszego zarzutu – kompletnie ośmieszył nas wobec NATO, kiedy pozwolił na przejęcie przez Rosjan wszystkich rzeczy osobistych ofiar katastrofy, włącznie z telefonami komórkowymi, laptopami, pendrive'ami ze wszystkim danymi wrażliwymi, kodami dostępu i pamięcią podręczną. A przecież tam mogły się znajdować dane kluczowe dla naszego bezpieczeństwa – na pokładzie samolotu było niemal całe dowództwo polskiej armii powiązanej sojuszami z NATO, szef banku polskiego, prezydent.
Wyjątkowo szkodliwym działaniem, a właściwie wyjątkowo szkodliwym zaniechaniem władz polskich, był brak szybkiej reakcji na rosyjski tendencyjny i kompletnie niewiarygodny raport MAK. Przeciętny obywatel Europy i Ameryki wie, że samolot z polskim prezydentem spadł, bo była mgła, a lądowanie w trudnych warunkach wymusił na pilotach pijany generał. Rosyjski raport, który miał się odnieść do zagadnień technicznych, zajął się w głównej mierze poziomem alkoholu we krwi jednego z pasażerów, co nie tylko nie ma znaczenia dla istoty rzeczy, ale czego już nigdy nie będziemy mogli zweryfikować.
Raport obarczający całkowitą winą Polaków, niepoparty wiarygodnymi dowodami, brzmiał jak prowokacja. Brak szybkiego polskiego sprostowania miał katastrofalne skutki dla wizerunku i wiarygodności Polski na arenie międzynarodowej. Opinia międzynarodowa nie została przez polską stronę poinformowana o tym, jak wyglądało rosyjskie śledztwo. Nikt na Zachodzie nie dowiedział się, że Rosjanie wycofali i zmienili zeznania kontrolerów lotu, że zniszczono główny dowód śledztwa, czyli wrak samolotu, że na lotnisku w Smoleńsku tuż po katastrofie wycięto drzewa, wymieniono światła, że stale odmawiano polskim śledczym dostępu do dowodów i akt.
Pedagogika wstydu
Rok czekaliśmy cierpliwie na jakiekolwiek skuteczne działania polskiego rządu, a byliśmy świadkami bezczynności i doświadczaliśmy pasma upokorzeń i kłamstw. Minister Kopacz zapewniała o dokładnym sprawdzeniu terenu na głębokość 1 metra, o obecności polskich patomorfologów przy wszystkich sekcjach zwłok. Te kłamstwa polskiego rządu wobec rodzin ofiar i kłamstwa polskiego rządu wobec Polaków również powinny się doczekać sprawiedliwego rozliczenia.
A jak tłumaczyć przesłuchanie przez polskich śledczych Marty Kaczyńskiej na wniosek rosyjskiej prokuratury i zadane jej pytania: "Co na pokładzie Tu--154M robił Lech Kaczyński, w jakim celu udawał się do Rosji?".
Tym jednym pytaniem urzędnik polskiego państwa, odrzucając empatię i zdrowy rozsądek, unieważnił wszystkie uzgodnienia na szczeblu dyplomatycznym poprzedzające tę wizytę, deprecjonując rangę prezydenckiej wizyty. I żadne wymogi dobrej współpracy prokuratorów nie mogą być tu wymówką. Przecież istnieje wiele dokumentów i pism polskich oraz rosyjskich, które mogłyby posłużyć za odpowiedź na to pytanie bez zadawania go córce zmarłego prezydenta.
Brat jednej z ofiar katastrofy usłyszał od polskich władz, że nie wolno mu otworzyć trumny, "bo nad trumnami rozciąga się rosyjska jurysdykcja". Czyli polskie władze w na terytorium RP wobec własnych obywateli powołują się na rosyjskie prawo. Czy może być bardziej jaskrawy przykład sprzeniewierzenia się służbie obywatelom własnego kraju?
Te wszystkie przykłady konkretnych działań pokazują w praktyce, gdzie ulokowana jest lojalność polskich władz. Żaden europejski demokratyczny kraj nie pozwoliłby sobie na takie działania władzy, na jawne godzenie w podstawowe interesy narodowe, na sprzeniewierzenie się swojej misji. Wolni obywatele wolnego kraju nie pozwoliliby minuty dłużej działać tym ludziom. Ale wolność powstaje w głowie.
A tu od lat trwa operacja na mentalności i zbiorowej wyobraźni, tzw. pedagogika wstydu. Jesteśmy gorsi, jesteśmy złodziejami, pijakami i antysemitami. To oczywiste, że przeciętny Anglik, Niemiec i Węgier by sobie nie pozwolił, żeby władza jego kraju tak jawnie sabotowała najistotniejsze interesy państwa. Ale Polacy to co innego. Otóż nie. Jesteśmy w stanie tyle wolności wywalczyć, ile jesteśmy jej sobie w stanie wyobrazić. I być może namiot na Krakowskim Przedmieściu wygląda niezbyt okazale. Ale wiem, że daje bardzo wielu ludziom nadzieję. Nadzieję na normalną Polskę.
Zabawa pod krzyżem
Gdyby Pan Michał Szułdrzyński w tekście "Poza granicami debaty" w "Rzeczpospolitej" nie wyrwał z kontekstu moich słów, to być może nie mógłby mnie tak instrumentalnie zdyskredytować. Zestawienie postulatów Solidarnych 2010 popartych argumentami i wynikających z pragmatyki i zdrowego rozsądku, z wypowiedzią pana Romana Kuźniara, który w tle mówi literalnie o piekle, uważam za poważne nadużycie. Tak, sądzę, że pod jednym względem dziś w Polsce jest gorzej niż w stanie wojennym: ludzie nie są świadomi propagandy mediów. Kiedyś wiadomo było, że telewizja kłamie, i ludzie byli uczuleni na manipulację. Teraz przez tę manipulację są bardzo skłóceni i podzieleni.
Każdy psychoterapeuta wie, że utrzymywanie pacjenta w złości rokuje ciągłość terapii. Od dawna panowie z Platformy budują swój elektorat niemal jedynie na bazie strachu i nienawiści wobec czarnego ludu, jakim jest PiS. Stosując agresywne chwyty socjotechniczne, zachowują się jak bardzo nieuczciwy psychoterapeuta, budując wokół siebie niemal sektę odporną na argumenty, wykrzykującą jedynie inwektywy pod adresem PiS.
Dziś większość wiodących mediów jest tubą propagandową władzy, czego dowodzi zgodny chór opinii oraz zgodne przemilczenie w sprawach, o których ulica aż huczy. Pozorny pluralizm ma swoje korzenie w kapitale i umowie z postkomunistami. I jeszcze to lansowane przekonanie że prywatnym mediom wolno wszystko – wolno kłamać i manipulować, bo są prywatne. Tak jakby prywatna fabryka butów mogła produkować buble – bo jest prywatna.
Ale brak rzetelnych mediów to jedno, a totalne zepsucie debaty publicznej – to drugie.
Otóż Polskę podzielono na pół – jedna jest ta oświecona, piękna, wykształcona, pełna miłości, która głosuje na PO, druga – ta ciemna, moherowa, z mniejszych miast, ta, która głosuje na PiS. Jedną należy popierać, druga co najmniej jest obciachem, ale przede wszystkim jest zagrożeniem, zieje nienawiścią, należy ją ośmieszać, zdelegalizować, eksterminować ("dorżnąć", "wypatroszyć", posłać "na stos").
W tych warunkach nie ma dyskusji w ogóle – nie ma argumentów – z góry rozdane są role. Wolność przekonań i poglądów jest fikcją. Demokracja schowała się w tym obszarze już dawno. Moim zdaniem znikała z każdym epitetem o zoologicznych antykomunistach, z każdym procesem Michnika o słowa, z każdym słowem premiera o moherach. Ale wraz ze słowami Władysława Bartoszewskiego o nekrofilii w kontekście żałoby w puste miejsce po demokracji wkroczyła dzicz, która mogła urządzić szyderczą zabawę Dominika Tarasa na stypie pod krzyżem.
Pogodna twarz dyktatora
Na Krakowskim Przedmieściu w ramach radosnego pikniku życzono śmierci pozostałemu przy życiu żałobnikowi okrzykami "jeszcze jeden", które towarzyszyły symbolicznie rozrywanej kaczce. Dwa miesiące później były działacz PO – w pełni władz umysłowych, jak zaświadczyli lekarze – zabił człowieka tylko dlatego, że ten pracował w biurze PiS.
Nic was panowie z Platformy to nie nauczyło i nie opamiętało. Nie przeszkadza wam, że żerujecie na kompleksach wyborców, że przyłączają się do was ludzie, którzy nie mają poczucia własnej wartości i chcą się stać światli i wykształceni z automatu, kiedy się pod was podczepią, a przy pierwszej wymianie zdań widać, że za sloganami i drwiną, wynikającą z uprawnionego teraz poczucia wyższości, nie kryje się żadna myśl. Wbrew wszelkiej logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew samodzielnemu myśleniu, wbrew temu, że nie ma na świecie takich liberałów, którzy podwyższają podatki. Wbrew własnemu interesowi. Bo jeśli wy nie potraficie zapewnić bezpieczeństwa pierwszemu obywatelowi naszego kraju, to czy potraficie upomnieć się o Jana Kowalskiego?
Wystarczy dwóch modnych błaznów, którzy w programach rozrywkowych będą karmili nas nachalnie polityką. Na pewno potraficie oczarować celebrytów, a nawet jak stracicie ich cierpliwość, to wiadomo, co połaskocze ich dumę, i zaraz znów przybiegną. Bo wyspecjalizowaliście się w grze na najniższych instynktach.
Propagandowa operacja zaprzyjaźnionych mediów, która każe utożsamiać PiS z najgorszym złem i zagrożeniem dla demokracji, sprawia, że obok w pełni poczytalnego zabójcy mogą się znaleźć w pełni poczytalni członkowie komisji wyborczych, którzy sfałszują wybory przekonani, że ratują Polskę przed reżimem Kaczyńskiego.
Nie wyobrażam sobie drugiego takiego państwa w Europie, które pozwoliłoby na tyle szkód swojej władzy. Tu wszystko jest postawione na głowie. I rzeczywiście coraz bardziej przypominamy prywatne skorumpowane księstwo niż wolny kraj.
Bo poza tym, że obywatele demokratycznego państwa są wolni i mogą mówić to, co myślą, a obywatele księstwa są zastraszeni i zobowiązani do wyrażania hołdu władzy, to właśnie odpowiedzialność i bezkarność władz jest tym, czym różni się demokracja od totalitaryzmu.
