Ułan Wołyński nr 32. Rok 2007
Przypowieść
Jan Lechoń
Przypowieść
Jan Lechoń
Generałowi Andersowi
Żołnierz, który zostawił ślady swojej stopy
Na wszystkich niedostępnych drogach Europy,
Szedł naprzód, gdy nie mogli najbardziej zajadli,
I wdzierał się na szczyty, z których inni spadli;
Zdobywszy wolność innym dłońmi skrwawionymi,
Dowiedział się nareszcie, że sam nie ma ziemi.
I wtedy ktoś rozumny – nie rozumny szałem –
Powiedział mu:” Od dawna wszystko to wiedziałem,
Wiedziałem, że nikt twoich ran ci nie odwdzięczy,
Bo niczym krew, co płynie, przy złocie, co brzęczy,
I nigdy nikt nie liczył leżących w mogile,
Bo czym jest duch anielski przy szatańskiej sile?
Jak żal mi, że ci oczy nareszcie otwarto!
I powiedz sam mi teraz: czy to było watro?”
A żołnierz milczał chwilę i ujrzał w tej chwili
Tych wszystkich, co wracali i co nie wrócili,
Tych wszystkich, którzy legli w cudzoziemskim grobie,
Co mówili „Wrócimy”, nie myśląc o sobie.
I widzi jakichś jeźdźców w tumanach kurzawy
I słyszy dźwięk mazurka i tłumu wołanie:
Dąbrowski z ziemi włoskiej wraca do Warszawy.
„Czy warto?” Odpowiedział: ”Ach! śmieszne pytanie”.
Ułan Wołyński nr 32. Rok 2007
Wojenne losy cz V
J. Demczuk
Wojenne losy cz V
J. Demczuk
Nasze oddziały były w ciągłym boju. Szwadron ubezpieczał wycofujący się szpital. Udane kontrataki naszych oddziałów spowodowały wycofanie się wojsk niemieckich, poniosły one duże straty w ludziach i sprzęcie. Próba przebicia się 16 Dywizji Kawalerii Gwardii w kierunku Kowla nie powiodła się. Dywizja poniosła bardzo duże straty. Po jej wycofaniu się w pobliże naszego postoju dowództwa nasze i Sowietów ponownie uzgodniły wspólne działanie, w tym przebicie się w kierunku rzeki Prypeć.
20 kwietnia wszystkie oddziały polskie i sowieckie skierowały się na północny wschód w kierunku Polesia. Przemarsz odbywał się nocą. Było tak ciemno, że musieliśmy kłaść próchno na tył siodła, aby widzieć poruszającego się przed nami konia. Nasz szwadron otrzymał zadanie zabezpieczenia tyłów. Przed nami jechały pozostałości 54 i 56 Pułków Kawalerii Gwardii. Prowadził to zgrupowanie pułkownik Kobylański.
Nasz dywizyjny szpital pozostał na miejscu postoju. Przydzielono mu wsparcie w postaci dwóch kompanii, z poleceniem przerzucenia go o ile się da za Bug. Uprzedzono Węgrów o miejscu postoju szpitala. Pomoc Węgrów okazała się nieoceniona. Wielu rannych i sanitariuszki ocalało przed pogromem, jaki spotkał szpital sowieckiej partyzantki, wymordowany w całości przez pijanych własowców.
Staraliśmy się jechać jak najciszej. Nie wolno było rozmawiać, a szczególnie palić. Jednak te ciemności spowodowały rozerwanie się kolumny. Oddziały zgrupowania „Gromada” i część sowieckich oddziałów partyzanckich poszły w lewo, omijając wieś Zamłynie. Nasze zgrupowanie prowadzone przez Sowietów poszło bezpośrednio na wieś Zamłynie. Sowieci uważali, że łatwiej będzie przejść rzekę Naretwę po moście, tym bardziej, że sowieccy zwiadowcy poprzedniego dnia nie stwierdzili tam obecności Niemców. Oddziały sowieckie podeszły pod sam most i zatrzymały się na pobliskiej łące. Kawalerzyści zsiedli z koni. Nasze oddziały również weszły na łąkę, jednak część z nich cofnęła się do lasu. Sowieci byli pewni, że przed nimi nikogo nie ma. Było jednak inaczej. Pod wieczór Niemcy zajęli Zamłynie i ufortyfikowali stanowiska obronne przy moście, wykorzystując stare bunkry. A po drugiej stronie mostu, naprzeciwko tych bunkrów i umocnionej obrony niemieckiej zatrzymały się oddziały sowieckie. Nie wiem, kto sprowokował działania niemieckie. Oni sami też byli zaskoczeni, że w odległości rzutu granatem stanęła prawie dywizja wroga. Padły pierwsze strzały. Pułkownik Kobylański podjechał do mostu sprawdzić, co się dzieje. I wtedy seria z karabinu maszynowego zakończyła życie jego i jego córki. Wybuchł chaotyczny ogień z obu stron. Ten chaos uratował jednak wiele istnień ludzkich, ponieważ przerażeni Niemcy strzelali nie celnie. Pociski świetlne szły górą. Ich świst i huk wystrzałów spłoszyły konie, które wyrwały się kawalerzystom i cały ten tabun ruszył na nasze oddziały.
Uratował nas las, który wyhamował koński impet. Można się było schować za drzewa. Nasz szwadron zatrzymał się 100 metrów przed lasem. Pęd sowieckich koni nie spowodował większych szkód, ponieważ duża część szwadronu wycofała się do lasu. Szpica szwadronu, w której się znalazłem, nie zdążyła tego zrobić. Sowieckie konie zaczęły nas tratować. Mój koń zaczął wierzgać. Jego kwik i kopniaki osłaniały mnie przed pędzącym tabunem. Nagle mój koń padł na ziemię, skoszony serią z karabinu maszynowego. Ja zostałem przewrócony. Uderzenie było tak silne, że straciłem przytomność. Co się dalej ze mną działo, dowiedziałem się dużo później.
Konie po ciemku tratowały ludzi. Mnie znaleziono w lesie za drzewem. Prawdopodobnie to ono uratowało mnie przed zadeptaniem. Jak mi później opowiedziano, cały byłem we krwi, nie wiem czyjej. Kiedy się ocknąłem w dzień, poczułem, że byłem mocno pobity, ale krwawiłem nie wiele. Mundur miałem cały porozrywany. Nie miałem pasa. Nie miałem żadnej całej odzieży. Kopyta końskie prawie mnie rozebrały. Po odnalezieniu mnie koledzy stwierdzili, że nie żyję. Była to prawdopodobnie sugestia na sam mój widok. W całym tym bałaganie i w ciemnościach nikt mnie nie zbadał. Ojciec zebrał spieszonych kawalerzystów i żołnierzy „Piotrusia” osłaniających tabory przepłynęli rzekę, uderzyli od tyłu na obronę niemiecką, wybijając ją całkowicie.
