n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z DZIEJÓW ŻOŁNIERZY POLSKI. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z DZIEJÓW ŻOŁNIERZY POLSKI. Pokaż wszystkie posty

wtorek, listopada 16, 2010

wspomnienia * * *

Wspomnienia fotografa z Dywizjonu 309

 
Autor: Marian Cieśliński10.11.2010
nr 57 (5/2010)
6 września 1939 r.
Dostałem papiery mobilizacyjne z instrukcją poszukania swojej jednostki. Już na miejscu dowiedziałem się, że moja jednostka wyruszyła ku granicy rumuńskiej, więc trzeba było ją gonić.
Przesiedziałem na stacji kolejowej cały dzień i wieczorem ruszyłem pieszo w kierunku Kołomyji. Po drodze spotkałem młodego kaprala zawodowego i tak razem podróżowaliśmy, trochę wozem chłopskim, raz nas ktoś podwiózł samochodem, i trochę pieszo.
Już nawet nie pamiętam, ile czasu nam zabrało dostanie się do Kołomyji – taki człowiek był otumaniony tym wszystkim. Pamiętam tylko, że parę razy przespaliśmy się w lesie.
W Kołomyji dostaliśmy coś cztery różne zastrzyki. Mnie specjalnie nie wzięło, ale niektórzy ciężko gorączkowali. Po kilku dniach wsadzili nas na ciężarówki i ruszyliśmy w kierunku granicy, ale Ukraińcy napadali na niektóre oddziały i trzeba było czasem po kilka godzin czekać, żeby się z jakąś bandą nie spotkać. Dopiero jak na każdy samochód wsadzili karabin maszynowy, można było pewniej się poruszać.

14 września 1939 r.
Przekroczyliśmy granicę w Serafincach. Z początku ulokowali nas po różnych wioskach, ale Niemcy naciskali Rumunów, żeby nas internować.
Naszą grupę internowali w koszarach w Calafat. Warunki były niezłe, jak na Rumunię, ale wyżywienie pod psem. Ludzie zaczęli z obozu uciekać.
Jeszcze bym czekał, ale zapowiedzieli przeniesienie obozu do Targoju (nie jestem pewny pisowni). Było to centrum malaryczne. Już w Calafat chorowało kilku na malarię i napatrzyłem się, jak się męczą. Trzeba było uciekać. Gorzej, że nie było z kim, a zawsze w towarzystwie raźniej. Z najbliższych kolegów nikt nie mógł się jeszcze zdecydować, a inni już przedtem zwiali.
Akurat dzień przed zapowiedzianym przeniesieniem obozu, spakowałem w teczkę trochę bielizny i czekam aż się ściemni.
Metoda była zawsze ta sama: trzeba było namówić paru, żeby odciągnęli i zabawili żołnierzy, którzy obchodzili obóz przy ogrodzeniu. Te rumuńskie wojaki, z karabinem na sznurku, bez butów, a najwyżej w łapciach, byli trochę jak dzieci. Wystarczyło, że kilku naszych się zebrało i zaczęli jakąś komedię odstawiać, a Rumuni już się zlatywali, zaciekawieni, co się dzieje.
Kiedy powiedziałem, że jestem gotów  – dwu wyskoczyło na drugi koniec placu i zaczęli się bić. Inni się zlecieli, larum podnieśli, a kiedy widziałem, że Rumuni lecą w tamtym kierunku,  – ja do płotu. Paru mnie odprowadziło, bo płot wysoki. Wskoczyłem jednemu na plecy, drugiemu na ramiona i – hyc przez płot i w kierunku ulicy.
Wiedziałem od innych, że kilku naszych cywili kręci się zawsze pod obozem, że gdzieś jest jakiś dom, w którym można się na jakiś czas schronić. Miałem szczęście, bo nie zrobiłem nawet kilku kroków, kiedy podszedł do mnie jakiś cywil i pyta po polsku, czy z obozu. Kiedy przytaknąłem, powiada, żeby iść kilka kroków za nim. Wąską uliczką doszliśmy do jakiegoś domu, a kiedy nikogo nie było na ulicy, wpadliśmy do bramy.