W księstwie też nie liczy się nic tak bardzo jak elegancja: złote guziki, frędzle i miła pogodna twarz dyktatora. Jak każdy zakompleksiony dwór boi się śmieszności. I kiedy książę układa w swojej komnacie szpital z klocków Lego (bo przecież szpitale są potrzebne), to dwór tym zajadlej zwalcza wszelkie próby autentycznej budowy szpitala – twierdząc że cały świat się z tego będzie śmiał.
Za działania na szkodę państwa kraje demokratyczne przewidują najwyższy wymiar kary – bronią się w ten sposób przed czymś, co jest bardzo niebezpieczne.
Nie oczekujemy herbaty
Panie prezydencie: pełnimy dyżury w namiocie. Nie mówię o sobie, obok mnie są także bardzo młodzi wykształceni ludzie z dużych miast. Przystojni jak diabli, więc piarowo też macie z nami kłopot. W przeciwieństwie do pana znają nie tylko polską ortografię, ale również języki obce. Zapewniam pana, że są patriotami, nikt im nie płaci, nie są aktorami, a jeśli nawet, to nie ma znaczenia, jaki zawód wykonują. Robią to, co uważają za potrzebne. Poświęcają swój czas, bo zależy im na Polsce.
Apelujemy, żeby pan powstrzymał swoje inwektywy: ten namiot nie jest pełen nienawiści. Jest pełen nadziei na wolną, demokratyczną, normalną Polskę. Z moich obserwacji wynika, że swoimi nierozważnymi słowami kilka miesięcy temu w "Gazecie Wyborczej" wywołał pan wzrost napięcia pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu i w konsekwencji wzrost przestępczości, agresji i znęcania się nad obrońcami krzyża, osobami starszymi i bezbronnymi. Świadectwo tej agresji zostało zarejestrowane wieloma kamerami i przy odrobinie chęci można dotrzeć do tych materiałów.
Nawet przy biernej postawie straży miejskiej i policji padło kilka wyroków sądowych. Mamy powody się obawiać, że i w tym wypadku pana słowa mogą narazić nasze zdrowie i życie na niebezpieczeństwo.
Przypominam, że nasz kolega – dziennikarz "Gazety Polskiej" – został kilka dni temu brutalnie pobity przez straż miejską podległą prezydent Warszawy Hannie Gronkiewicz-Waltz. Michał Stróżyk ma uszkodzony kręgosłup w dwóch miejscach, wybity ząb, wstrząśnienie mózgu, spędził pięć dni w szpitalu i następne cztery tygodnie będzie chodził w gorsecie ortopedycznym.
Zdjęcie jego pobitej twarzy jest dla mnie symbolem wolności słowa w Polsce. Można tę twarz zobaczyć na plakacie wywieszonym na ścianie naszego namiotu na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego w Warszawie.
Nie oczekiwaliśmy od pani prezydent miasta herbaty, którą donosiła pielęgniarkom w białym miasteczku, ale za takie potraktowanie naszego kolegi prędzej czy później pani prezydent Hanna Gronkiewicz -Waltz także odpowie, jeśli tu ma być demokratyczny kraj. No chyba że zostaniemy w księstwie, z zadowolonym, bezkarnym kacykiem, ze skłóconym społeczeństwem, bez autostrad, z najdroższym gazem w Europie, jednymi z najwyższych podatków, ale za to z propagandą sukcesu.
Autorka jest dziennikarką i dokumentalistką, autorką filmów "Trzech kumpli", "Solidarni 2010" i "Krzyż". Od 10 kwietnia 2011 wraz z grupą osób protestuje w namiocie przed Pałacem Prezydenckim, domagając się pełnego wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej
Rzeczpospolita
w pułapce po prl
2011-03-28 09:00 | Adam Golański
"Komórka" albo prywatność? Niemiecki polityk ujawnia, co telekomy o nas wiedzą
Trzydzieści lat temu w słowach piosenki „Computerwelt” muzycy kultowej formacji „Kraftwerk” snuli bezlitosną wizję przyszłości: „Interpol und Deutsche Bank, FBI und Scotland Yard | Flensburg und das BKA, Haben unsere Daten da” – „mają nasze dane”. BKA to niemiecki odpowiednik amerykańskiego FBI, a Flensburg to miasto, w którym mieści się centralny rejestr samochodów i kierowców. Wizja ta się spełnia na naszych oczach, z tym, że najwięcej danych o obywatelach zaczynają gromadzić nie urzędy państwowe, lecz telekomy.
Czy Richard Stallman miał rację, rezygnując z korzystania z urządzenia, bez którego większość z nas nie wyobraża już sobie życia? Zapytany o swój stosunek do telefonów komórkowych wódz ruchu Wolnego Oprogramowania stwierdził, że „komórki” nie ma i nie będzie jej nosił, ponieważ to „marzenie Stalina, narzędzia Wielkiego Brata”. „Nie zamierzam chodzić z urządzeniem zapisującym przez cały czas gdzie jestem, nie zamierzam nosić urządzenia podsłuchowego, które może być zdalnie włączone” – podsumował Stallman.
Paranoik czy człowiek, który widzi, co się święci? Ujawniona przez dziennik „Zeit” afera dotyczy przechowywania danych przez operatorów telefonii komórkowej. Niemcy, kraj, który szczyci się rzekomo ogromnym poszanowaniem prywatności obywateli, utrudniając w imię właśnie tej wartości świadczenie usług przez Google i innych internetowych potentatów, są miejscem, w którym telekomy bez żadnego problemu mogą gromadzić dane o obywatelach i przechowywać je prawie bez końca. Co zatem w innych krajach, gdzie prywatność wcale nie jest tak wynoszona na sztandary?
Większość osób była przekonana, że gdy hakerzy berlińskiego Chaos Computer Club przechrzcili telefony komórkowe na „urządzenia śledzące”, pokazując, jakiego rodzaju dane mogą być pobrane i wykorzystane w ramach obowiązującego w Niemczech prawa, to i tak jest to tylko coś w rodzaju political fiction. Jednak Malte Spitz, z niemieckiej Partii Zielonych, uwierzył hakerom – i wniósł pozew przeciwko Deutsche Telekom, o wydanie danych gromadzonych przez operatora, dotyczących jego numeru telefonu.
Gigant przegrał sprawę w sądzie i zmuszony został dane wydać. Zgromadzone w arkuszu Excela informacje pokazują, kiedy Spitz chodził po ulicy, kiedy jechał pociągiem, kiedy wsiadał do samolotu, kiedy pracował, kiedy wychodził do klubów (i do których), kiedy spał, kiedy telefon miał włączony, a kiedy zdecydował się być offline. 35 831 wierszy arkusza zostało teraz przez internetową wersję „Zeita” przekształcone w interaktywną mapę, dzięki której możemy zapoznać się dokładnie z życiem niemieckiego polityka w ciągu pół roku.
Moglibyście pomyśleć, że dane takie, jeśli już były zbierane, to dlatego, że polityk jest osobą publiczną, mogącą być na „widelcu” służb specjalnych. Lecz nie jest to prawdą. Sposób użycia przez niego telefonu był całkiem zwyczajny. Telefony, SMS-y, e-maile, surfowanie po Sieci – telekomy nie są wybiórcze, gromadzą dane o tych aktywnościach dla wszystkich. „Jako że jego telefon był rzadko kiedy wyłączany, ruchy Spitza były śledzone przez 78% czasu” – piszą dziennikarze niemieckiego dziennika.
To, że Spitz ujawnił dane z pół roku swojego życia to nie przypadek. O pół roku mówi właśnie nowa ustawa o retencji danych, którą chce przeforsować gabinet pani Merkel. Pół roku wystarczy każdemu śledczemu, by poznać dokładnie życie osoby, którą chce „prześwietlić”. Czy zatem faktycznie oddaliśmy swoją prywatność w imię wygody smartfonów, a jedyną wolną osobą jest dziś Richard Stallman?
źródło: zeit.de
http://webhosting.pl/Komorka.albo.prywatnosc.Niemiecki.polityk.ujawnia.ogrom.danych.zbieranych.o.nas.przez.telekomy
Paranoik czy człowiek, który widzi, co się święci? Ujawniona przez dziennik „Zeit” afera dotyczy przechowywania danych przez operatorów telefonii komórkowej. Niemcy, kraj, który szczyci się rzekomo ogromnym poszanowaniem prywatności obywateli, utrudniając w imię właśnie tej wartości świadczenie usług przez Google i innych internetowych potentatów, są miejscem, w którym telekomy bez żadnego problemu mogą gromadzić dane o obywatelach i przechowywać je prawie bez końca. Co zatem w innych krajach, gdzie prywatność wcale nie jest tak wynoszona na sztandary?
Większość osób była przekonana, że gdy hakerzy berlińskiego Chaos Computer Club przechrzcili telefony komórkowe na „urządzenia śledzące”, pokazując, jakiego rodzaju dane mogą być pobrane i wykorzystane w ramach obowiązującego w Niemczech prawa, to i tak jest to tylko coś w rodzaju political fiction. Jednak Malte Spitz, z niemieckiej Partii Zielonych, uwierzył hakerom – i wniósł pozew przeciwko Deutsche Telekom, o wydanie danych gromadzonych przez operatora, dotyczących jego numeru telefonu.
Gigant przegrał sprawę w sądzie i zmuszony został dane wydać. Zgromadzone w arkuszu Excela informacje pokazują, kiedy Spitz chodził po ulicy, kiedy jechał pociągiem, kiedy wsiadał do samolotu, kiedy pracował, kiedy wychodził do klubów (i do których), kiedy spał, kiedy telefon miał włączony, a kiedy zdecydował się być offline. 35 831 wierszy arkusza zostało teraz przez internetową wersję „Zeita” przekształcone w interaktywną mapę, dzięki której możemy zapoznać się dokładnie z życiem niemieckiego polityka w ciągu pół roku.
Gdzie byłeś? Z kim rozmawiałeś? Ile zajęło ci to czasu? Po co tego typu dane telekomom?