Za tę akcję ojciec został podany do odznaczenia Orderem Krzyża Virtuti Militari 4 klasy.
Po rozbiciu Niemców ojciec wrócił do miejsca postoju szwadronu i tam dowiedział się o mojej śmierci. Sam przeniósł mnie do wspólnej mogiły w rowie. Mój wygląd i bezwład upewniły go o mojej śmierci. Trzeba pamiętać, że wszystko działo się bardzo ciemną nocą, w ferworze walki, w dodatku w dużym bałaganie. Właśnie miano przystąpić do zasypywania naszej wspólnej Sowietów i Polaków mogiły, gdy rozległ się warkot czołgów niemieckich. Spowodowało to wycofanie się naszych i sowieckich oddziałów do lasu. Saperzy zaminowali most. Utworzono linię obronną na skraju lasu. Silne zgrupowanie pancerne wsparło atak piechoty niemieckiej, a nalot samolotów zdecydował o wycofaniu się naszych oddziałów w głąb lasu, skąd później próbowały się one wydostać przez rzekę i tory kolejowe.
Sowieci postanowili spróbować przebić się, obchodząc Zamłynie. Drogi naszego i sowieckiego zgrupowania rozeszły się. Sowieci zostali później zdziesiątkowani przez Niemców, jak również przez swoje własne wojska, broniące linii frontu. Nasi przy dojściu do torów również ponieśli duże straty. Postanowiono wycofać się i przebijać w kierunku Bugu. To zamierzenie się powiodło. Zgrupowanie „Gromada”, które wcześniej podeszło do torów, przełamało obronę niemiecką i dotarło do rzeki Prypeć. Saperzy rozpoczęli budowę kładki przeprawowej i wtedy nastąpił huraganowy ogień sowiecki, z tyłu otworzyły ogień nadjeżdżające czołgi niemieckie. Zanim Sowieci zorientowali się w pomyłce, zginęło bardzo wielu naszych ludzi. Przyczyną otwarcia ognia przez Sowietów były niemieckie mundury, w jakie byli ubrani nasi żołnierze.
Ciała w dole pogrzebowym nie zwróciły uwagi Niemców, którzy ruszyli w pościg za oddziałami sowieckimi. Rano ocknąłem się wśród stężałych ciał. Zacząłem wygrzebywać się spod zwłok dwóch żołnierzy sowieckich. Było to niezwykle trudne, ponieważ ciała były ciężkie, a ja byłem cały obolały. Nagle poczułem, że ktoś mi pomaga. Okazało się, że „ożył” drugi nieboszczyk ranny kapral z kompanii „Piotrusia”,” Franek” (nazwiska nie pamiętam). Kula przeszyła mu lewą pierś, nie naruszając kości ani płuc, a krwawienie samoczynnie ustało, bo otwory wlotowy i wylotowy po kuli zostały zatkane. Widocznie chciano go dostarczyć sanitariuszom, ale nie zdążono, a może zapomniano w tym zamieszaniu. Inni uznali go za martwego i złożyli jego ciało do rowu.” Franek” odzyskał przytomność wcześniej ode mnie i próbował sobie bezskutecznie nałożyć opatrunek. Gdy pomógł mi wydostać się z rowu, założyłem mu ten opatrunek, jak umiałem. Założyłem również temblak na jego rękę. On zaś pomógł mi skompletować, jakie takie ubranie i bieliznę, które zdjęliśmy z zabitych. Postanowiliśmy ruszyć w kierunku torów kolejowych, sądziliśmy, że tam skierowały się nasze oddziały. Po drodze spotkaliśmy kilku wojaków z tylnego ubezpieczenia batalionu „Trzaski”, którzy zawrócili spod torów. Opowiedzieli, jak to się stało, że nie przeszli. Gdy formacja „Gromady” znalazła się na otwartym polu przed torami, zza nasypu kolejowego otworzyli do nich silny ogień ukryci tam Niemcy. Oddziały „Gromady” rozbiły niemiecką linię i zaczęły przechodzić przez tory. Nagle nadjechał niemiecki pociąg pancerny, który obłożył ciężkim ogniem kolumnę, forsującą tory. Większości oddziałów udało się przejść. Tylko nieliczni nie zdążyli i musieli się cofać przed nawałą ognia. Cofając się, dostali się pod ogień czołgów, działających pod Zamłyniem. Wycofujące się grupy nie wytrzymały takiego ognia, tym bardziej, że teren był odkryty. Wtedy każdy zaczął się ratować, jak mógł.
Postanowiliśmy utworzyć wspólny oddział i wycofać się w kierunku Bugu. Ruszyliśmy w drogę. Dotarliśmy do opuszczonej wioski, gdzie znaleźliśmy trochę pożywienia. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Nasz oddziałek po drodze stale się powiększał, ponieważ spotykaliśmy podobnych do nas rozbitków. Komendę nad grupą objął wachmistrz ze szwadronu 21 Pułku Ułanów. Postanowiliśmy maszerować nocami, a w dzień odpoczywać, szukać jedzenia i unikać spotkania z Niemcami.
Rana „Franka” zaczęła ropieć. Zaczął gorączkować. Należało mu udzielić pomocy medycznej, lecz nie mieliśmy żadnych lekarstw. Wachmistrz zastosował starą metodę prochową wypalanie rany. Trochę to pomogło, jednak gorączka nie ustępowała. Ja zaś coraz bardziej dochodziłem do siebie. Rany, siniaki, zadrapania i potłuczenia zaczęły się goić i znikać.
Wygląd mój powoli zaczął powracać do normalności. Przyjąłem obowiązek opieki nad ”Frankiem”. Jeszcze dwa dni męczyliśmy się, nie wiedząc dokładnie, gdzie się znajdujemy. Gdy kolejnej nocy ruszyliśmy dalej, usłyszeliśmy hałasy. Okazało się, że byli to chłopi z samoobrony ze wsi, leżącej 8 km od Bugu, ukrywający się nocami w lesie, a w ciągu dnia wracający do swoich domostw. Po przedstawieniu się, kim jesteśmy, otrzymaliśmy od nich pomoc jedzenie i ubranie. Tam też zostawiliśmy „Franka”, którym zaopiekowała się starsza kobieta. Nie wiem, co się z nim dalej stało. Chłopi odradzali nam dalszy marsz do Bugu, ponieważ Niemcy po przejściu przez Bug naszych oddziałów wzmocnili swoje posterunki.