Był to stary, opuszczony dom, prawie rudera. „Urzędował” tu ktoś z naszej ambasady w Bukareszcie i przygotowywał fałszywe dokumenty i ubrania.
Dosyć to dobrze było zorganizowane. Chodziło o to, żeby jak najwięcej ludzi, zwłaszcza lotników, wyciągnąć z obozów. Zebrało się nas szesnastu, wszyscy z tej samej nocy, ale większości nie znałem. Ten dom miał nazwę „Punkt C” Wnioskowaliśmy z tego, że takich punktów musiało być więcej.
Jedzenie składało się z jednej miseczki zupy dziennie i czasem kawałek chleba. Przywoził w bańkach na mleko jeden Bułgar, który miał w okolicy małe gospodarstwo (musieli go dobrze opłacać, bo ryzykował więzienie, gdyby go złapali).
Okna były pozalepiane gazetami i przez dziurkę patrzyliśmy, jak jeździł z tym swoim wózkiem tam i spowrotem, aż trafił na moment, kiedy nie było nikogo na ulicy. Całe szczęście, że papierosów dostarczali pod dostatkiem, a papieros doskonale maskuje głód. Nawet ci, którzy nie palili, nauczyli się tam palić.
Dom był przy ulicy, więc trzeba było zachowywać się cicho. Kiedy ktoś podniósł trochę głos, od razu wszyscy upominali: „cicho, cicho!” Po kilku dniach to „cicho, cicho” tak działało na nerwy, że niektórzy zaczęli dostawać małego szału. Mieli nas wysyłać w takiej kolejności, jak tam przybywaliśmy, ale potem zdecydowano wysyłać wpierw tych ze słabymi nerwami.
Przesiedziałem na tym „Punkcie C” od 6 do 17 grudnia 1939. Wreszcie dostałem dokumenty na nazwisko Marian Lisiecki i 2.000 lei na wydatki. Poza tym ubranie i taką nieszczęśliwą burkę. Wszyscy dostawali taką burkę i to  niestety szybko zdradzało, że właściciel burki z obozu.
Ten sam młody cywil, który mnie przyprowadził, odprowadził mnie w okolicę dworca, podał rękę, życzył powodzenia i odszedł. Byłem już przed samym dworcem, kiedy stanęło przede mną dwóch cywilów; jeden pokazał jakąś legitymację i tylko zrozumiałem, że policja. Odprowadzili mnie na komisariat, niedaleko dworca, a tam już czterech na korytarzu  – w tych nieszczęsnych burkach.
Ten oficer policji, który mnie indagował, zresztą bardzo grzeczny, twierdzi przez tłumacza (tłumacz, Rumun, ale dosyć dobrze mówił po polsku), że jestem z obozu. Mówię, że nie, że przyjechałem na jeden dzień do Calafat sprawdzić, czy mój kuzyn tu się znajduje. Okazuje się, że go tu nie ma i wracam do Bukaresztu. Uśmiechnął się tylko, bo wszyscy tak samo się tłumaczyli  – a wszyscy w identycznych burkach, jak bliźniacy. Powiada, że nas zatrzymuje, aż sprawdzą w obozie.
Tych czterech krajanów zrezygnowanych siedzi na ławkach, a mnie ponosi, że tyle ambarasu na nic – a tu pociąg mój za niecałe dwadzieścia minut. Chodzę po korytarzu tam i nazad, bo usiedzieć nie mogę, i wreszcie dochodzę do policjanta, który stał w drzwiach, i pytam się, gdzie tu ustęp. Pokazuje na koniec korytarza, a tam, trochę w głębi, ustęp i  – okno. Od razu próbuję okno i  – aż mi się wierzyć nie chce  – otwiera się lekko. Wyrzuciłem teczkę, przecisnąłem się przez okno i  – na ulicę! Okno cichutko przymknąłem, otrzepałem się i ostrym krokiem walę w kierunku dworca, tylko ze strachem oglądam się, czy mnie kto nie goni.