Mapa została uzupełniona o ćwierknięcia na Twitterze i blogowe wpisy Spitza, tworząc w ten sposób strukturę, którą zbudowałby każdy dobry śledczy, mający za zadanie dokładnie zbadać życie wskazanej osoby. Jednego jednak w niej brakuje, a mianowicie danych, które i tak dostępne są władzy: przedstawiona przez „Zeit” mapa nie zawiera informacji o tym, z kim rozmawiał i SMS-ował Spitz.Moglibyście pomyśleć, że dane takie, jeśli już były zbierane, to dlatego, że polityk jest osobą publiczną, mogącą być na „widelcu” służb specjalnych. Lecz nie jest to prawdą. Sposób użycia przez niego telefonu był całkiem zwyczajny. Telefony, SMS-y, e-maile, surfowanie po Sieci – telekomy nie są wybiórcze, gromadzą dane o tych aktywnościach dla wszystkich. „Jako że jego telefon był rzadko kiedy wyłączany, ruchy Spitza były śledzone przez 78% czasu” – piszą dziennikarze niemieckiego dziennika.
To, że Spitz ujawnił dane z pół roku swojego życia to nie przypadek. O pół roku mówi właśnie nowa ustawa o retencji danych, którą chce przeforsować gabinet pani Merkel. Pół roku wystarczy każdemu śledczemu, by poznać dokładnie życie osoby, którą chce „prześwietlić”. Czy zatem faktycznie oddaliśmy swoją prywatność w imię wygody smartfonów, a jedyną wolną osobą jest dziś Richard Stallman?
źródło: zeit.de
http://webhosting.pl/Komorka.albo.prywatnosc.Niemiecki.polityk.ujawnia.ogrom.danych.zbieranych.o.nas.przez.telekomy
piątek, kwietnia 15, 2011
z Szkoły Polski
Blog http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=8&nid=4009 |
środa, kwietnia 13, 2011
die polnische - ddr Lustration
Lustracja w Polsce i w Niemczech - próba porównania |
Po upadku komunizmu sytuacja we wszystkich krajach bloku wschodniego była podobna. Wszyscy stali przed podobnymi wyzwaniami: co zrobić z personelem starych struktur państwowych, co uczynić z aktami tajnych służb, jak potraktować ofiary? Wyzwania były podobne - rozwiązania odmienne. NAUKA - Lustracja: karać czy przebaczać? Okrągły Stół w Polsce stał się miejscem, gdzie dokonano faktycznego podziału władzy. W Niemczech natomiast Okrągły Stół był instytucją zajmującą się samą transformacją i od początku było wiadomo, że ma tylko doprowadzić do wolnych wyborów. Decyzje podjęte przy niemieckim Okrągłym Stole dotyczyły ordynacji wyborczej i zapisów ustawy o partiach. Ale już podczas obrad rozmawiano o rozliczeniu „grzechów" przeszłości na wszystkich płaszczyznach. W Polsce kompromis wynegocjowany między demokratyczną opozycją a reformatorskim skrzydłem PZPR odsunął rozliczanie na bliżej nieokreśloną przyszłość. Potwierdził to Tadeusz Mazowiecki, który 24 sierpnia 1989 roku w expose powiedział słynne słowa: „Przeszłość oddzielamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu". Słowa premiera, choć nie wyrażały braku woli rozliczenia, stały się później jej synonimem. Niemcy dokładnie rok później, 24 sierpnia 1990 roku, przyjęli (jeszcze w Izbie Ludowej NRD) ustawę, która miała umożliwić lustrację osób pracujących w służbach publicznych pod kątem ich oficjalnej lub nieoficjalnej współpracy z tajnymi służbami. Stworzono także instytucję pełnomocnika do spraw akt Stasi w celu uporządkowania i udostępnienia akt tajnej policji. Ustawa przejmująca te same założenia została przyjęta przez Bundestag już po zjednoczeniu NRD i RFN w 1991 r. Niemców do tak szybkiego uregulowania zasad lustracji zmusiło społeczeństwo, które podczas narastającej fali demonstracji zaczęło przejmować budynki Stasi. Pierwsze przejęcie odbyło się w Erfurcie w Turyngii 4 grudnia, kolejne 5 i 6 grudnia 1989 roku w Rostocku, a 15 stycznia 1990 wzięto szturmem ostatni bastion komunistycznego państwa - centralę Stasi na Normannenstrasse w Berlinie. Gdy w byłej NRD wybrano pierwszy wolny parlament, posłowie otrzymali od obywateli polityczne zobowiązanie-spuściznę w formie akt, do których nie mieli już dostępu byli tajni oficerowie i funkcjonariusze Policji Ludowej (Volkspolizei). Akta trafiły pod kontrolę komitetów obywatelskich, które uniemożliwiły ich zniszczenie. Przyjęto także jasne i klarowne rozwiązanie sposobu oceny komunistycznej służby bezpieczeństwa. Nie dzielono aparatu na „dobrą" Stasi i „złą" Stasi. Założono, że istnieje społeczna zgoda co do tego, że komunistyczna tajna policja zasłużyła w całości na negatywną ocenę. W Polsce natomiast 20 marca 1990 r. powołano tzw. „komisję historyków" (w jej skład weszli: Adam Michnik, Andrzej Ajnenkiel, Jerzy Holzer, Bogdan Kroll), mającą dokonać przeglądu archiwów ówczesnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Komisja stworzyła raport, w którym stwierdziła, że akta są zniszczone bądź niepełne i nie należy ich udostępniać obywatelom. Decyzja „historyków" znacznie opóźniła rozpoczęcie procesu polskiej lustracji. Być może dla ówczesnego premiera, Tadeusza Mazowieckiego, i jego otoczenia istotniejszym zadaniem była integracja podzielonego społeczeństwa na nowej drodze ku demokracji, natomiast dla Niemców ważniejszą stała się sprawa wiarygodności instytucji demokratycznych. Przyczyn i okoliczności wspierających niemiecką lustrację było znacznie więcej. Czynnikiem odróżniającym sytuację niemiecką od polskiej było doświadczenie zdobyte przy rozliczaniu narodowego socjalizmu. Niemiecka „gruba kreska" to brak rozliczenia odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej, za mordy dokonane na Żydach, na komunistycznych i socjaldemokratycznych opozycjonistach i innych. Stłumienie i wyłączenie problemu winy i odpowiedzialności z debaty publicznej pokazało, że brak rozrachunku prowadzi do wybuchania wciąż nowych sporów społecznych. Niemcy do dziś szukają oczyszczenia, o czym świadczy najnowsza fala filmów o II wojnie światowej: „Upadek", „Dziewiąty dzień" czy „Sophie Scholl. Ostatnie dni". Kolejną różnicą miedzy procesami lustracji w Polsce i w Niemczech jest usunięcie ludzi Stasi ze stanowisk. Na ich miejsce sprowadzono nową kadrę z Niemiec Zachodnich. Nowi urzędnicy, sędziowie i nauczyciele sprawili, że przejście do nowego systemu odbyło się bez uszczerbku dla płynności funkcjonowania państwa. Państwo enerdowskie zostało dosłownie wtopione w stabilne struktury Republiki Federalnej. W miejsce Starsi wszedł zachodnioniemiecki wywiad, wschodnioniemieckich żołnierzy wcielono do Bundeswehry. Co istotne - RFN dysponowała nie tylko kadrą kierowniczą, ale i zasobami finansowymi, które wsparły rozwój nowo wcielonych landów wschodnich. W Polsce natomiast przyjęcie zasady masowych czystek oznaczałoby natychmiastowe braki kadrowe w armii, wymiarze sprawiedliwości i policji, co mogłoby zrodzić znacznie większe trudności transformacyjne niż w Niemczech. W naszym kraju odsunięcie ludzi dawnego obozu władzy polegało głównie na opuszczaniu przez nich eksponowanych stanowisk, które zajmowali na podstawie umów koalicyjnych z początku procesu przekazywania władzy. Niemcy konsekwentnie likwidowali struktury Stasi. W Polsce w tym samym czasie (czerwiec 1990 r.) gen. Czesław Kiszczak dokonywał reorganizacji struktur i kadr MSW. W miejsce zlikwidowanej Służby Bezpieczeństwa powołał Urząd Ochrony Państwa, w którym zatrudniono ponownie 7 tys. oficerów byłej SB. Drugie tyle nie zostało przyjętych do pracy z powodu braku pozytywnej weryfikacji. Polska doczekała się unormowań prawnych w postaci ustawy lustracyjnej i ustawy powołującej Instytut Pamięci Narodowej dopiero dziesięć lat po wielkim przełomie. Wcześniej byliśmy świadkami erupcji dzikiej lustracji w postaci tzw. listy Macierewicza, spektakularnego upadku rządu Jana Olszewskiego, dymisji premiera Józefa Oleksego, teczki premiera Belki. Polska ustawa lustracyjna, karająca tylko za fałszywe oświadczenia lustracyjne, zaczęła obowiązywać dopiero 1 stycznia 1999 r., i to po wielu sporach spowodowanych kłopotami z powołaniem Sądu Lustracyjnego. W Niemczech rok 2006 to formalny koniec lustracji. Odsunięci od pełnienia funkcji publicznych mogą ponownie ubiegać się o utracone stanowiska. Coraz rzadziej wpływają wnioski o udostępnienie akt. Niemcy zamykają za sobą drzwi i powoli chowają „trupa" Stasi w archiwalnych szafach. Marianne Birthler, nowa szefowa Urzędu Gaucka, koncentruje się obecnie na działalności informacyjno-dokumentacyjnej, z akcentem postawionym na edukację i zachowanie w pamięci wydarzeń z okresu NRD. W Polsce odwrotnie. Temat lustracji znów powrócił na pierwsze stron gazet: lista Wildsteina, lustracja Niezabitowskiej, Przewoźnika, Karkoszy, sprawa ojca Hejmo i wiele innych wątków. Rządzące partie prześcigają się w przedkładaniu projektów lustracji. Na forum Sejmu rozpatrywane będą projekty PiS, LPR i Samoobrony. Projekty te zakładają powszechny dostęp do akt i rozszerzenie kręgu osób podlegających obowiązkowemu sprawdzeniu pod kontem współpracy z komunistycznymi służbami bezpieczeństwa. Media prześcigają się w tropieniu kolejnych tajnych współpracowników, a pokrzywdzeni coraz częściej ujawniają nazwiska donosicieli. Zamiast komentarza Czy wreszcie przełamujemy strach, milczenie i wstyd? Według Gesine Schwan milczenie na temat winy jest rzeczą niebezpieczną w polityce. Nie ma społeczeństwa, które zostało uzdrowione przez milczenie. Być może odmienność sytuacji i specyfiki przełomu ustrojowego w Polsce nie pozwoliła pójść nam drogą procesu rozliczenia tak sprawnie jak Niemcom, ale czy to znaczy, że mamy tego procesu zaniechać? Na zakończenie przytoczę słowa twórcy niemieckiego rozrachunku Joachima Gaucka: „Niemcy, którzy z otwartymi oczami i otwartymi aktami, ale także z otwartymi ustami umieli kłócić się o przeszłość, wydają się doroślejsi (...). Myślę, że możemy złożyć świadectwo, że opłaca się kroczyć skomplikowanymi drogami, podejmować skomplikowane decyzje i znosić kontrowersje. Kontrowersje powstają także wtedy, gdy najpierw nic się nie robi, a potem opiera się na przypuszczeniach i podejrzeniach, ale nie ma możliwości weryfikacji". Agnieszka Opalińska (doktorantka Instytutu Politologii UZ) (Autorka książki „Lustracja w Polsce i w Niemczech. Próba porównania", wydawca: Oficyna ATUT-Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe, 2006) źródło: www.puls.ctinet.pl http://piotrwojcicki.com/?page_id=154 |
wtorek, kwietnia 12, 2011
znów P a m i ę ć
Obchody pamięci - mjr „Ognia”
Z inicjatywy Związku Więźniów Politycznych oraz Społecznego Komitetu Pamięci Żołnierzy Konfederacji Tatrzańskiej, Rocha i Zgrupowania „Błyskawica”, w sobotę 19 lutego br. odbyły się w Waksmundzie k. Nowego Targu obchody 64 rocznicy ostatniej walki i śmierci mjr Józefa Kurasia „Orła”-„Ognia”.
