| Środa [25.06.2008, 7:21]
Polski rząd ma 500 (!) limuzyn służbowych. Szwedzki - 16
"Rzeczpospolita" informuje dziś, jak to rząd zawzięcie oszczędza. Na początek - na taksówkach i biletach tramwajowych. Utrzymując 500 (słownie: pięćset) samochodów.
Schematyczność polskiej polityki jest już trochę nudna. Będąc w opozycji dużo się gada o bizantyjskim zacięciu aktualnie rządzących i potrzebie owszczędzania, cięć, likwidacji i tak dalej. Potem zdobywa się władzę - i pławi w luksusach na koszt podatników.
Najpierw maleńkie porównanie. Rząd o wiele bogatszej Szwecji ma do dyspozycji 16 samochodów z kierowcami. Aby z nich skorzystać, ministrowie muszą składać podanie. Często jeżdżą po kilku. Ministrów, a nawet premiera, często widuje się w środkach komunikacji miejskiej - albo na rowerze.
W jeszcze bogatszych Niemczech samochody do dyspozycji mają tylko premier, ministrowie, sekretarze stanu i dyrektorzy departamentów. Pozostali urzędnicy korzystają z parku samochodowego na podstawie zezwoleń.
Jednak Polska jest krajem tak bogatym, że z doświadczeń tych krajów korzystać nie musi. W garażach MON stoi ponad setka samochodów. Kancelaria Premiera ma do dyspozycji "tylko" 78. MSWiA - 49 samochodów osobowych, sześć ciężarówek, trzy autobusy - i traktor.
MSZ ma na stanie 57 aut. Ministerstwo Infrastruktury - 40. Ministerstwa sprawiedliwości i finansów - po 27. Pariasami są, jak zwykle, resorty sportu, Rozwoju Regionalnego (po 9), oraz kultury (12) i edukacji (11). I jedynie Ministerstwo Infrastruktury zamierza się części swych samochodów pozbyć. Choć tylko... sześciu.
Oszczędności rządu Tuska były tyleż demonstracyjne co komediowe. Premier jeździ obecnie kolumną dwóch samochodów - podczas gdy Jarosław Kaczyński podróżował trzema. Proporcjonalnie wicepremierzy wożą się dziś jednym autem naraz - nie dwoma. Ale to koniec oszczędności. W kraju, gdzie według danych GUS 2,5 mln ludzi żyje w skrajnym ubóstwie, trochę to chyba dziwi.
Słowem, punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Albo, jak pisał pewien brodaty filozof, byt określa świadomość. Tę prawdę polscy politycy wyznają ponad podziałami. Lech Kaczyński wypominał Kwaśniewskiemu jego "raj na ziemi" w Juracie - a następnie sam się w nim zakochał (w raju, nie w Kwaśniewskim). I siedzi tam prawie bez przerwy. Wraz z bratem, też wielkim "oszczędzaczem".
Zaś rzeczą całkowicie niepojętą jest dla nas jedno: po co rządowi aż tyle samochodów? W jednym jeździ pan minister, a w drugim jego teczka?
Ostentacyjne kutwienie na samolotach nikogo nie oszuka, jeśli latając tanimi liniami ma się jednocześnie w garażu pięćset limuzyn.
Chociaż po "podróży życia" za 1,6 mln złotych już nic nikogo nie oszuka.
http://www.pardon.pl/artykul/5352//7
Najpierw maleńkie porównanie. Rząd o wiele bogatszej Szwecji ma do dyspozycji 16 samochodów z kierowcami.
W jeszcze bogatszych Niemczech samochody do dyspozycji mają tylko premier, ministrowie, sekretarze stanu i dyrektorzy departamentów. Pozostali urzędnicy korzystają z parku samochodowego na podstawie zezwoleń.
Jednak Polska jest krajem tak bogatym, że z doświadczeń tych krajów korzystać nie musi. W garażach MON stoi ponad setka samochodów.
MSZ ma na stanie 57 aut. Ministerstwo Infrastruktury - 40. Ministerstwa sprawiedliwości i
Oszczędności rządu Tuska były tyleż demonstracyjne co komediowe. Premier jeździ obecnie kolumną dwóch samochodów - podczas gdy Jarosław Kaczyński podróżował trzema. Proporcjonalnie wicepremierzy wożą się dziś jednym autem naraz - nie dwoma. Ale to koniec oszczędności. W kraju, gdzie według danych GUS 2,5 mln ludzi żyje w skrajnym ubóstwie, trochę to chyba dziwi.
Słowem, punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Albo, jak pisał pewien brodaty filozof, byt określa świadomość. Tę prawdę polscy politycy wyznają ponad podziałami. Lech Kaczyński wypominał Kwaśniewskiemu jego "raj na ziemi" w Juracie - a następnie sam się w nim zakochał (w raju, nie w Kwaśniewskim). I siedzi tam prawie bez przerwy. Wraz z bratem, też wielkim "oszczędzaczem".