Zziajany wpadłem na dworzec i  – znowu problem. Dwa długie ogonki do kasy i widzę, że każdy, zanim kupi bilet, pokazuje jakiś dokument.
Stoję chwilę niepewny, co robić, a tu dochodzi do mnie jakiś elegancki pan, w pięknym futrze i pyta się „Buccuresti?” Przytakuję, że tak. Pokazał mi na migi, żeby mu dać pieniądze, podszedł do okienka poza kolejką, kupił bilet, dał mi resztę drobnych, zaprowadził na peron i wsadził do pociągu.” Uśmiechnął się  – i poszedł.
Jeszcze dzisiaj się zastanawiam, kto to mógł być, ale pewno mój Anioł Stróż. Bo czy Anioł Stróż nie mógłby sobie pozwolić na takie piękne futro?
Ale to jeszcze nie miał być koniec całej afery. Po kilku przystankach przychodzi konduktor sprawdzać bilety. Pokazuję mu swój bilet, ale to mu nie wystarcza, żąda jakiegoś papierka. Domyślam się, że to pewno chodzi o ten, który zabrała mi policja w Calafat. Widzę, że nie ma rady i trzeba mu wsadzić coś w łapę. Wyciągnąłem go na korytarz i daję mu 200 lei. Widzę, że trochę zmiękł, więc daję mu jeszcze 200 lei. Tym razem wziął i już myślałem, że będę miał spokój, Tymczasem na następnym przystanku wchodzi żandarmeria wojskowa i znowu żądają papierka. Ale przyleciał konduktor i zaczyna się z nimi kłócić  – wziął pieniądze, więc honor kazał mu stanąć w mojej obronie. Jakoś wyciągnął ich na peron, ale widzę, że dalej się kłócą, więc już nie czekam na wynik. Przeciwnymi drzwiami wyskoczyłem na nasyp i za poczekalnią schowałem się w krzakach.
Przesiedziałem pewnie ze dwie godziny, aż zauważyłem, że parę osób weszło do poczekalni. Ostrożnie, czy ktoś nie widzi, wskrobałem się na nasyp, przeszedłem tor i wchodzę do poczekalni. Usiadłem koło takiej starszej pary i pytam się „Bucuresti?” Przytakują, że tak, oni jadą do Bucuresti. Pociąg nadjechał i już bez dalszych perypetii dojechałem do Bukaresztu. Przed dworcem stał rząd taksówek i z jednej taksiarz kiwa ręką. Podchodzę, a on „Polska Ambasada?” Po tej nieszczęsnej burce poznał, że Polak. – „A to pan Polak?” – pytam. Zaczął coś szwargotać po rumuńsku. Widocznie nauczył się tylko tych paru słów.
W Ambasadzie woźny robił mi trudności, że późno i czy mogę przyjść rano. Mówię:
– Panie, coś pan z byka spadł, gdzie będę się do rana włóczył, żeby mnie znowu gdzie przymknęli!
 – Ale nie mam pana gdzie przenocować.
 – Nie martw się pan  – mówię, tu sobie usiądę na krześle i do rana się przekiwam.
Była to poczekalnia, więc zestawiłem trzy krzesła i próbowałem zasnąć, ale nerwy tak mi grały, że nic ze spania nie było.
Rano okazało się, że tam już kupa ludzi się gnieździła. Poprzeglądali dokumenty, nazwisko Lisiecki miałem nadal zatrzymać, wyznaczyli kwatery w prywatnych mieszkaniach w mieście, wypłacili z góry na tydzień po 100 lei dziennie i zapowiedzieli, żeby być gotowym, bo statek może być każdej chwili.
W Ambasadzie spotkałem znajomego, z którym, podróżowaliśmy w jednym wozie od granicy. Nazywał się Otto Nowosielski  – i z nim dostaliśmy mieszkanie u bardzo sympatycznej rodziny. Mieli dwie dziewczynki, trzy i pięć lat. On był piekarzem. Wypiekał ciastka i rozwoził na wózku do różnych kawiarń. Nie musiał to być bardzo dobry interes, bo bieda była u nich.
