ZŁOGI PO „WIELIKOJ ROSSIJI”, CZYLI NIEDŹWIEDZI PRZEDMIOT POŻĄDANIA.
„Rusofobia” związana jest brzmieniem i znaczeniem ze słowem „ksenofobia”, opinią powstającą na podłożu lęku wobec obcych i przesadnej do nich niechęci. Rusofob, to w opinii medialnej do pewnego stopnia człowiek psychicznie niezrównoważony, niepotrafiący właściwie ocenić rzeczywistości, w której uczestniczy, niewiedzący o tym, że strach jest niebezpieczniejszy, niż jego brak. Okazuje się, że problem ma wymiar społeczny i nie ogranicza się do publicystyki. Politolog i rosjoznawca prof. St. Bieleń uważa, że Polacy są klinicznym przykładem rusofobii i orzeka: „Pod wpływem ‘gorączki ukraińskiej’ i antyrosyjskiej histerii, mamy do czynienia z niezwykle wypaczonym obrazem Rosji i samego Putina”. Ekspert, w wywiadzie dla Onet.pl stwierdza, że Polacy w sferze mentalnej nadal pozostają „niewolnikami archaicznych, stereotypowych, często surrealistycznych i skrajnie uproszczonych wyobrażeń o Rosji. W pełni usprawiedliwia postępowanie samego Putina tym, że „rozpad radzieckiego mocarstwa wywołał u wielu Rosjan nie tylko głęboką traumę w sensie psychologicznym, ale naraził miliony ludzi na dramatyczne przeżycia”. „On jest – ocenia profesor – przecież dla nich ‘carem-odnowicielem’ i ‘wielkim reanimatorem’!”. Inaczej mówiąc, upadek Związku Radzieckiego, to nie radość wyzwolonych narodów, ale wielka trauma dla Rosjan, tak wielka, że każdy z nich powinien być przedmiotem współczucia i wysiłku dla ponownego uzyskania przez Rosję imperialnej pozycji. Rusofobem i człowiekiem bez sumienia staje się w tym kontekście sam Ronald Reagan, kiedy określił kiedyś sowieckie państwo mianem Imperium Zła (The Evil Empire). Z logiki wyjaśnień Bielenia wyłania się jednak zupełnie inny obraz: Związek Radziecki był tworem pozytywnym, skoro za nim Rosjanie tęsknią. Mają za czym tęsknić – dysponowali przecież armią zdolną do szachowania połowy świata, płacąc niskim standardem i prymitywnością życia codziennego. Wedlug tej logiki to, za czym Rosjanie tęsknią, to tylko taka ich mała przywara w postaci czerpania przyjemności z panowania na innymi i możności ich upokorzania.Więcej, wynika z tego, że świat w swej wyrozumiałości, powinien ten problem nie tyle może uznać za swój własny, ale przynajmniej nie przeszkadzać w odbudowie imperium kosztem sąsiadów. Nie jest tylko zrozumiałe, dlaczego to świat powinien współczuć Rosjanom z powodu utraty imperium, a wcale nie musi współczuć Polakom utraty wielkiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a Austriakom rozpadu imperium Habsburgów.
