Przerwany lot
11
sie
Rankiem 14 sierpnia 1944r.
na lotnisku Campo Casale koło Brindisi załoga samolotu Consolidated B-24
Liberator nr. KG-890 z polskiej 1586 eskadry do zadań specjalnych
przeszła odprawę. Prowadzący ją oficer przekazał Polakom wytyczne,
którymi mieli się kierować, lecąc nad powstańczą Warszawę z
zaopatrzeniem. Posiłkował się mapą Europy z Warszawą zakreśloną w
czerwonym kole i mapą obrazującą pozycje Powstańców. Zreferował tez
przewidywaną prognozę pogody na trasie. Załoga maszyny wyprawiała się
nad walczące miasto już po raz siódmy i dotąd udawało im się wrócić. Tym
razem jednak miało być inaczej.
Późnym popołudniem Polacy weszli do
samolotu. Za sterami usiedli kpt. Zbigniew Szostak i plut. Józef
Bielicki. Nawigatorem (i zarazem dowódcą samolotu ) został kpt.
Stanisław Daniel. Za obsługę radiostacji był odpowiedzialny plut. Józef
Witek. Bombardierem był plut. Tadeusz Dubowski, a mechanikiem
pokładowym-plut. Wincenty Rutkowski. W tylniej wieżyczce, jako strzelec,
zajął stanowisko plut. Stanisław Malczyk. Żołnierze uruchomili silniki i
ok. godziny 1900 otrzymali pozwolenie na start. Oprócz nich
kołowało 25 maszyn: 8 Liberatorów i 6 Halifaxów z 148 i 178 dywizjonu
RAF, 7 Liberatorów z południowoafrykańskiego 31 dywizjonu , a także
polskie: 1 Liberator i 3 Halifaxy z 1586 eskadry.
Szostak i Bielicki poprowadził swój samolot nad Jugosławię. Następnie
w prostej linii nad Dunaj, gdzie spodziewali się burzy. Potem,
podwyższając lot, polecieli w kierunku Karpat. Kiedy je minęli, znów
obniżyli lot i spodziewając się myśliwców operujących z Nowego Sącza
(które i tak wyśledziły eksadrę), Polacy zobaczyli Tarnów i Kraków.
Potem wzdłuż Wisły samolot zaniósł żołnierzy nad Warszawę. Powitała ich
łuna, którą piloci zobaczyli już ok. północy 15 sierpnia 1944 r. , na
100 km przed miastem.
Nad miastem zaczęło się piekło. Po
kadłubie dudniły pociski (bądź ich odłamki) armat różnych kalibrów, w
tym szczególnie niebezpiecznych działek kal. Od 20 do 37 mm. Aby nie
pogubić się nad miastem i precyzyjnie dokonać zrzutu, samolot leciał na
wysokości ok. 20-30 m. Każdy błąd spowodowałby katastrofę. Załogę kpt.
Daniela przywitała pierwsza linia niemieckiej artylerii przeciwlotniczej
ulokowana już w okolicach Wilanowa. Samolot leciał nisko nad Wisłą,
nieznacznie unosząc lot, by nie zawadzić o most Poniatowskiego. Znów
obniżywszy lot, Szostak i Bielicki skręcili w lewo w rejonie mostu
Kierbedzia. Na tym etapie lecieli tuż nad dachami z prędkością ok. 60
m/s w stronę placu Krasińskich.
Tam załoga musiała się maksymalnie
skupić. Samolot musiał zwolnić do 200 km/h. Aby to uczynić, wypuszczono
klapy i wysunięto podwozie, zwiększając w tym samym opór powietrza i
zmniejszając prędkość. Samolot wzbił się prawdopodobnie na wysokość ok.
120-170 m. i zrzucił 12 paczek i zasobników. Zrzutem zajmował się
członek załogi, określany jako „dispatcher”. Wszystko to robił, czując
swąd dymu, który wdarł się do kabiny po otwarciu luku bombowego. Załoga
słyszała też dudnienie po kadłubie pocisków.
Lecący nisko samolot był stosunkowo
łatwym celem. Dlatego też nierealna wydaje się historia o tym, że kpt.
Szostak podczas tego lotu zatoczył nad swoim domem na Żoliborzu trzy
koła, by dać znak rodzinie, że żyje. Pilot ten przed wojną był znany
wykonywania tego manewru. Należy jednak pamiętać, że loty nad powstańczą
Warszawą były bardzo niebezpieczne. Wykonywanie okręgów dużym,
czterosilnikowym samolotem, który odniósł uszkodzenia w wyniku ostrzału i
był łatwym celem dla artylerii przeciwlotniczej oraz broni maszynowej,
było niepotrzebnym narażaniem życia członków załogi i trudno siebie
wyobrazić, aby dowódca, kpt. Daniel, zezwolił kpt. Szostakowi polecieć
nad Żoliborz, zamiast jak najszybciej wyprowadzić maszynę z rejonu walk.
