"ADOLPHUS" NAD DĘBOWCEM
Niewielu wie, że pierwsza eksperymentalna operacja II wojny światowej, podczas której zrzucono spadochroniarzy na okupowany przez Niemców kontynent europejski, w dużej części rozegrała się na Śląsku Cieszyńskim. Wyczyn, mogący służyć za kanwę bestsellerowego filmu sensacyjnego, upamiętnia w centrum Dębowca niepozorny obelisk (ufundowany staraniem XVIII Oddziału Ziemi Cieszyńskiej Związku Polskich Spadochroniarzy - przyp. 308_MiGol).
W lipcu 1940 r. w brytyjskim Ministerstwie Wojny utworzono Kierownictwo Operacji Specjalnych (Special Operations Executive). Zadaniem SOE było prowadzenie różnorakich akcji wojskowych, politycznych i ekonomicznych na terenach okupowanych przez państwa "Osi", a także współpraca z ruchem oporu, organizowanie wywiadu, sabotażu, akcji dywersyjnych oraz tzw. czarnej propagandy. Instytucja dostarczała zaopatrzenie oddziałom partyzanckim oraz koordynowała ich poczynania z działaniami regularnych wojsk alianckich.
20 sierpnia 1940 r. sformowano w Newmarket 1419 Special Duty Flight (Eskadrę do Zadań Specjalnych), ale decyzja o przeprowadzeniu pierwszej, eksperymentalnej operacji zrzutowej na kontynent europejski zapadła dopiero w grudniu 1940 r. Termin lotu do Polski został wyznaczony na 20 grudnia 1940 r. Gdy załoga i skoczkowie siedzieli już w samolocie, oczekując na sygnał startu, rozkaz odwołano. Komendant techniczny lotniska w Newmarket orzekł, że samolot posiada zbyt małe zbiorniki paliwa i nie ma szans na powrót do bazy.
W 1940 r. Royal Air Force dysponowały tylko jednym typem samolotu, który mógł być wykorzystywany do operacji zrzutowych. Był to bombowiec typu Whitley o zasięgu 2655 km, tymczasem odległość od najbliższych zrzutowisk w Polsce wynosiła w linii prostej 2500 km (drogą okrężną nad Danią i Szwecją 3500 km). Whithley nie był w stanie pokonać takiej trasy, dlatego przez cały styczeń służby techniczne czyniły cuda, by zaadaptować samolot do lotu. W końcu, dzięki inwencji techników w komorze bombowej udało się zainstalować dodatkowe zbiorniki paliwa i na początku lutego samolot był gotowy. Teraz czekano jedynie na odpowiednie warunki atmosferyczne. Pogodne, księżycowe noce nadeszły w połowie miesiąca.
Lot nad Polskę zaplanowano na noc z 15 na 16 lutego 1941 r. Operacja otrzymała kryptonim "Adolphus". Brytyjska załoga Whitley'a Z-6473 z 1419 Eskadry do Zadań Specjalnych RAF miała zrzucić trzech polskich skoczków i cztery zasobniki na placówkę odbiorczą położoną 7,5 km na południe od Włoszczowej w Kieleckiem. Tym razem samolot wystartował zgodnie z planem. Maszyna obrała kurs na Polskę. Na pokładzie znaleźli się cichociemni: mjr lotnictwa Stanisław Krzymowski ps. "Kostka" i rotmistrz Józef Zabielski ps. "Żbik" oraz kurier polityczny Czesław Raczkowski ps. "Włodek". Skoczków pożegnał na lotnisku gen. Władysław Sikorski, który życząc im powodzenia, powiedział: "Idziecie jako straż przednia do kraju. Macie udowodnić, że łączność z Polską jest w naszych warunkach możliwa".