Postanowiłem dotrzeć do Włodzimierza. Było nas trzech chętnych. Zaopatrzeni w żywność, wyruszyliśmy nocą. Nic nie wiedziałem o mojej rodzinie. Każdego żołnierza, którego przyjmowaliśmy do naszego oddzialiku, rozpytywałem o mojego ojca. Opowieści były różne. Prawdziwa okazała się relacja rannego żołnierza z kompanii „Piotrusia”, według której Ojciec rozwiązał szwadron. Dużo koni zginęło, dużo było rannych, wiele uciekło z tabunem koni sowieckich. Pozostałe konie ojciec kazał rozdać polskim chłopom, którzy zaopatrzyli żołnierzy i rozbitków z innych oddziałów w żywność. Ojciec zebrał wszystkich, którzy postanowili dalej walczyć, uformował kolumnę marszową, którą skierował w kierunku Bugu.
Co było dalej nikt nie wiedział. Ja przyjąłem założenie, że jeśli uda mi się dostać do Włodzimierza, to przez swoich z rodziny Wujka Lucjana Wiśniewskiego, uzyskam pomoc w dostaniu się do swojego oddziału. Nie myślałem o pozostaniu we Włodzimierzu, bo uważałem to za bardzo niebezpieczne. Jak się później dowiedziałem miałem rację. Niemcy z ukraińską policją wyłapywali i natychmiast likwidowali partyzantów, którzy wrócili do domów.
W ciągu trzech dni dotarliśmy do celu. Znałem drogę, którą przebywałem jako łącznik, więc udało nam się dostać do miasta. Dotarcie do Wujka nie było problemem. Podchodząc pod dom, zobaczyłem Ciotkę. Ona również mnie poznała. Rozpłakała się. Powiedziałem jej o kolegach. Kazała ich przyprowadzić do domu. W porozumieniu z Wujkiem ulokowano nas w piwnicy. Poddano nas kwarantannie i odwszeniu. Każdy po gorącej kąpieli otrzymał świeżą bieliznę, ubranie i obuwie. Przebywaliśmy tam dwie doby. Później nasze drogi się rozeszły. Koledzy, pochodzący z okolic wsi Werby, postanowili dotrzeć do swoich domów, ja zaś zostałem przeniesiony do punktu przerzutowego.
Matka o mojej drugiej śmierci i ocaleniu dowiedziała się dwa tygodnie po moim wyjeździe z Włodzimierza. Do domu dotarła z opóźnieniem, ponieważ szukała córki i syna. Szczęśliwie się odnaleźli. Klucząc po bezdrożach dotarli do Włodzimierza skrajnie wyczerpani. Zatrzymali się krótko u Babci. Potem wynieśli się na wieś do naszego dzierżawcy. U niego przebywali do czasu zajęcia Włodzimierza przez wojska sowieckie. Na przerzut czekałem wraz z trzema kolegami i łącznikiem dwa dni. Przerzutu dokonano koleją w wagonie ubezpieczenia pociągu. Opiekował się nami oficer żandarmerii. Niemiec ze Śląska, Polak z urodzenia. Jego rodzice przyjęli obywatelstwo niemieckie, ponieważ matka była Niemką. Dowiózł nas do Uściługa i wysadził przed semaforem wjazdowym. Łącznik doprowadził nas do klasztoru Urszulanek. Tam znaleźliśmy odpoczynek i pożywienie. Był już maj, pogoda była piękna. Wkrótce do klasztoru przybył inny łącznik i zabrał nas w dalszą drogę. Po dwóch dniach dołączyliśmy do oddziału podporucznika „Głaza” Tadeusza Porsz ze zgrupowania „Gromada”, który miał za zadanie zbieranie takich jak my rozbitków, z których sformował kompanię. Ponieważ nie wszyscy mieli broń, dowódca postanowił ją zdobyć. W realizacji tego zamiaru pomogły miejscowe konspiracyjne oddziały. Wzięliśmy udział w rozbrojeniach i likwidacji niemieckich posterunków. Akcje przebiegły bardzo sprawnie była to zasługa dobrego rozeznania terenu przez miejscowe oddziały. Nasz dozbrojony oddział otrzymał rozkaz opuszczenia dotychczasowych opiekunów. Decyzja ta miała odwrócić uwagę Niemców od miejscowej społeczności, aby nie narazić jej na represje okupanta. Według obiegowych informacji, dokonywane przez nas akcje zbrojne miały być dokonywane przez bandy zabużan. Te rozpowszechniane informacje musiały mieć cechy prawdopodobieństwa, bo żadne represje w stosunku do miejscowej ludności nie nastąpiły.
Wyruszyliśmy do Lasów Bonieckich. Tam, w końcu czerwca, po dołączeniu do innych oddziałów z 27 Dywizji, został sformowany Batalion Zbiorczy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.
Dowódcą Batalionu został porucznik” Biały” były dowódca zgrupowania „Osnowy”, a zastępcą podporucznik „Głaz”. W dniu sformowania Batalionu nadeszła informacja, że zmierza w jego kierunku 60 żołnierzy, prowadzonych przez mojego Ojca. Po ich dołączeniu liczba żołnierzy Batalionu przekroczyła 200 ludzi. Mnie przydzielono do pierwszej kompanii, dowodzonej przez podporucznika „Rybitwę” Józefa Jażdżewskiego ze zgrupowania „Gromady”. Drugą kompanią dowodził mój Ojciec chorąży „Ryś”, Dominik Demczuk. Moje spotkanie z Ojcem miało miejsce we wsi Rozdoły. Obaj bardzo je przeżyliśmy, szczególnie Ojciec, który nie dowierzał w moje ocalenie.
Gdy mnie zobaczył, wyrzucał sobie, że chciał mnie żywcem pogrzebać. Była to niezwykle trudna dla niego chwila - choć zarazem tak radosna dla nas obu. Nigdy wcześniej nie widziałem Go w takim stanie. Ojciec powiedział mi, że Mama z siostrą i bratem dotarli do Włodzimierza i że obecnie mieszkają u naszego dzierżawcy, Pana Wirskiego, we wsi Marianówka, 10 km od Włodzimierza (ziemia, którą dzierżawił od nas Pan Wirski - 44 hektary ziemi ornej i 8 hektarów lasu po wojnie przepadła).