Z niejasnych przyczyn, wielu ludzi wydaje się być tak mocno zdeklarowanymi przyjaciółmi Rosji, że są gotowi uznać założenie, że tej ostatniej nie ima się żadne prawo historii, ani też prawo międzynarodowe. Uznają, chociaż trudno to im racjonalnie uzasadnić, że Rosja jest krajem, który musi być traktowawany odmiennie niż cała reszta, a świat powienien akceptować specjalne dla niej prawa, nawet te bardzo kosztowne dla własnego spokoju. Zrozumiałe, że dla dzisiaj żyjących, to ten aktualny obraz świata jest najważniejszy. W tym obrazie pojawiło się jednak pęknięcie w postaci nagłego powrotu imperialnych ambicji Rosji. Mamy już tyle wiedzy i doświadczenia, że wiemy, iż reagowanie tylko na bieżące wydarzenia międzynarodowe, bez przewidywania ich następstw jest niemądre, a może być w skutkach tragiczne. Historycy nie mają watpliwości, że obie wojny światowe wzięły początek z błędnej oceny takiej właśnie bieżącej sytuacji i podjęły lub pominęły czynności bez dokonania analizy następstw kolejnych kroków. Obie wojny zabrały dziesiątki milionów ofiar, ale z perspektywy czasu mogą być uznane za bez znaczenia. To tragiczny paradoks, że wydarzenia, które zaważyły na losach tak wielu ludzi i całych narodów, mogły nie tylko nie mieć miejsca, ale w gruncie rzeczy nie miały wiekszego wpływu na obraz dzisiejszego świata. Gdyby ich nie było, świat byłby i tak podobny do tego, który mamy dzisiaj. Mówiliśmy wielokrotnie o tym, że istnieją procesy rozwojowe, na które bieżąca polityka nie ma żadnego wpływu, chociaż może mieć wpływ dramatyczny na życie całych pokoleń. Do pewnego stopnia, dla historii, nie ma to znaczenia. Jak w tym wszystkim plasuje się dzisiejsze postępowania Putina i jego kolegów? Po pierwsze, jeśli można byłoby się wypowiedzieć „w imieniu historii”, to ta zapewne twierdziłaby, że dzisiejsze rosyjskie niby-imperium jest tylko nieodwracalnym echem przeszłości. Próba przywrócenia jej dawnej pozycji, kiedy miała wpływ na losy połowy państw świata, jest z punktu widzenia jego ewolucji działaniem jałowym, co nie znaczy, że nie może być życiowym dramatem dla ludzi w te ambicje uwikłanym. Tyle, że – jak powiedzieliśmy – historia jest na ludzką niedolę zupełnie nieczuła i traktuje ją tylko jak nieunikniony koszt. Ten koszt, nie jest zresztą dla niej żadnym ciężarem do poniesienia, bo i obciąża nie ją samą, ale tych, którzy podejmują decyzje z niewiedzy, zadufania, czy wręcz głupoty.
Putin jest zapewne z siebie dumny i sądzi, że przejdzie do historii jako wielki polityk. Śmiem sądzić, że będzie inaczej i okaże się, że historia upodobni go raczej do nieszczęsnych losów Mussoliniego, który z wysokiego lotu imperatora, skończył w śmietniku. On też chciał odbudować niegdysiejsze i potężne Imperium Romanum. Putin usiłuje, na jego podobieństwo, przywrócić do życia martwy już organizm. Z całą pewnością prawdziwej sławy z tego nie będzie. Jest w tym wszystkim zagadka, która umyka komentatorom. Wszyscy, niezależnie od swej pro- lub antyrosyjskiej opcji otwarcie przyznają, że Rosjanie mają powody do zmartwienia oraz odczuwania krzywdy i zawodu, bo istotnie ich olbrzymie niegdyś imperium jest wciąż największym terytorialnie państwem świata, ale w ich odczuciu doznało krzywdy w tym rozumieniu, że nie tylko się skurczyło, ale – co ważniejsze – zostało niemal całkowicie wypchnięte z Europy. W miejscu jego dawnych europejskich posiadłości, gdzie tylko było to możliwe, powstało wiele państw posiadających własną i oryginalną tradycję narodową, tak dalece inną od rosyjskiej, że od dziesiątek lat broniących się przed rusyfikacją. To Polska, Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Finlandia i kraje bałtyckie, czyli Litwa i dawne niemieckie Inflanty. Zadziwiające są w tym dwie rzeczy, które świadczą dowodnie o braku realizmu ze strony samych komentatorów. Jedna, to fakt, że – niezależnie od pro- lub antyrosyjskiego nastawienia – prześcigają się w „rozumieniu” argumentów Rosji o uznaniu jej prawa do głębokiego przeżywania żalu za utraconym imperium. Rozumienie potrzeby suwerenności krajów, będących kiedyś częścią Rosji, gdzieś tam w tle istnieje, ale tło, jak tło, nie jest najważniejsze. A przecież w tego rodzaju sprawach, wszyscy mają swoje racje. Racje Rosji, to jedno, a racje Finlandii, Polski, czy Ukrainy, to zupełnie coś innego i nie mniej istotnego. Tymczasem, spotykamy się przede wszystkim z oceną i analizą stanowiska Rosji, a nie prawa do niepodległości krajów, kiedyś przez nią podbitych i unicestwionych. Więcej, zakres usprawiedliwiania „rosyjskich racji”, wydaje się czasem zupełnie pozbawiony sensu, logiki i oparcia w faktach.
Oto inny obrońca prawa Rosji do „inności” – Andrzej Romanowski, w artykule w Gazecie Wyborczej z 26 sierpnia („Polska, Ruś i racja stanu”) otwarcie uznaje jej racje za słuszne, nawet w odniesieniu do Polski i proponuje pamiętać też o czynionych przez nią dobrodziejstwach. Autor nie poddaje analizie pobudek tych czynów i nie zadaje pytania na ile te dobrodziejstwa wynikały z dobrej woli, na ile zaś z samych tylko skutków rosyjskich klęsk i konkluduje: „nawet niewola, którą (Rosja) zafundowała Polsce czy Ukrainie, wyrządziła nie tylko wiele złego, lecz – paradoksalnie – również trochę dobrego. W końcu, jednoczenie ziem ukraińskich od XVIII do XX w. było nie do pomyślenia bez rosyjskiego, a potem, sowieckiego, oręża. Mutatis mutandis, podobną formułę dałoby się odnieść do dzisiejszej Polski”. Romanowski powołuje się na myśl zaczerpniętą z Miłosza: „Rzec można, że Polska istnieje z woli i łaski Stalina”. Chce sprawić wrażenie, że gdyby pięćset lat temu Moskwa Moskwą pozostała i nie stała się Rosją, nie byłoby dzisiaj ani Ukrainy, ani Polski. No to, co by tu było? Może Niemcy? A może Węgry? Każdy rodzaj racjonalności podpowie, że prawda jest zupełnie inna. Bez budowania kosztem sąsiadów zrębów imperialnej Rosji, jednoczenie ziem ruskich odbywałoby się zapewne pod egidą Rzeczypospolitej, a dzisiejsza mapa wschodniej Europy wyglądałaby zupełnie inaczej. Byłaby na niej zarówno Polska, jak i Ukraina, ale nie byłoby pewnie Rosji dzisiejszych rozmiarów, zastąpionej przez jakieś drobniejsze twory w rodzaju kupieckich republik Pskowa, czy Nowogrodu Wielkiego. „Jaka więc nauka płynie dla Polski z konfliktu ukraińskiego?” – pyta autor artykułu – „Czynnikiem stałym polskiej polityki była i pozostaje Rosja. Trzeba więc myśleć. Najlepiej przed szkodą”. Zastanawiające, że w geopolityce autora tekstu, Ukrainy właściwie nie ma, chociaż w jego tytule znajduje się słowo „Ruś”, bez słowa „Rosja”.
Możemy się domyślać, że Ruś Kijowska, to tylko kolebka moskiewskiej Rosji, a nigdy kijowskiej Ukrainy, a ta ostatnia – jak wynika z jego rozumowania – nie była i nie będzie „stałym czynnikiem polskiej polityki”. Trudno o lepszy przykład braku zrozumienia dziejących się właśnie wydarzeń.
Jest i w tym drugi element, które może zadziwiać. Nikt nie przyznaje prawa Brytyjczykom do tęsknoty za ich kiedyś największym imperium świata, ani prawa do powtórki z kolonializmu. Nie współczujemy im nawet wtedy, gdy pamiętamy, że sienkiewiczowski pan Rawlison traktował pana Tarkowskiego po partnersku, a nie jak kogoś gorszego. Brak sympatii Polaków do równie zrozumiałego żalu Anglików za utraconym imperium poszedł nawet tak daleko, że w sprawie niepodległościowego referendum w Szkocji, ich sympatie są raczej po stronie Szkotów. Może więc doradzić Rosjanom, by i na Ukrainie doprowadzili do referendum? Dlaczego to, my sami mamy prawo do nie popierania brytyjskich tęsknot kolonialnych, ale mamy zgodzić się na to, by w podobnej kwestii uznawać prawo Rosji do odbudowy jej imperium, a nie prawo do suwerenności narodów przez nią skolonizowanych? A prawo Francuzów do kanadyjskiego Quebecu? A prawo Holendrów do Indonezji? Okazuje się, że nie ma litości dla imperialistów i kolonizatorow z jednym tylko wyjątkiem – putinowskiej Rosji. Logicznie byłoby, gdyby świat w tej sytuacji poparł prawo Wielkiej Brytanii do połączenia lądowego z Gibraltarem przez Francję i Hiszpanię. Na jakiego rodzaju logice opiera się rozumowanie prowadzące do zgody na imperializm Rosji, przy braku zgody na imperialne zakusy innych? Z pewnością nie na logice klasycznej. Rosja tymczasem, cieszy się w podobnej sytuacji nie tylko tolerancją w zamian za imperialne grzechy, ale również prawem do czynienia tego samego, co było przez podbite kiedyś narody uważane za niedozwolone łamanie praw człowieka i uczuć narodowych. Co powoduje, że Rosja ma być tym wyjątkiem, do którego nie stosuje się międzynarodowego prawa, ani zasad przyzwoitości?