Jednym z największych w Polsce zgrupowaniem partyzanckim, po wkroczeniu Sowietów dowodził na Podhalu mjr Józef Kuraś ”Ogień”. Jego oddziały tylko w powiecie nowotarskim rozbroiły wszystkie posterunki MO oprócz Zakopanego i Szczawnicy. Niektóre kilkakrotnie. Strach przed nim paraliżował komitety PPR. Nakładał kontrybucje, na funkcjach sołtysów obsadzał swoich ludzi, likwidował konfidentów, funkcjonariuszy UB i NKWD oraz najgorliwszych sługusów nowego okupanta. Publicystyka peerelowska nie pozostawiła na nim i jego żołnierzach suchej nitki.
Oddział Ochrony Sztabu zgrupowania „Ognia” podzielony był na pięć drużyn, dowodzonych przez „Marnego”, „Skałę”, „Ponurego”, „Zająca” i „Śmigłego”. Liczba żołnierzy przebywających bezpośrednio przy sztabie dowództwa wahała się od 60 do 90 ludzi, którzy operowali głównie w rejonie Ochotnicy i masywu Turbacza. Sztab stacjonował najczęściej w szałasach, bacówkach i ziemiankach na Turbaczu, Kiczorze, Starych Wierchach oraz Lubaniu, a operował głównie na terenie Gorców i w okolicznych miejscowościach.
Śmierć bohaterskiego dowódcy
Atak na dom Józefa i Anny Zagatów, w którym przebywał „Ogień” rozpoczęto 21 lutego 1947 roku ok. godz. 13:00. Wcześniej otoczono cały kompleks zabudowań w trójkącie trzech dróg. W trakcie strzelaniny „Powicher” wraz z rannym „Harnasiem” zdołali się przebić i uciec. Zginęli „Zimny” i „Kruk”. „Szpakowi” udało się ukryć.
Partyzanci najpierw niepostrzeżenie przeniknęli do sąsiedniego budynku Michała Ostwalda. Podpalono zabudowania, ale „Ogień” wraz z „Hanką” zdołał przedostać się do kolejnego budynku Marii Kowalczyk – Pachowej. Otoczony tam, został wezwany do poddania się. Odmówił, polecając skorzystać z tej propozycji „Hance”. Po jej wyjściu z budynku „Ogień” próbował popełnić samobójstwo. Strzał w skroń nie spowodował jednak natychmiastowego zgonu – w stanie utraty przytomności został pojmany. Żołnierze obławy, po wdarciu się na strych, zrzucili nieprzytomnego „Ognia” po schodach, jednak UB-ecy, doceniając w pełni wagę informacji, jakie planowali uzyskać podczas przesłuchań, za wszelka cenę chcieli go ocalić. Przeniesiono go na ciężarówkę, sanitariusz KBW udzielił mu pierwszej pomocy i zawieziono go do nowotarskiego szpitala, który otoczył kordon KBW, a wewnątrz pilnowała „Ognia” obstawa UB i MO.
Próby uratowania życia okazały się nieskuteczne. Major Józef Kuraś „Ogień” zmarł dwadzieścia minut po północy, czyli już 22 lutego 1947 roku. Ciało zostało zabrane i złożone na podwórku WUBP w Krakowie i według niepotwierdzonych informacji, następnego dnia przekazano je Wydziałowi Lekarskiemu Akademii Medycznej, jako zwłoki nieznanego mężczyzny. Do dziś nie jest znane miejsce pochówku mjr. „Ognia”.
Więcej na temat bohaterskiego partyzanta z Podhala, patrz tutaj.
W programie dzisiejszych obchodów w Waksmundzie:
Godz.10 – plenerowa inscenizacja historyczna z udziałem Grup Rekonstrukcji Historycznej z Waksmundu, Trójmiasta i Warszawy zatytułowana: „Nam nie straszna sowiecka potęga”.
Godz.11 – Msza św. w kościele parafialnym św. Jadwigi Śląskiej - w intencji Podhalan poległych w walce o wolną Polskę z niemieckim i sowieckim okupantem w latach 1939-55.
Godz.12.30 – Modlitwa i Apel Poległych z udziałem kompanii reprezentacyjnej Straży Granicznej na cmentarzu, przy grobach Konfederatów Tatrzańskich, żołnierzy Ochrony Sztabu mjr ”Ognia” i mieszkańców Waksmundu poległych i pomordowanych przez obydwu okupantów.
Polecam relację z obchodów 63 rocznicy, patrz tutaj.
Krótki film przedstawiający archiwalne zdjęcia oraz utwór pt. Epitafium dla majora "Ognia", patrz tutaj.
Krótki film o GRH Błyskawica, patrz tutaj.
Opracował: Mariusz A. Roman
[Fot. M. Roman]
poniedziałek, kwietnia 11, 2011
Pomnik Ofiarom na Krak. Przedmieściu
http://pomnikswiatla.org/
******************************
******************************
|
|
niedziela, kwietnia 10, 2011
"CUD SMOLENSK' topologia zbrodni "
"CUD SMOLEŃSKI" - Topologia zbrodni
El Ohido Siluro - Rozpraszamy smoleńską mgłę
10.04.2011 01:04 2 komentarze
"Arcyboleśnie prosta sprawa" - część 2
Kontynuacja rozważańRetrospektywa
Kontynuując rozważania z części pierwszej "Arcyboleśnie prostej sprawy" ("AbPS") odniosę się najpierw do kilku kwestii podniesionych przez komentatorów (wszędzie tam, gdzie prowadzone były dyskusje pod opracowaniem, czyli na Salon24.pl, NowyEkran.pl, jak i na Niezalezna.pl). Pierwsza sprawa, to "zarzut" jednego z czytelników, że w opracowaniu zabrakło grafik pozwalających na precyzyjne wypozycjonowanie samolotu względem brzozy, budek-altanek, stojących opodal drzwi od toalety i linii ściętych drzew już za działeczką, a także innych "markerów" topograficznych w scenariuszu, który "sprzedano" nam już pierwszego dnia.
Dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionego blogera o nicku TommyLee skorzystam z wykonanych przez niego rysunków, które - jak stwierdził jeden z komentujących - pozwolą "osobom bez wyobraźni politechnicznej" określić wzajemne położenie samolotu, a zwłaszcza silników i strugi gazów wylotowych względem obiektów, które "w cudowny sposób" przetrwały jej oddziaływanie (altanki) i zachowały pozycję wertykalną (drzwi od toalety):
Pozycja samolotu względem altanek - widok z góry (wyk. TommyLee)
Pozycja samolotu względem altanek - widok z lewego boku (wyk. TommyLee)
Pytanie, które w tym miejscu należy sobie postawić jest - jak w tytule - "arcyboleśnie proste" i brzmi: Czy w sytuacji przedstawionej na rysunkach budki miałyby szanse przetrwać uderzenie strugi gazów wylotowych? Spójrzmy jak układają sie strugi gazów wylotowych we Tutce rozpoczynającej wznoszenie:
Teraz odpowiedź na postawione pytanie jest równie "prosta" i "arcybolesna" i brzmi: NIE. Gdyby w pozycji wynikającej z uszkodzeń drzewostanu znalazł się Tu-154m (tracąc skrzydło na brzozie i łamiąc ją przy okazji, co samo w sobie jest kolejnym paradoksem podobnym do sytuacji w której próbka materiału poddana badaniu niszczącemu na maszynie wytrzymałościowej - pękłaby w dwóch miejscach naraz) - to budki-altanki powinny zostać ścięte z powierzchni ziemi (z litości nawet nie wspominam o stojących pionowo białych drzwiach od WC) i wystrzelone "w kosmos" podobnie jak ciężarówka, którą możemy obserwować na filmie:* * *
Zamieszczam również zdjęcia wykonanej przeze mnie makiety (w skali 1:144), na której Tu-154m wypozycjonowany jest w taki sposób jaki na pierwszy rzut oka wynikałby z warunków brzegowych narzuconych przez aranżera "cudów smoleńskich", czyli złamanej brzozy(wysokość nieciągłości materiałowej przyjęta na 6.5m), nie wykazujących żadnych uszkodzeń kilku drzew (znacznie wyższych niż 6.5m) stojących już za brzozą, a także linii w zasadzie POZIOMEGO ścięcia drzewostanu tuż przed asfaltową drogą oddzielającą działeczkę ze "świętą brzozą" od zagajnika przy parkingu (wyciętego i zaoranego niebawem po akcji):Makieta w skali 1:144
Wysokość "świętej brzozy": hb = 20m/144 = 0.13(8)m, przyjmujemy 14cmWysokość złamania "świętej brzozy": hc = 6.5m/144 = 0.045138(8)m, przyjmujemy 4.5cm
Wysokość budek-altanek: ha - 2.2m/144 = 0.0152(7)m, przyjmujemy 1.5cm
Wysokość najniżej położonej części kadłuba: d = 3.76m/144 = 0.026(1)m, przyjmujemy 2.5cm
(czyli zaledwie około pótora metra nad stropami altanek !!!)