Po sformowaniu cały Batalion nie chcąc narażać gościnnej wioski Stanisławówki na naloty niemieckie opuścił ją i przeniósł się do lasu. Wioska jednak nadal zaopatrywała nas w żywność.
W tym czasie, w ramach operacji „Cyklon”, lotnictwo niemieckie nasiliło loty obserwacyjne, obejmujące rejon Zamojszczyzny. Celem tej operacji była likwidacja działających na tym terenie oddziałów partyzanckich AK, BCh, AL, NSZ i sowieckich. Pacyfikację podjęły dwie dywizje pancerno-motorowe, żandarmeria oraz własowcy. Wykrycie naszego zgrupowania groziło represjami wobec okolicznych mieszkańców. To właśnie w tej wsi po raz pierwszy wielu z nas dowiedziało się, że Polacy są podzieleni w swoim patriotyzmie stąd ta duża liczba różnych formacji wojskowych, podległych różnym ośrodkom władzy. Było to dla nas niezrozumiałe, ponieważ na Wołyniu o takiej sytuacji się nie mówiło.
A my Wojsko Polskie służyliśmy wiernie i broniliśmy naszej Ojczyzny. Nasze prostolinijne myślenie srogo się na nas zemściło później, już w PRL, o czym miałem okazję przekonać się osobiście. Aż do śmierci wodza partii, towarzysza Bieruta, byliśmy traktowani jak wrogowie Ojczyzny.
Gdy nastąpiła odwilż, represji pomału zaniechano, a my odzyskiwaliśmy godność obrońców Ojczyzny. Po dotarciu Batalionu do lasu odpoczywaliśmy, leczyliśmy rany i nabieraliśmy sił. Życzliwość miejscowej ludności podniosła nas na duchu. Ja z powodu niełatwych przeżyć minionego okresu odpoczynku potrzebowałem szczególnie.
Martwił się o mnie mój Ojciec, lecz nie było czasu na sentymenty. Rankiem 12 lipca ruszyliśmy w kolumnach marszowych w kierunku Parczewa, gdzie w tym czasie przebywała najliczniejsza grupa naszej 27 Dywizji Wołyńskiej. Było tam ponad 3 200 ludzi uzbrojonych, doświadczonych w boju, zdyscyplinowanych, ale też i wymęczonych, rannych i chorych, w podartych mundurach, w butach w opłakanym stanie. Czekali jednak na nowe zadania. Chcieliśmy być razem, by wspólnie razem walczyć już nie tylko o Wołyń, ale i o inne ziemie polskie, a zwłaszcza o Warszawę.
Szliśmy przez lasy. Pogoda się popsuła, zaczęło padać. Mokra ziemia przeobraziła się w błoto, przez które coraz trudniej było iść. Jednak my ciągle parliśmy do przodu dziennie pokonywaliśmy około 40 - 50 kilometrów bezdroży.
W nocy 14 lipca przekroczyliśmy tory kolejowe koło Rejowca, a nad ranem przeprawiliśmy się przez rzekę Wieprz, częściowo łodziami, częściowo brodem. Przemarsz przez bród nieco nas opłukał i ochłodził. Mnie widocznie za bardzo. Znowu zacząłem kasłać. Po dojściu do wsi Wierkowice zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Spaliśmy cały dzień. Ja miałem gorączkę i dostałem jakieś pigułki. Trochę pomogło. Wieczorem otrzymaliśmy nowe zadanie, zmiana kierunku marszu z północnego na południowy i odebranie zrzutu dla naszej Dywizji.
I znowu całonocny marsz bezdrożami w błocie. Maszerowaliśmy nocą ze względu na bezpieczeństwo oraz utrzymanie zadania w ścisłej tajemnicy. Otrzymaliśmy rozkaz unikania jakichkolwiek zbrojnych potyczek, dlatego kolumna była dobrze ubezpieczona. 17 lipca, nieludzko zmęczeni, dotarliśmy do wsi Kawęczynek. Jednak dowódcy poganiali nas, by jak najprędzej odebrać zrzut. We wsi mieliśmy otrzymać podwody i już w przyzwoity sposób dotrzeć z powrotem do Dywizji, która w tym czasie toczyła ciężkie boje w okrążeniu, rozbijając oddziały Niemców i własowców. Zalegliśmy pokotem. Nawet jedzeniem się nie interesowaliśmy. Jednak odpoczynek nie trwał długo.
Na nogi poderwał nas alarm do wsi zbliżali się Niemcy! Konsternacja była chwilowa podporucznik „Głaz” nie stracił głowy. Rozkazał ukradkiem przebiec za wysokim żytem do pobliskiego lasu. Niemcy nie zauważyli naszego manewru. Zobaczyli jedynie kilku śpiochów, do których otworzyli rzadki ogień. Utworzyliśmy linię obronną na skraju lasu, jednak Niemcy nie zaatakowali.
Cały dzień leżeliśmy w ukryciu, czekając na ruch Niemców. Wieczorem powróciliśmy do wsi na posiłek i odpoczynek. Represji w stosunku do mieszkańców nie było. Niemiecki oddział rekwirujący żywność zabrał jedynie kilkanaście kur, kilka prosiaków i dwie krowy. Następnego dnia wyznaczono 15 osobowy patrol, który miał za zadanie odebranie zrzutu. Reszta Batalionu wycofała się do lasu. 19 lipca patrol powrócił. Na kilku wozach wieziono uzbrojenie, amunicję i umundurowanie. Nasz pluton otrzymał działko przeciwpancerne, a mnie powierzono funkcję amunicyjnego. Byłem nim tylko jeden dzień. Cieszyłem się z nowego munduru. Jednak ponownie się rozchorowałem, a mój Ojciec wykorzystał okazję i razem z łącznikiem dowódcy Okręgu AK wysłał mnie do Lublina na leczenie. Do Lublina dotarłem samochodem 22 lipca rano. Ulokowano mnie na plebanii kościoła, niedaleko dworca kolejowego. Zajęli się mną dwaj studenci medycyny. Zaczęli od baniek. Potem jakieś zioła i napary. Kuracja była jak wówczas sądziłem bardzo skuteczna. Po południu nie miałem już gorączki. Noc przespałem bardzo dobrze, nie kasłałem. Czułem się coraz lepiej.