To, że rosjoznawca uległ urokom przedmiotu badań może nie być zaskakujące. Arabiści i orientaliści chorują przecież na te samą, wrodzoną ich badaniom sympatię do świata islamu. W olbrzymiej ilości publikacji na jego temat, trudno jest znaleźć klarowne wyjaśnienie źródeł islamskiego terroryzmu i szykowania się do świętej wojny z Zachodem i całą resztą. Nie może dziwić, że podobne zjawisko pojawia się również w podejściu do problemu Rosji ze strony rosjoznawców, tyle, że przypadłość zatacza znacznie szersze koło.
Oto z zupełnie bezkrytyczną wyrozumiałością dla Rosji nie kryją się akademicy z innych dziedzin. Andrzej Romanowski jest profesorem polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, spodziewać się u niego można było raczej polonofilii, niż rusofilii. Profesor Jagiellonki zachowuje się tak, jakby miał nadzieję, że czytelnicy znają tylko prawdę obiegową, natomiast „prawdy prawdziwej” nie znają. Zaczyna od następującego stwierdzenia: „Rosja czuje się spadkobiercą Rusi. Kijów jest jej kolebką, miastem świętym. Doniecczyzna i Ługańszczyzna zaś leżały na terenie państwa moskiewskiego również wtedy, gdy kolonizowali je ukraińscy Kozacy. Krym został zdobyty w XVIII wieku, a Sewastopol do dzisiaj pozostaje symbolem chwały rosyjskiego oręża. Do względów historycznych dołącza się ekonomiczny: kopalnie, huty i fabryki Zagłębia Donieckiego zakładano nie na potrzeby Ukrainy, lecz całego imperium”. Profesora polonistyki naukowe rygory obowiązują w takim samym stopniu, jak w innych dziedzinach – historii, ekonomii, czy filologii, ale Romanowski w imię sympatii do Rosji odkłada je na bok. Jest pełnym nadużyciem historii teza, że Rosja „czuje się spadkobiercą Rusi”. Czuje się nim, z tej przyczyny, że inaczej nie miałaby żadnej europejskiej tożsamości, zmuszona do przyznania, że historia związała ją ze stepową cywilizacja Mongolii, a nie z rolniczą Rusią. Tyle, że wtedy, Moskwa musiałaby również przyznać, że więcej ma w swej tradycji elementów chińskich, niż zachodnich. A to byłby przecież wstyd, bo Rosjanie Chińczykami pogardzają.
Z tej przyczyny, Iwan IV, nazwany Groźnym, ochoczo przejął pomysł pewnego popa, że oto „oba Rzymy upadły, pozostał tylko trzeci – Moskwa”. Na wieść o „wrodzonej rzymskości Moskwy” Europa wybuchła wielkim śmiechem, ale dzisiaj już nikomu nie jest do śmiechu, bo u źródeł rosyjskiego Drang nach Westen leży przekonanie o wrodzonej Rosjanom misji nawracania Europy na właściwą drogę. Przeciwko istnieniu tej misji świadczy nie tylko rzeczywista historia regionu, ekonomiczny rachunek tego pomysłu, a z pewnością i rachunek geopolityczny.
Zwracając się przeciw Europie, Rosja staje sie bezbronna wobec Chin i świata muzułmanów. Jest pewnie ufna w to, że ma broń atomową, tyle, że Allach takiej broni się nie boi, a Chińczyków jest dziesięć razy więcej niż Rosjan. Wystarczy ich jeden wrogi ruch, by cała antyeuropejska krucjata Rosji rozleciała się jak domek z kart.To tylko jeszcze jeden dowód na to, że polityka, to splot aktualnych emocji, a nie prawdziwy geopolityczny rachunek racjonalności. Rosja ten rachunek zapłaci, ale i zapłaci go Bogu ducha winna Ukraina.
Elementarna wiedza historyczna prowadzi do wniosku, że stolica dawnej Rusi, Kijów z całą pewnością nie był „kolebką Rosji”, a jego świętość dla prawosławia nie ma z samą Rosją wiele wspólnego. Rosyjskie pretensje do Kijowa, to następstwo późniejszej imperialnej ideologii, powstałej przez proste dorabianie faktów, po to tylko, by ukryć fakt, że Rosja nie tylko nie była kontynuacją dawnej Rusi Kijowskiej, ale od poczatku była tworem zupełnie nowym, wyrosłym poza obszarem jej oddziaływania. Jej tożsamość została zbudowana dzięki imperium mongolskiemu. Łaskawie jej nie unicestwili, a tylko podporządkowali i to tak dogłębnie, że nawet moskiewskie prawosławie uznawało wtedy chana w Karakorum za głowę moskiewskiej cerkwi. Kijów był uznawany za miasto święte z tej przyczyny, że najdowała się tam najstarsza stolica Rusi, założona jeszcze przez skandynawskich Waregów. O Moskwie nic tam nie wiedziano przez następne kilkaset lat. Pierwsza osada powstała w miejscu dzisiejszego Kijowa już w V wieku, kiedy nie tylko nie było jeszcze Rosji, ale i Rusi. Było to wielkie targowisko na trasie łączącej Skandynawię z Konstantynopolem. Ich książę – Kanugård, nazwany później przez ruską i rosyjską historiografię Olegiem Mądrym, uznał w 882 roku miasto za swoją siedzibę, czyniąc je miejscem ściągania danin od miejscowych Słowian. Tutaj miał miejsce chrzest wikińskiego księcia Valdemara, przez tę samą historiografię nazwanym Włodzimierzem Wielkim, a wydarzenie uznano za „chrzest Rusi”. Kolejny książę, Jarosław Mądry, wybudował w XI wieku Złotą Bramę, wzorowaną na Złotej Bramie murów Konstantynopola. Autor artykułu, dowodzący o tym, że rosyjską kolebką jest Kijów, nie dodał tego, że również imię Jarosław, nadane zostało dopiero przez potomnych.
W rzeczywistości, był to książę normański o imieniu Jarisleif, a językiem kijowskiego dworu jeszcze przez kolejne pokolenia była skandynawska odmiana normańskiego, a nie ruski, czy rosyjski. Stolicą normańsko-ruskiego państwa Kijów był zresztą tylko do 1169 roku. Potem, jako już zupełnie prowincjonalne miasto znalazł sie granicach Litwy, by po Unii Lubelskiej stać się kresowym miastem Korony.
Drugą uznaną świętością Kijowa jest Ławra Peczerska, zespół monastyrów, których budowę również rozpoczęto w czasach normańskich, rozbudowując je w okresie Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej Obojga Narodów w stylu „baroku kozackiego”. Pierwszy z nich powstał w roku 1051.
Sam Kijów, jako moskiewska enklawa na prawym brzegu Dniepru, przeszedł w rosyjskie władanie dopiero w 1686 roku i to nie bezpośrednio, ale w ramach i w granicach Hetmanatu Kozackiego. Jego autonomia przestała praktycznie istnieć dopiero w I połowie XVIII wieku, za czasów Piotra I. Innymi słowy, Ukraina straciła kozacką autonomię na rzecz Moskwy stosunkowo niedawno.
Trudno się dziwić, że wśród Ukraińców do dzisiaj żywa jest myśl o odmiennym kulturowym pochodzeniu ich kraju i narodu, niż korzenie samych Rosjan. Więcej, imponuje raczej trwałość tej tradycji poddanej przecież przez Rosję stuleciom eksterminacji. Ci, w ogóle nie uznają Ukraińców za odrębny naród, lecz tylko za Małorosjan – pośledniejszy gatunek Rosjan.
Podobna wielkorosyjska propaganda stoi za mitem „bohaterskiego Sewastopola”. Andrzej Romanowski twierdzi, że „Sewastopol do dziś pozostaje symbolem chwały rosyjskiego oręża” i wyprowadza z tego wniosek o oczywistych prawach Rosji do Krymu. Jakiego rodzaju chwały?