Kąt natarcia: alfa = 15 stopni
Przed impaktem ze "świetą brzoza":
więcej:
http://img852.imageshack.us/img852/306/zdjcie0052b.jpg
http://img190.imageshack.us/img190/4809/zdjcie0053yu.jpg
http://img848.imageshack.us/img848/363/zdjcie0054z.jpg
http://img807.imageshack.us/img807/608/zdjcie0055.jpg
Po impakcie ze "świętą brzoza":
więcej:
http://img808.imageshack.us/img808/7187/zdjcie0058b.jpg
http://img856.imageshack.us/img856/2756/zdjcie0059a.jpg
http://img809.imageshack.us/img809/1412/zdjcie0060c.jpg
http://img97.imageshack.us/img97/231/zdjcie0061w.jpg
http://img808.imageshack.us/img808/7187/zdjcie0058b.jpg
http://img856.imageshack.us/img856/2756/zdjcie0059a.jpg
http://img809.imageshack.us/img809/1412/zdjcie0060c.jpg
http://img97.imageshack.us/img97/231/zdjcie0061w.jpg
* * *
W kwestii kolejnego problemu który postawiłem, czyli absolutnego braku śladów oddziaływań sił stycznych do przewodów w koronie słupa elektroenergetycznego (które niewątpliwie musiałyby wystąpić, gdyby tylko linia EE została zerwana przez samolot poprzez prostopadłe do niej szarpnięcie) "koronnym zarzutem" spośród nielicznych jakie się pojawiły był zarzut taki, że wystąpiło tam nagłe OSŁABIENIE WYTRZYMAŁOŚCI na zrywanie przewodów trakcyjnych wskutek zwarcia jakie wystąpić miałoby przy szarpnięciu bocznym trakcji np. podwoziem samolotu.Z tym zarzutem rozprawić się jest dość łatwo - nawet zakładając, że nie zadziałałyby zabezpieczenia linii EE i wskutek zamknięcia obwodu nie zostałoby natychmiast wyłączone zasilanie.
Po prostu proces "osłabiania" przewodu wskutek zamknięcia obwodu i nadmiernej emisji ciepła na oporze, który wystąpi w miejscu styku wymaga czasu! Mówi o tym prawo Joule'a-Lenza, stwierdzając, że ilość wydzielonego ciepła na oporniku zależy od jego rezystancji R, kwadratu prądu I jaki płynie w obwodzie i czasu t w jakim przez zamknięty obwód będzie płynął prąd!!!:
Q=R*I^2*t
gdzie:Q – ilość wydzielonego ciepła w miejscu styku (opornik);
I – prąd elektryczny;
R – opór elektryczny przewodnika (tu: rezystancja opornika, czyli miejsca styku przewodów);
t – czas przepływu prądu (czas zwarcia - zamkniętego obwodu).
Zjawisko to wykorzystuje się w przemyśle miedzy innymi do procesu łączenia blach (np. karoseryjnych) zwanym zgrzewaniem, gdzie dwie mające być spojone blachy ściska się dwoma elektrodami (z góry i z dołu) zamykając w ten sposób obwód. Prąd płynący przez elektrody i najkrótszą drogą przez blachy (ktore stają się rezystorem R w schemacie zastępczym powstałego w ten sposób obwodu) wydziela ciepło Q, które punktowo przetapia blachy po upływie pewnego krótkiego czasu t, a wskutek krótkotrwałego docisku - po odsunięciu elektrod i zastygnięciu nadtopionego materiału - powstaje spoina. Trwa to powiedzmy sekundę, lub nawet nieco mniej.
Tak lub podobnie byłoby, gdyby dwa przewody zostały zetknięte razem i dociśnięte (np. gdyby samolot zaczepił o nie golenią podwozia. Oczywiście czas potrzebny na nadtopienie przewodów w sposób który uzasadniałby znaczący spadek ich wytrzymałości na zrywanie (prawie do zera) - byłby większy niż ten, który potrzebny jest na nadtopienie cienkich blach.
Inaczej byłby w przypadku zaczepienia trakcji przez np. oponę (czyli materiał nieprzewodzący) w sposób, który nie spowodowałby trwającego przez pewien okres docisku. wskutek zbliżenia teoretycznie możliwe jest powstanie między (tylko zbliżonymi, lecz nie kontaktującymi ze sobą przewodami) łuku elektrycznego, jednak proces powstawania łuku jest procesem, którego zaistnienie wymaga pewnego czasu (prawo komutacji). Przejście od fazy świetlenia, poprzez fazę snopienia do pełnego przeskoku nie dzieje się "od razu", lecz trwa i na to potrzeba również pewnego (niewielkiego) czasu! Dopiero od tej chwili wystąpienia pełnego przeskoku iskry i domknięcia obwodu następuje ogrzewanie materiału (zupełnie analogicznie jak dzieje się to przy zgrzewaniu). Dopiero wtedy następuje pogorszenie parametrów wytrzymałościowych wskutek podwyższenia temperatury. Jednak jak wspomniałem potrzeba na to czasu - być może jakiegoś ułamka sekundy, może pół, a może całej sekundy - specjaliści obliczą to mając dane parametry trakcji i przewodów. Problem w tym, że samolot poruszający się z prędkością 300km/h w ciągu sekundy pokonuje drogę 83.(3) metrów. A żeby spowodować wygięcie kołków i izolatorów i ich ścięcie - wystarczyłoby szarpnięcie boczne na odległość 2, w ostateczności 3 metrów...
Ponadto nie ma żadnego sensownego uzasadnienia dla sytuacji, w której przewody smoleńskie miałyby stracić swą wytrzymałość na zrywanie wskutek zwarcia w stopniu pozwalającym na ich dezintegrację bez pozostawienia śladów działania sił rwących i momentów gnacych w koronie słupa - gdy tymczasem w opisywanym w "AbPS" części 1 incydencie podwrocławskim z zerwaniem trakcji elektrycznej przez samochód ciężarówy - przewody zachowały swą wytrzymałość (mimo kontaktu z przewodzącą, podniesioną skrzynią ładunkową wywrotki) - w stopniu pozwalającym na połamanie słupów, zerwanie poprzecznic (kratownice), powyginanie wsporników izolatorów i zdemolowanie okolicy. Tego autor zarzutu nie wytłumaczył...
Znacznie bardziej interesujące jest spostrzeżenie innego z czytelników o nicku AS, który podniósł, że skoro mocowanie trakcji do korony słupa jest typu "przelotowego", to najsłabszym elementem układu jest cienki drut łączący przewody z izolatorem. Myślę, że warto dwa komentarze tego dyskutanta z niezaleznej.pl przytoczyć w całości.
AS rzecze co następuje:
"Przewody tej linii to raczej lina spleciona z drutów aluminiowych z rdzeniem stalowym. Przy zwarciu zadziałać powinno zabezpieczenie linii i wyłączenie napięcia. Ale to wszystko trzeba badać: czy zadziałały bezpieczniki, czy końce przewodów są stopione, rozerwane... Ten słup co się przechylił to zwykły "przelotowy". rzadziej stawia się slupy oporowe, które wytrzymają brak naciągu z jednej strony."
"Proszę zwrócić uwagę, że w układzie słup, izolatory, lina przewodu energetycznego, najsłabszym elementem jest mocowanie liny przewodu do izolatora. To jest pojedynczy drut. Powinien być zerwany lub przewody przesunięte względem izolatorów.... No a słup przynajmniej lekko wychylony na skos... A tu żadnych śladów."
Korona słupa - żadnych zniszczeń...
Wynikałoby z tego, że o ile bezwładność betonowych słupów - dzięki ich masie - może "pomóc" im zachować integralność podczas poprzecznego szarpnięcia za przewody w prędkością około 300km/h - to jednak cienkie druty łączące przewody z izolatorami powinny zostać zerwane, być może powodując wygięcie wsporników izolatorów, a wszystko to powinno się stać zanim przewody trakcji utraciły swą integralność. Założenia do eksperymentu procesowego, który zaproponowałem w pierwszej części "AbPS" - powinny zostać zmodyfikowane i rozszerzone o ten element.* * *
Obok trzech negatywnych poszlak (myślę, że już wręcz dowodów a nie tylko poszlak) skumulowanych w okolicy magicznej działeczki z brzozą, które sprawiają, że z ostrożnością podchodzę do zaserwowanego nam 10 kwietnia "gotowca" - czyli scenariusza ze "świętą brzozą" (jak to genialnie ujął FYM) mającą "udowodnić" legendarną już (między innymi za sprawą sowieckiej agentury szeroko rozmieszczonej i doskonale uplasowanej w przerażającej obfitości na "nadwiślańskich stołkach") "winę pilotów" - pojawia się jeszcze jedna poszlaka negatywna...Wymieńmy je po kolei:
1. Brak skutków oddziaływania strumienia gazów wylotowych na otoczenie,
2. Budzący wątpliwości natury technicznej "fakt" impaktu skrzydła z brzozą,
3. Brak śladów oddziaływania sił stycznych do trakcji na koronę słupa i wsporniki izolatorów,
4. ?
Czwarta poszlaka, to "Ptasie gniazdo", na które zwrócił mi uwagę jeden z komentujących linkując do niezastąpionego FYMa:
"Solidna, ptasia robota" - gniazdo
I rzeczywiście, zaraz za brzozą, na jednym z trzech wysokich drzew znajdujących się już "poza zasięgiem skrzydła" (bo przecież jak nam powiedziano 10 kwietnia - samolot stracił skrzydło na brzozie - i "upał"... - bo "nie powinni lądować we mgle"...) JEST SOBIE PTASIE GNIAZDO...Możemy zatem dopisać poszlakę czwartą.
4. Obecność "cudownie ocalałego" ptasiego gniazda na wysokości około 8 metrów na drzewie graniczącym z obszarem (linią) sciętych drzew między działeczką a drogą asfaltową.
Czy gniazdo miało prawo tam pozostać gdyby nad budkami i drzwiami toaletowymi przeleciał Tu-154m rozpoczynając wznoszenie i to "z wpływem ziemi", czyli na wytworzonej między skrzydłami i silnikami a powierzchnią ziemi poduszce powietrznej, a zatem w strefie podwyższonego ciśnienia, która pozwala wykorzystać statkom powietrznym zasadę na jakiej porusza się również poduszkowiec? Niech każdy sam odpowie sobie na to pytanie - ale dopiero po obejrzeniu kolejnego filmu, na podstawie którego można zbudować sobie pewną analogię, dzięki której możemy wyrobić sobie pogląd na to co dzieje się z drzewami, w chwili gdy samolot pasażerski z napędem odrzutowym wlatuje pomiędzy nie...