24 lipca Lublin został wyzwolony. Nazajutrz rano dowiedziałem się, że odbędzie się defilada przed nowymi władzami Państwa Polskiego, PRL - PKWN.
W defiladzie miała wziąć udział miejscowa organizacja zbrojna AK. Ubłagałem moich medyków i księdza, żeby pozwolili mi wziąć w niej udział.
Po długich prośbach uzyskałem zgodę. Ruszyliśmy o godzinie 12-tej. Ja szedłem na samym końcu miejscowej kompanii AK. Byłem dumny z możliwości defilowania w wolnej Polsce. Gdy zbliżaliśmy się do trybuny, polska orkiestra wojskowa zagrała Warszawiankę.
I stała się rzecz dziwna wiwaty zaczęły cichnąć. Ludzie płakali. Nie pozostali obojętni i sami defilujący, a nawet orkiestra. Ja ryczałem jak bóbr. Od tego czasu, gdy słyszę Warszawiankę widzę płaczący tłum w Lublinie i znów płaczę.
Powróciłem szczęśliwy do swojej kwatery. Jako jeden z pierwszych defilowałem w wolnej Polsce!
Tak wtedy myślałem...
20 kwietnia wszystkie oddziały polskie i sowieckie skierowały się na północny wschód w kierunku Polesia. Przemarsz odbywał się nocą. Było tak ciemno, że musieliśmy kłaść próchno na tył siodła, aby widzieć poruszającego się przed nami konia. Nasz szwadron otrzymał zadanie zabezpieczenia tyłów. Przed nami jechały pozostałości 54 i 56 Pułków Kawalerii Gwardii. Prowadził to zgrupowanie pułkownik Kobylański.
Nasz dywizyjny szpital pozostał na miejscu postoju. Przydzielono mu wsparcie w postaci dwóch kompanii, z poleceniem przerzucenia go o ile się da za Bug. Uprzedzono Węgrów o miejscu postoju szpitala. Pomoc Węgrów okazała się nieoceniona. Wielu rannych i sanitariuszki ocalało przed pogromem, jaki spotkał szpital sowieckiej partyzantki, wymordowany w całości przez pijanych własowców.
Staraliśmy się jechać jak najciszej. Nie wolno było rozmawiać, a szczególnie palić. Jednak te ciemności spowodowały rozerwanie się kolumny. Oddziały zgrupowania „Gromada” i część sowieckich oddziałów partyzanckich poszły w lewo, omijając wieś Zamłynie. Nasze zgrupowanie prowadzone przez Sowietów poszło bezpośrednio na wieś Zamłynie. Sowieci uważali, że łatwiej będzie przejść rzekę Naretwę po moście, tym bardziej, że sowieccy zwiadowcy poprzedniego dnia nie stwierdzili tam obecności Niemców. Oddziały sowieckie podeszły pod sam most i zatrzymały się na pobliskiej łące. Kawalerzyści zsiedli z koni. Nasze oddziały również weszły na łąkę, jednak część z nich cofnęła się do lasu. Sowieci byli pewni, że przed nimi nikogo nie ma. Było jednak inaczej. Pod wieczór Niemcy zajęli Zamłynie i ufortyfikowali stanowiska obronne przy moście, wykorzystując stare bunkry. A po drugiej stronie mostu, naprzeciwko tych bunkrów i umocnionej obrony niemieckiej zatrzymały się oddziały sowieckie. Nie wiem, kto sprowokował działania niemieckie. Oni sami też byli zaskoczeni, że w odległości rzutu granatem stanęła prawie dywizja wroga. Padły pierwsze strzały. Pułkownik Kobylański podjechał do mostu sprawdzić, co się dzieje. I wtedy seria z karabinu maszynowego zakończyła życie jego i jego córki. Wybuchł chaotyczny ogień z obu stron. Ten chaos uratował jednak wiele istnień ludzkich, ponieważ przerażeni Niemcy strzelali nie celnie. Pociski świetlne szły górą. Ich świst i huk wystrzałów spłoszyły konie, które wyrwały się kawalerzystom i cały ten tabun ruszył na nasze oddziały.
Uratował nas las, który wyhamował koński impet. Można się było schować za drzewa. Nasz szwadron zatrzymał się 100 metrów przed lasem. Pęd sowieckich koni nie spowodował większych szkód, ponieważ duża część szwadronu wycofała się do lasu. Szpica szwadronu, w której się znalazłem, nie zdążyła tego zrobić. Sowieckie konie zaczęły nas tratować. Mój koń zaczął wierzgać. Jego kwik i kopniaki osłaniały mnie przed pędzącym tabunem. Nagle mój koń padł na ziemię, skoszony serią z karabinu maszynowego. Ja zostałem przewrócony. Uderzenie było tak silne, że straciłem przytomność. Co się dalej ze mną działo, dowiedziałem się dużo później.
Konie po ciemku tratowały ludzi. Mnie znaleziono w lesie za drzewem. Prawdopodobnie to ono uratowało mnie przed zadeptaniem. Jak mi później opowiedziano, cały byłem we krwi, nie wiem czyjej. Kiedy się ocknąłem w dzień, poczułem, że byłem mocno pobity, ale krwawiłem nie wiele. Mundur miałem cały porozrywany. Nie miałem pasa. Nie miałem żadnej całej odzieży. Kopyta końskie prawie mnie rozebrały. Po odnalezieniu mnie koledzy stwierdzili, że nie żyję. Była to prawdopodobnie sugestia na sam mój widok. W całym tym bałaganie i w ciemnościach nikt mnie nie zbadał. Ojciec zebrał spieszonych kawalerzystów i żołnierzy „Piotrusia” osłaniających tabory przepłynęli rzekę, uderzyli od tyłu na obronę niemiecką, wybijając ją całkowicie.
Za tę akcję ojciec został podany do odznaczenia Orderem Krzyża Virtuti Militari 4 klasy.
Po rozbiciu Niemców ojciec wrócił do miejsca postoju szwadronu i tam dowiedział się o mojej śmierci. Sam przeniósł mnie do wspólnej mogiły w rowie. Mój wygląd i bezwład upewniły go o mojej śmierci. Trzeba pamiętać, że wszystko działo się bardzo ciemną nocą, w ferworze walki, w dodatku w dużym bałaganie. Właśnie miano przystąpić do zasypywania naszej wspólnej Sowietów i Polaków mogiły, gdy rozległ się warkot czołgów niemieckich. Spowodowało to wycofanie się naszych i sowieckich oddziałów do lasu. Saperzy zaminowali most. Utworzono linię obronną na skraju lasu. Silne zgrupowanie pancerne wsparło atak piechoty niemieckiej, a nalot samolotów zdecydował o wycofaniu się naszych oddziałów w głąb lasu, skąd później próbowały się one wydostać przez rzekę i tory kolejowe.
