Moje Deir es Zur
Adam Robiński
dziennikarz, reporter
Dwa lata temu jeździliśmy z parą przyjaciół po Syrii. Wylądowaliśmy w Aleppo i gdy już wyczerpały się nam możliwości zawierania nowych przyjaźni na tamtejszym suku, postanowiliśmy przedostać się do Deir es Zur, Deir es Zaur, Dejr az Zaur, jak kto woli. To niewielkie miasto ma to do siebie, że leży na samym wschodzie kraju, nieopodal granicy z Irakiem. Chyba głównie dlatego chcieliśmy tam pojechać – “Lonely Planet” nie obiecywał prawie nic.
Proponowano nam pociąg i autobus, ale my wybraliśmy autostop. Poprosiliśmy właściciela hotelu, by napisał nam na kartce formatu A4 nazwę miasta po arabsku, a w notesie kilka zdań dla taksówkarza, który rano miał nas wywieźć za miasto. Przygód było co nie miara. Zatrzymywali się wszyscy, ale tylko po to, by zaproponować nam podwózkę na dworzec – bo przecież do Deir jeździ masa autobusów. Nie mamy pieniędzy? Chętnie pożyczą. To co, może jednak na dworzec? A my jak głupi upieraliśmy się przy autostopie. Minęło wiele godzin, zanim ktoś podwiózł nas na przedmieścia Rakki. Stamtąd kolejna okazja. Kierowca był przerażony, gdy na środku pustyni z okna samochodu robiłem zdjęcia wielkiemu nic. “No, mister, no, please, no!”, w bardzo uprzejmy sposób dawał do zrozumienia, że chce pomóc, ale to, co robi, nie jest dla niego bezpieczne i nie czuje się z tym komfortowo. Pokazywał zdjęcia swoich dzieci, które miał schowane gdzieś głęboko w pamięci telefonu. Na jego tapecie widniała za to podobizna Baszara Asada, o którym mówiliśmy per “kierownik”, dla niepoznaki.
Nie pamiętam imienia tego kierowcy. Pamiętam natomiast, że wydawał się bardzo przestraszony faktem, że wiezie troje białych. Mimo to nie spoczął, dopóki nie podwiózł nas pod drzwi hotelu Al Jamia al Arabia, wypytując po drodze przechodniów, jak tam trafić. Ledwie wyładowaliśmy plecaki, już go nie było.
Z Deir uciekliśmy po kilku godzinach. Przespacerowaliśmy się po wyjątkowo brzydkim mieście, zobaczyliśmy Eufrat i wiszący nad nim most, zjedliśmy ryby – podobno prosto z rzeki. Nie było tam nic więcej do roboty.
Dlaczego o tym piszę?
W Syrii trwa wojna domowa. Od kilku miesięcy Deir jest dzień w dzień masakrowane przez siły wojskowe podległe Asadowi. Scenariusz jest ciągle ten sam: ostrzał, atak, wycofanie się, ostrzał. A liczba ofiar rośnie. Tylko dziś, w niedzielę zginęło w Deir co najmniej 20 osób. Nie ma już pewnie obskurnego hotelu, nie ma restauracji nad Eufratem, a po moście nie biegają już uśmiechnięte dzieciaki.
Kartkę, na której po angielsku i arabsku napisano “Deir es Zur”, trzymam do dziś.
********************************
adam robiński: włoch w warszawie, czyli być może, ale nie musi
Matteo i Ignazio przyjechali do
Polski służbowo. Byli bezrobotni, ale zamiast oburzać się na brak pracy
we włoskich redakcjach, postanowili zrobić coś na własną rękę. Jako
wolni strzelcy pałający się dziennikarstwem, chcieli znaleźć nad Wisłą
kopalnię tematów, od Bałtyku aż po Tatry. Założyli bloga, po czym
wsiadłszy w wysłużonego opla zafirę, rocznik 2002 objechali polskie
miasta-organizatorów Euro 2012.
Nie chcieli nic udowadniać. Nie planowali
pokazywać niedokończonych polskich autostrad, rozkopanych ulic
nadwiślańskich metropolii, zakorkowanych skrzyżowań w stolicy,
wymienianej siedem razy w roku murawy na poznańskim stadionie, wadliwych
schodów prowadzących na trybuny wiecznie spóźnionego Stadionu
Narodowego, czy falistej blachy na dachu dworca kolejowego położonego
przy tym ostatnim. Nie czytali wcześniej polskich gazet, nie rozmawiali z
rzecznikami spółki PL.2012, ministerstwa sportu, stołecznego ratusza,
Zarządu Dróg Miejskich, Autostrady Wielkopolskiej, ZBoWiD-u. Nie
konsultowali stanu polskich lotnisk z kapitanem Tadeuszem Wroną, nie
omawiali postępów prac w Konotopie z Cezarym Grabarczykiem, nie pytali
Joanny Muchy o formę Kuby Błaszczykowskiego, a Jana Tomaszewskiego o
wszystko pozostałe. Śmiem twierdzić, że nie wiedzieli nawet, kim jest
Zbigniew Kręcina i co najchętniej przytuliłby prezes Polskiego Związku
Piłki Nożnej.