Whithley leciał "na przełaj" przez Niemcy. Trasa prowadziła m.in. nad Berlinem. Lot przebiegał spokojnie, choć nad Düsseldorfem maszyna dostała się w krzyżowy ogień artylerii przeciwlotniczej. Ze względu na niebezpieczeństwo pożaru (Whithley'a wypełniono beczkami z paliwem w sposób dotąd nie praktykowany) pilot zdecydował o wyłączeniu ogrzewania. Temperatura wewnątrz szybko spadła poniżej zera. Skoczkowie ułożyli się na podłodze i zmarznięci na kość czekali na sygnał do skoku.
W lipcu 1940 r. w brytyjskim Ministerstwie Wojny utworzono Kierownictwo Operacji Specjalnych (Special Operations Executive). Zadaniem SOE było prowadzenie różnorakich akcji wojskowych, politycznych i ekonomicznych na terenach okupowanych przez państwa "Osi", a także współpraca z ruchem oporu, organizowanie wywiadu, sabotażu, akcji dywersyjnych oraz tzw. czarnej propagandy. Instytucja dostarczała zaopatrzenie oddziałom partyzanckim oraz koordynowała ich poczynania z działaniami regularnych wojsk alianckich.
20 sierpnia 1940 r. sformowano w Newmarket 1419 Special Duty Flight (Eskadrę do Zadań Specjalnych), ale decyzja o przeprowadzeniu pierwszej, eksperymentalnej operacji zrzutowej na kontynent europejski zapadła dopiero w grudniu 1940 r. Termin lotu do Polski został wyznaczony na 20 grudnia 1940 r. Gdy załoga i skoczkowie siedzieli już w samolocie, oczekując na sygnał startu, rozkaz odwołano. Komendant techniczny lotniska w Newmarket orzekł, że samolot posiada zbyt małe zbiorniki paliwa i nie ma szans na powrót do bazy.
W 1940 r. Royal Air Force dysponowały tylko jednym typem samolotu, który mógł być wykorzystywany do operacji zrzutowych. Był to bombowiec typu Whitley o zasięgu 2655 km, tymczasem odległość od najbliższych zrzutowisk w Polsce wynosiła w linii prostej 2500 km (drogą okrężną nad Danią i Szwecją 3500 km). Whithley nie był w stanie pokonać takiej trasy, dlatego przez cały styczeń służby techniczne czyniły cuda, by zaadaptować samolot do lotu. W końcu, dzięki inwencji techników w komorze bombowej udało się zainstalować dodatkowe zbiorniki paliwa i na początku lutego samolot był gotowy. Teraz czekano jedynie na odpowiednie warunki atmosferyczne. Pogodne, księżycowe noce nadeszły w połowie miesiąca.
Lot nad Polskę zaplanowano na noc z 15 na 16 lutego 1941 r. Operacja otrzymała kryptonim "Adolphus". Brytyjska załoga Whitley'a Z-6473 z 1419 Eskadry do Zadań Specjalnych RAF miała zrzucić trzech polskich skoczków i cztery zasobniki na placówkę odbiorczą położoną 7,5 km na południe od Włoszczowej w Kieleckiem. Tym razem samolot wystartował zgodnie z planem. Maszyna obrała kurs na Polskę. Na pokładzie znaleźli się cichociemni: mjr lotnictwa Stanisław Krzymowski ps. "Kostka" i rotmistrz Józef Zabielski ps. "Żbik" oraz kurier polityczny Czesław Raczkowski ps. "Włodek". Skoczków pożegnał na lotnisku gen. Władysław Sikorski, który życząc im powodzenia, powiedział: "Idziecie jako straż przednia do kraju. Macie udowodnić, że łączność z Polską jest w naszych warunkach możliwa".
Whithley leciał "na przełaj" przez Niemcy. Trasa prowadziła m.in. nad Berlinem. Lot przebiegał spokojnie, choć nad Düsseldorfem maszyna dostała się w krzyżowy ogień artylerii przeciwlotniczej. Ze względu na niebezpieczeństwo pożaru (Whithley'a wypełniono beczkami z paliwem w sposób dotąd nie praktykowany) pilot zdecydował o wyłączeniu ogrzewania. Temperatura wewnątrz szybko spadła poniżej zera. Skoczkowie ułożyli się na podłodze i zmarznięci na kość czekali na sygnał do skoku.