W Ambasadzie powiedzieli nam, ile trzeba płacić za mieszkanie, ale myśmy starali się płacić trochę więcej.
Wyżywienie w mieście było tanie i dobre, a nasza gosposia zawsze nam rano przynosiła całą blachę doskonałych ciastek i mieliśmy płacić tylko za te, które zjemy. Oczywiście do wieczora nic nie zostawało, ku zadowoleniu naszej gosposi.
Pierwsza wojenna Gwiazdka
Świeta nadchodziły i chcieliśmy tym dziewczynkom kupić jakieś prezenty, bo domyślaliśmy się, że rodzice na prezenty nie mogą sobie pozwolić.
Mój Otto zapalił się do tego projektu i nie trzeba było go namawiać. Poszliśmy do dużego sklepu w Centrum i po pewno dwugodzinnych deliberacjach zdecydowaliśmy się na lalkę dla tej starszej i dużą kolorową piłkę w siatce  – dla młodszej.
Piłka była ładna i stosunkowo niedroga, ale lalki były bardzo drogie.
Wybraliśmy jedną małą, taką na naszą kieszeń. Po zapłaceniu przy kasie, trzeba było pójść do drugiego stołu, gdzie pakowali.
Już w drodze do wyjścia zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego ta paczka jest taka duża. Weszliśmy do pierwszej napotkanej bramy i delikatnie odpakowuję jeden koniec paczki, a tu  – lala, chyba najdroższa, jaka była w sklepie. Mówię do Ottona: – Co teraz zrobimy? A Otto:  – Jak to co, wiejmy do chałupy zanim się zorientują, co się stało.
Po odpakowaniu okazało się, że poza piłką i lalą, było jeszcze kilka kompletów różnych sukienek do przebierania lalki.
 W Wigilię kupiliśmy trochę ryby, w Ambasadzie dali nam opłatki, kupiliśmy dwie butelki wina i po wieczerzy zaprosiliśmy gospodarzy na kieliszek. Kiedy odpakowaliśmy prezenty, gospodarze zaniemówili, a o dzieciaki zacząłem się, niepokoić, bo myśleliśmy; że dostaną spazmów, tak się cieszyły i skakały. Matka się popłakała z tego wszystkiego, a ojciec wyskoczył na chwilę i przyniósł butelkę koniaku.
Otto, kiedy byliśmy już we Francji, jeszcze wspominał tę Gwiazdkę.  – Gwiazdka bez dzieci  – nie jest kompletna. Dopiero dzieciaki dodają jej uroku.                                     
 CDN
 Wspomnienia drukujemy dzięki uprzejmości p. Teresy Cwaliny.

*******************

Wspomnienia żołnierza polskiego, „gente Ruthenus”, spod Lenino

 
Autor: Piotr Zahajko15.11.2010
nr 57 (5/2010)
Walki nad Miereją
Drużynami, w tyralierze biegniemy bliżej rzeki. Minęliśmy mokradła Mierei. Pod naszymi nogami ziemia zryta od bomb i pocisków. Doszliśmy już do brzegów rzeki. Próby przedostania się na drugą stronę z ciężkimi moździerzami i amunicją spełzły na niczym. Okazało się, że Miereja była niewielką rzeką, ale za to głęboką. W niektórych miejscach jej głębokość dochodziła nawet do 4 m. Przeprawa na drugą stronę bez mostu czy pontonu, nie była możliwa.
W tej sytuacji d-ca kompanii, wydał rozkaz prowadzenia ognia z miejsca, w którym się znaleźliśmy.
W niedługim czasie do rzeki zbliżył się oddział naszej piechoty i dźwigał na plecach drewnianą tratwę, po której żołnierze przekroczyli Miereję. Późnym popołudniem saperzy zbudowali prowizoryczny most i w ten sposób czołgi i artyleria wraz z piechotą ruszyły szturmem na okopy niemieckie.