* * *
Mimo to wszystko - nieco wbrew zdrowemu rozsądkowi - załóżmy, że kilka metrów nad altankami coś jednak przeleciało. Zapewne nie był to samolot odrzutowy, może nie był to wcale samolot, lecz coś zupełnie innego. Załóżmy jednak, że przeleciało tu coś, co ścięło drzewa nie przewracając drzwi od ubikacji i nie ścinając altanek z powierzchni ziemi, nie zdmuchując ptasiego gniazda z drzewa tuż obok. Coś co przecięło (bo przecież nie zerwało) linię EE nie uszkadzając mocowania przewodów do izolatorów i nie odginając kołków pod izolatorami wskutek szarpnięcia. Cokolwiek to było - załóżmy, że właśnie tu przeleciało i spróbujmy wyznaczyć trajektorię ruchu tego czegoś na podstawie pościnanych drzew i nanieść ją w poglądowy sposób na zdjęcie "z lotu ptaka":"Wróżenie z fusów" - próby dopasowania jednej trajektorii do śladów w miejscu zdarzeń są skazane na niepowodzenie
Ślady i trajektorie
Po tym nieco przydługim wstępie będącym w istocie uzupełnieniem "AbPS" części 1, a także niejako przypomnieniem o czym dywagowaliśmy sobie ostatnio - chciałbym przejść do tego co działo się na drugim końcu relacji "święta brzoza - dwupienna brzoza (równie święta)", czyli do tak zwanego "miejsca katastrofy". A ściślej: interesować będą mnie ślady jakie widoczne są w miejscu gdzie leżą szczątki samolotu i najbliższej okolicy oraz domniemane trajektorie i kierunki ruchu samolotu (lub jego szczątków).
* * *
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że na błotnistym placu na którym spoczywają szczątki widoczne na zdjęciu satelitarnym nie znajdziemy potężnej dziury w ziemi, wielkiego krateru jakim odznaczył się w ziemi choćby wrak samolotu strąconego w Lockerbie.Lockerbie - krater po straconym samolocie
Nie znajdziemy takiej dziury zwłaszcza wtedy, gdy będziemy jej szukali tam, gdzie intuicyjnie moglibyśmy się jej spodziewać, czyli tuż za dwoma charakterystycznymi "podcięciami" gruntu, które widoczne są przy wejściu na "strefę zero" od strony ulicy Kutuzowa, a zatem w miejscu, gdzie S. Wiśniewski zaczął realizować swój materiał:Sieviernyj. Brak śladu po kadłubie
Do pewnego czasu byłem głęboko przekonany, że stało się tak dlatego, iż polski samolot w Smoleńsku kończąc swój lot leciał praktycznie stycznie do ziemi - lekko się wznosząc wraz ze wznoszącą się pod nim ziemią, która niestety w pewnej chwili go "dogoniła", gdy tylko stracił część skrzydła i odchylając się w lewo - zmniejszył składową nośnej, która skierowana pionowo w górę równoważyła przyciąganie ziemskie. Lecąc prawie stycznie do ziemi samolot powinien wręcz ślizgiem (a zatem bez pozostawienia krateru, czy dużego zagłębienia wyrytego w ziemi) zacząć po niej sunąć (tak jak wagon kolejki wąskotorowej, który po wykolejeniu się z dużą prędkościa wjeżdża w maliny), skrzydłami ścinać kolejne drzewa, a w ziemi zostawiać jedynie płytkie koleiny równoległe do kierunku ruchu. Myślałem, że właśnie dlatego nie ma w ziemi wielkiej dziury... Takiej jak ta:Lockerbie - inne ujęcie
Tymczasem ślad po kadłubie jednak odcisnął się w gruncie - tyle, że w nieco innym miejscu, co determinuje pozycję samolotu w momencie zetknięcia z ziemią...
* * *
Szczególnie ważne dla ustalenia spraw podstawowych jest znalezienie miejsca zderzenia środka masy, czy też "masy głównej" z ziemią - ewentualnie miejsca gdzie dotknął ziemi kadłub, niezależnie od tego, czy dotknął jej częścią dziobową, ogonową, bokiem, lub jeszcze w inny sposób. Niezależnie również od tego czy szczątki samolotu leżące w "strefie ZERO" dotknęly ziemi jako z grubsza cały samolot - czy też nie.Kadłub Tu-154m ma przekrój zbliżony do okręgu o średnicy około 3.8 metra - ta informacja jak sądze pomoże nam znaleźć miejsce w którym ta właśnie "rura" o średnicy zbliżonej do 4 metrów (weźmy poprawkę na spłaszczenie), lub chociażby którykolwiek jej segment - "pocałowały" smoleńskie błoto.
W tym celu wykonałem zestawienie, na którym pokazuję z lewej strony relewantny przedmiotowo fragment zdjęcia satelitarnego z 12 kwietnia, a z prawej strony, przy zachowaniu skali i wszystkich wymiarów - wyrysowałem wszystkie ślady jakie zostały wyryte w ziemi i jakie udało mi się "wytropić". Wygląda to następująco:
"Mapka śladów"
Przedstawia ślady w ziemi po samolocie i kierunki ruchu jego elementów. Na żółto oznaczaczona linia poziomo ściętych na wysokości kilku metrów drzew widocznych na filmie Wiśniewskiego.
Jedynym - i podkreślam to z całą mocą - absolutnie jedynym miejscem wyczytanym ze śladów w którym kadłub (niezależnie od tego czy był jeszcze w całości, czy też już w częściach) mógł zetknąć się z ziemią po raz pierwszy w analizowanym zakresie jest to miejsce, które oznaczyłem na biało w powyżej zaprezentowanej "mapce śladów". Biały ślad jako absolutnie jedyny wymiarami odpowiada z grubsza średnicy kadłuba Tu-154m - pozostałe ślady są po prostu zbyt wąskie.Przedstawia ślady w ziemi po samolocie i kierunki ruchu jego elementów. Na żółto oznaczaczona linia poziomo ściętych na wysokości kilku metrów drzew widocznych na filmie Wiśniewskiego.
Teza którą teraz postawiłem jest prawdopodobnie jedną z najważniejszych i najbardziej istotnych dla wyjaśnienia sprawy. Póki co traktuję to stwierdzenie jak aksjomati dogmat. Po prostu nie ma innego miejsca na planie, w którym kadłub mógł dotknąć ziemi po raz pierwszy. Jest to punkt wyjścia dla dalszych wywodów, które mogą okazać się szokujące, ale o tym później.
Nie trzeba mieć zbyt wybujałej wyobraźni aby teraz z rysunku wyczytać w jakiej pozycji był samolot kiedy dotykał ziemi...
Czy Tu-154m w takiej pozycji spotkał się ze smoleńską ziemią?
Taki układ determinuje dość duży kąt trajektorii do ziemi (około 45-60 stopni) - co tłumaczy poniekąd rekordowo krótki dobieg (poniżej 100m) oraz bardziej przystaje do niewiarygodnie dużych zniszczeń maszyny. Czyżby trajektoria w ostatniej fazie była krzywą balistyczną?
Pytanie tylko czy był jeszcze cały, oraz czy nie był przełamany np. pomiędzy śródpłaciem a przednią, lub tylną częścią kadłuba, ewentualnie samym tylko statecznikiem..? Przemawia za tym nieco zbyt duża odległość pomiędzy dwoma równoległymi, zielonymi śladami - chyba zbyt duża aby zakładać całkowitą integralność samolotu i statecznika poziomego lewego (no chyba, że lewy statecznik został zgubiony wcześniej, podobnie jak fragment skrzydła). Za powyższą pozycją przemawia natomiast bardzo mocno "ocalały" fragment prawego boku kadłuba."Ocalały", niewielki fragment kaduba - prawy bok
Za pozycją lewostronnego przechyłu do zaledwie około 80 stopni w momencie impaktu z ziemią przemawia również linia skoszenia drzew oznaczona na "mapce śladów" żółtą kreską. Jak sądzę dokonało tych zniszczeń prawe skrzydło wleczone wraz z rozsypującym się kadubem na drodze od korytka w ziemi (na biało na "mapce") do krateru na końcu ścieżki posuwu (na pomarańczowo). Linia ta widoczna jest doskonale na filmie montażysty Wiśniewskiego:Żółta linia wskazująca ścięcia drzew prawym skrzydłem wleczonym za kadłubem sunącym po ziemi. Po prawej - koryto w ziemi po kadłubie.
* * *
Kierunki ruchu upadających szczątków
Jako żywo - jest to zgodne z relacją pana Wiśniewskiego, który opowiadał o "dwóch wybuchach". Pierwszy z nich to zapewne któraś z zielonych kropek na powyższym rysunku, w efekcie być może odpadł statecznik pionowy wraz z poziomymi i poleciał dalej po zielonej trajektorii. Drugi wybuch to pomarańczowa czerwona. Tak oznaczyłem miejsce w którym widzimy krater z obwolutą, a z którego zapewne wystrzelił - jak mówi Wiśniewski - "mały słup ognia". Przypomnijmy, że "mały słup ognia" oznacza słup przewyższający dwukrotnie okoliczne drzewa...Nawiasem mówiąc nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy aby słup ognia wysokości ponad 12-piętrowego budynku (relacjonowana wysokość: dwukrotność 20 metrowego drzewa) nazwać "małym słupem ognia" - ale jak widać pan Wiśniewski najwyraźniej z racji wykonywanego zawodu napatrzył się na słupy ognie znacznie większe - i taki jaki ujrzał 10 kwietnia nie zrobił na nim wrażenia.
"Mały słup ognia" pozostawił po sobie w "sieviernej ziemi" strukturę (pomarańczowe koło na "mapce śladów") mogącą przypominać miniaturkę struktury poniższej...
Krater
... z tym, że otoczona jest ona dodatkowo charakterystyczną obwolutą (zapewne zwałami ziemi i drobnych elementów wyposażenia samolotu)..."Jak żywa" - z relacji Wiśniewskiego - wydaje się być również pozycja samolotu "lewym skrzydłem prawie, że w dół". Jednak na końcu lewego skrzydła - mimo, iż widoczne są pewne uszkodzenia - brak jest śladów ziemi, czy błota. Czy zatem pozycja "lewym skrzydłem prawie, że w dół" jest ślepą uliczką? A może ślad po ryciu ziemi jest na kikucie skrzydła? A może "stało się" jeszcze coś innego?