Pierwszy lot do okupowanej Polski wykonał samolot typu Armstrong-Whitworth Whitley
Po dotarciu do polskiej przedwrześniowej granicy Whithley skierował się na Śląsk. W rejonie Cieszyna maszyna skręciła na północny wschód. Angielski dowódca załogi sprawdził stan paliwa i stwierdził z przerażeniem, że może go nie starczyć na powrót do bazy. Dlatego samolot zatoczył koło i zapadła decyzja o skoku (instrukcja mówiła bowiem, że operacja ma być przeprowadzona za wszelką cenę). Cichociemni zgromadzili ekwipunek, pozapinali kombinezony i sprawdzili zamocowanie spadochronów. Była druga w nocy, kiedy zapaliło się zielone światło. Najpierw poleciały spadochrony z wyposażeniem. Po chwili padło sakramentalne: "go!" i żołnierze w ustalonej kolejności wyskoczyli przez otwarte drzwi. Głośne klaśnięcie i uprząż spadochronowa szarpnęła skoczkami. Huk silników ucichł. Lecąc w dół skoczkowie jeszcze nie wiedzieli, że pilot zrzucił ich "w ciemno". Do tego wysokość była zbyt duża. Dlatego, mimo niewielkiej szybkości samolotu (wynoszącej zaledwie 280km/h), wylądowali na dużej przestrzeni.
Niespodziewanie na ziemi nie czekał nikt z placówki odbiorczej. Na dodatek dla "Żbika" skok okazał się fatalny. Siłą upadku rotmistrz przebił powierzchnię zamarzniętego rozlewiska i uwięziona w lodowych okowach noga doznała kontuzji. Zabielski uszkodził staw skokowy i śródstopie (później okazało się, że miał pękniętych kilka drobnych kości w stopie). Na szczęście pośpieszył mu z pomocą kurier "Włodek". Razem zwinęli i pochowali spadachrony, zaś plecaki ukryli pod mostkiem przerzuconym nad jednym z rowów. Próbowali również odnaleźć "Kostkę" oraz worki bagażowe, ale bez rezultatu. Major Krzymowski przepadł bez śladu (nie mogąc znaleźć towarzyszy samotnie przekroczył granicę i bez trudu dotarł do Warszawy).
Pierwsze godziny po skoku były bardzo ciężkie. Po dotarciu do najbliższych zabudowań cichociemni zorientowali się, że wylądowali w Dębowcu koło Skoczowa. Byli na terenie Rzeszy, ale dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego udało im się uniknąć dekonspiracji. Przenocowali w lesie obok starego szybu gazu ziemnego. Następnego dnia wynajętą furmanką pojechali na dworzec kolejowy w Skoczowie. Na stacji kupili bilety i pociągiem dotarli do Bielska. Tam rozdzielili się i na własną rękę przedzierali do Generalnej Guberni.
Zabielski, któremu mocno dokuczała kontuzjowana noga, musiał zaryzykować i spędzić noc w hotelu. Dostał pokój i zasnął. Następnego dnia rano na portierni zjawiło się dwóch gestapowców. Niemcy szukali nowych gości. "Żbik" cudem uniknął aresztowania, uciekając z pokoju w ostatniej chwili. Ostrzegła go dziewczyna z obsługi hotelu. Po przekroczeniu granicy wyczerpany bólem, stracił przytomność. Od zamarznięcia w leśnym wykrocie uratowali go chłopi pracujący przy zwózce drewna. Ostatecznie "Żbikowi" udało się dotrzeć do Nowego Sącza, a następnie, w kwietniu 1941 r., do Warszawy, gdzie zameldował się z punkcie kontaktowym Komendy Głównej ZWZ. Otrzymał przydział do Oddziału III Okręgu AK Kielce (w sierpniu 1942 r. jako emisariusz KG AK wyruszył z Warszawy przez Niemcy, Szwajcarię, Francję, Hiszpanię do Portugalii, skąd samolotem przerzucono go do Wielkiej Brytanii).