Sytuacja w naszym plutonie, stawała się tragiczna. Brak amunicji do moździerzy uniemożliwiło nam prowadzenie dalszej walki, szczególnie w tym momencie, kiedy polska piechota poszła szturmem na okopy niemieckie.
Niemcy wykorzystali ten moment, i rozpoczęli huraganowy ostrzał z karabinów maszynowych w naszym kierunku. Na domiar złego, samoloty nieustannie zrzucały bomby na nasze pozycje. Dla zwiększenia strachu i wywołania paniki w naszych szeregach lotnictwo niemieckie zrzucało puste beczki, które spadając na ziemię wydawały przeraźliwe wycie.
Dziwnych sytuacji na froncie mieliśmy wystarczająco dużo, jak np. ta, która zaskoczyła nas bardzo: kiedy oddziały radzieckie, okopane, stały przy naszych pozycjach i nie ruszyły się z pomocą. Oni patrzyli na nasze zmagania ze śmiertelnym wrogiem ze stoickim spokojem jak widzowie w teatrze. Żaden rozkaz ze strony dowództwa radzieckiego nie padł do przystąpienia udzielenia nam wsparcia. Żaden radziecki samolot nie pojawił się na horyzoncie podczas bombardowań naszych pozycji.
Do dziwnych zjawisk, muszę zaliczyć i ten fakt, kiedy nagle zniknął z pola walki d-ca drużyny plutonowy Szarpański. D-ca plutonu chorąży Halicki wydał mi rozkaz natychmiast objąć stanowisko d-cy drużyny.
Tu mała dygresja: Kiedy cała nasza Dywizja Piechoty wycofywała się z pola walki spod Lenino, nagle pojawił się były d-ca drużyny Szarpański. Dowództwo nasze za dezercję z pola walki chciało postawić go przed plutonem egzekucyjnym. Ale przyszło tajne polecenie, aby Szarpańskiego odesłać do d-cy frontu. A wiosną 1946 roku w Warszawie spotkałem go w Ministerstwie Obrony Narodowej w Departamencie Personalnym w stopniu majora z wieloma orderami na piersiach. Widocznie otrzymał je „zasłużenie” za „wybitne bojowe zasługi na polu walki pod Lenino”. Dowiedziałem się później, że wyjechał on z Polski do Izraela.
Wracając do walki nad rzeką Miereją. Z braku amunicji, d-ca batalionu wydał rozkaz wycofania się do pozycji wyjściowej, z której ruszyliśmy do ataku. Zapadał już zmierzch, robiło się chłodno i ciemno. Tylko w rejonie wsi Trygubowo i Połzuchy trwały zacięte walki. Raz po raz rozbłyskiwały ognie spowodowane wybuchami pocisków i ręcznych granatów.
Ranni żołnierze byli transportowani  z pola walki do punktów sanitarnych. W milczeniu mijali nas z zamkniętymi oczami. Kilku z nich miało jeszcze odrobiny siły aby opowiedzieć nam o strasznych walkach na przedpolach palących się wsi. Dowiedzieliśmy się również o śmierci naszego pierwszego d-cy kompanii por. Wysockiego.
Ostry wiatr wiał w naszą stronę od rzeki. Niósł ze sobą zapach dymów i dokuczliwy smród spalonego prochu z pocisków. Ciężko oddychaliśmy, a kilku z nas zaczęło kaszleć. Na ziemi obok siedzących żołnierzy leżały trupy zabitych naszych kolegów i kilku ciężko rannych.