To również efekt propagandy. Rosjanie zajęli Krym dopiero w 1783 roku, kiedy nie mieszkali tam jeszcze Rosjanie, ale Tatarzy i Turcy, a sam Sewastopol powstał w miejscu miejscowości Achtiar – tatarsko-tureckiego ośrodka handlowego, istniejącego przez pięćset lat, ale Romanowski nie wzmiankuje o żadnych innych prawach do miasta, jak tylko rosyjskich.
Okazuje się, że wielosetletnia „tatarskość” Krymu nie ma znaczenia, tak jak i jego wcześniejsza grecka przeszłość, ma je natomiast bardzo świeżego chowu „rosyjskość”. Trzeba też pamiętać, że owa „rosyjskość” Krymu jest następstwem nie tak dawnej (po II wojnie światowej) eksterminacji Tatarów krymskich przez Stalina oraz ich przymusowej wywózki. Tymczasem, wciąż słyszymy o bezdyskusyjnym prawie Rosjan do „ich” Półwyspu.
Jak to się dzieje, że w kraju Unii Europejskiej są ludzie, którzy otwarcie uznają rosyjskie prawa do imperialności kosztem eksterminacji innych narodów? Jaka jest tego przekonania podstawa faktyczna, poza samym tylko manipulowaniem historią?
Dodajmy, że owa „chwała rosyjskiego oręża” sprowadzała się do nieskutecznej obrony obleganego miasta w czasie wojny krymskiej (1853-56) oraz w II wojnie światowej, gdy – do czasu poddania miasta Niemcom – żołnierze Stalina bronili się przez 8 miesięcy. Obydwa oblężenia okazały się skuteczne, miasto dwa razy padło, a stronie rosyjskiej pozostał tylko mit bohaterstwa przegranych i hekatomba ofiar. Jest zrozumiałe, że każdy naród potrzebuje martylorogii budującej jego tożsamość, ale daleko stąd jeszcze do prawdziwej „chwały oręża”, tak samo, jak tego rodzaju chwałą nie szczyci się przecież tragiczny koniec Powstania Warszawskiego, chociaż miasto pozostało ostatecznie w polskich rękach.
Warto też wiedzieć, że sewastopolska klęska w wojnie krymskiej spowodowana była zacofaniem technicznym Rosjan, nie zaś niedostatkiem męstwa. Gwintowanym karabinom zachodniej koalicji przeciwstawili broń gładkolufową starego typu oraz armię szkoloną w walce na bagnety, a nie bronią palną. Jak się okazuje, chwała chwale nierówna.
Drugi front obrony Rosji pojawił się z jeszcze mniej spodziewanej strony. Gwałtownie negatywny komentarz do tekstu sprzed trzech tygodni („Gdy na całym świecie wojna”), przesłał Valery Amiel, Amerykanin o polskich korzeniach, były funkcjonariusz Banku Światowego w Waszyngtonie i konsultant wielu firm handlujących ze wschodem Europy. Zaskakuje przy tym nie tyle sam jego prorosyjski pogląd, bo Rosja ma przecież na Zachodzie wielu zwolenników robiących z nią wielkie interesy, ile jego gwałtowność.
Abstrahuję od inwektyw skierowanych pod adresem krytykowanego tekstu ( np. „Co za rusofobijatyckie brednie!”), ważniejszy jest przypadek ujawnienia gwałtownej antyukraińskości przez człowieka, mieszkającego niemal całe życie na Zachodzie i jego ataku na zachodnią politykę w stosunku do Rosji. „Sfabrykowany przez Zachód – pisze Amiel – przewrót na Majdanie dał Putinowi nie tylko pretekst, by przyłączenie Krymu łatwo i skutecznie zabezpieczyć (…) lecz przy okazji i naprawić niewłaściwość, poczynioną odłączeniem rosyjskiego Krymu od Rosji przez Ukraińca Nikitę.(…) Zamiast wymyślać i zmyślać Rosjanom od Azjatów, może warto najpierw dla siebie znaleźć bardziej właściwe przymiotniki na uspokojenie. A wtedy na spokojnie, każdy nieobciążony umysł sam sobie uzmysłowi, jaką ogromną szkodę Zachód sobie wyrządza, gdy nie radząc sobie na tak wielu oczywistych frontach, otworzył nowy i sztuczny front przeciwko Rosji”. Daje się w tym odczuć jakiś żal za uszczerbkiem w interesach. W tym układzie nie razi już powołanie się na Kraszewskiego, że oto „Polak przed szkodą i po szkodzie głupi”.