Zaś rzeczą całkowicie niepojętą jest dla nas jedno: po co rządowi aż tyle samochodów? W jednym jeździ pan minister, a w drugim jego teczka?
Ostentacyjne kutwienie na samolotach nikogo nie oszuka, jeśli latając tanimi liniami ma się jednocześnie w garażu pięćset limuzyn.
Chociaż po "podróży życia" za 1,6 mln złotych już nic nikogo nie oszuka.
http://www.pardon.pl/artykul/5352//7
Piątek [19.02.2010, 19:35] |
Tusk i jego ministrowie zarabiają za mało?
Więcej od premiera i szefów resortów dostają ich podwładni. Ba, nawet sekretarki w Komisji Europejskiej zarabiają lepiej.
Redaktorzy "Dziennika Gazety Prawnej" pochylili się nad wynagrodzeniami najważniejszych urzędników w państwie. Przekonują, że w porównaniu
z pensjami w prywatnych firmach zarabiają oni żenująco mało.
Gazeta cytuje Grażynę Kopińską z Fundacji Batorego, która uważa, że szczególny problem jest z wynagrodzeniami ministrów i wiceministrów. Ci pierwsi zarabiają maksymalnie 14 tys. zł miesięcznie. Ale to kwota z dodatkami funkcyjnym i stażowym - pensja zasadnicza to niecałych 10 300 zł. Zdarza się, że to mniej niż dostają ich podwładni - np. dyrektorzy generalni czy dyrektorzy departamentów w ministerstwach. Wynagrodzenie zasadnicze tych ostatnich to maksymalnie 15 tys. zł. Do tego dochodzą premie (chętnie rozdawane w urzędach), trzynasta pensja, dodatek stażowy oraz możliwość zasiadania w radach nadzorczych. Agnieszka Chłoń-Domińczak, była wiceminister pracy:
Eksperci, z którymi rozmawiali dziennikarze "DGP", przekonują, że w sytuacja, w której szef dostaje mniej niż podwładny, wpływa demotywująco na pracownika i prowadzi do patologii. Powoduje też ucieczkę fachowców do prywatnego biznesu. Dlatego ich zdaniem podwyżki na wysokich
stanowiskach w administracji publicznej są nieuniknione. Nawołuje do tego także Jolanta Góra-Ojczyk z "DGP":
dobiera się ministrów, jest daleki od ideału. Wystarczy wspomnieć takich asów jak Rafał Wiechecki, Anna Kalata, Tomasz Lipiec, Mirosław Drzewiecki czy Julia Pitera. Oni i im podobni naprawdę zasłużyli na wyższe pensje? Jakoś ciężko uwierzyć, że na lepszych - mimo stosunkowo niskich zarobków - nas nie stać.
z pensjami w prywatnych firmach zarabiają oni żenująco mało.
Dyrektor zarządzający czy członek zarządu firmy zatrudniającej ponad 100 osób zarabia około 50 tys. zł [wszystkie kwoty brutto - BK]. (...) Prezydent otrzymuje miesięcznie 20,1 tys. zł, a premier 16,7 tys. zł.
Sprawni, posiadający dużą wiedzę urzędnicy, nie chcą awansować na polityczne stanowiska – tam jest większa odpowiedzialność, mniejsza stabilizacja zatrudnienia i niższe wynagrodzenie. Wiceminister nie dostaje nagród, trzynastej pensji, nie może też dorabiać. A musi podejmować strategiczne decyzje.
stanowiskach w administracji publicznej są nieuniknione. Nawołuje do tego także Jolanta
Czy 9 tys. zł netto dla ministra mającego wpływ na najważniejsze dla naszej przyszłości decyzje to dużo? Tyle zarabiają sekretarki w Komisji Europejskiej. Jeszcze gorzej wynagradzani są wiceministrowie, którzy zwykle nie są politykami, ale fachowcami. (...) Dlatego warto ich wynagradzać w sposób choćby w minimalnym stopniu odpowiadający płacom w sektorze prywatnym. Może dzięki temu na kandydata na ministra środowiska nie będzie trzeba czekać dwa miesiące. I będzie mniej korupcji.Brzmi to dość logicznie, ale raczej się nie ziści. Po pierwsze, politycy - zwłaszcza tuż przed wyborami i w czasach kryzysu - są ogarnięci ideą taniego państwa. Dlatego są mniej skorzy, by podnosić pensje sobie i swoim kolegom. I to jest właśnie po drugie - sposób, w jaki w Polsce
dobiera się ministrów, jest daleki od ideału. Wystarczy wspomnieć takich asów jak Rafał Wiechecki, Anna Kalata, Tomasz Lipiec, Mirosław Drzewiecki czy Julia Pitera. Oni i im podobni naprawdę zasłużyli na wyższe pensje? Jakoś ciężko uwierzyć, że na lepszych - mimo stosunkowo niskich zarobków - nas nie stać.