Jesteśmy bardzo zmęczeni i głodni. Od zeszłej doby nie otrzymaliśmy żadnego pożywienia ani wody. Ktoś, przyniósł ze spalonego domu upieczone, na wpół zwęglone kartofle. Rzuciliśmy się do tych ziemniaków jak do najdroższych skarbów świata. Kilku żołnierzy z naszego batalionu chyłkiem podeszło do leżących zabitych koni i wykroili z nich parę kawałków mięsa z tylnych nóg. W okopach zaczęli w menażkach gotować koninę. Na ten moment nadszedł d-ca kompanii ppor. Krasiński. Podbiegł do ogniska i w jednej sekundzie nogami zdusił palenisko, wyzywając przy tym siedzących przy rozgrzanych jeszcze ochłapach niefortunnych „kucharzy”. Kilka przekleństw poleciało przy okazji i w naszym kierunku.
W tych nietypowych chwilach na froncie wśród żołnierzy wciąż zdarzały się różne zjawiska, często nie do wyjaśnienia, po prostu – cuda. Tak jak ten fakt, którego byłem świadkiem: Za ścianą spalonego budynku, wybuchł pocisk moździerzowy, dokładnie w środku pokoju w którym siedziało czterech naszych kolegów. Trzech z nich po prostu zostało zmasakrowanych, nawet trudno było rozpoznać ich twarze. Czwarty nie był nawet ranny. Tym szczęściarzem był Rosjanin Piotrowski, polskiego pochodzenia. Jak to można wytłumaczyć?
Nastała noc. Ucichły odgłosy walki. Strach i przerażenie zmieniły się teraz w okropne zmęczenie. Oczy nasze same się zamykały i każdy zapadał w głęboki sen. Nie jestem w stanie odtworzyć teraz, jak długo spaliśmy. Pamiętam tylko potężny wybuch. Ziemia uniosła się wysoko nad nami i spadające błoto i piach zasypało nasze okopy. Na oko oszacowaliśmy, że musiał to być potężny pocisk artyleryjski lub bomba lotnicza o dużej sile rażenia. Natychmiast poderwaliśmy się i pospiesznie zajęliśmy inne stanowisko bojowe, bliżej wsi Mojsiejewo.
Dzień, jak na tę porę roku zapowiadał się słoneczny i bardzo ciepły. Jest 13 października 1943 roku. O godzinie 6.00-tej nad ranem rozpoczęliśmy jak poprzedniego dnia przygotowaniem artyleryjskim z wszystkich dział, jakie posiadaliśmy jeszcze w Dywizji. Niemcy, odpowiedzieli niemalże w tym samym czasie również ostrzałem z armat. Ziemia pod naszymi nogami drżała od wystrzałów i wybuchów pocisków. Na horyzoncie pojawiły się niemieckie „Sztukasy”. Tym widokiem byliśmy załamani. Rozglądaliśmy się rozpaczliwie po niebie, gdzie są te słynne „łastoczki”, radzieckie myśliwce. Niemcy bezkarnie fruwali nad naszymi głowami i zrzucali na nas grad bomb.
W rejonie wsi Trygubowa i Połzuch, trwały już ciężkie boje. Od rannych żołnierzy, którzy resztkami sił wycofywali się z miejsca walki, dowiadywaliśmy się o potężnych stratach w ludziach. Opowiadali nam, choć nięchętnie, drżącym głosem, o tym, jak nasi, nie mając już amunicji poddawali się Niemcom do niewoli. Mówili również o chaosie, jaki wkradł się w dowodzeniu naszymi jednostkami. Dowiedzieliśmy się też o d-cy pułku ppłk. Derksie, który „nagle” znikł z pola walki.
Nastroje w wojsku polskim
Te przykre dla nas relacje i wiadomości przekazywane na żywo, nie nastrajały optymizmem.
Pamiętałem jeszcze, kiedy byliśmy w Sielcach nad Oką, nasze nocne rozmowy wśród żołnierzy. Dyskusje były prowadzone na jeden dla nas ważny temat: status i położenie polityczne naszej armii w ZSRR. Były różne dywagacje i stwierdzenia na temat polityki rosyjskiej wobec Polaków i Polski. Ale jeden był wówczas wspólny wniosek, że nikt tak naprawdę nie wierzy w dobre i uczciwe intencje Rosjan. W tej rozmowie były i takie wypowiedzi, że nie zgodzimy się, aby Związek Radziecki traktował nas jak armatnie mięso w walce o komunizm w Europie i na świecie. Nie będziemy walczyć za bolszewików... najlepiej postąpimy jak poddamy się Niemcom.