A może po prostu krajowiec interesy Polski z Rosją postrzega w innym swietle, niż mieszkaniec dalekiego Waszyngtonu? Rusofilia nie jest tylko zwykłą odwrotnością rusofobii, chociaż oznacza uczucia przyjacielskie oraz dostrzeganie w Rosji i Rosjanach pozytywów, świadcząc też o miłości do tego kraju, jego narodu i kultury. Agresywnej miłości do Rosji nie da się jednak wyjaśnić racjonalnie. Interesujące w tym jest to, że w potocznym znaczeniu słowo nie jest obciążone negatywnie na podobieństwo pojęcia rusofobii. Polonofilstwo, czy germanofilstwo, traktuje się trochę z przymrużeniem oka. Rusofilstwo, to jednak już nie żadne „filstwo”, ale poważne stanowisko polityczne i zjawisko mentalne. Przychodzi mi do głowy pewne wyjaśnienie, że oto przyczyną zadziwiającej i nieskrywanej do niedawna sympatii Zachodu do „wielkiej Rosji” (jestem przekonany, że do Rosji „małej” by jej już nie było), stała się również jej swoista symbolika. Pojawiła się w świadomości Europejczyków dopiero za panowania Piotra I i w stosunku do już wielkiego rozmiarami, chociaż zupełnie nieokrzesanego kraju.
W zadziwiający sposób, ta nieokrzesana Rosja potrafiła szybko znaleźć swoje miejsce w „europejskim koncercie mocarstw”. Przyczyną tej zręczoności były jednak nie talenty Rosjan, ale to, że petersburska elita nie pochodziła z Rosji, często źle mówiła jej językiem, lecz była w znacznej większości niemiecka.
Nieskrywanym germanofilem był sam car Piotr, twórca wielkości Rosji. Po zdobyciu na Szwedach niemieckojęzycznych Inflant, czerpał z nich zastępy kadr urzędniczych i wyższych wojskowych. Sama caryca Katarzyna II, nazwana Wielką, autorka rozbiorów Polski i wprowadzenia Rosji na europejskie salony, była stuprocentową Niemką, a na jej dworze częściej słyszało się wtedy język francuski i niemiecki, niż rosyjski. W ramach debat politycznych i dyplomacji, Rosja dorównywała Europie, a jednocześnie można było wyczuć od niej pewien odór dzikości. Jednak Europa jest przecież kobietą, więc uległa nie tylko samemu wrażeniu dzikości charakteru i niedźwiedziej siły Rosji, ale i widocznej sublimacji jej polityki zagranicznej. Ilustracją zjawiska może być emocjonalne znaczenie nadawane pojęciu „rosyjski niedźwiedź”. Wszyscy wiedzą, że niedźwiedź to groźny drapieżnik, najsilniejsze i najgroźniejsze zwierzę umiarkowanej strefy klimatycznej. Nawet mickiewiczowski Wojski był dumny z tego, że i on „na niedźwiedzia chodził”, a skóra tego zwierzęcia była uznawana za trofeum umieszczane w widocznym miejscu. Ale jednocześnie niedźwiedź, to też przytulanka, to miękki „misio”, najpopularniejsza zabawka dziecięca i najczęstszy bodaj bohater bajek. Ktoś „misiowaty” jest powszechnie uznawany za sympatycznego.
Nie jestem pewien tego, czy Putin jest wystarczająco misiowaty, by go Zachód trwale polubił, ale jego Rosja misiowata być dla Zachodu jeszcze nie przestała, więc i uchodzą jej postępki, które innym krajom nie uszłyby na sucho. Okazuje się przy tym, że i w wielkiej międzynarodowej polityce znaczenie mają pozory, emocje i wrażenia, które mogą mieć wpływ nawet na sytuację miedzynarodową. Tyle, że na dłuższą metę, misiowatość nie jest wystarczającym warunkiem przetrwania. Pluszowe misie też kiedyś wędrują na śmietnik i nikt się temu specjalnie nie dziwi. Jeśli potraktujemy przypadek Rosji chłodno i naukowo, dojdziemy raczej do wniosku, że jej czas się kończy i dowodem na to jest to, co właśnie czyni, wbrew swoim oczywistym interesom.