Wróćmy jednak do kwestii zasadniczych. Kolejny rysunek jest poglądowy, wręcz "ideowy", bez dokładnego skalowania, rzutowania i cyzelowanych odwzorowań, jak również bez zachowania zasad rysunku technicznego; zapaleni CADowcy zrobią sobie dokładny model 3D, lub nawet animację w "SolidEdge'u, "Catii", czy "ProEngineerze". Rysunek jest bardzo uproszczony (nie uwzględnia odchyleń kierunku ruchu od osi samolotu, a także postępującej jeszcze przed kontaktem z ziemią dezintegracji konstrukcji) ale myślę, że jako punkt wyjścia do (niezwykle kłopotliwej jak się okazuje) próby przypasowania bryły samolotu (niekoniecznie całego i niekoniecznie "w stanie integralności cielesnej") do śladów pozostawionych w miejscu zdarzenia - wystarczy. Proszę bardzo:
Pozycjonowanie maszyny względem śladów
* * *
Samolot, który leci prawie poziomo i wlatuje w las jest w stanie skosić kilometr (lub więcej) lasu (w zależności od kąta trajektorii do ziemi, prędkości itp.) i zachować względną integralność (nie ma żadnej utraty skrzydła!) Zobaczmy: Samolot - kosiarką do tajgi?
"Koronkowa robota"
Niewytłumaczalnie i niewyobrażalnie duże zniszczenia naszego samolotu tłumaczyłem późniejszą eksplozją o której wspomina Wiśniewski - wskazując, że był to "mały słup ognia" - najwyżej dwukrotnej wysokości drzew. Dziś dojrzewam do stwierdzenia, że było to rozumowanie błędne!W odróżnieniu od wielusetmetrowego "pasa wykarczowanej zieleni" jaki możemy podziwiać na powyższych zdjęciach, na Sieviernym długość "pobojowiska" wynosi maksymalnie około 150 metrów, co przy długości samolotu określonej na 47.9m daje efektywną długość posuwu szczątków po "rumowisku" równą około 100 metrów zaledwie, lub nawet znacznie mniej (licząc do krateru) !!!
Możliwe są dwa wytłumaczenia takiego stanu rzeczy:
1. Samolot runął w ziemię pod znacznie większym kątem niż zakładałem dotychczas. kąt ten szacuję dziś na zawierający się w przedziale 45-60 stopni do poziomu ziemi.
2. Samolot nie był bryłą sztywną kontaktując z ziemią, uległ jeszcze w powietrzu dezintegracji.
(w mojej ocenie oba scenariusze zachodzą równolegle)
Do pewnego momentu sądziłem, że samolot przez kilkaset metrów leciał tuż nad ziemią, tak jak wskazywałyby na to pokaleczone obiekty florystyczne i uszkodzona linia EE.
O to abym myślał właśnie tak zadbał Wielki Aranżer Smoleński, który za pomocą złamanej "świętej brzozy" i paru innych poskracanych drzew i drzewek oraz przeciętej linii EE spowodował u mnie mylny osąd, że polski samolot z niewyjaśnionych przyczyn znalazł się kilka metrów nad ziemią, a w okolicy działeczki z brzozą - nawet poniżej poziomu pasa na Sieviernym. A potem? Potem musiałby się lekko wznieść, po to aby zakończyć lot w znanym ogólnie miejscu. I to było celem głównym mistyfikacji; wysnuty samodzielnie przez każdego z odbiorców przekazu wniosek, że samolot o własnych siłach "szedł w górę". Wniosek taki natychmiast wyklucza większość scenariuszy drastycznych typu np. zestrzelenie. Rozumowanie miało być proste: skoro samolot był w stanie sie podnieść na odcinku od brzozy do autokomisu - to znaczy, że załoga miała (odzyskała?) nad nim władzę... I co znamienne - nikt tego nam nie musiał wmawiać, każdy sam sobie przeprowadził odpowiednie rozumowanie, w własnym zakresie i w zaciszu swojego intelektu - wystarczyło tylko, że kupił scenariusz z "brzozą". A jak dowodzą psychologowie - jeżeli komuś wydaje się, że do pewnych wniosków doszedł sam - to wyrobiony pogląd jest niezwykle trwały, osoba poddana manipulacji bardzo niechętnie odstąpi od tych fałszywych wniosków (fałszywych, bo fałszywe były ich podstawy). Mistrzowska akcja dezinformacyjna, rzeczywiście, nie ma co... Chylę czoła.
Jednak "jak mawiali starożytni Syberianie" (zamiast Syberian możesz wpisać dowolną inną nację) "każde kłamstwo ma krótkie nogi"...
* * *
Doszły mnie słuchy, że mój skromny blog odwiedzają wybitni przedstawiciele polskiej nauki, w tym również profesorowie! Korzystając z unikalnej okazji chciałbym zwrócić się do nich o pomoc. Nie będę ukrywał, że słowa te kieruję głównie do profesora Mirosława Dakowskiego:Szanowny Panie Profesorze! Pamiętam, że obliczył Pan wartość przyspieszenia działającego działającego na samolot w momencie gdy łapała go ziemia i że według obliczeń wynosiłoby ono około 2g (maksymalnie). Jednak jak sądzę zakładał Pan (podobnie jak i ja kiedyś), że tenże samolot leciał przy brzozie, przy linii EE, ciął również drzewa przy autokomisie - jednym słowem, że leciał kilka lub najwyżej kilkanaście metrów nad ziemią lekko przy tym się wznosząc. Zatem przy takich danych wejściowych kąt trajektorii do ziemi jaki Pan przyjął dla obliczeń był zapewne bardzo ostry.
Tymczasem ja proponuję odwrócić problem! Proponuję wziąć na wejściu takie dane jak długość wleczenia szczątków wynosząca zaledwie 100m, oraz przyspieszenie działające na samolot w momencie impaktu podane przez MAK (pamiętamy, że w pierwszych dniach podawano, iż przyspieszenie było tak duże, że w czarnej skrzynce nawet taśma "zsunęła się ze szpuli"). Proponuję przyjąć również pewne stałe materiałowe charakteryzujące lepkość gruntu (czy też błota), a za szukaną niewiadomą proponuję uznać właśnie kąt pomiędzy trajektorią w ostatniej fazie ruchu po krzywej balistycznej a ziemią i poziomem.
Tu można pomyśleć nawet o wyliczeniu pewnej macierzy wartości kątów - obliczeń dokonać proponuję dla prędkości postępowej w zakresie od 300km/h do 350km/h branej ze skokiem powiedzmy 10km/h. Krzywą balistyczną po jakiej poruszałby się samolot proponuję rozpocząć wyznaczać z pułapu z przedziału 100 - 150m nad poziomem pasa (wysokość względna). Oczywiście mówiąc o "krzywej balistycznej" nie mam na myśli jej doskonałej, matematycznej postaci, lecz pewne przybliżenie - wszak spadający samolot, nawet poszatkowany, ma przecież nadal pewne właściwości aerodynamiczne - które spowodowały, jak sądzę, że spadł nie bezpośrednio pod ścieżką (na której zapewne się znajdował - przynajmniej według kontrolerów, których raczej należy traktować jak dezinformowanych świadków niż bezpośrednich wykonawców "katastrofy smoleńskiej"), lecz "odpadł" ze ścieżki w lewo i runął na ziemię kilkadziesiąt metrów od osi pasa. Odległość ta dowodzi, że spadał z dużej wysokości - znacznie większej niż zakładane dotychczas kilka, czy kilkanaście metrów.
Czy to jest prawdziwy scenariusz zdarzeń? Strącenie samolotu podczas odejścia i pozoracja "błędu pilota" poprzez inscenizację i aranżację zniszczeń terenowych...
Po tym jak samolot znalazł się na ziemi, w postaci zatomizowanej, kilkadziesiąt metrów na lewo od osi pasa i właściwej trajektorii podejścia (a w zasadzie odejścia) - zaistniała pilna potrzeba uzasadnienia wszem i wobec takiego stanu rzeczy i to w sposób nie wzbudzający podejrzeń oraz wykluczający niemal natychmiast rzeczywiste przyczyny tragedii. Dlatego sprawcy musięli podjąć działania maskujące. Wyrżnęli w tym celu nieznanym nam jeszcze sposobem parę drzew na linii równoległej do osi pasa, a położonej kilkadziesiąt metrów na lewo od niej i przechodzącej z grubsza przez tzw. "miejsce katastrofy". "Niestety" - tworząc obraz trajektorii pozorowanej (mającej dowodzić wznoszenia i kontroli załogi nad maszyną niemal do ostatnich chwil - czyli "winy pilota") popełnili błędy, a także nieco się przy tym rozminęli z trajektorią prawdziwą, którą możemy odczytać ze śladów w "strefie zero".Rozminęli się - zupełnie tak samo, jak budowniczowie drogi w Wąchocku, którzy według starej powiastki budując drogę gminną zaczęli budować ją z dwóch stron i ani się spostrzegli jak powstała "autostrada"... Oczywiście budowniczowie "pierwszej aviostrady w Smoleńsku" zdali sobie z tego dramatycznego błędu w sztuce dość szybko sprawę, jednak - jako, że możliwości manewru były już mocno ograniczone - postanowili dla niepoznaki wyrównać spychaczami "strefę zero", zlikwidować parking równając go z ziemią i wyciąć w pień oraz zaorać zagajnik z nim sąsiadujący - a wszystko po to, aby uniemożliwić pomiary i zamaskować swe niechlujstwo. Jednak zdjęć satelitarnych już nie zamażą...
* * *
Gdyby ktoś chciał mnie przekonać, że jednym, jedynym, płynnym ruchem ręki dzierżącej pióro narysował na kartce pewną krzywą linię, jednakże "nieszczęśliwym trafem" - po oderwaniu pióra od papieru - część jej zakrył tłusty kleks z kropli atramentu, która spadła po uniesieniu ręki i przedstawił mi kartkę z tym rysunkiem wyglądającą tak:Rekonstrukcja przebiegu krzywej nie nastręcza większych trudności. Brak uzasadnionych podstaw do "wzmożonej czujności".
-to, mimo iż kleks zakrył część narysowanej linii, z jej przebiegu przed i za kleksem, a co najważniejsze - z pewnych cech wspólnych i logicznej spójności przebiegu linii przed i za kleksem - mógbym z dość dużym prawdopodobieństwem zrekonstruować niewidoczny (bo zalany atramentem) fragment przebiegu krzywej, interpolując, czy też aproksymując jej przebieg na podstawie wszelkich widocznych fragmentów tejże krzywej linii (w szczególności jej przebiegu, koloru i innych właściwości takich jak np. szerokość - przed i za kleksem).Jednakże gdyby ten sam ktoś próbował mnie przekonać do identycznych tez (w szczególności do tego, iż linia powstała przez jedno, płynne pociągnięcie pióra) prezentując następujący obrazek:
Mistyfikacja! Nieudolna próba ukrycia połączenia krzywych na tzw. "zakładkę".
- to stwierdziłbym, że:1. Niemożliwe jest aby linia powstała poprzez jedno, jedyne, płynne pociągnięcie pióra, ponieważ ekstrapolacja linii na obszar kleksa powoduje, że powstałe w ten sposób krzywe mijają się w sposób zbyt odległy, aby można zbudować jakiekolwiek sensowne ich połączenie.
2. Niemożliwe jest aby linia powstała przy użyciu jednej i tej samej stalówki, ponieważ grubość linii przed i za kleksem różni się w sposób zbyt znaczny, aby dopuścić wniosek o tożsamości użytej stalówki przed i za kleksem.
3. Niemożliwe jest aby linia powstała przy użyciu tego samego naboju z atramentem, ponieważ kolor tegoż atramentu przed i za kleksem - zbyt znacząco się różni.
Doszedłbym zatem do wniosku, że prezentujący mi swe "dokonania rysownicze" bierze mnie "pode włos" próbując przekonać do tego, że linię wykonał przy użyciu tego samego pióra, stalówki i atramentu, a zrobił to jednym, płynnym ruchem ręki.
Wnioskowałbym również, że kleks nie spadł na kartkę papieru przypadkiem, lecz kropla atramentu została celowo upuszczona w miejsce łączenia dwóch, różnych krzywych, powstałych być może w niewielkim odstępie czasowym, ale jednak w wyniku dwóch odrębnych zdarzeń - w celu zamaskowania miejsca połączenia na tzw. "zakładkę".
W podobny sposób nieciągła i niejednorodna jest trajektoria, którą zbudowaliśmy na podstawie dokumentacji fotograficznej uszkodzeń drzew i instalacji oraz zdjęć satelitarnych miejsca tragedii...
Po pierwsze: Kąt upadku szczątków, który (przy założeniu, że resztki kadłuba spadły na ziemię we wskazanym wyżej miejscu) szacuję na 45-60 stopni (niezwykle krótki odcinek dobiegu i geometria śladów w związku z odczytaną z nich pozycją samolotu, a także stan resztek samolotu, czy też świadcząca o dużych przyspieszeniach "zsunięta taśma ze szpuli" - choć te ostatnie równie dobrze mogły powstać na kilka - kilkanaście sekund przed upadkiem i być skutkiem jego przyczyny bezpośredniej). W analogii do atramentowych rysunków niespójność kąta upadku z prawie poziomą trajektorią wznoszenia od "świętej brzozy" do ogolonych drzew przy autokomisie możemy odwzorować różnicą w grubości atramentowej linii.
Po drugie: Faza obrotu samolotu wokół własnej osi - w miejscu upadku szacuję ją na najwyżej 80 stopni (lewoskrętny obrót) - jest niespójna z kątami ściecia trzech rosłych drzew pomiędzy autokomisem a ulicą Kutuzowa, które jak pamiętamy znacznie przekraczały już 120 stopni (bo "samolot przekręcać miał się na plecy"). Czyżby zatem później, po minięciu ulicy Kutuzowa zaczął się "odkręcać"? ;-> W analogii - niespójność faz obrotu wokół własnej osi możemy odwzorować różnymi kolorami atramentu na rysunku.
I wreszcie po trzecie: Oczywiście kierunek ruchu masy dobiegającej do "strefy zero" jest niespójny z trajektorią jaką próbowaliśmy (raczej bez większych sukcesów) zbudować na podstawie zniszczeń "świętej brzozy", przeciętej linii EE, czy ogolonych drzew w okolicy parkingu. Na zdjęciu satelitarnym wygląda to podobnie jak na ostatniej - prezentowanej przez posiadacza magicznego pióra - kartce z nieudolną próbą mistyfikacji:
Po lewej - trajektoria pozorowana, po prawej ścieżka i "odpadająca" od niej trajektoria rzeczywista
O ile w nomenklaturze żeglarskiej manewr "odpadania" oznacza odejście od kursu "ostrego", pod wiatr, czyli tzw. bajdewindu, o tyle transponując termin "odpadanie" do nomenklatury związanej z żeglugą powietrzną możemy powiedzieć, że oznacza on tyle, co wykonanie nagłego, raptownego przechyłu na lewą lub prawą stronę, co wiąże się z nagłą utratą siły nośnej (a ściślej ze zmniejszeniem wartości składowej pionowej wektora Fa oraz przyrostem składowej poziomej - zgodnie z kierunkiem odpadania). Aerodyna zaczyna wtedy szybko tracić wysokość jednocześnie odchodząc z kursu dotychczasowego w kierunku działania składowej poziomej wektora Fa. Lecąc po łuku wykonuje tzw. "ześlizg" na lewą lub prawą stronę (w zależności od kierunku przechyłu).Podobny proces możemy zaobserwować na przykładzie samolotu, któremu przydarzył się niemiły incydent, co zaskutkowało przymusowym wykonaniem opisanego manewru połączonym z koniecznością katapultowania się pilota i rozbiciem maszyny. Co prawda sekwencja zdarzeń jest tu inna niż 10 kwietnia; ptak w silniku, utrata ciągu i przepadnięcie, które przeszło w prawostronny ześlizg zakończony w zbożu:
Odpadanie i ześlizg jak widzieliśmy może być również nastepstwem tzw "przepadnięcia", czyli utraty wysokości wskutek zerwania strugi powietrza na płatach nośnych. I tak właśnie zinterpretował to co widział na ekranie radaru w wieży kontroli lotów na Sieviernym anonimowy osobnik, który natychmiast po zdarzeniu - na szybko, jednym zdaniem streścił to co według niego się zdarzyło o poranku 10 kwietnia 2010, wnioski swe formuując na podstawie tego co zobaczył na monitorze (nagrania video "nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności" nie dane było poznać organom śledczym - podobno awaria...). Otóż według stenogramów, które "raczył" opublikować MAK w chwili, w której okazało się, że polska komisja techniczna i tak jest już w posiadaniu tych materiałów audio - anonimowy osobnik zapewne bacznie obserwujący w wieży ekran radaru podsumował sekwencję zdarzeń nastepującym stwierdzeniem:
"Na drugi krąg odchodzić zaczął, potem przepadł"
W świetle tego wywodu prawdziwa "katastrofa lotnicza" mogła "wydarzyć się" w okolicy działeczki ze "świętą brzozą", to jest około 40 metrów na prawo od niej (czyli na kursie, na ścieżce), no i zapewne ponad 100 metrów nad ziemią. W momencie, gdy samolot znalazł się nad zadrzewionym skrawkiem terenu otaczającym działeczkę (!!!) - stało się coś, co spowodowało oderwanie lewego skrzydła (kwestia miejsca utraty lewego statecznika poziomego też nie jest wyjaśniona do końca) i zapewne naruszenie całej konstrukcji samolotu, wręcz być może zmiażdżenie go - po przecież lecąc dalej i odpadając od kursu w lewo,a jednocześnie spadając - rozsypywał się na części, co wynika z rozbiegających się kierunków śladów odrysowanych na ziemi w strefie zero.
Jasne staje się również dlaczego skrzydło, które miało być rzekomo oderwane na "świetej brzozie" przeleciało tak daleko, mimo że - jak pamiętamy - miało to się stać 6.5m nad ziemią, a pomiędzy "świętą brzozą", a miejscem, gdzie "doleciało" skrzydło rosną wysokie drzewa, które nie mają śladów uszkodzeń... W rzeczywistości skrzydło leciało z baaardzo wysoka i żadne drzewa w okolicy działeczki nie mogły być dla niego przeszkodą...
* * *
Pozostaje sobie zadać pytanie: Co też takiego stało się po komendzie "odchodzimy" i rozpoczęciu wznoszenia, że nagle nad zagajnikiem otaczającym działeczkę odłamany został kawałek lewego skrzydła, niewykluczone, że również podobny los spotkał lewy statecznik poziomy, a całość konstrukcji została naruszona do tego stopnia, że siły aerodynamiczne i odśrodkowe dokończyły dzieła i samolot rozpadał się jeszcze w locie, zanim jego szczątki "plasnęły" (jak to ostatnio się mówi) w błotko już na płycie lotniska - w "strefie zero"?To co się stało nie mogło zostawić żadnych podejrzanych substancji (w szczególności wybuchowych) na szczątkach wraku, nie powinno też uszkodzić konstrukcji w sposób widoczny na pierwszy rzut oka, czyli np sprokurować dziury na wylot w którymś silniku, bądź w kadłubie. Jednak musiało dać pewność, że samolot dalej nie będzie w stanie lecieć, a także - jak domyślamy się - spowodowało skutek, w postaci odłamania kawałka lewego skrzydła.
Wydaje się, że rozwiazanie zagadki jest oczywiste... Taki efekt można uzyskać generując falę powietrza o podwyższonym ciśnieniu w bezpośrednim pobliżu samolotu. Fala uderzeniowa działając na powierzchnie aerodynamiczne (np. skrzydła, czy stateczniki) spowoduje ich odłamanie, dodatkowo być może miażdżąc kadłub i niszcząc elementy nośne konstrukcji do tego stopnia, że samolot po uderzeniu w ziemię z łatwością rozpadnie się na tysiące drobnych elementów - choć nie zdarza sie to zazwyczaj samolotom typu Tu-154 - nawet w najcięższych katastrofach i incydentach lotniczych bez udziału specjalnych środków technicznych.
* * *
Mija rok. Dziś wydaje się, że jesteśmy mimo wszystko tak blisko rozwiazania Zagadki jak jeszcze nigdy dotąd. Jednak wiele spraw nadal owianych jest nimbem tajemnicy; o ile możemy już z dużą dozą pewności przypuszczać co stało się z samolotem, którego szczątki spoczęły w "strefie zero" - o tyle nadal nie mamy pewności czy ten sam los spotkał polską delegację. A są liczne poszlaki świadczące za tym, że niekoniecznie...http://el.ohido.siluro.nowyekran.pl/post/9874,arcybolesnie-prosta-sprawa-czesc-2
Subskrybuj:
Posty (Atom)