Raczkowski, ostatni z trójki cichociemnych, dotarł do Mucharza koło Wadowic, jednak podczas przekraczania granicy został zatrzymany przez patrol Grenzschutzu. Uratowały go fałszywe dokumenty sfabrykowane w Londynie na ukraińskie nazwisko i trochę materiałów tekstylnych. To go uratowało. Niemcy uznali, że jest przemytnikiem. Skazano go na areszt oraz 210 marek grzywny z możliwością zamiany na dodatkowy miesiąc aresztu. Trafił do więzienia w Wadowicach. Tam udało mu się nawiązać kontakt z miejscową organizacją Batalionów Chłopskich. Komórka BCh wpłaciła za niego grzywnę i po zwolnieniu 26 maja, już pod jej opieką, rozpoczął dalszą podróż do Krakowa (w 1942 r. został powtórnie aresztowany - na Węgrzech, przeżył więzienie i obóz).
Krążący nisko angielski samolot nie uszedł uwadze obserwatorów. Radości na Śląsku Cieszyńskim było co niemiara. Cieszono się, choć nic bliższego nie wiedziano. Inaczej przeżyli to wydarzenie mieszkańcy okolic Dębowca. Samo zjawianie się samolotu oznajmione potężnym warkotem wywołało przerażenie. Wyrwani ze snu ludzie byli przekonani, że lada moment nastąpi bombardowanie. Następnego dnia robotnicy zatrudnieni przy dębowieckich stawach natknęli się na spadochron. Kilkaset metrów dalej znaleźli drugi, a potem trzeci. Gdy rozeszła się wieść, że z samolotu zostali zrzuceni ludzie, w całej okolicy powstało zamieszanie. Niemcy sprowadzili kilka kompanii SS i przeczesali cały teren.
Około 20 lutego porozklejali również afisze informujące, że "zbrodniarze angielscy odpowiedzialni za wywołanie wojny zrzucili na odwiecznie niemieckie tereny szpiegów z trucizną dla bydła, by w ten sposób doprowadzić ludność do nędzy". Za schwytanie spadochroniarzy lub udzielenie władzom informacji i pomocy Niemcy wyznaczyli nagrodę w wysokości 50 tys. marek, a dla Polaków dodatkowo nagrodę szczególną... nadanie obywatelstwa niemieckiego. Cichociemni byli już jednak daleko.
Raport donosił: "Do wszystkich placówek Abwehry. (...) 16 II 1941 pomiędzy Cieszynem i Pszczyną na Górnym Śląsku znaleziono 4 zasobniki ze spadochronami. Zasobniki miały kształt wydłużonych bębnów z szaroniebieskiej karbowanej blachy. Długość ich wynosiła 2,5 m, a średnica do 35 cm. W każdym z zasobników znajdowały się 3 mniejsze pojemniki. Pojemniki zawierały: 4 aparaty nadawcze z polskim opisem, 2 pistolety maszynowe z amunicją, sprzęt świetlno-sygnalizacyjny, różnego rodzaju środki wybuchowe, materiały propagandowe w języku polskim i angielskim, listy do osobistości w Polsce, książki, jak się wydaje, z tajnym szyfrem, męską i damską odzież i bieliznę, jak również artykuły żywnościowe i napoje. 19 II 1941 znaleziono w okolicy Cieszyna ukryte w sitowiu dwa mocno zabrudzone kombinezony lotnicze i dwa spadachrony osobowe pochodzenia angielskiego. Dwaj cywile, w tym jeden ze zwichniętą stopą, odjechali z (rejonu) sitowia powozem do stacji Skoczów koło Cieszyna. W godzinach wieczornych 19 II 1941 r. stwierdzono, że było to dwóch podejrzanych osobników. Wynika stąd, że w godzinach rannych 16 II 1941 nastąpił zrzut angielskich skoczków spadochronowych. Ponadto przyjmuje się za pewnik, iż strona angielska jest powiązana z wrogą organizacją państwową (działającą) na byłym obszarze Państwa Polskiego i widocznie w przyszłości zostaną podjęte akcje sabotażowe na przemysłowym obszarze Górnego Śląska".
Niemcy nie wiedzieli, że zrzut miał być dokonany na terenie GG pod Włoszczową. Fakt zrzutu pod Cieszynem wiązali ze świeżo rozpracowaną grupą Związku Odwetu inż. Franciszka Kwaśniewskiego, ps. "Rawicz".
Niemcy znaleźli 4 zasobniki, ale nie wszystko wpadło w ich ręce. Plecak, jaki miał przy sobie kurier "Włodek", trafił jednak do Delegatury Rządu. Jak do tego doszło, wiemy dzięki relacji żołnierza Batalionów Chłopskich Wojciech Jekiełka "Żmiji".
W książce pt. "W pobliżu Oświęcimia" wspomina on: "Pod koniec lutego zjawił się u mnie w Osieku przewodniczący trójki "Rocha" na powiat wadowicki, Piotr Garlacz, przywożąc z sobą jakieś szkice terenu oraz polecenie, abym się natychmiast udał do Cieszyna, nawiązał kontakty z tamtejszymi ludowcami i przy ich pomocy odszukał i zabezpieczył materiały zrzutowe. (...) Udałem się niezwłocznie do Cieszyna, do znanej mi rodziny Pawła Bobka, wybitnego działacza ludowego, oddanego przyjaciela Wincentego Witosa. Za pośrednictwem żony i córki Bobka skontaktowałem się z Błaszczykiem z Ustronia, również działaczem ludowym oraz z Heleną Niemiec, także córką działacza ludowego, chcąc przy ich pomocy wyszukać na terenie Dębowca, kogoś znajomego i pewnego, kto by umożliwił odnalezienie materiałów zrzutowych.
W książce pt. "W pobliżu Oświęcimia" wspomina on: "Pod koniec lutego zjawił się u mnie w Osieku przewodniczący trójki "Rocha" na powiat wadowicki, Piotr Garlacz, przywożąc z sobą jakieś szkice terenu oraz polecenie, abym się natychmiast udał do Cieszyna, nawiązał kontakty z tamtejszymi ludowcami i przy ich pomocy odszukał i zabezpieczył materiały zrzutowe. (...) Udałem się niezwłocznie do Cieszyna, do znanej mi rodziny Pawła Bobka, wybitnego działacza ludowego, oddanego przyjaciela Wincentego Witosa. Za pośrednictwem żony i córki Bobka skontaktowałem się z Błaszczykiem z Ustronia, również działaczem ludowym oraz z Heleną Niemiec, także córką działacza ludowego, chcąc przy ich pomocy wyszukać na terenie Dębowca, kogoś znajomego i pewnego, kto by umożliwił odnalezienie materiałów zrzutowych.
Pamiątkowy obelisk w centrum Dębowca z tablicą o treści:
DĘBOWIEC MIEJSCEM
PIERWSZEGO ZRZUTU
"CICHOCIEMNYCH"
W 50 ROCZNICĘ
ZIEMIA CIESZYŃSKA
1941-1991
DĘBOWIEC MIEJSCEM
PIERWSZEGO ZRZUTU
"CICHOCIEMNYCH"
W 50 ROCZNICĘ
ZIEMIA CIESZYŃSKA
1941-1991
Sprawa okazała się trudna, bo ani Błaszczyk, ani Niemcówna nie mieli nikogo znajomego w Dębowcu. Wtedy to Aniela Tomaszek, córka Bobków, z zawodu nauczycielka, zaproponowała wciągnąć do współpracy Annę Szalbut (poprawna pisownia nazwiska to Szalbót, ewentualnie Szalbot - 308_MiGol wg informacji od Pani Samanty Nawrockiej) z Wisły, popularną siostrę szpitalną, zwaną powszechnie "Rachelą".
Znała ona w Dębowcu syna właściciela sklepu Cyganka i nauczyciela Ruckiego. Rucki nagabywany przez nas, gdy się zorientował, o co chodzi, pomógł nam, ile mógł. Najzabawniejsze było to, że z powodu mojej całkiem łysej głowy wziął mnie za Rydza-Śmigłego. Cyganek natomiast nie bez obawy wskazał nam miejsce, na którym wylądowali spadochroniarze, ale o jakiejkolwiek dalszej pomocy nie chciał nawet słyszeć.
Pierwsza penetracja terenu, jaką przeprowadziliśmy z Anną Szalbut, nie dała żadnego rezultatu. Szkice zrobione przez Raczkowskiego nie odpowiadały sytuacji w terenie. Nie zrażony niepowodzeniem skontaktowałem się z Raczkowskim (który siedział wtedy w więzieniu w Wadowicach) i przez "obrobionego" strażnika uzyskałem uzupełnienie szkiców oraz dodatkowe wyjaśnienia.
Poszukiwania trwały bardzo długo. Przetrząsnęliśmy cały okoliczny teren. Anna Bobek, Anna Szalbut i ja przez wiele dni od wczesnego rana do późnego wieczora zaglądaliśmy za każdy krzak i drzewo, noce spędzaliśmy w lesie, by znowu wczesnym rankiem rozpocząć daremne poszukiwania. Gdy straciliśmy już nadzieję na odnalezienie czegokolwiek, jeszcze raz skontaktowałem się z Raczkowskim dla skorygowania jego szkicu. I znów we trójkę wyruszyliśmy wczesnym rankiem do wsi Ochaby spróbować szczęścia.
W noc zrzutu partyzanci ZWZ czekali na samolot od godz. 23.00 do 3.00, niestety na darmo. Whithley wrócił do bazy w Anglii na resztkach paliwa po 11 godzinach i 45 minutach lotu. W momencie lądowania miał zaledwie 50 litrów benzyny, co pozwalało na 10-15 minutowe przebywanie w powietrzu. Był to rekordowy lot samolotu RAF. Za ten wyczyn jego dowódca został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V kl., a pozostali członkowie załogi Krzyżami Walecznych (odznaczenia nadano lotnikom pośmiertnie, gdyż dwa dni później, w nocy z 17 na 18 lutego 1941 r., wykonując podobne zadanie, nie powrócili do bazy).
W Londynie czekano na wiadomość z kraju ponad tydzień. Po udanym pierwszym zrzucie dowództwo ZWZ sądziło, że zaopatrzenie popłynie teraz nieprzerwanym strumieniem. Operacja udowodniła przecież, że loty zaopatrzeniowe do kraju są możliwe. Pionierski krok został uczyniony. Tymczasem RAF i przedstawiciele polskiego lotnictwa uznali, że doświadczenia związane z akcją "Adolphus" są zniechęcające. Intensywnego szkolenia cichociemnych nie zaprzestano ale uznano, że lot udał się tylko dzięki brawurze i szczęściu skoczków, a Whitley nie nadaje się do operacji nad Polską. W efekcie sprawa została odłożona, a następny zrzut do okupowanej Polski nastąpił dopiero po ponad 8-miesięcznej przerwie, w nocy z 7 na 8 listopada 1941 r.
Znała ona w Dębowcu syna właściciela sklepu Cyganka i nauczyciela Ruckiego. Rucki nagabywany przez nas, gdy się zorientował, o co chodzi, pomógł nam, ile mógł. Najzabawniejsze było to, że z powodu mojej całkiem łysej głowy wziął mnie za Rydza-Śmigłego. Cyganek natomiast nie bez obawy wskazał nam miejsce, na którym wylądowali spadochroniarze, ale o jakiejkolwiek dalszej pomocy nie chciał nawet słyszeć.