Logika tymczasem podpowiada, że jeśli coś jest z czegoś ostatnie, to z całą pewnością zniknie, tyle, że uczyni to właśnie jako ostatnie. A Rosja jest ostatnim tworem państwowym o tradycyjnie i achronicznie rozumianych ambicjach imperialnych.
Z tych wszystkich przyczyn, Zachód nie ma w pełni realistycznego spojrzenia ani na Rosję, ani na wschód Europy.
Historia regionu sprawiła, że nie istnieje dla niego jeszcze „problem Ukrainy”, jest tylko „problem Rosji”.
Sprowadza się on zresztą do odgadywania, jakie są jej ostateczne zamiary i na ile pozwolić jej te zamierzenia realizować. Sytuacja przywodzi na myśl dziewiętnastowieczne wojny bałkańskie, które dla tamtejszych narodów były wyzwoleniem od tureckiej okupacji, ale dla Zachodu sprowadzały się do pytania: dopuścić Rosję do władania tureckimi cieśninami, czy do tego nie dopuścić? Wszystko inne było już tylko następstwem tej gry.
W rezultacie, rejon Bosforu i Dardaneli został zdemilitaryzowany i poddany zachodniej kontroli, ale z chwilą, kiedy powstała szybko europeizująca się Republika Turcji, oddano je Ankarze. Tak pozostało do dzisiaj, a rosyjskie tęsknoty zdobycia „Drugiego Rzymu” ograniczyły się do marzenia o ponownym panowaniu nad Morzem Czarnym. Nad Morzem Śródziemnym, pozostał Rosji już tylko wąskim pasek wpływów wybrzeża Syrii Assada. Zachód nie może sobie z Rosją poradzić nie z tej przyczyny, że jest tak silna, ale dlatego, że „od zawsze” dominuje tam jej wysoce romantyczny obraz. Zachodnie mocarstwa, od czasów Iwana Groźnego zachowywały się w stosunku do Rosji jak gorącokrwiste panny, z których jedne nie kryły ciekawości, jak to może być z włochatym niedźwiedziem, a inne tylko nie chciały tej ciekawości ujawnić. Reszta była już wtórna, a racjonalność tych namiętności spychana na plan dalszy.
Dzisiaj, w tak zwanej kwestii Ukrainy, można dostrzec echo tych samych sentymentów. Słusznie, że polski rząd się w to nie zamierza wdawać, bo w tym „konkursie piękności” Polska szans nie ma. Z rosyjskiego punktu widzenie jest za mała i zbyt filigranowa. Rosyjski niedźwiedź woli obiekty obdarzone obfitszą figurą i jakimś rodzajem słabości charakteru, czego akurat Polsce brakuje.
Spektakl rosyjskiego udawania, że ich kraj nie ma nic wspólnego z oderwaniem Krymu i walkami toczącymi się wokół Doniecka i Ługańska, prowadzi do zadania pytania o to, jakie są tego działania granice. Teoretyczna odpowiedź jest prosta: Rosjanie będą pomniejszali terytorium Ukrainy tak daleko, jak im na to pozwoli Zachód nie dostarczając wystarczającej pomocy rządowi w Kijowie.
Kiedy politycy zachodni dojdą do wniosku, że Rosjanie nabrali już wystarczająco wiele terenu i trzeba ich w tym zatrzymać? Wiele wskazuje na to, że Zachód samego już Kijowa wziąć nie pozwoli. Co do Odessy, pewności nie ma.To nie jest zresztą pytanie o politykę Zachodu względem Ukrainy, ale o głębokość myślowego niewolnictwa w tworzeniu obrazu Rosji. Ten jest natomiast zadziwiający, bo tkwi w przekonaniu, że Rosja jest tworem nie tylko wielkim, ale też wiecznym. Powstaje jednak wrażenie, że w tej sprawie i w samej Rosji budzi się niepokój. Czy Rosja dożyje końca XXI wieku? Stawiam rosnący kurs dolarów przeciwko arbuzom, że w obecnej formie z całą pewnością nie dotrwa.