Sowieci postanowili spróbować przebić się, obchodząc Zamłynie. Drogi naszego i sowieckiego zgrupowania rozeszły się. Sowieci zostali później zdziesiątkowani przez Niemców, jak również przez swoje własne wojska, broniące linii frontu. Nasi przy dojściu do torów również ponieśli duże straty. Postanowiono wycofać się i przebijać w kierunku Bugu. To zamierzenie się powiodło. Zgrupowanie „Gromada”, które wcześniej podeszło do torów, przełamało obronę niemiecką i dotarło do rzeki Prypeć. Saperzy rozpoczęli budowę kładki przeprawowej i wtedy nastąpił huraganowy ogień sowiecki, z tyłu otworzyły ogień nadjeżdżające czołgi niemieckie. Zanim Sowieci zorientowali się w pomyłce, zginęło bardzo wielu naszych ludzi. Przyczyną otwarcia ognia przez Sowietów były niemieckie mundury, w jakie byli ubrani nasi żołnierze.
Ciała w dole pogrzebowym nie zwróciły uwagi Niemców, którzy ruszyli w pościg za oddziałami sowieckimi. Rano ocknąłem się wśród stężałych ciał. Zacząłem wygrzebywać się spod zwłok dwóch żołnierzy sowieckich. Było to niezwykle trudne, ponieważ ciała były ciężkie, a ja byłem cały obolały. Nagle poczułem, że ktoś mi pomaga. Okazało się, że „ożył” drugi nieboszczyk ranny kapral z kompanii „Piotrusia”,” Franek” (nazwiska nie pamiętam). Kula przeszyła mu lewą pierś, nie naruszając kości ani płuc, a krwawienie samoczynnie ustało, bo otwory wlotowy i wylotowy po kuli zostały zatkane. Widocznie chciano go dostarczyć sanitariuszom, ale nie zdążono, a może zapomniano w tym zamieszaniu. Inni uznali go za martwego i złożyli jego ciało do rowu.” Franek” odzyskał przytomność wcześniej ode mnie i próbował sobie bezskutecznie nałożyć opatrunek. Gdy pomógł mi wydostać się z rowu, założyłem mu ten opatrunek, jak umiałem. Założyłem również temblak na jego rękę. On zaś pomógł mi skompletować, jakie takie ubranie i bieliznę, które zdjęliśmy z zabitych. Postanowiliśmy ruszyć w kierunku torów kolejowych, sądziliśmy, że tam skierowały się nasze oddziały. Po drodze spotkaliśmy kilku wojaków z tylnego ubezpieczenia batalionu „Trzaski”, którzy zawrócili spod torów. Opowiedzieli, jak to się stało, że nie przeszli. Gdy formacja „Gromady” znalazła się na otwartym polu przed torami, zza nasypu kolejowego otworzyli do nich silny ogień ukryci tam Niemcy. Oddziały „Gromady” rozbiły niemiecką linię i zaczęły przechodzić przez tory. Nagle nadjechał niemiecki pociąg pancerny, który obłożył ciężkim ogniem kolumnę, forsującą tory. Większości oddziałów udało się przejść. Tylko nieliczni nie zdążyli i musieli się cofać przed nawałą ognia. Cofając się, dostali się pod ogień czołgów, działających pod Zamłyniem. Wycofujące się grupy nie wytrzymały takiego ognia, tym bardziej, że teren był odkryty. Wtedy każdy zaczął się ratować, jak mógł.
Postanowiliśmy utworzyć wspólny oddział i wycofać się w kierunku Bugu. Ruszyliśmy w drogę. Dotarliśmy do opuszczonej wioski, gdzie znaleźliśmy trochę pożywienia. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Nasz oddziałek po drodze stale się powiększał, ponieważ spotykaliśmy podobnych do nas rozbitków. Komendę nad grupą objął wachmistrz ze szwadronu 21 Pułku Ułanów. Postanowiliśmy maszerować nocami, a w dzień odpoczywać, szukać jedzenia i unikać spotkania z Niemcami.
Rana „Franka” zaczęła ropieć. Zaczął gorączkować. Należało mu udzielić pomocy medycznej, lecz nie mieliśmy żadnych lekarstw. Wachmistrz zastosował starą metodę prochową wypalanie rany. Trochę to pomogło, jednak gorączka nie ustępowała. Ja zaś coraz bardziej dochodziłem do siebie. Rany, siniaki, zadrapania i potłuczenia zaczęły się goić i znikać.
Wygląd mój powoli zaczął powracać do normalności. Przyjąłem obowiązek opieki nad ”Frankiem”. Jeszcze dwa dni męczyliśmy się, nie wiedząc dokładnie, gdzie się znajdujemy. Gdy kolejnej nocy ruszyliśmy dalej, usłyszeliśmy hałasy. Okazało się, że byli to chłopi z samoobrony ze wsi, leżącej 8 km od Bugu, ukrywający się nocami w lesie, a w ciągu dnia wracający do swoich domostw. Po przedstawieniu się, kim jesteśmy, otrzymaliśmy od nich pomoc jedzenie i ubranie. Tam też zostawiliśmy „Franka”, którym zaopiekowała się starsza kobieta. Nie wiem, co się z nim dalej stało. Chłopi odradzali nam dalszy marsz do Bugu, ponieważ Niemcy po przejściu przez Bug naszych oddziałów wzmocnili swoje posterunki.
Postanowiłem dotrzeć do Włodzimierza. Było nas trzech chętnych. Zaopatrzeni w żywność, wyruszyliśmy nocą. Nic nie wiedziałem o mojej rodzinie. Każdego żołnierza, którego przyjmowaliśmy do naszego oddzialiku, rozpytywałem o mojego ojca. Opowieści były różne. Prawdziwa okazała się relacja rannego żołnierza z kompanii „Piotrusia”, według której Ojciec rozwiązał szwadron. Dużo koni zginęło, dużo było rannych, wiele uciekło z tabunem koni sowieckich. Pozostałe konie ojciec kazał rozdać polskim chłopom, którzy zaopatrzyli żołnierzy i rozbitków z innych oddziałów w żywność. Ojciec zebrał wszystkich, którzy postanowili dalej walczyć, uformował kolumnę marszową, którą skierował w kierunku Bugu.
Co było dalej nikt nie wiedział. Ja przyjąłem założenie, że jeśli uda mi się dostać do Włodzimierza, to przez swoich z rodziny Wujka Lucjana Wiśniewskiego, uzyskam pomoc w dostaniu się do swojego oddziału. Nie myślałem o pozostaniu we Włodzimierzu, bo uważałem to za bardzo niebezpieczne. Jak się później dowiedziałem miałem rację. Niemcy z ukraińską policją wyłapywali i natychmiast likwidowali partyzantów, którzy wrócili do domów.
W ciągu trzech dni dotarliśmy do celu. Znałem drogę, którą przebywałem jako łącznik, więc udało nam się dostać do miasta. Dotarcie do Wujka nie było problemem. Podchodząc pod dom, zobaczyłem Ciotkę. Ona również mnie poznała. Rozpłakała się. Powiedziałem jej o kolegach. Kazała ich przyprowadzić do domu. W porozumieniu z Wujkiem ulokowano nas w piwnicy. Poddano nas kwarantannie i odwszeniu. Każdy po gorącej kąpieli otrzymał świeżą bieliznę, ubranie i obuwie. Przebywaliśmy tam dwie doby. Później nasze drogi się rozeszły. Koledzy, pochodzący z okolic wsi Werby, postanowili dotrzeć do swoich domów, ja zaś zostałem przeniesiony do punktu przerzutowego.
Matka o mojej drugiej śmierci i ocaleniu dowiedziała się dwa tygodnie po moim wyjeździe z Włodzimierza. Do domu dotarła z opóźnieniem, ponieważ szukała córki i syna. Szczęśliwie się odnaleźli. Klucząc po bezdrożach dotarli do Włodzimierza skrajnie wyczerpani. Zatrzymali się krótko u Babci. Potem wynieśli się na wieś do naszego dzierżawcy. U niego przebywali do czasu zajęcia Włodzimierza przez wojska sowieckie. Na przerzut czekałem wraz z trzema kolegami i łącznikiem dwa dni. Przerzutu dokonano koleją w wagonie ubezpieczenia pociągu. Opiekował się nami oficer żandarmerii. Niemiec ze Śląska, Polak z urodzenia. Jego rodzice przyjęli obywatelstwo niemieckie, ponieważ matka była Niemką. Dowiózł nas do Uściługa i wysadził przed semaforem wjazdowym. Łącznik doprowadził nas do klasztoru Urszulanek. Tam znaleźliśmy odpoczynek i pożywienie. Był już maj, pogoda była piękna. Wkrótce do klasztoru przybył inny łącznik i zabrał nas w dalszą drogę. Po dwóch dniach dołączyliśmy do oddziału podporucznika „Głaza” Tadeusza Porsz ze zgrupowania „Gromada”, który miał za zadanie zbieranie takich jak my rozbitków, z których sformował kompanię. Ponieważ nie wszyscy mieli broń, dowódca postanowił ją zdobyć. W realizacji tego zamiaru pomogły miejscowe konspiracyjne oddziały. Wzięliśmy udział w rozbrojeniach i likwidacji niemieckich posterunków. Akcje przebiegły bardzo sprawnie była to zasługa dobrego rozeznania terenu przez miejscowe oddziały. Nasz dozbrojony oddział otrzymał rozkaz opuszczenia dotychczasowych opiekunów. Decyzja ta miała odwrócić uwagę Niemców od miejscowej społeczności, aby nie narazić jej na represje okupanta. Według obiegowych informacji, dokonywane przez nas akcje zbrojne miały być dokonywane przez bandy zabużan. Te rozpowszechniane informacje musiały mieć cechy prawdopodobieństwa, bo żadne represje w stosunku do miejscowej ludności nie nastąpiły.
Wyruszyliśmy do Lasów Bonieckich. Tam, w końcu czerwca, po dołączeniu do innych oddziałów z 27 Dywizji, został sformowany Batalion Zbiorczy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.
Dowódcą Batalionu został porucznik” Biały” były dowódca zgrupowania „Osnowy”, a zastępcą podporucznik „Głaz”. W dniu sformowania Batalionu nadeszła informacja, że zmierza w jego kierunku 60 żołnierzy, prowadzonych przez mojego Ojca. Po ich dołączeniu liczba żołnierzy Batalionu przekroczyła 200 ludzi. Mnie przydzielono do pierwszej kompanii, dowodzonej przez podporucznika „Rybitwę” Józefa Jażdżewskiego ze zgrupowania „Gromady”. Drugą kompanią dowodził mój Ojciec chorąży „Ryś”, Dominik Demczuk. Moje spotkanie z Ojcem miało miejsce we wsi Rozdoły. Obaj bardzo je przeżyliśmy, szczególnie Ojciec, który nie dowierzał w moje ocalenie.
Gdy mnie zobaczył, wyrzucał sobie, że chciał mnie żywcem pogrzebać. Była to niezwykle trudna dla niego chwila - choć zarazem tak radosna dla nas obu. Nigdy wcześniej nie widziałem Go w takim stanie. Ojciec powiedział mi, że Mama z siostrą i bratem dotarli do Włodzimierza i że obecnie mieszkają u naszego dzierżawcy, Pana Wirskiego, we wsi Marianówka, 10 km od Włodzimierza (ziemia, którą dzierżawił od nas Pan Wirski - 44 hektary ziemi ornej i 8 hektarów lasu po wojnie przepadła).
Po sformowaniu cały Batalion nie chcąc narażać gościnnej wioski Stanisławówki na naloty niemieckie opuścił ją i przeniósł się do lasu. Wioska jednak nadal zaopatrywała nas w żywność.
W tym czasie, w ramach operacji „Cyklon”, lotnictwo niemieckie nasiliło loty obserwacyjne, obejmujące rejon Zamojszczyzny. Celem tej operacji była likwidacja działających na tym terenie oddziałów partyzanckich AK, BCh, AL, NSZ i sowieckich. Pacyfikację podjęły dwie dywizje pancerno-motorowe, żandarmeria oraz własowcy. Wykrycie naszego zgrupowania groziło represjami wobec okolicznych mieszkańców. To właśnie w tej wsi po raz pierwszy wielu z nas dowiedziało się, że Polacy są podzieleni w swoim patriotyzmie stąd ta duża liczba różnych formacji wojskowych, podległych różnym ośrodkom władzy. Było to dla nas niezrozumiałe, ponieważ na Wołyniu o takiej sytuacji się nie mówiło.