Takie skrajne nastroje, wywoływały jeszcze niedawne przeżycia, wygnania nas z własnych domów rodzinnych przez czerwonoarmiejców. Głód, choroby, terror i okrucieństwo oddziałów NKWD wobec Polaków robiły swoje.
Łagodzili nastroje wśród żołnierzy nasi i rosyjscy „politrucy”, którzy głosili propagandę o wspólnym wrogu, o rychłym zakończeniu wojny i o drodze, najkrótszej i najprostszej, po której idziemy wraz z Armią Czerwoną do wolnej Polski. Reforma rolna, która zostanie wprowadzona w Polsce Ludowej, obdzieli każdego rolnika ziemią, a domy i pałace panów i kułaków zostaną oddane we władanie całemu ludowi pracującemu miast i wsi. Polska poszerzy swoje granice aż do Odry i Nysy Łużyckiej. Wreszcie staniemy się krajem ludzi szczęśliwych i bogatych, miłującym pokój narodem. Ta propaganda w pewnym sensie zrobiła jednak swoje. Nastroje wśród żołnierzy polskich pomału łagodniały. Te słowa dla niektórych były motorem do działania i mobilizowały do dalszej walki z wrogiem.
Wróćmy jeszcze do dnia 13 października 1943 roku. Ta noc była znacznie zimniejsza od poprzedniej. Byliśmy już na wyczerpaniu sił. Nagle usłyszeliśmy rozkaz d-cy Dywizji gen. Berlinga o wycofaniu się wszystkich żołnierzy z linii frontu. Ten rozkaż natychmiast dodał nam sił i bez zatrzymania poszliśmy na wschód w kierunku Smoleńska.
Nie pamiętam, kto rozsiewał fałszywe plotki wśród żołnierzy, że Niemcy przerwali front i posuwają się za nami w pościgu. Ta plotka nie wytrzymała próby czasu, ponieważ oddalając się od miejsca walk, odgłosy wojny stawały się coraz słabsze i słabsze aż wreszcie całkiem ucichły.
Nad ranem 14 października, znaleźliśmy się w terenie porośniętym zagajnikami w rejonie wsi Słon, czy Słom  – nie pamiętam dzisiaj dokładnej nazwy.
Po krótkim odpoczynku, stanęliśmy wszyscy w szeregu do apelu. D-ca batalionu kpt. Pluto pożegnał się z nami, dziękując za wspólną bohaterską walkę i odszedł do d-ctwa dywizji. Po tym poinformowano nas o reorganizacji niektórych kompanii i drużyn i rozdzielono pracę na najbliższy czas poszczególnym grupom żołnierzy.
W niedługim czasie na teren naszego obozu, wjechał potężny samochód w którym była zamontowana polowa łaźnia zwana „woszobajka”. Drużynami podchodziliśmy nago do środka łaźni, a nasze mundury i bielizna zostały poddane dezynfekcji bardzo gorącym powietrzem. Taki zabieg musiał nastąpić, ponieważ całymi tygodniami nie rozbieraliśmy się i nie myliśmy się. Przemoknięci deszczem i własnym potem rozsiewaliśmy zapach, powiedzmy, „swojski”. Śmialiśmy się z tego, że jedna nasza onuca swoim zapachem potrułaby pół tuzina Niemców.
Własne refleksje
i przemyślenia
Kiedy już po wojnie wróciliśmy do naszych domów, kiedy odnaleźliśmy nasze rodziny i naszych bliskich, a czasy wojenne stały się tylko wspomnieniami, rozpoczynaliśmy życie na nowo. Ciekawy byłem tylko, jak historia oceni okres wojny a szczególnie l DP im. Tadeusza Kościuszki w ZSRR.