Byli w Poznaniu, w Trójmieście, by w
końcu trafić do Warszawy. Zafascynowała ich historia przesunięcia
pomnika Czterech Śpiących przez budowniczych drugiej linii metra. Z
zainteresowaniem wypytywali o stołeczną społeczność gejowską (i Annę
Grodzką), o stosunek warszawiaków do dziedzictwa żydowskiego (i
tolerancję względem mniejszości narodowych i etnicznych), o kryzys
finansowy (a właściwie jego brak).
Z notesami pełnymi notatek i kartami
pamięci wypełnionymi po brzegi zdjęciami mieli już wracać do Włoch, gdy
na skrzyżowaniu ulic Marszałkowskiej z Królewską, podczas rutynowego
skrętu w lewo zajechali drogę rozpędzonemu focusowi, rozbijając swoje
auto. Auto, którego włoskie ubezpieczenie nie obejmowało wypadków
zagranicą. Gorzej być nie mogło. Matteo i Ignazio wpadli w kryzysowy wir
wydarzeń, mogący wciągnąć setki, tysiące obcokrajowców, którzy w
czerwcu przyjadą nad Wisłę po emocje sportowe, turystyczne, a często
pewnie także alkoholowe i seksualne.
A jednak Włosi nie utonęli.
Okazało się, że spośród dwóch wezwanych
na miejsce wypadku funkcjonariuszy drogówki jeden płynnie mówi po
angielsku. Wytłumaczył Włochom ich oczywistą winę, wlepił mandat, pomógł
zorganizować pomoc drogową, która przetransportowała niezdolne do
dalszej jazdy auto na parking autoryzowanego serwisu samochodowego.
Okazało się, że pracownik autoryzowanego
serwisu na warszawskich Bielanach nie dość, że również płynnie włada
współczesną łaciną, to jeszcze bez wahania gotów jest poświęcić swój
prywatny czas, by pomóc bezradnym turystom, którzy wkopali się w
niekorzystną umowę z włoskim ubezpieczycielem. A gdy wyszło na jaw, że
naprawa auta za pomocą oryginalnych części doprowadzi Włochów do
bankructwa, ściągnął na miejsce zaprzyjaźnionego mechanika z małego
warsztatu, by ten samemu przyjrzał się wrakowi opla i zaoferował pomoc
dużo taniej.
Okazało się, że panie pracujące w Polskim
Związku Motorowym może nie są w stanie powiedzieć, jakie dokumenty
należy podpisać, by sprzedać szczątki niewiele wartego już auta, ale z
niekłamanym zainteresowaniem włączą się w burze mózgów poświęconą
transakcji. I, co ważniejsze, ich sugestia (by zadzwonić do wydziału
transportu urzędu we właściwym miejscu zamieszkania we Włoszech)
zaowocuje pozytywnym finałem zamieszania.
Okazało się, że nabywca rozbitego auta,
który – owszem – początkowo wywęszył niezły biznes i próbował bezradnym
Włochom zapłacić za części pieniądze śmieszne, po udanej (dla obu
stron) transakcji zaprzyjaźnił się z nimi, w zaufaniu pozwalając im na
zabranie dokumentów samochodu do Włoch i odesłanie ich po
wyrejestrowaniu pojazdu.
Okazało się, że w tej skomplikowanej
machinie pomocy, serdeczności i dobrej woli, czarną owcą okazała się…
włoska ambasada, której pracownicy nie wyrazili zainteresowania
kłopotami swoich rodaków.
Być może Matteo i Ignazio mieli w swojej
przykrej przygodzie wiele szczęścia. Być może gdyby policjant z patrolu
drogówki nie znał angielskiego, pracownik serwisu był leniwy, a panie
Krysia i Marysia z PZMOT delektowały się kawą i plotkami, zamiast
obsługiwać petentów, rozbita zafira do dziś stałaby gdzieś na trawniku
przy ulicy Królewskiej, na stałe wpisując się w małą architekturę
okolicy.
Być może gdyby Jakub Wawrzyniak założył
dłuższe korki i w ostatniej minucie meczu nie poślizgnął się we własnym
polu karnym na PGE Arenie w Gdańsku, Polska po raz pierwszy w historii
pokonałaby Niemcy.
A jednak w obu przypadkach stało się inaczej.
Adam Robiński, redaktor prowadzący serwisów informacyjnych w
“Rzeczpospolitej”, podróżnik i reportażysta, odkrywca historii
nietypowych, miłośnik kuchni azjatyckiej, amator surfingu. http://adamrobinski.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz