Do nauki, matoły!
Przyszedł wrzesień i cała masa matołów ruszyła do nauki. Większość z nich musi się uczyć, bo albo podlegają obowiązkowi szkolnemu (lub też poborowemu), albo zmuszają ich do tego nadmiernie ambitni rodzice. Ale są też tacy, co koniecznie chcą się uczyć. Na przykład języków.
Wrzesień to też taka pora, kiedy cała banda znajomych matołów zwraca się do mnie - jako do domorosłego, samozwańczego lingwistycznego eksperta - z namolnym pytaniem: w jakiej szkole mam się uczyć angielskiego? Od wielu lat udzielam im tej samej odpowiedzi, ale tym razem udzielę tej odpowiedzi na łamach blogaska, żeby dotarło do większej ilości matołów. Może powinienem to ogłosić na naszej szkapie, ale jeszcze mnie oskarżą o jakieś milionowe machloje i każą oddawać. To już lepiej tu.
Moja niezmienna odpowiedź brzmi: a na cholerę Wam obce języki? Przecież i tak nigdy nigdzie nie pojedziecie, a do sprzedawania buraków na targowisku, coli w spożywczym, ciuchów w Galaksyfie i kredytów w banku w Piździszewie język angielski Wam na pewno nie będzie potrzebny. Do bardziej zaawansowanych rzeczy - typu wrzucanie fotek na naszą-szkapę - też Wam potrzebny nie będzie. Kolejni prezydenci miasta naszego, wizjonersko pływającym ogrodem zwanego, języków obcych nie posiedli, i co? I nic. Marszałkowie, wojewodowie (z pewnymi chlubnymi wyjątkami), ba, premierzy i prezydęci kraju naszego cudownie nad Wisłą i Odrą położonego też językami nie władają. I co? I nic. Dają radę. To i Wy dacie. Zajmijcie się czymś przyjemnym albo bardziej pożytecznym. Albo chociaż po polsku się najpierw porządnie nauczcie mówić, a potem jeszcze czytać i pisać.
Ale jeśli naprawdę cholernie Wam zależy na tym nieszczęsnym, trudnym i do tego kompletnie nieprzydatnym angielskim, to powiem Wam tak: droga przed Wami długa i kręta. Ja się tego języka próbuję - z przerwami - uczyć od ponad 30 lat i nadal niewiele umiem. Na dodatek wciąż wychodzą jakieś kompromitujące braki. Co prawda wiem, co to copywriter, ale nie wiem jak jest po angielsku encyklika i maneż, a ostatnio okazało się, że nie znam poprawnej wymowy słowa longitudinal. Kicha na całego. Więc skoro ja po 30 latach nauki wciąż się kompromituję, to Wy, cioły-matoły, się będziecie kompromitować jeszcze bardziej.
Ja wiem, że córka cioci Halinki mówi biegle trzema językami już po roku nauki w szkole. Syn pani z kiosku też świetnie mówi, bo od roku siedzi w Anglii. Nieważne, w którym więzieniu, ale na pewno mówi doskonale. Ja wiem, że gazety są pełne ogłoszeń szkół językowych, które gwarantują Wam zwrot pieniędzy, jeśli po 3 lekcjach nie zdacie tak zwanego Fersta, czyli FCE (First Certificate in English - to takie świadectwo, które potwierdza, że potraficie mówić na poziomie przedszkolaka, a i tak większość jego posiadaczy pisze sobie w CV, że zna język biegle). Że macie tam 1500 godzin konwersacji za darmo, a nauczyciele skończyli najlepsze wydziały językoznawstwa na kontynencie, mimo że jeszcze nie mają matury. To są wszystko kompletne bujdy. Nie idźcie, matoły, do żadnej szkoły. Szkoły są nudne, nauczyciele (przeważnie z łapanki) nieprzygotowani, nie tańczą na lodzie, nie śpiewają jak gwiazdy, nie opowiadają zajefajnych dowcipów, tylko cholera każą czytać drętwe czytanki, słuchać czerstwych audycji, odrabiać zadania domowe i w ogóle się uczyć. Kompletna strata czasu.
Najlepszą metodą nauki jest metoda praktyczna, zwana przez niektórych learning by doing. Polega ona na tym, że znajdujecie sobie partnera lub partnerkę, dla którego/której pożądany przez Was język jest językiem ojczystym. No i w trakcie codziennych interakcji z tymże partnerem/partnerką uczycie się tegoż obcego języka. Dzięki temu bardzo szybko będziecie znać takie słowa jak pępek, sutek, tyłek i dochodzić. Niekoniecznie jednak dowiecie się, jak wymawiać słowo longitudinal i co to jest copywriter.
Na dodatek w przypadku języka angielskiego jest pewien problem. Angielki są przeważnie tłuste, brzydkie i głupie. Angole - przeważnie nawaleni w trupa. Na dodatek nacja ta już dawno przestała mówić w języku Szekspira, i posługuje się jakimś zmutowanym slangiem. Jest jakaś nadzieja w Jankesach, ale oni są daleko, dolar słaby i nie stać ich na to, żeby do wypasionego kraju nad Wisłą przyjeżdżać, a - co za tym idzie - macie małe szanse, żeby jakiegoś fajnego Jankesa poznać. Albo Jankeskę. Hindusów dużo przyjeżdża, ale ich język z angielskim ma tyle wspólnego, co Bollywood z Guyem Ritchie. Więc jeśli nie macie życiowego farta i nie poznacie jakiegoś przystojnego Maltańczyka albo egzotycznej Filipinki, to ta metoda jest na dłuższą metę raczej mało przyjemna.
Możecie oczywiście znaleźć sobie jakiegoś prywatnego nauczyciela. Też nie będzie tańczył na lodzie, też każe Wam się uczyć, ale zawsze łatwiej się będzie wykręcić z przyjścia na lekcję, kiedy Wam się nie będzie chciało, no i nie będziecie się kompromitować przed całą grupą swoją nieznajomością poprawnej wymowy słowa longitudinal. Ale dobry, prywatny nauczyciel ma jedną wadę - zwykle jest drogi. Więc jeśli nie macie nadzianych starych, którzy będą chcieli wyrzucać masę kasy na Waszą bezskuteczną naukę, to nie jest to droga dla Was.
No dobra, czyli dalej upieracie się, żeby iść do szkoły. W takim razie oszczędzę Wam trudów przedzierania się przez setki ogłoszeń w lokalnych gazetach i nerwowego rozglądania się po transparentach zdobiących szczecińskie ulice. Jest taka jedna szkoła w Szczecinie, którą mogę Wam szczerze polecić. Ta szkoła InterCom się nazywa. Zgoda, tam też nie tańczą na lodzie, tylko każą czytać drętwe czytanki, do tego nazwa szkoły jakaś drętwa. Ale moja matka tam chodziła, i umie już się dogadać po angielsku z egipską recepcjonistką. A zaczęła się uczyć w wieku lat zdaje się sześćdziesięciu. To Wy też może się czegoś nauczycie, pod warunkiem, że nie będziecie czekać do sześćdziesiątki.
Jeśli ktoś podejrzewa, że ten tekst to jakaś kryptoreklama bez pokrycia w rzeczywistości, to zapewniam Was, że moja Ciotka jest naprawdę za.y.ebistą nauczycielką. I na pewno Wam, matoły, powie, jak poprawnie wymawiać słowo longitudinal. No i w ogóle co to cholerne słowo znaczy.
A jeśli ktoś zamiast angielskiego woli się uczyć hiszpańskiego (wiadomo, Hiszpanie są nieco przystojniejsi od Angoli), to może to zrobić w Salamance. Sam się tam uczę, co prawda wciąż umiem niewiele, ale powoli robię postępy. Oprócz nudnych lekcji można tam raz do roku napić się winka, zjeść paellę przygotowaną przez nauczycieli i posłuchać dobrej muzyki na żywo, a od czasu do czasu można też posłuchać nudnych, nieprofesjonalnych, pseudo-hiszpańskojęzycznych opowieści Don Lachmaniego.