Pierwsza penetracja terenu, jaką przeprowadziliśmy z Anną Szalbut, nie dała żadnego rezultatu. Szkice zrobione przez Raczkowskiego nie odpowiadały sytuacji w terenie. Nie zrażony niepowodzeniem skontaktowałem się z Raczkowskim (który siedział wtedy w więzieniu w Wadowicach) i przez "obrobionego" strażnika uzyskałem uzupełnienie szkiców oraz dodatkowe wyjaśnienia.
Poszukiwania trwały bardzo długo. Przetrząsnęliśmy cały okoliczny teren. Anna Bobek, Anna Szalbut i ja przez wiele dni od wczesnego rana do późnego wieczora zaglądaliśmy za każdy krzak i drzewo, noce spędzaliśmy w lesie, by znowu wczesnym rankiem rozpocząć daremne poszukiwania. Gdy straciliśmy już nadzieję na odnalezienie czegokolwiek, jeszcze raz skontaktowałem się z Raczkowskim dla skorygowania jego szkicu. I znów we trójkę wyruszyliśmy wczesnym rankiem do wsi Ochaby spróbować szczęścia.
Wtedy to Anna Szalbut, której niepozorny wygląd najmniej zwracał uwagę, dzięki czemu mogła się pokazywać na otwartym terenie, przechodząc przez mostek nad jednym z licznych głębokich rowów, zauważyła sznurek wystający spod desek mostu. Po dłuższym przyjrzeniu się dostrzegła pod deskami duży plecak. Teraz była już pewna, że to część zrzutu. Wyciągnęła go i nie zauważona przez nikogo odeszła w kierunku Ochab. Tam ukryła go w krzakach, aż do mojego przybycia na umówione miejsce. Jeszcze dziś widzę jej twarz rozpromienioną z radości". W. Jekiełek i A. Szalbut przekazali znalezione materiały cieszyńskim kolejarzom, którzy przewieźli je do Generalnej Guberni.
W noc zrzutu partyzanci ZWZ czekali na samolot od godz. 23.00 do 3.00, niestety na darmo. Whithley wrócił do bazy w Anglii na resztkach paliwa po 11 godzinach i 45 minutach lotu. W momencie lądowania miał zaledwie 50 litrów benzyny, co pozwalało na 10-15 minutowe przebywanie w powietrzu. Był to rekordowy lot samolotu RAF. Za ten wyczyn jego dowódca został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V kl., a pozostali członkowie załogi Krzyżami Walecznych (odznaczenia nadano lotnikom pośmiertnie, gdyż dwa dni później, w nocy z 17 na 18 lutego 1941 r., wykonując podobne zadanie, nie powrócili do bazy).
W Londynie czekano na wiadomość z kraju ponad tydzień. Po udanym pierwszym zrzucie dowództwo ZWZ sądziło, że zaopatrzenie popłynie teraz nieprzerwanym strumieniem. Operacja udowodniła przecież, że loty zaopatrzeniowe do kraju są możliwe. Pionierski krok został uczyniony. Tymczasem RAF i przedstawiciele polskiego lotnictwa uznali, że doświadczenia związane z akcją "Adolphus" są zniechęcające. Intensywnego szkolenia cichociemnych nie zaprzestano ale uznano, że lot udał się tylko dzięki brawurze i szczęściu skoczków, a Whitley nie nadaje się do operacji nad Polską. W efekcie sprawa została odłożona, a następny zrzut do okupowanej Polski nastąpił dopiero po ponad 8-miesięcznej przerwie, w nocy z 7 na 8 listopada 1941 r.
WITOLD KOŻDOŃ
"Głos Ziemi Cieszyńskiej"
Nr 51-52/2000
"Głos Ziemi Cieszyńskiej"
Nr 51-52/2000