Czytałem wydane już po wojnie różnego rodzaju, wspomnienia wojenne, pamiętniki, dokumenty, artykuły, byłem zapraszany na spotkania z uczestnikami wojny w środowiskach młodzieżowych, redaktorami, historykami, naukowcami. Wszyscy mówili na temat II-ej Wojny Światowej z wielką znajomością faktów historycznych, mówili prawdę lub opowiadali mity przez siebie wymyślone i wygłaszali je w zależności od potrzeb propagandy politycznej. W ten sposób usłyszałem kilka wersji bitwy pod Lenino. A ja znam tylko jedną, tę, w której brałem udział osobiście.
 Skład narodowościowy
 żołnierzy l Dywizji Piechoty
Interesuje mnie jeszcze jedna sprawa, a mianowicie: nikt do tej pory nie podał pełnej informacji o składzie narodowościowym żołnierzy w l D.P. im. Tadeusza Kościuszki. Po wielu latach małą wzmiankę na ten temat zamieścił w swoim wydawnictwie Główny Zarząd Związku Sybiraków w Polsce.
Statystyka sporządzona po wojnie przez Związek Sybiraków wykazuje, że 1.5 mln osób została wysiedlona przymusowo z rodzinnych domów w odległe strony ZSRR W tym, aż 30% Polaków pochodzenia ukraińskiego. Około 10% – pochodzenia białoruskiego i żydowskiego.
Na „spec posiołku” Andrejewskiej w Krasnouralsku, gdzie przebywałem z rodziną, praktycznie około 30% stanowili Ukraińcy. Spory między naszymi narodami o prawdę historyczną, Podola, Wołynia, Lwowa, Przemyśla, zniknęła z życia tych ludzi. Cierpienia i fizyczna zagłada, która zawisła nad głowami Polaków i Ukraińców, zjednoczyła ich ze sobą i pomogła im w przetrwaniu w sytuacjach tragicznych.
Przykładem prawdziwej przyjaźni i wzajemnego zaufania może być fakt, że od sierpnia 1941 roku, NKWD namawiało wszystkich Ukraińców do przyjęcia obywatelstwa radzieckiego i wstąpienia do Armii Czerwonej. Na około sto rodzin, które zostały wywiezione wraz z naszymi sąsiadami Polakami, tylko jedna rodzina przyjęła obywatelstwo ZSRR. Ten fakt mówi sam za siebie.
Później na moim szlaku frontowym spotykałem mnóstwo swoich ziomków – Ukraińców w polskim wojsku. Walczyli razem pod Lenino, nad Wisłą, Odrą i Nysą Łużycką, na Wale Pomorskim i na ulicach Berlina.
Dzieje historii Polski i Ukrainy, są bardzo skomplikowane. Przelało się dużo bratniej krwi z obu stron, w wyniku czego w moim odczuciu oba narody po II-ej Wojnie Światowej przegrały swoje sprawy narodowe.
Mam nadzieję, że czas zagoi rany. Młode pokolenia Polaków i Ukraińców zbudują przyjazne relacje sąsiedzkie i będą sobie wzajemnie pomagali w każdej niebezpiecznej sytuacji politycznej i życiowej, tak jak my to robiliśmy w obliczu śmierci i cierpienia na Syberii. Byliśmy sobie bliscy i potrzebni: Polacy i Ukraińcy.
Jestem Ukraińcem, albo jak kto woli – Polakiem pochodzenia ukraińskiego. Zawsze podawałem w dokumentach: narodowość – ukraińska. Należę do dużej rodziny Sybiraków. Jestem majorem Wojska Polskiego w stanie spoczynku, odznaczony wieloma orderami i odznaczeniami.
– Krzyżem Walecznych – 2 krotnie;
– Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski;
– Srebrnym i Brązowym medalem Zasłużonym na Polu Chwały;
– Czechosłowackim Krzyżem Walecznych;
– Dyplomem Weterana Walki o wyzwolenie Polski
oraz szeregiem innych medali i odznaczeń.
KONIEC
PIOTR ZAHAJKO
mjr Wojska Polskiego