A my Wojsko Polskie służyliśmy wiernie i broniliśmy naszej Ojczyzny. Nasze prostolinijne myślenie srogo się na nas zemściło później, już w PRL, o czym miałem okazję przekonać się osobiście. Aż do śmierci wodza partii, towarzysza Bieruta, byliśmy traktowani jak wrogowie Ojczyzny.
Gdy nastąpiła odwilż, represji pomału zaniechano, a my odzyskiwaliśmy godność obrońców Ojczyzny. Po dotarciu Batalionu do lasu odpoczywaliśmy, leczyliśmy rany i nabieraliśmy sił. Życzliwość miejscowej ludności podniosła nas na duchu. Ja z powodu niełatwych przeżyć minionego okresu odpoczynku potrzebowałem szczególnie.
Martwił się o mnie mój Ojciec, lecz nie było czasu na sentymenty. Rankiem 12 lipca ruszyliśmy w kolumnach marszowych w kierunku Parczewa, gdzie w tym czasie przebywała najliczniejsza grupa naszej 27 Dywizji Wołyńskiej. Było tam ponad 3 200 ludzi uzbrojonych, doświadczonych w boju, zdyscyplinowanych, ale też i wymęczonych, rannych i chorych, w podartych mundurach, w butach w opłakanym stanie. Czekali jednak na nowe zadania. Chcieliśmy być razem, by wspólnie razem walczyć już nie tylko o Wołyń, ale i o inne ziemie polskie, a zwłaszcza o Warszawę.
Szliśmy przez lasy. Pogoda się popsuła, zaczęło padać. Mokra ziemia przeobraziła się w błoto, przez które coraz trudniej było iść. Jednak my ciągle parliśmy do przodu dziennie pokonywaliśmy około 40 - 50 kilometrów bezdroży.
W nocy 14 lipca przekroczyliśmy tory kolejowe koło Rejowca, a nad ranem przeprawiliśmy się przez rzekę Wieprz, częściowo łodziami, częściowo brodem. Przemarsz przez bród nieco nas opłukał i ochłodził. Mnie widocznie za bardzo. Znowu zacząłem kasłać. Po dojściu do wsi Wierkowice zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Spaliśmy cały dzień. Ja miałem gorączkę i dostałem jakieś pigułki. Trochę pomogło. Wieczorem otrzymaliśmy nowe zadanie, zmiana kierunku marszu z północnego na południowy i odebranie zrzutu dla naszej Dywizji.
I znowu całonocny marsz bezdrożami w błocie. Maszerowaliśmy nocą ze względu na bezpieczeństwo oraz utrzymanie zadania w ścisłej tajemnicy. Otrzymaliśmy rozkaz unikania jakichkolwiek zbrojnych potyczek, dlatego kolumna była dobrze ubezpieczona. 17 lipca, nieludzko zmęczeni, dotarliśmy do wsi Kawęczynek. Jednak dowódcy poganiali nas, by jak najprędzej odebrać zrzut. We wsi mieliśmy otrzymać podwody i już w przyzwoity sposób dotrzeć z powrotem do Dywizji, która w tym czasie toczyła ciężkie boje w okrążeniu, rozbijając oddziały Niemców i własowców. Zalegliśmy pokotem. Nawet jedzeniem się nie interesowaliśmy. Jednak odpoczynek nie trwał długo.
Na nogi poderwał nas alarm do wsi zbliżali się Niemcy! Konsternacja była chwilowa podporucznik „Głaz” nie stracił głowy. Rozkazał ukradkiem przebiec za wysokim żytem do pobliskiego lasu. Niemcy nie zauważyli naszego manewru. Zobaczyli jedynie kilku śpiochów, do których otworzyli rzadki ogień. Utworzyliśmy linię obronną na skraju lasu, jednak Niemcy nie zaatakowali.
Cały dzień leżeliśmy w ukryciu, czekając na ruch Niemców. Wieczorem powróciliśmy do wsi na posiłek i odpoczynek. Represji w stosunku do mieszkańców nie było. Niemiecki oddział rekwirujący żywność zabrał jedynie kilkanaście kur, kilka prosiaków i dwie krowy. Następnego dnia wyznaczono 15 osobowy patrol, który miał za zadanie odebranie zrzutu. Reszta Batalionu wycofała się do lasu. 19 lipca patrol powrócił. Na kilku wozach wieziono uzbrojenie, amunicję i umundurowanie. Nasz pluton otrzymał działko przeciwpancerne, a mnie powierzono funkcję amunicyjnego. Byłem nim tylko jeden dzień. Cieszyłem się z nowego munduru. Jednak ponownie się rozchorowałem, a mój Ojciec wykorzystał okazję i razem z łącznikiem dowódcy Okręgu AK wysłał mnie do Lublina na leczenie. Do Lublina dotarłem samochodem 22 lipca rano. Ulokowano mnie na plebanii kościoła, niedaleko dworca kolejowego. Zajęli się mną dwaj studenci medycyny. Zaczęli od baniek. Potem jakieś zioła i napary. Kuracja była jak wówczas sądziłem bardzo skuteczna. Po południu nie miałem już gorączki. Noc przespałem bardzo dobrze, nie kasłałem. Czułem się coraz lepiej.
24 lipca Lublin został wyzwolony. Nazajutrz rano dowiedziałem się, że odbędzie się defilada przed nowymi władzami Państwa Polskiego, PRL - PKWN.
W defiladzie miała wziąć udział miejscowa organizacja zbrojna AK. Ubłagałem moich medyków i księdza, żeby pozwolili mi wziąć w niej udział.
Po długich prośbach uzyskałem zgodę. Ruszyliśmy o godzinie 12-tej. Ja szedłem na samym końcu miejscowej kompanii AK. Byłem dumny z możliwości defilowania w wolnej Polsce. Gdy zbliżaliśmy się do trybuny, polska orkiestra wojskowa zagrała Warszawiankę.
I stała się rzecz dziwna wiwaty zaczęły cichnąć. Ludzie płakali. Nie pozostali obojętni i sami defilujący, a nawet orkiestra. Ja ryczałem jak bóbr. Od tego czasu, gdy słyszę Warszawiankę widzę płaczący tłum w Lublinie i znów płaczę.
Powróciłem szczęśliwy do swojej kwatery. Jako jeden z pierwszych defilowałem w wolnej Polsce!
Tak wtedy myślałem...