Wyprawa się jednak nie skończyła. Był już
15 sierpnia, kiedy lotnicy zobaczyli Pilicę i polecieli nad Puszczę
Niepołomicką. Poznali to miejsce-tam rzeka Raba wpadała do Wisły. Znad
Raby dotarli nad rejon zachodnich przedmieść Bochni. Piloci rozpoczęli
wznoszenie, aby uzyskać wysokość pozwalającą na przelot nad Tatrami.
Zaraz jednak na ich ogonie pojawił się
niemiecki nocny myśliwiec pilotowany przez legendę Luftwaffe z frontu
wschodniego, oberleutnanta (porucznika) Gustava Eduarda Francsi.
Wystrzelił on serię w kierunku maszyny. Zdołał zapalić samolot, który
jeszcze pociągnął nad Dołuszycami, Małym Wiśniczem, Kopalinami,
Pogwizdowem, Nieprześnią, by rozbić się na wzgórzu w Nieszkowicach
Wielkich.
Żołnierze zdołali opuścić płonącą maszynę
przed jej eksplozją, ale większości nie udało się otworzyć spadochronów
i roztrzaskali się o ziemię. Jedynym, który zdołał pociągnąć za linkę i
wyzwolić czaszę spadochronu był plut. Rutkowski. Zginął on jednak
zastrzelony przez Francsi i spadł ok. 1,5 km dalej, we wsi Królówka.
Zaraz po katastrofie, w rejonie wraku
samolotu pojawili się żołnierze z lokalnego oddziału AK pod dowództwem
kpt. Sasaka („Wir”). Mieli oni zabezpieczyć zwłoki członków załogi
Liberatora. Niestety, ludność z Nieszkowic, powodowana okupacyjną biedą,
okradła zwłoki zabierając ubiór i rzeczy osobiste żołnierzy. Skradziono
też niektóre części samolotu i spadochrony. Do zwrotu zagrabionego
mienia wezwał probszcz z Pogwizdowa Stanisław Kapusta. Parafianie nie
usłuchali jednak swojego kaznodziei. Dopiero kiedy oddział kpt. „Wira”
zorganizował nocą z 16 na 17 sierpnia akcję „dupodbicia”, podczas której
wychłostano podejrzanych o kradzież, większość skradzionego mienia
odnalazła się.
Wrak spenetrowali także Niemcy. Zabrali
oni radiostację i amunicję. W ciągu następnych na miejscu katastrofy
(także w dniu 15 sierpnia) zabrali też wieżyczkę strzelecką i inne
wyposażenie wojskowe. Samych pilotów władze okupacyjne rozkazały
pochować w szczerym polu, tam gdzie runął samolot. Jednakże, za sprawą
ks. Kapusty i Stefana Sękowskiego (właściciela dworu w pobliskiej
Nieprześni), zorganizowano lotnikom uroczysty pogrzeb.
17 sierpnia trumny z ciałami Polaków
zaniesiono do cmentarnej kostnicy w Pogwizdowie, gdzie odprawiono
pogrzeb, w którym brało udział ok. 200-300 osób. O bezpieczeństwo
żałobników dbali ubrani w cywilne ubrania żołnierze lokalnych struktur
AK. Obsadzili oni drogi od strony Wiślicza i Bochni, skąd spodziewano
się nadejścia Niemców (na szczęście bezpodstawnie). Nad trumną poległych
wygłosili mowy ppor. Józef Wieciech („Tamarow”) i pchor. Eugeniusz
Kowal („Ewka”). Oni także oddali z pistoletów siedmiostrzałową salwę
honorową. Następnie ciała lotników złozono w dwóch ziemnych grobach w
południowo-zachodnim narożniku cmentarza. Nad ich mogiłą stanął
pięciometrowy krzyż wykonany przez chłpów ze wsi Zawady. Identyczny
umieszczono na miejscu rozbicia się samolotu.
Po wojnie, ich ciała, za sprawą
brytyjskiej komisji wojskowej, zostały odnalezione i ekshumowane.
Złożono je na Cmentarzu Rakowickim, w kwaterze pilotów lecących z pomocą
Powstaniu. Symboliczna mogiła jednak pozostała i do dziś upamiętnia
ofiarę życia tych ludzi. Poświęcono im także tablicę w kościele
parafialnym w Pogwizdowie. Imię Lotników Polskich nosi Zespół Szkół
Gminnych w Nieszkowicach Wielkich, a 15 sierpnia 2006 w Bochni urządzono
promocję książki „Powietrzna walka nad Bochnią: zestrzelenie Liberatora
KG890 w Nieszkowicach Wielkich w nocy 14/15 sierpnia 1944 r.” autorstwa
Wojciecha Krajewskiego. Wydarzeniu temu towarzyszyło rozpoczęcie I
Rajdu Pamięci Lotników.
Także w 2006 roku odsłonięto w Muzeum
Powstania Warszawskiego naturalnych rozmiarów replikę samolotu
pilotowanego przez kpt. Szostaka (z „przyciętym” jednym skrzydłem z
powodów warunków lokalowych). Maszynę odtworzono na podstawie
oryginalnej dokumentacji i autentycznych części, wydobytych na miejscu
katastrofy Liberatora nr KG-890.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz