n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

poniedziałek, lutego 25, 2013

Z a m a c h dla Polski


"Przewrót majowy" (czy też "zamach majowy") to określenie, które utarło się w literaturze dla wydarzeń, jakie miały miejsce między 12 a 15 maja 1926 r. Był to niewątpliwie jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy zwrot w historii II Rzeczpospolitej i jednocześnie najbardziej chyba kontrowersyjny epizod międzywojnia - do tej pory trwają (i to nie tylko pośród zawodowych historyków) spory pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami decyzji o dokonaniu zamachu. Istotnie różnią się między sobą także opisy tych wydarzeń zawarte w opracowaniach historycznych. Czytając prace W. Poboga-Malinowskiego(1) i prof. A. Ajnenkiela (2) dotyczące "przewrotu" chwilami można dojść do wniosku, że opisują oni jakieś dwa różne wydarzenia. Ten pierwszy, nie ukrywający swoich sanacyjnych sympatii, koncentruje się głównie na usprawiedliwianiu zamachowców, drugi zaś, zgodnie z duchem czasów w których powstawało jego opracowanie (lata osiemdziesiąte), skupia się przede wszystkim na negatywnych aspektach działania piłsudczyków i samego Marszałka.

Wątpliwości budzi przede wszystkim to, czy sytuacja w jakiej znalazła się Polska w 1926 r. była na tyle ciężka, że uzasadniała, czy wręcz wymagała "rozwiązania siłowego". Nasz artykuł nie ma za zadanie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie - ma tylko przedstawić przebieg zdarzeń w sposób jak najbardziej obiektywny i miarodajny - tak aby każdy z czytelników mógł samodzielnie - w zgodzie z własnym sumieniem ocenić rząd i zamachowców.


CZĘŚĆ PIERWSZA.
PRZYCZYNY

Konstytucja marcowa z 1921 r. wprowadzała ustrój demokracji parlamentarnej z bardzo silną pozycją władzy ustawodawczej, przede wszystkim Sejmu i uzależnioną od niego władzą wykonawczą, gdzie rola Prezydenta była ograniczona głównie do funkcji reprezentacyjnych. W niedługim czasie Polska stała się ofiarą choroby, która dotykała wszystkie niemalże początkujące demokracje, a którą w naszym kraju określono jako "sejmokrację" (czy też "sejmowładztwo").

W polskiej polityce funkcjonowało bardzo wiele partii politycznych, w samym Sejmie, na skutek braku progu wyborczego (jak obecny pięcioprocentowy) zasiadali przedstawiciele ponad 20 stronnictw. Były to partie różnorakiej wielkości i znaczenia, w większości reprezentowały interesy tylko jednej klasy bądź grupy społecznej (np.: PPS robotników, PSL-Piast zamożniejszych chłopów, PSL-Wyzwolenie biedoty wiejskiej) lub narodowościowej (stronnictwa mniejszości narodowych), istnienie zaś innych uwarunkowane było podziałami jeszcze z okresu zaborów (3). Sytuację komplikowały ciągłe podziały, secesje stronnictw czy opuszczanie ich przez posłów: indywidualnie lub grupowo (np.: wystąpienie grupy parlamentarzystów PSL-Piast na znak protestu przeciwko koalicji z endecją w 1923 r.), bądź też zjawiska odwrotne - porozumienia lub sojusze, najczęściej jednaka krótkotrwałe, zawierane dla osiągnięcia jednostkowego celu. Dla przykładu wystarczy wskazać, że w samym środowisku chłopskim funkcjonowały w pierwszej połowie lat 20. dwa większe (PSL-Piast i Wyzwolenie), i kilka mniejszych ugrupowań politycznych (PSL-Lewica, potem PSL -"Jedność Chłopska", Chłopskie Stronnictwo Radykalne, Związek Chłopski, Niezależna Partia Chłopska, w końcu Stronnictwo Chłopskie i inne) co musiało utrudniać orientację potencjalnych wyborców. Do tego jeszcze około jednej czwartej liczby mandatów w Sejmie znajdowało się w posiadaniu partii mniejszości narodowych, które nie były brane pod uwagę przy tworzeniu koalicji parlamentarnych (4).

Nie tylko różnice programowe utrudniały porozumienie między ugrupowaniami. Duże znaczenie miała niedojrzałość polskiej klasy politycznej. Nadmierna ambicja niektórych polityków, wykorzystywanie władzy do realizacji swoich prywatnych celów, kontynuacja dawnych sporów, niekiedy jeszcze z okresu zaborów, uleganie osobistym animozjom i inne podobne, charakteryzowały wydarzenia na scenie politycznej. Należy zauważyć, że cechy te (choć niewątpliwie negatywne) w krajach określanych jako "dojrzałe" demokracje (jak Wielka Brytania, czy Stany Zjednoczone) nie wywołują większych emocji społecznych (np.: co pewien czas następujące kryryzysy rządowe stanowią stały element życia politycznego, społeczeństwo jest do nich niejako "przyzwyczajone"), zaś w "nowych" demokracjach powodują z reguły powszechne oburzenie i niechęć do samego ustroju. Tak też było w odrodzonej Polsce, gdzie negatywne aspekty ustroju (prafrazując słowa premiera Wielkiej Brytanii W. Churchilla) najgorszego, ale najlepszego z dotychczas wykształconych, występowały ze szczególnym natężeniem.

Wielkie rozdrobnieniem stronnictw w Sejmie, powodowało że od czasu odzyskania niepodległości przez RP, nie udało się stworzyć stabilnej koalicji, dsyponującej odpowiednią liczbą głosów w parlamencie, aby skutecznie sprawować rządy. Dość przypadkowo i doraźnie tworzone koalicje upadały z reguły po krótkim czasie, co zaś wywoływało długotrwałe kryzysy rządowe, polegające najczęściej na tym, że kilku kolejnych kandydatów na premiera próbowało bezskutecznie sklecić gabinet, mający poparcie więcej niż połowy posłów. Receptą na niemoc Sejmu miały być gabinety pozaparlamentarne złożone z bezpartyjnych specjalistów, cieszące się poparciem bądź neutralnością najważniejszych stronnictw parlamentarnych (jak np. rząd W. Grabskiego powstały w 1923 r.). Rządy tego typu, pozbawione stałego oparcia władzy ustawodawczej, jeśli chciały przetrwać, musiały lawirować między różnymi partiami i ulegać ich naciskom. Wskazane wyżej czynniki powodowały, że od odzyskania niepodległości w 1918 r. do maja 1926 r. w Polsce istniało 14 koleinych gabinetów (dla porównania w powojennym RFN przez 14 lat był tylko jeden kanclerz - K. Adenauer). Widoczna słabość władzy wykonawczej powodowała, że przeprowadzenie naprawdę głębokich reform, nieodzownych dla prawidłowego funkcjonowania RP (jak np.: reforma rolna) stawało się niemal niemożliwe. Uchwalane wtedy ustawy były zazwyczaj efektem kompromisu, niezadowalającego w istocie nikogo.

Na obraz rządzących w społeczeństwie wpływały też liczne afery z pogranicza wojska, polityki i gospodarki. Tzw. "afera żyrardowska" (5)z przełomu 1923/24 r. wykazała wysoką szkodę skarbu państwa, za którą w odbiorze społecznym odpowiedzialny był minister przemysłu i handlu w rządzie Chjeno-Piasta, W. Kucharski. Niezadowolenie społeczne wywołało nie tylko samo wykrycie afery, ale przede wszystkim to, że Sejm nie zdecydował się na postawienie Kucharskiego przed Trybunałem Stanu. W tzw. "aferę Dojlid" zamieszani byli znani działacze PSL-Piasta, podobnie jak w nieprawidłowości w działaniu Banku Ludowego. W kwietniu 1926 r. miał zakończyć się proces H. Lindego, byłego ministra i prezesa banku PKO, oskarżonego o malwersację. Do odczytania wyroku jednak nie doszło - Linde został wcześniej zastrzelony przez sierżanta wojska polskiego Trzmielowskiego, który swoje zachowanie motywował obawą, że sąd ukarze Lindego zbyt łagodnie. Tego typu reakcje wskazywały na brak zaufania społeczeństwa do wymiaru sprawiedliwości. To uczucie podsycała prasa, hasłami w stylu "wszyscy kradną bezkarnie" (6).

Wskazane powyżej: niemoc Sejmu i uzależnionej od niego władzy wykonawczej oraz afery z politykami w roli głównych oskarżonych, były nagłaśniane przez prasę i ostro krytykowane, co w połączeniu z innymi czynnikami (omówionymi poniżej) spowodowało nie tylko wyraźny spadek zaufania społecznego do polityków, którzy reprezentowali naród w tym sejmie, ale też do samego ustroju demokracji parlamentarnej. Zmęczone społeczeństwo oczekiwało, że pojawi się ktoś kto ukróci nieudolność sprawujących władzę - jednym słowem "ktoś kto zrobi porządek". 
powrót do początku.
Reformy skarbowe rządu W. Grabskiego przeprowadzone w 1924 r. przyniosły efekt w postaci zahamowania inflacji i krótkotrwałej poprawy sytuacji gospodarczej. Ukrócenie szalejącej inflacji miało jednak także ten negatywny skutek, że eksport polskich towarów stał się mniej opłacalny (dla przykładu: w okresie inflacji pośrednik kupował towar w Polsce za walutę polską, sprzedawał ją za granicą za "twardą" walutę np.: dolary, których wartość w RP na skutek postępującej inflacji wciąż rosła - w ten sposób zatem zarabiał "dzięki" inflacji). To zaś odbiło się na przemyśle, który na skutek mniejszych zamówień musiał ograniczyć produkcję, co spowodowało wzrost bezrobocia.

Powiększył się deficyt handlowy RP, co wywołane było nie tylko zjawiskiem wskazanym powyżej, ale także początkiem tzw. "wojny celnej" z Niemcami. Nasi zachodni sąsiedzi, po wygaśnięciu konwencji górnośląskiej z 1922 r. nałożyli na towary przywożone z Polski bardzo wysokie cła, na co nasze władze odpowiedziały tym samym. Ten "niezbrojny konflikt" miał o tyle duże znaczenie, że Niemcy były do tej pory największym polskim partnerem handlowym, do którego kierowało się aż 43 % polskiego eksportu (7).

Pod koniec 1925 r. sytuacja stawał się coraz trudniejsza. Aby ograniczyć frustrację społeczną wywołaną bezrobociem i pogarszającymi się warunkami życia, władze zwiększyły wydatki z budżetu państwa na roboty publiczne i pomoc społeczną dla bezrobotnych. Trudności zaś przedsiębiorców powodowały, że nie byli oni w stanie spełniać swoich zobowiązań podatkowych, to zaś zmniejszyło wpływy do budżetu i skutkowało wzrostem deficytu ("dziura budżetowa"). Rząd nie mógł już, ze względu na dużą niezależność Banku Polskiego zarządzić dodatkowej emisji pieniądza papierowego, polecił więc zwiększenie emisji bilonu, która nadal pozostawała pod jego kontrolą, aby w ten sposób pokryć rosnące wydatki. To oczywiście wywołało koleiny już w pierwszej połowie lat 20. spadek wartości pieniądza i wzrost cen (nazywany też "drugą inflacją" (8)). Ludzie zaczęli wycofywać z banków swoje lokaty, co zachwiało polskim systemem bankowym i wymogło interwencję rządu. Niezadowolenie społeczeństwa zwiększało się wraz ze wzrostem cen i bezrobocia.

Premier W. Grabski pod koniec września 1925 r. przedstawił program mający doprowadzić do poprawy sytuacji gospodarczej państwa. Jego celem było ograniczenie wydatków z budżetu (choć rząd zdawał sobie sprawę z tego, że konieczne jest utrzymanie pomocy dla bezrobotnych), poprzez oszczędności w administracji publicznej, a także wspieranie polskiego eksportu. Dla realizacji wskazanych zamierzeń rada ministrów wniosła do Sejmu projekty trzech ustaw; zakładających m.in. powołanie Państwowej Rady Oszczędności (organ ten miał przygotować i czuwać nad realizacją planu oszczędnościowego), wsparcie dla wytwórczości krajowej i ograniczenie importu. Rząd dążył do uzyskania specjalnych pełnomocnictw podobnych do tych, jakie służyły mu do przeprowadzenia reformy walutowej w 1924 r. Stronnictwa sejmowe nie były jednak skłonne do współpracy tak jak rok wcześniej - zgłoszono inicjatywę powołania parlamentarnej komisji do zbadania działalności finansowej rządu (w nim widząc źródło afer gospodarczej) i wniosek o votum nieufności wobec niego. Oba wnioski upadły, ale liczba zwolenników rządu niewiele przewyższała liczbę jego przeciwników (9). Sejm uchwalił również projekty uchwał zaproponowane przez Grabskiego.

W tym samym okresie Bank Polski odmówił interwencji na rynku walutowym, która miała zapobiec spadkowi kursu złotówki w stosunku do dolara, zalecanej przez premiera Grabskiego. Prezes Banku H. Karpiński motywował to brakiem dewiz niezbędnych dla takich działań. Ta decyzja stała się oficjalnym powodem dymisji gabinetu Grabskiego, który jak sam przyznawał, był zmęczony ciągłymi sporami z Sejmem, gdzie nie mógł liczyć na stałą większość i kampanią medialną przeciwko swojej osobie (niewątpliwie był wtedy jednym z najbardziej nie popularnych polityków w kraju). Jak widać skłócona legislatywa i słaba egzekutywa nie potrafiły wprowadzić w życie środków zaradczych kryzysowi gospodarczemu, co jeszcze bardziej osłabiało zaufanie społeczne do rządów parlamentarnych. Rezygnacja W. Grabskiego otwierała koleiny okres walki o władzę. 
powrót do początku.
Na wskazane powyżej kryzysy polityczny i gospodarczy nałożyło się postępujące do początku lat 20. osłabienie pozycji międzynarodowej RP. W grudniu 1922 r. wykorzystując zwołaną do Genewy (i ostatecznie zakończoną fiaskiem) konferencję międzynarodową doszło do spotkania przedstawicieli dwóch wielkich przegranych niedawno zakończonej wojny - Niemiec i Rosji Radzieckiej. Kraje te postanowiły wyjść z międzynarodowej izolacji zawierając w pobliskim Rapallo(10) układ, który w części oficjalnej dotyczył wzajemnych roszczeń finansowych związanych z wojną i nacjonalizacją niemieckich przedsiębiorstw w Rosji, w części zaś tajnej rozpoczynał radziecko-niemiecką współpracę polityczną, gospodarczą i wojskową. O tym, że współdziałanie pomiędzy naszymi wschodnimi i zachodnimi sąsiadami może oznaczać dla Polski zagrożenie, nie trzeba było nikogo w naszym kraju przekonywać.

Negatywne skutki Rapallo, nie były tak widoczne, dopóki wrogo nastawiony do Niemiec był najważniejszy sojusznik Polski - Republika Francuska, a polska dyplomacja odnosiła takie sukcesy jak ten z marca 1923 r. kiedy to mocarstwa zwycięskiej Ententy uznały polską granicę wschodnią. Później jednak, na fali powojennego pacyfizmu, doszło do wyraźnej poprawy stosunków niemiecko-francuskich, czego wyrazem była konferencja w Locarno (październik 1925 r.). Przedstawiciele Niemiec, Belgii i Francji podpisali tam tzw. traktat reński (gwarantowany przez Wlk. Brytanię i Włochy), zgodnie z którym Niemcy zobowiązywały się do nienaruszania granicy niemiecko-belgijskiej i niemiecko-francuskiej oraz tzw. traktaty arbitrażowe. Jednocześnie w osobnej umowie międzynarodowej Francja zagwarantowała nienaruszalność zachodnich granic (czyli tych z Niemcami) swoich wschodnich sojuszników: Polski i Czechosłowacji. W ten sposób w Europie Środkowej powstawały niejako dwa standardy ochrony (w domyśle: przed zakusami Niemiec) granic. Pierwszy, "mocniejszy" dotyczył granic Francji i Belgii, był zabezpieczony zobowiązaniem Włoch i Wlk. Brytanii do militarnego wsparcia państwa, które zostanie zaatakowane. Drugi, "słabszy", dotyczył granic RP i Czechosłowacji i ograniczał się tylko do przedstawionych wyżej zobowiązań francuskich. Układ locareński był powszechnie odbierany jako próba mocarstw zachodnich skierowania terytorialnych dążeń Niemiec na wschód, a nie na zachód (płk J. Beck stwierdził podobno "Niemcy zaproszono uroczyście do napaści na wschód, żeby za tę cenę kupić sobie pokój na zachodzie"). Sami Niemcy nie ukrywali swoich roszczeń, już w 1924 r. architekt niemieckiej polityki zagranicznej (i Locarno), minister G. Stresemann zapowiadał rychły powrót do Niemiec Prus Wschodnich, "gwałtem od Niemiec odciętych" (11).

Niemcy, mimo przychylnej postawy Wlk. Brytanii i Francji, nie rezygnowały ze współpracy ze wschodem; 24 kwietnia 1926 r. zawarto układ niemiecko-radziecki o przyjaźni i neutralności. Zatem już w 1926 r. nad Polską zawisła groźba, która zmaterializowała się ostatecznie 1 i 17 września 1939 r.; jednocześnie osłabieniu uległy więzi sojusznicze łączące RP z Francją, co czyniło jej pomoc w przypadku wojny z Niemcami bardzo wątpliwą. To zaś oznaczało, że położenie międzynarodowe Polski stawało się bardzo trudne, na co władze w kraju (zajęte nie mniej skomplikowaną sytuacją wewnętrzną - patrz niżej) nie potrafiły znaleźć skutecznego rozwiązania. Inną sprawą jest, że wobec zgodnej postawy Anglii, Francji i Niemiec rząd polski nie mógł wpłynąć na bieg wydarzeń. Mimo to, coraz mniej znaczący głos Polski za granicą był kolejnym argumentem przeciwko rządom parlamentu. 
powrót do początku.
Wskazane powyżej czynniki wywołały kryzys zaufania społecznego do demokracji parlamentarnej. O konieczności przeprowadzeniu pewnych zmian w ustroju przekonani byli też niektórzy politycy współtworzący "sejmokrację". Abstrahując od działaczy KPP, którzy od początku chcieli gruntownie przebudować ustrój RP na wzór naszych wschodnich sąsiadów i PPS-u, który za źródło zła uważał obecny parlament (gdzie ta partia miała nieliczną reprezentację) i dlatego domagał się nowych wyborów, różne ugrupowania miały różne koncepcje na przebudowę systemu władzy. Wg postulatów endecji "(...) cały ustrój państwa musi być dostosowany do naszych potrzeb narodowych i zawierać gwarancje przeciwko bezkarności wrogich Polsce rewolucyjnych dążeń komunistów i skierowanych przeciwko państwu działań obcych żywiołów" (13). Dla realizacji tak postawionych celów endecja zamierzała zmniejszyć o połowę liczbę posłów i senatorów, podnieść cenzus wieku w wyborach do tych ciał, wzmocnić władzę wykonawczą. Konserwatyści domagali się zaś przywrócenia monarchii.

Oprócz planów zmian ustroju drogą nowelizacji konstytucji marcowej pojawiały się też koncepcje przeprowadzenia tego samego drogą "rozwiązania siłowego"; zamachu stanu. Przykład dla tego typu działań przyszedł do nas z ziemi włoskiej; w 1922 r. władzę we Włoszech w wyniku tzw. "marszu na Rzym" (14) zdobył Benito Mussolini, przywódca faszystów, co zachęciło do podobnych prób polską prawicę. W 1923 r. w tym środowisku powstała tajna organizacja o nazwie Pogotowie Patriotów Polskich na czele z J. Pękosławskim (dowódcą wojskowym organizacji był płk W. Gorczyński(15)), które zamierzało wprowadzić prawicową dyktaturę (16). Pomimo że nie była to organizacja zbyt poważna, zaś jej istnienie było tajemnicą poliszynela, to pewne kontakty utrzymywali z nią czołowi przywódcy endecji (jak S. Głabiński czy W. Korfanty) a nawet ówczesny szef sztabu generalnego gen. S. Szeptycki (17). Ostatecznie Pogotowie zostało rozbite w nocy z 11 na 12 stycznia 1924 r. przez policję. Inną tajną organizacją była tzw. "Strażnica" zwana też pod nazwą "Honor i Ojczyzna" (lub skrótem H2O), utworzona przez gen. W. Sikorskiego (za zgodą marszałka Piłsudskiego), skupiająca wojskowych będących w czynnej służbie. Na celu miała ona utrzymanie apolityczności armii, co ciekawe w jej skład wchodziło wielu piłsudczyków (m.in. gen. E. Rydz-Śmigły, G. Orlicz-Dreszer), w tym także ci, którzy następnie brali udział w zamachu majowym. Organizacja ta została rozwiązana przez samego Sikorskiego.

Jak już wspomniałem powszechne wśród dużej części społeczeństwa przekonanie, że demokracja parlamentarna jest ustrojem niewydolnym, a politycy realizują tylko i wyłącznie swój własny interes, zapominając o zadaniach, do których zostali powołani; wywołało pragnienie, aby rządy w kraju objął "silny człowiek", który zapanuje nad tym wszystkim. Osoby takiej nie trzeba było daleko szukać - mieszkała w Sulejówku koło Warszawy...

Był to Józef Piłsudski, Pierwszy Marszałek Polski, człowiek który przez wielu Polaków był szanowany jako twórca Legionów i Wódz Naczelny z okresu wojny z bolszewikami, wśród innych zaś (zwłaszcza zwolenników endecji) był wręcz znienawidzony jako kiepski dowódca, socjalista, a do tego były terrorysta i sojusznik państw centralnych z I wojny światowej. Nie można jednak zaprzeczyć temu, że dla dużej grupy Polaków, "Dziadek" (jak go czasami określano) był niekwestionowanym autorytetem.

Ze sprawowania publicznych stanowisk Piłsudski zrezygnował w 1923 r., po powstaniu gabinetu tzw. Chjeno-Piasta (18). Zrezygnował wtedy z przewodniczenia tzw. Ścisłej Radzie Wojennej (stanowisko to wiązało się objęciem funkcji Wodza Naczelnego w wypadku wojny) i kierownictwa Sztabem Generalnym, motywując to tym, że nie mógł by bronić rządu, który ponosił moralną odpowiedzialność za śmierć prezydenta G. Narutowicza (19). Odchodząc wygłosił przemówienie, w którym w bardzo ostrych słowach atakował endecję, nazywając ją m.in. "zaplutym karłem" (20). Następnie Marszałek przeniósł się do Sulejówka, co nie oznaczało jednak całkowitego wycofania się z życia publicznego. Zajął się pracą publiczystyczno-historyczną (tam napisał m.in. "Rok 1920"), opisując głównie te wydarzenia, w których sam brał udział. Jednocześnie, używając czasami bardzo ostrych sformułowań, "rozprawiał się" z przeciwnikami politycznymi, czy nieprzychylnymi mu oficerami (jak J. Hallerem czy S. Szeptyckim (21)) oraz piętnował wady demokracji parlamentarnej. Istotę tej krytyki dobrze oddają następujące słowa Marszałka, choć wypowiedziane już po "przewrocie": "parlament i partie są rakiem drążącym Polskę, parlament zabawia się nie kończącymi przemówieniami, ciągnąc latami sprawy nadzwyczaj pilne, jak na przykład unifikacja prawa, a partie drwią sobie z Ojczyzny i troszczą się wyłącznie o własne interesy" (22). Tego typu krytyka trafiała na podatny grunt w postaci dużej części społeczeństwa polskiego.

Piłsudski nawet po wycofaniu się z aktywnego udziału w życiu politycznym mógł liczyć na swoich współpracowników i zwolenników. Rekrutowali się oni głównie z Legionów Polskich z okresu I wojny światowej (w szczególności z ich pierwszej brygady), POW (Polskiej Organizacji Wojskowej), najbliżej zaś samego Marszałka znajdowali się byli członkowie tzw. Konwentu Organizacji "A", powstałej także w czasie I wojny światowej. Najwięcej piłsudczyków było w wojsku (oficerami służby czynnej byli generałowie: K. Sosnkowski, E. Rydz-Śmigły, L. Żeligowski, L. Skierski, G. Orlicz-Dreszer, F. Sławoj-Składkowski, T. Piskor, pułkownicy B. Pieracki, J. Beck, K. Stamirowski i in.), ale byli też licznie reprezentowani w parlamencie, w partiach lewicowych: PPS (J. Moraczewski, R. Jaworski, M. Malinowski, T. Hołówko), PSL - Wyzwolenie (B. Miedziński, J. Poniatowski), Klubie Pracy (K. Bartel), a nawet wśród literatów (J. Kaden-Bandrowski). Najbliższymi współpracownikami Marszałka byli w tym okresie pułkownicy: W. Sławek, K. Świtalski, B. Wieniawa-Długoszowski, A. Prystor. Pod dużym wpływem Marszałka były także organizacje paramilitarne szkolące młodzież (Związek Strzelecki) oraz kombatanckie takie jak Polska Organizacja Wolności (kontynuatorka Polskiej Organizacji Wojskowej o identycznym skrócie) czy Związek Legionistów Polskich. Ten ostatni organizował coroczne zjazdy legionistów, które szeroko nagłaśniane w prasie, przyczyniały się do popularyzacji zasług Legionów dla odzyskania niepodległości przez RP, oraz niemniej hucznych imienin "Komendanta" 19 marca każdego roku. Tak relacjonuje te wydarzenia jego małżonka, Aleksandra Piłsudska: "Imieniny męża nieodmiennie przewracały normalny tryb życia w Sulejówku. Od wczesnego rana przygrywały w ogródku orkiestry 7. pułku i 1 pułku szwolażerów. Goście zatłaczali pokoje od rana do wieczora. Krewni, przyjaciele, bliscy znajomi, reprezentacje wojskowe, POW, legioniści, przedstawiciele najróżniejszych organizacji i wiele, wiele innych osób przybywało nawet z krańców Polski, aby zapewnić męża o swej lojalności, przywiązaniu i miłości. (...) Największą przyjemność sprawiali mężowi ludzie prości, dawni szeregowi z Legionów, chłopi i robotnicy, z których niejeden szedł pieszo przez cały dzień do Sulejówka" 23. Cytat ten dobitnie świadczy o tym, że Piłsudski przez pewną część społeczeństwa traktowany był jak bohater i nieformalny przywódca.

Oprócz osób dążących Marszałka szacunkiem, wielu było też ludzi pałających do niego uczuciami z goła odmiennymi. M. Lewart-Skwarcz tak go charakteryzował: "Wielkich ludzi, których wielkość jest oczywista, znamionuje wielka skromność i pokora (...) Tymczasem zbytnią skromnością nie odznaczał się bynajmniej Naczelnik Państwa. Ten ubóstwiany bezkrytycznie geniusz, zajmujący stanowiska przerastające jego umysłowe kwalifikacje, kazał przecież dać sobie buławę marszałkowską, zezwolił na utworzenie "Towarzystwa im. J. Piłsudskiego" oraz udzielił swoim wielbicielom pozwolenia na postawienie sobie za życia aż trzech pomników" (24).

Prasa lewicowa i piłsudczykowska (jak np.: "Kurier Poranny") piętnując wady demokracji parlamentarnej i samych polityków, umacniały jednocześnie legendę Marszałka wśród społeczeństwa, propagując hasło "armii bez wodza", nie będącej w stanie zagwarantować bezpieczeństwa polskich granic; twierdząc że polska racja stanu wymaga powrotu Piłsudskiego do wojska i polityki. Poza żądaniem powrotu Marszałka do życia publicznego i koniecznością "zrobienia porządku" obóz piłsudczykowski nie dysponował na dobrą sprawę żadnym programem w tak ważnych kwestiach jak reforma rolna, gospodarka, sprawy społeczne czy polityka zagraniczna. Dobitnie wyraził to sam przywódca ruchu w rozmowie z A. Skrzyńskim, oto fragment relacji tego ostatniego: "Odgrażał się Piłsudski, że weźmie się do roboty politycznej i do następnego sejmu wprowadzi 300 swoich posłów, wystawiwszy do wyborów "program negatywny". Na czym miałby polegać ten program? "Bić kur...y i złodziei" (25). Braki programowe byłby niewątpliwie wadą piłsudczyków. Były jednak jednocześnie zaletą w tym sensie, że zmuszały do posłużenia się "programem negatywnym" (w rozumieniu przedstawionym w cytowanej wypowiedzi krótko i dobitnie przez Pisudskiego), a tego typu demagogia (bo trudno nazwać to inaczej) w trudnych czasach kryzysu zawsze znajdowała licznych zwolenników.

Ze słów prof. A. Garlickiego (26) wynika, że Marszałek już odchodząc z funkcji publicznych w 1923 r. zamierzał powrócić do władzy i to władzy nieograniczonej instytucjami demokratycznymi (czyli dyktatorskiej). Trudno ustosunkować się do tego poglądu, gdyż nie udało mi się dotrzeć do źródeł wskazujących jednoznacznie jakie były zamierzenia Piłsudskiego w tym okresie. O tym zaś, że we wspomnianym okresie Piłsudski odżegnywał się od idei zamachu stanu (wojskowego) świadczyć mogą wspomnienia W. Baranowskiego, piłsudczyka, który opisał reakcję Marszałka na wiadomość o planach utworzenia antyrządowej konspiracji: "Tego absolutnie nie pochwalam, nie aprobuję i nawet nie pozwalam, jeżeli zapytujecie o moje zdanie i z nim się liczycie - rzekł Komendant - jako politycy, jako zwykli obywatele, robić możecie tak, jak wam nakazuje przekonanie, to sprawa waszego sumienia. Do wojska jednak z tego rodzaju propozycjami zwracać się nie wolno; ono stać musi poza polityką, nawet wbrew chęciom i uczuciom dla mnie".(27)

Niejasna jest też rola "Komendanta" w wydarzeniach, które miały miejsce w Krakowie, w listopadzie 1923 r. Doszło tam do starć pomiędzy robotnikami opowiadającymi się przeciwko rządom Chjeno-Piasta, a wojskiem, które miało "uspokoić sytuację". Prof. A. Garlicki(28) przytacza relację W. Witosa, z której wynika, że do Krakowa skierowana została przez Piłsudskiego specjalna grupa jego współpracowników (na czele z ówczesnym mjr. W. Kostkiem-Biernackim (29)), z poleceniem objęcia przywództwa nad robotnikami i zorganizowania z Krakowa czegoś w rodzaju "Marszu na Warszawę". Jest to jednak wersja moim zdaniem mało prawdopodobna (sam prof. Garlicki w innym miejscu swojej pracy (30) przedstawia poważne zastrzeżenia co do wiarygodności wspomnień Witosa). 
powrót do początku.
Głównym tematem wypowiedzi prasowych Piłsudskiego, a także drogą do jego ewentualnego powrotu do armii, była kwestia ustawy dotyczącej organizacji naczelnego dowództwa sił zbrojnych. W 1921 r. Piłsudski, jeszcze jako Naczelny Wódz wydał dekret regulujący to zagadnienie przyznające bardzo duże uprawnienia oficerowi stojącemu na czele tzw. Ścisłej Rady Wojennej (którym wtedy był sam Piłsudski), wyłączonemu w zasadzie spod kontroli Sejmu. Tak silna pozycja była sprzeczna z uchwaloną następnie Konstytucją marcową, gdyż ta przewidywała, że najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych RP jest Prezydent, który nie może być Naczelnym Wodzem w czasie wojny, zaś sprawami armii w czasie pokoju kierować miał minister spraw wojskowych, odpowiedzialny przed sejmem. Oczywiste zatem było, że dekret należy zmienić. Projekt ustawy dotyczącej nowej organizacji naczelnego dowództwa opracował w 1923 r. ówczesny minister spraw wojskowych gen. S. Szeptycki i od razu spotkał się on ze zdecydowaną krytyką Piłsudskiego i jego obozu, jako wymierzony osobiście przeciwko Pierwszemu Marszałkowi Polski i jego powrotowi do czynnej służby wojskowej (obaj panowie nie pozostawali, mówiąc delikatnie, w najlepszych stosunkach). W dyskusji jaka wywiązała się na temat wspomnianego projektu marszałek obraził ministra na tyle, że ten chciał wyzwać go na pojedynek, do którego ostatecznie nie doszło (31). Projektowi Szeptyckiego nie nadano dalszego biegu, nie długo potem zresztą upadł rząd Witosa, którego generał był członkiem.

Ówczesne władze wojskowe poniosły porażkę również na innym polu. Oddział II Sztabu Generalnego w 1923 r. podjął tajną akcję obserwacji willi Piłsudskiego w Sulejówku. Bezpośrednio ją prowadzący porucznik S. Lis-Błoński, poinformował jednak o niej objekt obserwacji, czyli samego Marszałka. Po tej dekonspiracji, Sztab Generalny zaparł się całego zdarzenia, oskarżając jednocześnie por. Lisa-Błońskiego o fałszerstwo rozkazu rozpoczęcia obserwacji. Proces sądowy (marzec 1924 r.) wykazał jednak nieprawdziwość tej tezy, stał się również pretekstem dla rozpoczęcia przez Piłsudskiego ataków na endecję, rząd Witosa i wysokich oficerów. M.in. zarzucił on gen. S. Szeptyckiemu, iż ten przyczynił się do jego aresztowania przez Niemców w 1917 r., nie mając na poparcie tych oskarżeń żadnych poważniejszych dowodów (32). Generał odwołał się w tej sprawie do sądu wojskowego, pod którego presją Piłsudski stwierdził tylko, że nie chciał Szeptyckiego obrazić (być może chodziło tu o jakąś formę "skrótu myślowego"), choć nie przeprosił go też za bezpodstawne oskarżenia. Powyższa sprawa może świadczyć o dwóch zjawiskach. Po pierwsze ówczesne władze wojskowe przez pewne niezbyt przemyślane posunięcia kompromitowały się same w oczach społeczeństwa. Po drugie, na przykładzie zarzutów "Komendanta" wobec gen. Szeptyckiego, ale także jego postępowania w stosunku do innych znanych oficerów (jak W. Sikorskiego, J. i S. Hallerów), można stwierdzić, że również "Komendant" dążył do zdyskredytowania swoich konkurentów do najwyższych stanowisk wojskowych, aby w ten sposób niejako udowodnić, że jego powrót do armii jest nieodzowny, gdyż inni oficerowie nie spełniają wymogów koniecznych do sprawowania odpowiedzialnych funkcji.

Po powstaniu nowego gabinetu premiera W. Grabskiego, powróciła znów sprawa organizacji najwyższego dowództwa armii. Nowy projekt ustawy w tej kwestii przygotował minister spraw wojskowych w tym rządzie, gen. K. Sosnkowski. Pomimo że oficer ten uchodził za najbliższego współpracownika i przyjaciela Piłsudskiego, także ten projekt spotkał się z krytyką Marszałka. Na skutek takiej reakcji gen. Sosnkowski podał się do dymisji, może też ona tłumaczyć jego zachowanie w maju 1926 r. (patrz część czwarta artykułu). Inną wersję powodów rezygnacji ministra podała żona Marszałka (33): "Mąż mówił kiedyś, że gen. Sosnkowski, jako minister spraw wojskowych przestudiował budżety innych ministerstw i znalazł sumy, które bez uszczerbku i szkody dla rozwoju innych działów mogłyby być przełożone na rzecz budżetu wojskowego. Prezydent stanowczo sprzeciwił się temu projektowi, motywując to tym, że wobec sojuszu z Francją nasze przygotowania wojenne mogą być ograniczone. "Francja jest bogata i nas obroni", twierdził. Wobec takiego stanowiska prezydenta, gen. Sosnkowski podał się do dymisji i wyjechał do Poznania".

Koleiny projekt przygotował następca Sosnkowskiego na stanowisku ministra spraw wojskowych, gen. W. Sikorski. Zakładał on powołanie stanowiska Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych (wg nieoficjalnych zapowiedzi miał je objąć właśnie Piłsudski), odpowiedzialnego za przygotowanie armii do wojny; podporządkowanego pod ministra spraw wojskowych. Piłsudski skierował prywatny list do ministra, w którym projekt ten skrytykował, atakując przy okazji osobiście jego twórcę (
pełna treść tego listu). Projekt ten trafił jednak do Sejmu, co spotkało się z gwałtownymi protestami piłsudczyków. Aby złagodzić sytuację wicepremier w rządzie W. Grabskiego, S. Thugutt doprowadził w listopadzie 1924 r. do spotkania Marszałka z gen. Sikorskim, w którym brali udział też Prezydent, Premier i Marszałek Sejmu. Na konferencji tej Piłsudski ponownie bardzo ostro skrytykował projekt i jego autora (znany z ostrożnego doboru słów marszałek Rataj nazwał tą wypowiedź wręcz "obelżywą" (34)), Sikorski zaś nie potrafił odpowiedzieć tym samym. Swoją porcję obelg otrzymał również gen. J. Haller, któremu Piłsudski w innym miejscu zarzucił "tchórzostwo, ucieczkę z pola walki i zdradę stanu" (34). W sierpniu 1925 r. Marszałek opublikował swój prywatny list (patrz wyżej) wysłany rok wcześniej do Sikorskiego, gdzie krytykował go nie przebierając zbytnio w słowach.

Równolegle toczyła się bitwa o świadomość historyczną społeczeństwa. W swoich pracach historycznych Marszałek krytykował innych dowódców zasłużonych podczas wojny z bolszewikami (wspomnieni już S. Szeptycki, Hallerowie oraz gen. T. Rozwadowski). Posunął się też dalej. W sierpniu 1925 r. oskarżył tzw. Wojskowe Biuro Historyczne (na czele z gen. M. Kukielem) oraz szefa Sztabu Generalnego gen. S. Hallera, któremu biuro to podlegało, o fałszowanie i niszczenie dokumentacji z wspomnianej wojny. Gen. Haller sprzeciwił się tym zarzutom, co zmusiło ministra Sikorskiego do powołania specjalnej komisji (36), która miała ocenić prawdziwość słów Piłsudskiego. Ciało to stwierdziło bezzasadność oskarżeń, choć gen. L. Skierski zgłosił zdanie odrębne, próbując usprawiedliwić postępowanie Marszałka.

Marszałek Sejmu M. Rataj tak skomentował postawę gen. Sikorskiego w tamtym okresie: "Podziwiam wytrzymałość Sikorskiego i jego samozaparcie wobec ulicznych już obelg (chodzi oczywiście o wypowiedzi Piłsudskiego). Tłumaczy (Sikorski), że ta metoda zgrywa Piłsudskiego w oczach jego zwoleników. Grubo się jednak pomylił, bo zwolennicy stworzyli sobie legendę, że "Komendant" ma styl"(37). Istotnie, wszyscy zaatakowani oficerowie z reguły ograniczali się do "tradycyjnych" metod obrony przed oszczerstwami - procesów sądowych, komisji wyjaśniających itd., które mają to do siebie, że ich rozstrzygnięcie (nawet jeśli było korzystne dla zaatakowanych) zapadało po dość długim czasie od postawienia zarzutu. Przez ten czas oskarżenia te "krążyły" po społeczeństwie i armii, przyczyniając się do dyskredytacji zaatakowanych oficerów. Żaden z wymienionych wcześniej generałów nie zdecydował się na polemikę z Piłsudskim na wyznaczonym przez niego poziomie. W ten sposób Piłsudski mógł próbować powrócić do armii, mając pewność że dla wielu będzie jedynym kandydatem na naczelnego wodza - gdyż autorytet wszystkich pozostałych kandydatów został złamany.
powrót do początku.

powrót do spisu treści


CZĘŚĆ DRUGA.
PRELUDIUM

Po upadku rady ministrów W. Grabskiego w listopadzie 1925 r. (patrz cześć pierwsza) w kraju doszło do kolejnego już kryzysu rządowego. Piłsudczycy postanowili wykorzystać ten okres. W Wilnie oficerowie pod kierunkiem gen. S. Dąb-Biernackiego (któremu najwidoczniej "wybieranie" sobie dowódcy szło dużo lepiej niż samodzielne dowodzenie np.: w 1939 r.) zmienili nazwę koszar z im. S. Szeptyckiego na im. J. Piłsudskiego. 15 listopada w Sulejówku odbyła się nieco spóźniona uroczystość z okazji rocznicy powrotu Piłsudskiego z Magdeburga (38), podczas której u "Komendanta" zebrało się wielu wojskowych w służbie czynnej, w tym kilku generałów. W ich imieniu przemówił gen. G. Orlicz-Dreszer, w którego wypowiedzi na uwagę zasługują przede wszystkim te słowa: "Chcemy, byś wierzył, że gorące chęci nasze, byś nie zechciał być w tym kryzysie nieobecnym, osierocając nie tylko nas, wiernych Twoich żołnierzy, lecz i Polskę, nie są tylko zwykłymi uroczystościowymi komplementami, lecz że niesiemy Ci oprócz wdzięcznych serc i pewne, w zwycięstwach zaprawione szable". Było to nie tylko zaproszenie Marszałka do powrotu do czynnego udziału w życiu publicznym, ale także oferta pomocy i to w miarę potrzeby wszelkimi dostępnymi metodami (też zbrojnymi). W odpowiedzi na te słowa mowę wygłosił również Piłsudski, w której podziękował przybyłym za wierność i oddanie (pełna treść mowy gen. Dreszera i odpowiedzi marsz. Piłsudskiego). Tekst ten był dość niejasny w tym sensie, że nie dawał jednoznacznej odpowiedzi na zgłoszoną przez wojskowych propozycję pomocy przy "zażegnywaniu" kryzysu. Piłsudski zapowiadał w nim dalsze stanie na straży honoru wojska polskiego i zachęcał zebranych do "współpracy ze sobą dla takiej ochrony w drogiej nam wszystkim służbie dla ojczyzny". Marszałek, pomimo że znał treść przemówienia Dreszera przed jego wygłoszeniem (39), nie mógł jednak wprost powiedzieć swoim zwolennikom nic ponad to, gdyż było by to publiczne podżeganie do obalenia konstytucyjnych władz państwa, a na to nawet on pozwolić sobie nie mógł.

Piłsudczycy jednakże w okresie przesilenia rządowego podjęli pewne działania (nie wiadomo, czy za wiedzą, czy bez wiedzy swojego "Komendanta"). Wg relacji płk G. Paszkiewicz (40), ówczesnego dowódcy Oficerskiej Szkoły Piechoty w Warszawie, został on (a także inni oficerowie) w tym okresie (13 listopada 1925 r.) odwiedzony przez znanego piłsudczyka, płk B. Wieniawę-Długoszowskiego, który poinformował go m.in. o tym, że piłsudczycy "w następnych dniach "skończą" Pana Gen. Sikorskiego zamieszczając w "Kurierze Porannym" biografię Pana Gen. z lat ubiegłych i artykuł o stosunkach domowych Gen. Sikorskiego" oraz, że "do władzy za parę dni przyjdzie Pan Marszałek Piłsudski, jak się wyraził (Wieniawa), w wygodnych pantoflach". Później do Paszkiewicza miał zgłosić się inny piłsudczyk, płk R. Abraham, który "zażądał ode mnie (czyli od płk Paszkiewicza) wyraźnej odpowiedzi: czy ja przechodzą na "ich" stronę", wyjaśniając dalej, że Piłsudski "jutro, najdalej pojutrze obejmie władzę". Paszkiewicz odmówił współpracy ze spiskowcami, a do zapowiadanego sięgnięcia po władzę przez "Samotnika z Sulejówka" (jedno z wielu określeń Piłsudskiego) jeszcze wtedy nie doszło. Prof. A. Garlicki twierdzi, że wywołane to było zakończeniem kryzysu gabinetowego w Polsce (41). Najwidoczniej piłsudczycy postanowili zaczekać na bardziej sprzyjające warunki (kolejny kryzys).

20 listopada 1925 r. powstał rząd A. Skrzyńskiego oparty na bardzo szerokiej koalicji, skupiającej partie od prawicy (ZLN, chadecja) poprzez centrum (NPR, PSL-Piast) do lewicy (PPS). Już w chwili jego powstania oczywiste było, że gabinet tak zróżnicowanej, "czerwono-zielono-białej" koalicji nie przetrwa długo. Największy problem związany był z obsadą stanowiska ministra spraw wojskowych w tym rządzie. Jeszcze 14 listopada 1925 r. Piłsudski przybył do prezydenta Wojciechowskiego, aby w ten sposób zapobiec powołaniu na to stanowisko nieprzychylnego mu generała (jak Szeptycki czy Sikorski). Prezydent uległ, nie chcąc drażnić Marszałka, zaprosił go do przedstawienia odpowiednich kandydatur na to stanowisko. Marszałek Sejmu M. Rataj tak relacjonuje spotkanie Prezydenta z byłym Naczelnikiem Państwa: "Piłsudski zachowywał się wyzywająco, traktował Wojciechowskiego jak służącego. Wydobył z kieszeni jedną kartkę przygotowaną, odczytał szereg inwektyw na Sikorskiego, wyrażając się o nim w sposób obelżywy, dodając radę, by Sikorski wyjechał z Warszawy, bo za nic nie ręczy. (...) Skrzyńskiego traktował także jak pachołka".(42)

Z przedstawionej listy (zawierającej osoby znane jako zwolennicy Marszałka) S. Wojciechowski wybrał gen. L. Żeligowskiego, który 27 listopada 1925 r. wszedł do rządu w miejsce gen. Majewskiego (będącego kierownikiem ministerstwa spraw wojskowych). Nowy minister był zaufanym człowiekiem Piłsudskiego(stąd też był przez niektórych określany jako "koń trojański" Marszałka w wojsku 43), który już raz powierzył mu zadanie specjalnego znaczenia (w 1920 r. Żeligowski dokonał "buntu" na zlecenie ówczesnego Naczelnika Państwa). W wojsku rozpoczęły się roszady kadrowe. Gen. Sikorski został przeniesiony (niejako "zesłany na kresy") do Lwowa na stanowisko szefa tamtejszego Dowództwa Okręgu Korpusu. S. Hallera na stanowisku szefa Sztabu Generalnego zastąpił (ale tylko jako "pełniący obowiązki") gen. E. Kessler, jego zastępcą został sympatyk Piłsudskiego gen. S. Burhardt-Bukacki. Nowym szefem Administracji Armii został gen. D. Konarzewski (piłsudczyk), a jego zastępcą w miejsce gen. M. Żymierskiego mianowany został inny piłsudczyk gen. M. Norwid-Neugebauer. Dotychczasowego szefa Departamentu Lotnictwa MSWoj. gen. W. Zagórskiego-Ostoję zastąpił L. Rayski, kolejny zwolennik Piłsudskiego. Marszałek mógł liczyć na poparcie coraz szerszego grona wysokich oficerów.

Tymczasem sytuacja gospodarcza w kraju nadal była ciężka. Kurs złotego spadał (w połowie listopada 1925 r. wynosił 6,5 zł. za jednego dolara, w grudniu już 10,5 zł. za dolara. Rosły ceny towarów konsumpcyjnych co szczególnie uderzało w ludność niezamożną, rosło także bezrobocie. Rząd dążył do ograniczenia deficytu budżetowego, problemem jednak była niska ściągalność podatków - ludzie odwlekali ich płacenie, licząc na postępującą inflację. Minister skarbu w rządzie A. Skrzyńskiego, J. Zdziechowski zamierzał obniżyć podatki by w ten sposób zaktywizować przemysł i usługi, a jednocześnie doprowadzić do zrównoważenia budżetu państwa (likwidacji deficytu) przez oszczędności; przede wszystkim w sferze administracji publicznej, służby zdrowia, oświaty i armii. Koalicyjny PPS początkowo akceptował ten program.

W pierwszym kwartale 1926 r. sytuacja gospodarcza zaczęła się powoli poprawiać, co wywołane było nie tyle działaniami władz, co samoczynną poprawą koniunktury, zaobserwowaną także w innych krajach. Nie przekładało się to na razie na warunki życia ludności, której niezadowolenie wciąż rosło. W lutym tego roku w Kaliszu doszło do protestów ludności przed urzędem miasta, zakończonych rozruchami. Jedna osoba zginęła, było wielu rannych. Do podobnych zajść doszło także w innych miastach. W rządzie trwały spory w kwestii budżetu państwa. Minister Zdziechowski proponował kontynuować wcześniejsze działania, nadal ograniczać wydatki, zwiększając niektóre podatki. Posunięcia te miały w największym stopniu dotknąć pracowników najemnych, emerytów i inwalidów wojennych, na co kategorycznie nie chciało zgodzić się PPS (te grupy stanowiły wyborców tej partii). Przywódca tego ugrupowania I. Daszyński powiedział: "To budżet ludzi bogatych! Chcecie sanację (tu: poprawę sytuacji gospodarczej) oprzeć na krzywdzie nędzarzy..." (44) - PPS wystąpiło z rządu.

Równolegle dalej toczyła się sprawa powrotu Piłsudskiego do czynnej służby w armii. Już na początku stycznia 1926 r., minister w rządzie Skrzyńskiego z rekomendacji PPS, (a prywatnie zagorzały piłsudczyk) J. Moraczewski, na posiedzeniu rady ministrów zadał pytanie: "czy rząd nie uznaje konieczności rychłego powrotu Piłsudskiego do czynnej pracy państwowej" (45). Rząd, zapewne nie potrafiąc uzgodnić jednolitego stanowiska w tej sprawie, niejako zasłonił swój brak odpowiedzi, wskazaniem, że nie uchwalono dotychczas ustawy o naczelnych władzach wojskowych (projekt zgłoszony jeszcze przez gen. Sikorskiego tkwił nadal w Sejmie). 13 stycznia tego roku ukazał się wywiad z Marszałkiem, w którym zapowiada, że jeśli ustawa o naczelnych władzach wojskowych zostanie uchwalona w kształcie opracowanym przez Sikorskiego, to "Marszałek Piłsudski nie wejdzie do wojska nigdy, nawet przy najwyższym zagrożeniu istnienia samego państwa". To zaś spowodowało kolejną odsłonę publicznej debaty na ten drażliwy temat. W lutym tego roku Piłsudski udzielił serii wywiadów dotyczących tej kwestii, przy okazji atakując premiera i wysokich oficerów. Mówił m.in. "Zdołałem otoczyć sztandary nasze tak wielkimi zwycięstwami, jakich nawet pradziadowie nasi nie znali, i dokonałem tego wówczas, gdy to samo tchórzostwo czyniło orła białego żółtym ze strachu." Wyraz "tchórzostwo" odnosił się zapewne do ówczesnych przedstawicieli polskiej polityki, którzy nie chcieli dopuścić powrotu osoby tak zasłużonej jak Piłsudski do armii. W kolejnych wywiadach prasowych "Samotnik z Sulejówka" krytykował oficerów wywodzących się z dawnej armii austriackiej, co wywołało oficjalny sprzeciw gen. M. Kulińskiego (dowódcy Dowództwa Okręgu Korpusu w Krakowie), następnie popartego przez innych oficerów z dawnej armii austriackiej. Ostatecznie Marszałek nieco złagodził swoje słowa, twierdząc, że nie chodziło mu o wszystkich oficerów z tej armii, ale konkretnie o S. Szeptyckiego i S. Hallera. Jednocześnie w swych wypowiedziach Piłsudski bronił apolityczności armii i sprzeciwiał się ograniczaniu wydatków na nią (co proponował rząd), czym zyskał sobie życzliwość wielu wojskowych, nie będących piłsudczykami. Ostatecznie premier Skrzyński dążąc do zakończenia sporu z Marszałkiem, zgodził się na wycofanie poprzedniego i wniesienie nowego projektu ustawy o naczelnych władzach wojskowych, w ogólnych zarysach uzgodnionego z Piłsudskim. To posunięcie nie miało już jednak wielkiego znaczenia w obliczu dymisji rządu.
powrót do początku.
Po odejściu z rządu ministrów wywodzących się z PPS-u (patrz wyżej) w kwietniu 1926 r., premier A. Skrzyński podał się do dymisji, której jednak nie przyjął prezydent Wojciechowski, domagając się zakończenia przez ten gabinet prac nad budżetem państwa. Rząd ten odszedł ostatecznie po uchwaleniu przez Sejm prowizorium budżetowego na dwa miesiące, 5 maja 1926 r. rozpoczął się kolejny kryzys rządowy, związany z trudnościami w wyłonieniu nowego gabinetu. Tymczasem kryzys społeczno-polityczny w kraju, potęgowany jeszcze przez ciężką sytuację ekonomiczną i międzynarodową Polski oraz afery gospodarcze, narastał. Zaufanie do polityków i samego ustroju demokracji parlamentarnej spadło do najniższego chyba poziomu w krótkiej historii II RP. Rozumowanie ówczesnego mieszkańca Polski dobrze charakteryzują te słowa prof. A. Garlickiego: "...system parlamentarny w istniejącym wydaniu nie zadawalał nikogo. Sytuacja gospodarcza przygnębiała brakiem perspektyw. Wszyscy partnerzy gry parlamentarnej byli w oczach opinii publicznej mniej lub bardziej skompromitowani. Poza Piłsudskim. (...) Do Sulejówka odszedł sam, z własnej woli, nie mogąc pogodzić się z nikczemnością stosunków politycznych w państwie.(...) Przez cały pobyt w Sulejówku był wobec państwa lojalny. W swych wypowiedziach był czasami brutalny i drastyczny, ale też namnożyło się świństwa wokół nas. Potraktowano go nikczemnie, ale przecież nie obraził się na Polskę, jak Paderewski, a chce pracować nadal dla jej dobra. Jego przeciwnicy czynią wszystko, by do tego nie dopuścić, i w swoim egoizmie gotowi są kraj doprowadzić do zguby." (46)

Dla równowagi warto przytoczyć fragment wspomnień A. Wierzbickiego, przed zamachem zwolennika endecji, który następnie porozumiał się z piłsudczykami (o czym niżej). Nazywa on Piłsudskiego "Wielkim Konspiratorem", od początku dążącym do uzyskania w Polsce władzy dyktatorskiej. "Nikt tak systematycznie, nieustępliwie i z taką pasją nie sączył w społeczeństwo jadu zwątpienia w istniejący ustrój RP. Nikt w takim stopniu nie generalizował uchybień i wykroczeń poszczególnych posłów (...) na cały ogół poselski. Nikt obraźliwymi słowy nie miażdżył swoich przeciwników politycznych i nikt w słowie i w piśmie nie używał tak drastycznych określeń (...) I nikt umiejętniej - doświadczenie nabyte w tyloletniej konspiracji - nie organizował w wojsku obozu swoich zwolenników, ślepo posłusznych, gotowych wykonać każdy rozkaz Komendanta..." - charakteryzował działalność Marszałka Wierzbicki 47.

Formowanie nowego gabinetu przebiegało bardzo opornie. Jeszcze przed ostateczną dymisją Skrzyńskiego stronnictwa tzw. "chjeny", NPR oraz PSL-Piast, zgłosiły się do prezydenta Wojciechowskiego z inicjatywą utworzenia rządu. Ten jednak, pamiętając tragiczny koniec poprzedniego gabinetu "Chjeno-Piast" w 1923 r. i zdając sobie sprawę z niepopularności takiego układu w społeczeństwie, odrzucił ten pomysł. Jako że jakiś rząd musiał jednak powstać, Prezydent zaproponował jego sformowanie J. Chacińskiemu (chadecja), a po jego odmowie, J. Dębskiemu (PSL-Piast), który jednak też tej propozycji nie przyjął. Po nich S. Wojciechowski zwrócił się do Witosa, ten jednak nie będąc pewny poparcia nawet własnej partii, wtedy jeszcze odmówił. Nastąpiły kolejne negocjacje z J. Chacińskim, ale bez rezultatu. Powrócono więc do koncepcji W. Witosa jako prezesa rady ministrów, jednak na skutek sporów personalnych nie udało się skompletować gabinetu. Wobec braku zgody na prawicy, Prezydent zwrócił się do stronnictw lewicowych, powierzając misję utworzenia rządu Z. Markowi (PPS). Ten początkowo zaproponował funkcję premiera Piłsudskiemu, który jednak odmówił (podobno w dość niegrzeczny sposób), a następnie sam chciał utworzyć gabinet oparty na centro-lewicowej koalicji, jednak partie sejmowego centrum nie okazały się skłonne do współpracy. Po klęsce prób utworzenia rządu opartego na większości parlamentarnej prezydent Wojciechowski zwrócił się do W. Grabskiego z propozycją sformowania gabinetu pozaparlamentarnego. Byłemu premierowi jednak również nie udała się trudna sztuka skompletowania rządu. Podzielony Sejm kompromitował się bardziej i bardziej.

Co ciekawe, sam Piłsudski, w wywiadzie udzielonym 29 kwietnia 1926 r. zdaje się odżegnywać od objęcia władzy dyktatorskiej w Polsce, domagając się jedynie zmiany "złych zwyczajów sejmowych" (
pełna treść wskazanego wywiadu). Najbliższe dni zrewidowały wartość tych zapewnień...

Tymczasem sytuacja w kraju coraz bardziej się zaostrzała. Krążyły plotki na temat szykowanego przez prawicę lub komunistów zamachu stanu. W prasie ukazał się wywiad przywódcy PSL-Piast W. Witosa, w którym wyraźnie prowokował on Piłsudskiego: "Niechże wreszcie Marszałek Piłsudski wyjdzie z ukrycia, niechże stworzy rząd, niech weźmie do współpracy wszystkie czynniki twórcze, którym dobro państwa leży na sercu. (...) Gdybym ja miał pewne obiektywne dane jak on, o których w tej chwili nie chcę mówić, to stworzyłbym rząd, gdyby mi odpadła połowa nawet ministrów". M. Rataj twierdzi, że pierwsza wersja tej wypowiedzi była bardziej radykalna, ale została złagodzona przez Witosa na skutek uwag jego współpracowników. Miał on powiedzieć: "Mówią, że Piłsudski ma za sobą wojsko, jeśli tak, to niech bierze władzę siłą... ja bym się nie wahał tego zrobić; jeśli Piłsudski nie zrobi tego, to zdaje się, nie ma jednak tych sił za sobą" (48) W słowach tych widoczna jest obawa byłego (a jednocześnie przyszłego) premiera, przed bardzo silną pozycją Piłsudskiego, jednego z ostatnich nie skompromitowanych jeszcze polityków polskich, a jednocześnie chęć wymuszenia na nim jakiegoś nieprzemyślanego działania, aby w ten sposób sam się zdyskredytował. Jak przyszłość pokazała, Piłsudski z rady Witosa (z pierwszej wersji wywiadu) skorzystał...

Istnieje świadectwo W. Grzybowskiego (piłsudczyka, późniejszego ambasadora RP w Moskwie), wg którego po fiasku misji rządowej Grabskiego, miało dojść do porozumienia marszałka Piłsudskiego z prezydentem Wojciechowskim. Piłsudski miał zgodzić się wejść jako minister spraw wojskowych do rządu, na którego czele znów stanąć miał A. Skrzyński, a gabinet taki miał opierać się w Sejmie na głosach lewicy i centrum. Relacja ta budzi jednak poważne wątpliwości historyków (49). Cały czas trwały negocjacje w parlamencie na temat utworzenia nowego rządu. Ostatecznie udało się uzgodnić wszystkie sporne punkty i do Prezydenta zgłosili się po raz koleiny przedstawiciele endecji, chadecji, NPR i PSL-Piasta z kandydaturą W. Witosa jako premiera. Trzecia w ciągu ostatnich dniach próba tego polityka utworzenia rządu okazała się wreszcie skuteczna, 10 maja 1926 r. S. Wojciechowski mianował oficjalnie Witosa na prezesa rady ministrów i jego gabinet - oznaczało to powrót do władzy osławionej koalicji "Chjeno-Piasta". Ministrem spraw wojskowych został mało znany gen. J. Malczewski. Rząd ten posiadał większość w parlamencie, ale był bardzo nie popularny w społeczeństwie, które pamiętało kompromitację poprzedniego gabinetu "Chjeno-Piasta" w 1923 r. Jeszcze w tym samym dniu gdy powstała nowa rada ministrów, PPS wydał do społeczeństwa odezwę, która mówiła m.in.: "Krwawy rząd Chjeno-Piasta odrodził się na nowo. Faszyzm stoi u bram"(50). Kryzys parlamentarny został zażegnany. Zaczynał się jednak kolejny - dużo poważniejszy...
powrót do początku.

powrót do spisu treści

CZĘŚĆ TRZECIA
ZAMACH

Do dziś nie wiadomo na pewno kiedy środowisko bliskie Marszałkowi podjęło decyzję o dokonaniu zamachu stanu, kiedy ukształtował się sam spisek mający na celu przejęcie władzy i czy w ogóle taki "spisek" istniał. Relacja płk Paszkowskiego (cytowana wyżej) wskazuje, że pewne przygotowania były podejmowane już jesienią 1925 r. Według historyków trudno jednak mówić o jakimkolwiek zorganizowanym spisku. Piłsudczycy stanowili raczej pewien rodzaj nieformalnej grupy, skupionej wokół osoby "Komendanta", w większości jeszcze od czasu I wojny światowej, złożonej z ludzi bezwzględnie mu podporządkowanych i wykonujących każde niemal polecenie. Tak pisze o tym gronu prof. A. Ajnenkiel: "Było to raczej swoiste porozumienie oparte na więzach nieformalnych, którego ośrodek stanowiła grupa kilkunastu najbliższych, zaufanych Piłsudskiego, nie zawsze zresztą działających wyraźnie na jego polecenie i nie zawsze świadomych jego zamiarów" (51). Z kolei prof. T. Nałęcz pisze o nich jako o strukturach zbliżonych do mafijnych. Zachowanie piłsudczyków podczas zamachu (o czym niżej) wskazuje na to, że wcześniej nie został opracowany żaden szczegółowy plan działania, co może stanowić argument za tezą o nieistnieniu zorganizowanej konspiracji. Na pewno wiemy o tylko jednej zaplanowanej wcześniej czynności; jeszcze przed upadkiem gabinetu A. Skrzyńskiego, gen. L. Żeligowski (jeszcze wtedy minister spraw wojskowych) rozkazał zgrupowanie 10 maja 1926 r. wybranych oddziałów (o których wiadomo było, że ich oficerowie popierają Marszałka Piłsudskiego) na poligonie w Rembertowie. Oficjalnym powodem miało być przeprowadzenie gry wojennej, którą kierować miał sam Piłsudski.

Tego samego 10 maja, (gdy powstał rząd "Chjeno-Piasta) Piłsudski udzielił bardzo ważnego wywiadu "Kurierowi Porannemu" (
pełna treść tego wywiadu). Zawierał on atak na demokrację parlamentarna, a w szczególności na rząd W. Witosa, któremu zarzucał m.in. wykorzystywanie państwowych pieniędzy do walki politycznej, czy inwigilowanie przeciwników politycznych. Wywiad kończył się, chyba najczęściej przytaczanymi we wszelkich opracowaniach na temat "przewrotu majowego" słowami, będącymi swoistą deklaracją ideową Marszałka, a jednocześnie niejako "wypowiedzeniem wojny" stronie rządowej: "I staję do walki, tak, jak i poprzednio z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partyj i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyściach". Wywiad ten miał się ukazać 11 maja, jednakże decyzją Komisariatu Rządu na miasto stołeczne Warszawa cały nakład "Kuriera Porannego" z tą wypowiedzią miał zostać skonfiskowany (52). Ta decyzja zapadał z inicjatywy samego Komisariatu Rządu, gdyż gabinet "Chjeno-Piasta", powstały dzień wcześniej nie był w stanie w tak krótkim czasie faktycznie przejąć władzę. Została ona jednak wykonana na tyle nieudolnie, że wiele egzemplarzy skonfiskowanego wydania dostało się jednak w ręce czytelników, sama zaś wieść o takim działaniu wywołała oburzenie i przekonanie o tym, że nowo powstały rząd będzie chciał ograniczać prawa obywatelskie.

Oburzenie społeczeństwa zwiększyły jeszcze plotki na temat ostrzelania wili J. Piłsudskiego w Sulejówku przez nieznanych sprawców. Jest bardzo mało prawdopodobne, aby tego typu zamach miał w istocie miejsce. Nie wspomina o nim nawet żona Marszałka, A. Piłsudska, która w tym czasie na pewno w Sulejówku była i nie mogłaby takiego zdarzenia (zagrażającego przecież także i jej życiu) nie zauważyć (53). Bardziej prawdopodobne jest, że wieść o tym "zamachu" została rozpuszczona celowo przez piłsudczyków, aby dodatkowo skompromitować siły wrogie Marszałkowi (czyli w domyśle: rząd). Wszystkie te działania przyniosły efekt, jeszcze tego samego dnia, 11 maja, wieczorem doszło do manifestacji poparcia dla Piłsudskiego na ulicach Warszawy.
powrót do początku.
Jeszcze 11 maja około południa na poligon w Rembertowie przybył 7 pułk ułanów, jedna z jednostek wezwanych tam rozkazem gen. Żeligowskiego (patrz wyżej). W nocy minister Malczewski, wyraźnie zaniepokojony tym co zaczynało się dziać, nakazał dowódcy 7 pułku ułanów, płk K. Stamirowskiemu, powrót do macierzystych koszar, czego ten jednak nie wykonał. W stolicy jeden z oddziałów, stacjonującego na Pradze, 36 pułku piechoty zajął wylot mostu Kierbedzia (obecnie w jego miejscu znajduje się most Śląsko-Dąbrowski) po lewej stronie Wisły. Bunt w wojsku stał się faktem... Zastanawiające jest to, że na tym etapie zamachu, obie strony (zarówno rząd, jak i piłsudczycy) działały w sposób dość chaotyczny i niezorganizowany. Gen. Malczewski, mimo że już 11 maja, po odmowie płk Stamirowskiego wykonania rozkazu i "reakcji ulicy" powinien zdać sobie sprawę z powagi sytuacji, nie podjął żadnych zdecydowanych działań, zaś premiera Witosa poinformował o tych wydarzeniach dopiero 12 maja rano. Oddziały stacjonujące w Warszawie, a popierające Marszałka nie znały jego zamiarów i również nie podjęły żadnych działań, a jeśli już, to były to posunięcia niejako "samowolne", nie konsultowane z Piłsudskim.

12 maja rano do Rembertowa dotarły kolejne oddziały opowiadające się za Piłsudskim. Tymczasem sam Marszałek udał się do Warszawy, aby spotkać się z Prezydentem w Belwederze i przedstawić mu swoje postulaty. S. Wojciechowskiego jednak nie zastał w jego oficjalnej siedzibie, gdyż ten wyjechał tego samego dnia rano do swojej rezydencji w Spale, pomimo że informowano go o sytuacji w stolicy. Dopiero po południu wrócił do Belwederu, zaalarmowany przez rząd Witosa. "Komendant" musiał więc wycofać się do Rembertowa, do oczekujących na niego oddziałów. Około południa tego samego dnia z poligonu w Rembertowie wyruszyły jednostki, które podporządkowały się Pierwszemu Marszałkowi Polski, czyli: wspomniany już 7 pułk ułanów, batalion manewrowy, dywizjon ćwiczebny 28 pułku artylerii lekkiej, dwa bataliony 22 pułku piechoty. 1 pułk strzelców konnych i 11 pułk ułanów, które również stanęły po stronie Piłsudskiego, choć nie z Rembertowa, to również zmierzały w stronę Warszawy.

Rząd Witosa na posiedzeniu (odbytym 12 maja w godzinach rannych) postanowił podjąć pewne kroki zaradcze. Do Warszawy na pomoc legalnym władzom wezwane zostały następujące jednostki wojskowe: 10 pułk piechoty z Łowicza, 26 pułk piechoty ze Lwowa, 57 i 58 pułk piechoty z Dowództwa Okręgu Korpusu w Poznaniu oraz 71 pułk piechoty z Ostrowa Łomżyńskiego (54). Wprowadzono stan wyjątkowy na terenie Warszawy, województwa warszawskiego i części województwa lubelskiego. Rada ministrów wydała również specjalny komunikat, w którym informowała ludność o sytuacji w kraju oraz wzywał ją do posłuszeństwa legalnym władzom RP. Osobną odezwę, skierowaną do żołnierzy, wydał konstytucyjny Najwyższy Zwierzchnik Sił Zbrojnych, czyli prezydent S. Wojciechowski (
pełna treść tej odezwy). Do wojskowych, którzy zdecydowali się złamać przysięgę i stanąć po stronie zamachowców zwracał się słowami: "wzywam i rozkazuję im natychmiast powrócić na drogę prawa i posłuszeństwa mianowanemu przeze mnie ministrowi spraw wojskowych". Bardzo wielu żołnierzy i oficerów zlekceważyło te słowa, opowiadając się po stronie piłsudczyków. Rząd był w podwójnie niekorzystnej sytuacji, gdyż nie wiedział, na które oddziały może liczyć w ewentualnej akcji pacyfikacyjnej, a na które nie. Po stronie zamachowców stanęli dowódcy prawie wszystkich warszawskich jednostek wojskowych (oprócz Oficerskiej Szkoły Piechoty, wspomnianego już wyżej płk Paszkiewicza, Szkoły Podchorążych i dowódcy stacjonującego w Cytadeli 30 pułku piechoty, płk I. Modelskiego). Gen. K. Dierżanowski "dopiero co mianowany dowódcą (warszawskiego Dowództwa Okręgu Korpusu), wydawał rozkazy do nie znanego sobie sztabu, a nie wiedział kto w sztabie DOK I lojalnie pracuje, a kto go zdradza. W końcu się okazało, że wobec nielojalności sztabu, z szefem na czele, rozkazy albo nie wyszły, albo się spóźniły" (55) - tak wyglądała początkowo praca oficerów służących legalnym władzą. Wierne rządowi pozostało lotnisko wojskowe na Mokotowie, wraz ze stacjonującymi tam jednostkami, na czele z gen. W. Zagórskim-Ostoją.

Po stronie Piłsudskiego opowiedziały się za to lewicowe ugrupowania polityczne: PPS, PSL-Wyzwolenie, Stronnictwo Chłopskie, Klub Pracy. Marszałek, niegdyś sam będący przywódcą PPS-u, był nadal w odczuciu społecznym uważany za reprezentanta lewicy społecznej. Przywódcy wskazanych wyżej partii politycznych sądzili, że po zwycięskim zakończeniu akcji, Piłsudski oprze swoje rządy przede wszystkim na tych stronnictwach oraz przeprowadzi postulowane przez nie reformy społeczne. Co ciekawe pozytywnie do zamachu odnieśli się też komuniści z KPP (wcześniej do wszystkiego, w tym także do samej niepodległości Polski, odnosili się negatywnie), licząc zapewne, że związany z nim chaos ułatwi albo wywołanie w Polsce rewolucji, albo interwencję "bratniego" Związku Radzieckiego. Z poparciem lewicy związana była przychylność związków zawodowych, która była bardzo ważna dla militarnego powodzenia akcji (chodzi tu przede wszystkim o kolejarzy, którzy blokowali transporty wiernych rządowi wojsk, ułatwiali za to przemieszczanie się sił zamachowców (56)). Piłsudczycy sprzeciwiali się za to włączeniu do walki cywilnych ochotników (rekrutujących się głównie z członków i sympatyków partii lewicowych), co Marszałek uzasadniał w następujący sposób: "Wojsko przestanie strzelać na mój rozkaz, ale nie wiem czy przestaną strzelać cywile...??" (57). Istotnie mógł on obawiać się problemów związanych z zapanowaniem nad uzbrojoną ludnością, która mogła domagać się czegoś więcej niż tylko ustąpienia rządu "Chjeno-Piasta" (np.: "pracy i chleba"). Ostatecznie z ochotników sformowano tylko jeden "batalion robotniczy", który jednak nie wziął udziału w walce.

Prezydent Wojciechowski, licząc na możliwość pokojowego rozwiązania sytuacji, postanowił spotkać się z marszałkiem Piłsudskim. Obaj panowie znali się od wielu lat, w okresie rozbiorów byli członkami PPS, razem wydawali socjalistyczne pismo "Robotnik", współpracowali też w pierwszych latach istnienia II RP. Opierając się na tej znajomości, a także wiedząc o niechętnym stosunku Wojciechowskiego do gabinetu Witosa, Piłsudski liczył na to, że uda mu się przekonać Prezydenta do poparcia akcji zamachowców. Do spotkania doszło około godziny 17 na moście Poniatowskiego. Wokół tej, bardzo krótkiej, rozmowy narosło wiele legend, choć na dobrą sprawę żaden postronny obserwator nie słyszał jej przebiegu. Należy zatem oprzeć się na relacji Prezydenta, spisanej jakiś czas później. Twierdzi on, że zażądał od Piłsudskiego dochodzenia swych roszczeń na drodze legalnej, na co ten miał oświadczyć: "dla mnie droga legalna zamknięta" (58). Po zdecydowanej reakcji Prezydenta, Piłsudski postanowił zwrócić się bezpośrednio do wiernych rządowi żołnierzy z Oficerskiej Szkoły Piechoty, którzy blokowali wylot mostu od strony lewobrzeżnej Warszawy. Na jego słowa: "no chłopcy, chyba mnie przepuścicie? (59)" (wg innej relacji: "Będziecie strzelać, chłopcy?") dowódca zgromadzonych żołnierzy stwierdził, że wykonają rozkaz Prezydenta. Piłsudski musiał wracać, nie uzyskawszy niczego. Prezydent zaś po powrocie do siedziby rady ministrów stwierdził, że nie dopuści "... do takiej zniewagi, aby ustąpić przed buntownikiem" (60).

Do rozmowy tej nawiązuje wielu historyków; M. Pobóg-Malinowski (61) twierdzi, że do czasu spotkania na moście Piłsudski myślał tylko i wyłącznie o zbrojnej demonstracji, nie spodziewał się, że dojdzie do walk i przelewu krwi. Na skutek tej "demonstracji" rząd Witosa miałby ustąpić, a wtedy "Piłsudski osiągnąłby swój cel, nie płacąc zań ani kropli krwi, bo dotąd (do czasu rozmowy) nie przelano jej wcale" (62). Tymczasem napotkał tu opór Prezydenta Wojciechowskiego, na którego poparcie bardzo liczył, a który miał ulec naciskom swojego otoczenia i dokonać "niespodziewanego odruchu starczego oporu" (63). Tego typu próba "zrzucania winy" za rozlew krwi z Piłsudskiego na Wojciechowskiego jest moim zdaniem bardzo nieudolnym staraniem usprawiedliwienia działań tego pierwszego. Prezydent, który wcześniej ulegał naciskom Marszałka (chociażby w sprawie mianowania ministra spraw wojskowych - patrz wyżej), właśnie w trakcie tej rozmowy stanął na wysokości zadania - w sposób stanowczy opowiedział się przeciwko próbie siłowego przejęcia władzy, spełnił swoją konstytucyjną rolę strażnika ładu i praworządności w Polsce. Gdyby głowa państwa uległa bezprawnej, zbrojnej demonstracji, świadczyłoby to o całkowitej klęsce polskiej demokracji i niezrozumieniu zasad tego ustroju przez polskich polityków (w tym przede wszystkim tej, że "prawo nie ustępuje przed bezprawiem").

Jedno jest pewne - po wspomnianej wyżej rozmowie i fiasku próby uzyskania poparcia Prezydenta RP, nastąpiło chwilowe załamanie "Komendanta". Nie potrafił on podjąć żadnych decyzji co do dalszych działań wiernych mu jednostek, chwilowo jakby zupełnie utracił kontakt z rzeczywistością; prowadził rozważania na temat wydarzeń historycznych (64). To że cała akcja nie zakończyła się już w tym momencie kompletną klęską, Piłsudski zawdzięczał swoim współpracownikom. Bezpośrednie dowództwo nad siłami wiernymi Marszałkowi w Warszawie objął gen. G. Orlicz-Dreszer (jego szefem sztabu został ppłk J. Beck) i to on kierował walką tych oddziałów. Wojskowym Komendantem Miasta został gen. M. Karaszewicz-Tokarzewski, zaś cywilnym Komisarzem ds. Miasta Stołecznego Warszawy został później mianowany również generał - F. Sławoj-Składkowski. W międzyczasie organizowano też dowództwo wojskowe strony rządowej. Funkcję ministra spraw wojskowych cały czas sprawował gen. J. Malczewski, dowódcą obrony stolicy został gen. T. Rozwadowski, a jego szefem sztabu płk W. Anders (członkami tego sztabu byli m.in. płk. T. Kutrzeba, płk. F. Kleeberg), na stanowisko szefa Sztabu Generalnego powrócił gen. S. Haller. Dowódcą lotnictwa był gen. Zagórski-Ostoja, zaś gen. S. Szeptyckiego (przebywającego wówczas w Krakowie) mianowano dzień później dowódcą wszystkich sił zbrojnych działających poza stolicą (oczywiście tylko tych wiernych rządowi). Gen. Burkhard - Bukacki do końca nie mógł się zdecydować czyje rozkazy ma wykonywać. "Pracował tego dnia (12 maja) po stronie legalnej; o godz. 9 wieczór zmienił widocznie przekonania i przeszedł na tamtą (Piłsudskiego) stronę" (65) - komentował ironicznie gen. S. Haller.

Po spotkaniu Prezydenta z Marszałkiem na moście Poniatowskiego oczywiste stało się, że musi dojść do starć zbrojnych. Sytuacja strategiczna 12 maja w godzinach popołudniowych w uproszczeniu przedstawiała się następującą: siły uznające zwierzchnictwo Piłsudskiego znajdowały się na warszawskiej Pradze, wierne rządowi zaś po drugiej (lewej) stronie Wisły. Stąd też oczywistym było, że kluczowe znaczenie dla obu stron miały mosty na rzece. Lewobrzeżny wylot mostu Poniatowskiego był broniony przez żołnierzy Oficerskiej Szkoły Piechoty (z drugiej strony znajdował się 1 pułk szwoleżerów), most Kierbedzia był zaś w całości pod kontrolą piłsudczyków. Około godziny 18.30 jednostki 30 pułku piechoty (wiernego rządowi) zaatakowały broniących dostępu do mostu Kierbedzia żołnierzy 36 pułku piechoty (który opowiedział się po stronie zamachowców). Padli pierwsi zabici i ranni "przewrotu". 36 pułk piechoty, wsparty innymi oddziałami i mający dzięki temu zdecydowaną przewagę, przeszedł do kontrnatarcia, zmuszając siły rządowe do wycofania się. Ze swoich pozycji u wylotu mostu Poniatowskiego wycofała się również Oficerska Szkoła Piechoty, tocząc następnie walki ze szwoleżerami. Oddziały Piłsudskiego zajęły Zamek, plac zamkowy, ulicę Krakowskie Przedmieście, Komendę Miasta. Gmach ministerstwa spraw wojskowych został zajęty przez piłsudczyków, którzy w nim pracowali (pod dowództwem gen. Sławoja-Składkowskiego). Wobec zagrożenia siedziby rady ministrów oraz Sztabu Generalnego, rząd i oficerowie wierni rządowi wycofali się do siedziby Prezydenta w Belwederze. Ostatecznie w przybliżeniu "linia frontu" została ustalona wzdłuż ulicy Koszykowej, placu Na Rozdrożu i Alei Ujazdowskich (piłsudczycy znajdowali się na północ od tej linii, a siły rządowe na południu), przy czym wierny rządowi 30 pułk piechoty znajdował się w północnej części miasta w Cytadeli, a zajęte przez zamachowców ministerstwo spraw wojskowych i koszary 1 pułku szwoleżerów w południowej części Warszawy, czyli wszystkie one były niejako "za linią wroga". Dodatkowo trudnością, z którą musiała zmierzyć się strona rządowa, to dywersja na tyłach organizowana przez członków Związku Strzeleckiego i nieprzychylność ludności cywilnej, która w dużej części sprzyjała buntownikom ("Szliśmy (...) wśród towarzyszącego nam tłumu (przeważnie niedorostków) wznoszących okrzyki na cześć marszałka Piłsudskiego i śpiewającego marsz 1 Brygady Legionów" (66) - relacjonuje gen. S. Haller). Wieczorem z propozycją mediacji pomiędzy strona konfliktu udał się do prezydenta Wojciechowskiego marszałek sejmu M. Rataj, jednak jego propozycja została odrzucona.

Po pierwszym dniu walk sytuacja strony rządowej była bardzo trudna. Po pierwsze piłsudczycy mieli przewagę liczebną (rząd dysponowała około 1700 żołnierzami, piłsudczycy mieli ich około 3,5 tys. wspieranych przez około 800 członków Związku Strzeleckiego(67)), po drugie siły rządowe wycofując się, utraciły łączność z resztą kraju, gdyż centrale telefoniczne, telegraficzne, oraz dworce kolejowe znalazły się w rękach ich przeciwników. W tej sytuacji rząd mógł się komunikować z podległymi sobie siłami tylko za pomocą lotnictwa, gdyż lotnisko na Mokotowie pozostało pod jego kontrolą.
powrót do początku.
W nocy z 12 na 13 maja, Piłsudski złożył oświadczenie (pełna treść tego oświadczenia), w którym (po tym jak zapewne otrząsnął się z początkowego załamania) uzasadniał on podjęte przez siebie działania. Podkreślał, że całe życie pracował na rzecz najważniejszych wartości (jak honor, cnota, męstwo), nie dbał zaś o własne korzyści. Zakończył słowami: "Nie może być w państwie za wiele niesprawiedliwości względem tych co pracę swą dla innych dają, nie może być w państwie - gdy nie chce ono iść ku zgubie - za dużo nieprawości". Do dziś budzi wątpliwości to, czy Marszałek pod pojęciem "tych co pracę swą dają" rozumiał ogół pracowników (robotników, chłopów etc.), a więc chciał w ten sposób podkreślić lewicowy charakter zamachu (który miał naprawić niesprawiedliwości względem tych co prace dają), czy też pod tymi słowami rozumiał swoja osobę (na co może wskazywać kontekst wypowiedzi) (68).

Tej samej nocy (z 12 na 13 maja) sytuacja strony rządowej uległa pewnej poprawie; około drugiej w nocy do Warszawy przybył 10 pułk piechoty z Łowicza, który jednak (ze względu na to, że wszystkie dworce w centrum miasta zostały zajęte przez piłsudczyków) musiał wyładować się na tzw. 6 posterunku warszawskiego dworca towarowego (obecnie jest to dworzec Warszawa - Zachodnia) i stamtąd dopiero pieszo dostać się do strefy kontrolowanej przez siły rządowe. W oparciu o ten pułk i szkołę podchorążych o wschodzie słońca, rozpoczął się atak na pozycje buntowników. Doszło do zażartych starć o gmach ministerstwa spraw wojskowych i koszary szwoleżerów. Na odsiecz broniącym się w siedzibie ministerstwa piłsudczykom poszedł 22 pułk piechoty, ale natarcie to zostało odparte. Walka zaostrzała się, Belweder (siedziba Prezydenta i rządu) stał się celem granatów rzuconych przez piłsudczyków (obyło się bez ofiar), w rewanżu za co, siły rządowe otrzymały rozkaz zbombardowania komendy miasta, będącej główną kwaterą zamachowców (69).

Około godz. 11 do Belwederu dotarły 57 i 58 pułk piechoty z Poznania (podobnie jak 10 pułk piechoty przez "6 posterunek"). Tak wzmocniona strona rządowa rozpoczęła kontrnatarcie, zaplanowane już wcześniej przez gen. Rozwadowskiego. Plan ten przewidywał atak z południa (z głównych pozycji sił rządowych w kierunku północnym) i z północy, z Cytadeli, w wykonaniu 30 pułku piechoty (wzmocnionego 71 pułkiem piechoty z Ostrowa Łomżyńskiego, który miał przeprawić się przez Wisłę i połączyć się z 30 pułkiem) na tyły piłsudczyków. Jeśli chodzi o siły "południowe" (odpowiedzialne za główne natarcie) to miały one dzielić się na dwie grupy: pierwszą ("zaczepną"), na czele z gen. A. Kędzierskim (szef sztabu - ppłk S. Rostworowski), która miała poprowadzić natarcie i drugiej ("odwodowej"), dowodzonej przez gen. M. Pricha. Grupa Kędzierskiego składał się z 10 i 58 pułków piechoty pod dowództwem gen. M. Kukiela (ich zadaniem było prowadzenie natarcia wzdłuż Wisły), i 57 pułku piechoty, z płk Rutkiewiczem na czele (miał uderzyć wzdłuż Alei Ujazdowskich na północ), grupa "odwodowa" zaś ze szkoły podchorążych.

W celu realizacji tego planu do dowódcy 30 pułku, płk Modelskiego, wysłany został rozkaz (podpisany przez gen. T. Rozwadowskiego) podjęcia odpowiednich działań (pełna treść tego rozkazu). Zawierał on słowa "... i starać się dostać w swe ręce przywódców ruchu (zamachu) nie oszczędzając ich życia" (70). Ten fragment rozkazu stanowił niewątpliwie przestępstwo (o skazaniu "przywódców ruchu" na karę śmierci mógł zadecydować tylko i wyłącznie sąd, a nie sam gen. Rozwadowski) i żadnym usprawiedliwieniem nie może tu być fakt, że wydający go oficer bronił legalnych władz RP. Polecenie to jednak nigdy nie dotarło do adresata - zostało przejęte przez oficerów 30 pułku, opowiadających się po stronie Piłsudskiego, którzy zresztą uwięzili samego płk Modelskiego. Natarcie od strony Cytadeli oczywiście w tych okolicznościach nie nastąpiło. Również misja 71 pułku piechoty (dowodzonego przez płk M. Borutę - Spiechowicza) nie powiodła się - dotarł on co prawda do Warszawy, ale został zmuszony do odwrotu przez siły uznające zwierzchnictwo Marszałka.

13 maja w godzinach popołudniowych rozpoczęto realizację ofensywy wojsk wiernych przysiędze. Osiągnęła ona pewne sukcesy - udało się wyprzeć piłsudczyków z budynku ministerstwa spraw wojskowych i koszar szwoleżerów (o które walczono już od rana). "Załogi się poddały, ale bez oficerów, którzy się wcześniej wycofali z obiektów. Ten nowy zwyczaj wojenny nie był mi jeszcze znany" (71) - opisuje gen. S. Haller. Siły rządowe ostatecznie dotarły do linii ulic Pięknej i Górnej, po czym natarcie (zgodnie z planem gen. Rozwadowskiego) zostało wstrzymane (tym samym nie zajęto m.in. dworca kolejowego i centrali telefonicznej). To posunięcie krytykuje prof. A. Garlicki, który twierdzi, że powinno ono być kontynuowane aż do umożliwienia rządowi "efektywnej łączności z resztą kraju"(72), co dla wojsk rządowych miało wręcz kolosalne znaczenie. Pośrednie stanowisko zajmuje w swoich wspomnieniach gen. S. Haller - był on zwolennikiem skierowania ataku na centra komunikacyjne (odmiennie niż gen. Rozwadowski), ale jednocześnie przyznawał, iż strona rządowa dysponowała zbyt skromnymi siłami, aby zająć tak duży obszar (73).

Wieczorem tego samego dnia do Belwederu dotarła delegacja złożona z generałów: L. Żeligowskiego, S. Majewskiego i S. Osińskiego; wysłana przez marszałka Piłsudskiego w celu podjęcia mediacji pomiędzy zamachowcami a rządem i Prezydentem. Na skutek zdecydowanego oporu S. Wojciechowskiego, ich misja zakończyła się niepowodzeniem. Na 14 maja władze PPS ogłosiły rozpoczęcie strajku generalnego w całym kraju, który miał być niejako aktem solidarności z Piłsudskim.

W związku z walkami toczonymi w Warszawie pozostaje kwestia zarzutów podnoszonych przez piłsudczyków wobec dowódców wojskowych wiernych legalnym władzom. Dotyczą one przede wszystkim brutalnego traktowania jeńców; "brutalnością wyróżniał się tu zwłaszcza gen. Malczewski, który wziętych do niewoli - bezbronnych - szwoleżerów znieważał czynnie, wymyślając im ordynarnie, plując im w twarz, bijąc ich szpicrutą i zdzierając im i depcząc wściekle naramienniki z inicjałami szefa pułku Józefa Piłsudskiego" (74). Podobne w treści zarzuty formułowano przeciwko gen. Zagórskiemu. Z drugiej strony gen. S. Haller twierdził, iż widział szwoleżerów samych zrywających swoje naramienniki (75). Ten sam autor przytacza przykład szpitala ujazdowskiego (położonego w "rządowej" części miasta), skąd wojska wierne władzom legalnym miały być ostrzeliwane przez żołnierzy Szkoły Podchorążych Sanitarnych, do czasu aż zostali oni rozbrojeni przez 58 pułk piechoty. Wykorzystywanie obiektu szpitalnego do działań wojennych niewątpliwie naruszało treść konwencji międzynarodowych. Abstrahując od różnorakich wątpliwości występujących w tej kwestii (76), nie będzie zbyt daleka od prawdy teza, że obie strony prowadziły działania wg zasady, iż cel uświęca środki. Dlatego też walki w stolicy stawały się coraz ostrzejsze (padało coraz więcej zabitych i rannych), co było tym bardziej bolesne, że walczyli ze sobą żołnierze w tych samych mundurach, służący w tej samej armii.
powrót do początku.
W nocy z 13 na 14 maja siły marszałka Piłsudskiego zostały wzmocnione przez kolejne oddziały przybywające spoza Warszawy. Nie widząc innej możliwości zmuszenia legalnych władz do rezygnacji z oporu, Piłsudski postanowił rozstrzygnąć konflikt w drodze militarnej. Wierne mu oddziały miały przejść do natarcia, a jednocześnie uniemożliwić połączenie sił rządowych broniących się w stolicy z zbliżającymi się do niej posiłkami z Wielkopolski. Główne natarcie (prowadzone przez 21 i 37 pułki piechoty oraz 3 Dywizję Piechoty Legionowej) miało być skierowane na kluczowe lotnisko mokotowskie, jedyną drogę łączności między radą ministrów a resztą kraju. Pozostałe kierunki uderzenia miały zaś pomocniczy charakter: na koszary szwoleżerów (1 Dywizja Piechoty Legionowej i 13 pułk piechoty), w kierunku Alei Ujazdowskich (22 pułk piechoty i 4 pułk piechoty legionów), na budynek ministerstwa spraw wojskowych (36 pułk piechoty i Batalion Manewrowy).

Atak piłsudczyków rozpoczął się o godzinie 5 rano. Ich przewaga w rejonie pól mokotowskich była na tyle duża, że pomimo zaciętego oporu obrońców, zdobyli oni budynek Wyższej Szkoły Wojennej, zagrażając bezpośrednio lotnisku. Na innych kierunkach natarcia udało się odzyskać utracone dzień wcześniej budynki sejmu i ministerstwa spraw wojskowych. "W centrum naszego frontu tamta strona (piłsudczycy) używała czołgów i samochodów pancernych, z których zwalczaniem mieliśmy trudności z powodu braku dział" (77) - charakteryzował sytuację gen. S. Haller. Około godz. 11 siłom podległym Piłsudskiemu udało się obejść pozycje obronne strony rządowej na lewym skrzydle, wkroczyć na teren lotniska mokotowskiego (bronionego przez Oficerską Szkołę Inżynierii i Saperów, 1 pułk lotniczy, wsparte przez pułk artylerii przeciwlotniczej) odcinając tym samym jedyną drogę łączności legalnych władz z resztą kraju i jednocześnie bezpośrednio zagrażając Belwederowi. Gen. Rozwadowski podjął decyzję o skróceniu linii obronnej sił rządowych, wycofując je na ul. Nowowiejską. Legalne władze oczekiwały na przybycie jednostek z Wielkopolski (56, 68 pułki piechoty oraz 14 pułk artylerii lekkiej), które do stanowisk rządowych miał doprowadzić gen. M. Żymierski. Działania utrudniające grupy kawaleryjskiej płk Strzemińskiego, a także nieudolność przyszłego Marszałka Polski (tyle że już "ludowej") M. Żymierskiego (piętnowana przez gen. S. Hallera (78)) spowodowały, że nie dotarły one do celu; ostatecznie wycofały się do Ożarowa, gdzie połączyły się z grupą gen. Ładosia (patrz niżej). Zatem nadzieje strony rządowej okazały się płonne.

W związku z zagrożeniem Belwederu o godzinie 14 prezydent Wojciechowski podjął decyzję o wycofaniu się do Wilanowa. "Nastrój był bardzo podniosły. (...) Gen. Malczewski kazał nam podnieść rękę do przysięgi i przysiąc, że o ile przyjdzie do przebijania się do Wilanowa, to prędzej polegniemy, ale Sztandaru Państwa i osoby p. Prezydenta Rzeczypospolitej w ręce buntowników nie oddamy. Potem zaintonowaliśmy rotę..." (79). Następnie Prezydent, członkowie rządu, oficerowie i żołnierze posłuszni legalnym władzom udali się pieszo w kierunku Wilanowa. Gen. Malczewski i inni generałowie nie zostali wystawieni na próbę wierności dopiero co złożonej przysiędze - Prezydent ani sztandar nie zostali zaatakowani. Piłsudczycy zajęli tylko opuszczony Belweder. W Wilanowie odbyła się narada strony rządowej. Generałowie uważali, że walki zakończą się powodzeniem władz, w związku z czym należy je kontynuować, po przeniesieniu rządu do Poznania. Politycy jednak sprzeciwili się temu. Zdawali sobie sprawę z tego, że dalsze działania mogą przekształcić zamach stanu w regularną wojnę domową, a związana z tym anarchia ułatwi ewentualne interwencje naszych sąsiadów z wschodu bądź zachodu. Podjęto decyzję o przerwaniu walki, rada ministrów z premierem Witosem na czele podała się do dymisji, również prezydent Wojciechowski zrezygnował z dalszego sprawowania swego urzędu. Do sprzeciwiający się tym decyzją wojskowych Prezydent miał podobno powiedzieć: "Ja nie chcę dalszego rozlewu bratniej krwi! Rozkazuję wam natychmiast przerwać walkę! Wolę by Polska była przez dziesięć lat pod rządami Piłsudskiego, niż przez sto lat w niewoli sowieckiej!" (80) (S. Wojciechowski nie pomylił się tu o wiele - Piłsudski zmarł 12 maja 1935 r. - czyli w 9 rocznicę rozpoczęcia przewrotu).

Następnie skierowana została delegacja (złożona z kapelana prezydenta, ks. M. Tokarzewskiego i mjr K. Mazanka, szefa wojskowej kancelarii głowy państwa) do marszałka Sejmu M. Rataja, który, zgodnie z Konstytucją marcową, pełnić miał obowiązki prezydenta, w razie gdy on sam nie mógł tego robić (czyli też w wypadku jego rezygnacji). Marszałek Rataj udał się z tą wiadomością do Piłsudskiego, a następnie do Wilanowa, gdzie osobiście odebrał dymisje osób sprawujących najważniejsze stanowiska w państwie. Generałom zaś wiernym rządowi nakazał zaprzestać walki. Teraz inicjatywa znalazła się w rękach Piłsudskiego...

Z decyzją rządu i prezydenta o zakończeniu walk w swoich wspomnieniach polemizuje gen. S. Haller, uczestnik zajść, pisząc m.in.: "...rząd p. Witosa (...) na akcję zbrojną wciąż patrzył jako na walkę tylko o zmianę rządu, gdy tymczasem ona już dawno zamieniła się na walkę o praworządność w ogóle. Rządzenie nie należy u nas do przyjemności (nie jest łatwe - przyp. A.P.), wiec łatwiej u nas niż gdzie indziej każdy się władzy odrzeka, ale o praworządność warto było walczyć tak długo, jak długo sytuacja kraju na to pozwalała."(81) Dalej autor przedstawia argumenty przemawiające za tym, że sytuacja w kraju pozwalała na dalszą walkę. Można nie zgodzić się z tezą generała o konieczności dalszej walki, nie można jednak nie przyznać mu racji, jeśli chodzi o ocenę skutków przewrotu. Powodzenie zamachu oznaczało nie tylko koleiną, jedną z wielu, zmianą ekipy rządzącej, ale zmianą formy rządów, ustroju Polski. Członkowie odchodzącego rządu liczyli zapewne na to, że poza objęciem którejś z kluczowych funkcji (prezydenta bądź premiera) przez Piłsudskiego, w polskiej "sejmokracji" niewiele się zmieni. Czas pokazał jak bardzo się mylili... 
powrót do początku.
W opracowaniach dotyczących "przewrotu" najwięcej miejsca poświęca się z reguły walką w Warszawie, nie mniej jednak kluczowa była sytuacja w pozostałej części kraju. Można powiedzieć, że ukształtowało się coś w rodzaju "geografii przewrotu"; cały kraj można było podzielić na regiony, które opowiedziały się (a raczej ich wojskowi, bo to miało decydujące znaczenie) po stronie rządu i te które opowiedziały się po stronie Marszałka. W dużym uproszczeniu Dowództwa Okręgów Korpusów (DOK) (82) Polski zachodniej i południowej stanęły po stronie rządu (choć nie zawsze szło za tym wsparcie militarne), Dowództwa zaś w centralnej i wschodniej części kraju (dawna Kongresówka i tzw. kresy wschodnie) Piłsudskiego. Poniżej krótka charakterystyka sytuacji w poszczególnych Okręgach Korpusów, poczynając od północnego-wschodu.

Na czele wileńskiego DOK stał gen. L. Berbecki, inspektorem armii w Wilnie był zaś gen. E. Rydz-Śmigły, obaj znani ze swych propiłsudczykowskich poglądów, dlatego też nie dziwi fakt, że oddziały z tego okręgu stanęły murem za Piłsudskim. Jeśli chodzi o wsparcie militarne to do stolicy skierowana została tylko 1 Dywizja Piechoty Legionów (gen. S. Dąb - Biernacki), inne jednostki pozostały na stanowiskach, gdyż obawiano się ewentualnej akcji ze strony Litwy bądź ZSRR. W DOK w Brześciu nad Bugiem dowódcą był gen. J. Rybak, który inaczej niż jego odpowiednik z Wilna, był zaprzysięgłym przeciwnikiem Piłsudskiego. Legalne władze poleciły mu powstrzymanie posiłków dla piłsudczyków, które (jak się spodziewano) miały zostać skierowane z Wilna do Warszawy. Gen. Rybak nie mógł jednak podjąć żadnych posunięć, gdyż uniemożliwił mu to sztab DOK, opanowany przez piłsudczyków (83), wsparty przez wojewodę poleskiego, gen. w stanie spoczynku, K. Młodzianowskiego (już wkrótce ministra spraw wewnętrznych). Pod nieobecność stojącego na czele DOK w Lublinie gen. J. Romer, w chwili rozpoczęcia "przewrotu" piłsudczycy ze sztabu dowództwa samowolnie nakazali wyjazd do Warszawy 3 Dywizji Piechoty Legionów w celu wsparcia zamachu. Gen. Romer, po powrocie do Lublina, wstrzymał wykonanie tego rozkazu jako bezprawnego, co dla niektórych piłsudczyków było poważnym ciosem (najcięższym dla płk M. Więckowskiego, który popełnił samobójstwo). Dowódca 3 Dywizji gen. K. Fabrycy po otrzymaniu kolejnego wezwania do Warszawy od Piłsudskiego, postanowił udać się tam wraz ze swoją dywizją, wbrew rozkazowi swojego bezpośredniego dowódcy, gen. Romera. Ostatecznie jednostka ta dotarła do stolicy bez przeszkód i wzięła udział w ostatnim dniu walk.

Dowódcą DOK we Lwowie był gen. W. Sikorski, który ze względu na wcześniejszy konflikt (patrz wyżej) nie mógł być uznawany za zwolennika J. Piłsudskiego. Pamiętając o tym, przywódcy strony rządowej niedługo po rozpoczęciu zamachu wezwali samego Sikorskiego i niektóre podporządkowane mu oddziały do Warszawy. Podobno był on wręcz planowany jako naczelny dowódca wojsk wiernych legalnym władzom. Gen. Sikorski odmówił jednak przysłania posiłków, tłumacząc to tym, że siły te są niezbędne dla zabezpieczenia granicy wschodniej i pacyfikowania ewentualnych wystąpień ludności ukraińskiej. Sam również do stolicy nie przybył, twierdząc że jego obowiązkiem jest pozostanie z jego oddziałami, a w Belwederze jest już wystarczająca liczba dowodzących generałów (istotnie był już tam przecież Malczewski, S. Haller, Rozwadowski i kilku innych). Istnieją kontrowersje co do prawdziwości tego wytłumaczenia (84), należy jednak stwierdzić, że sytuacja w lwowski Okręgu Korpusu naprawdę była trudna - istniało zagrożenie ukraińskich rozruchów, poza tym w DOK występowała silna grupa zwolenników Marszałka, którzy mogli przejąć nad nim kontrolę po wyjeździe Sikorskiego. Ostatecznie 14 maja gen. Sikorski zdecydował się wysłać kilka jednostek na pomoc rządowi, jednak było to już stanowczo za późno - nie dotarły one do celu.

DOK w Przemyślu kierował gen. W. Fara, w Krakowie zaś gen. M. Kuliński, obaj niechętnie nastawieni do piłsudczyków; to samo można było powiedzieć o inspektorze armii w Krakowie gen. S. Szeptyckim, który przez pewien okres stanowił naczelny obiekt ataków Marszałka (a 13 maja został mianowany przez radę ministrów, dowódcą wszystkich wojsk w kraju znajdujących się poza Warszawą). Nie dziwi zatem to, że z południa Polski zostało wysłane do Warszawy wsparcie dla strony rządowej. Oddziały jadące koleją z Krakowa zostały jednak zatrzymane w Częstochowie, przez 7 dywizję piechoty gen. S. Wróblewskiego, która opowiedziała się po stronie zamachowców i blokowała tamtejszy węzeł kolejowy. Dopiero 14 maja, siły rządowe wzmocnione jeszcze 21 Górską Dywizją Piechoty (gen. A. Galica), zajęły węzeł kolejowy (gen. Wróblewski i jego sztab zostali aresztowani) i wieczorem tego dnia, mogły udać się na północ, w kierunku Warszawy. Było już jednak stanowczo za późno aby pomóc stronie rządowej.

W łódzkim DOK doszło do zamachu w mniejszej skali. Po otrzymaniu informacji o sytuacji w Warszawie, 13 maja, zwolennik Marszałka gen. S. Małachowski - Nałęcz (dowódca 10 dywizji piechoty) pozbawił stanowiska i uwięził szefa tamtejszego DOK gen. W. Junga (a także miejscowego wojewodę L. Darowskiego). Nowy, samozwańczy dowódca przejął kontrolę nad Łodzią, wysłał posiłki zamachowcom do stolicy (część 37 pułku piechoty z Kutna pod dowództwem ppłk W. Bortnowskiego), a jednocześnie nakazał zablokować strategicznie ważne, bo prowadzące do Warszawy linie kolejowe w Częstochowie (o czym była mowa wyżej) i w Kutnie, w ten sposób opóźnił ruch sił wiernych legalnym władzom. Udało im się ostatecznie ten opór przełamać, zająć Kutno, naprawić zniszczone przez piłsudczyków tory kolejowe i dotrzeć w okolice Warszawy, ale było już za późno by zmieniło to sytuację rządu. Jak widać rola oficerów-piłsudczyków w tym okręgu była szczególnie istotna dla powodzenia całej akcji.

Sytuacja w warszawskim DOK zostały już w dużej części omówiona powyżej, przy opisie walk w stolicy. Należy jeszcze dodać, że stacjonująca w tym okręgu 2 Dywizja Kawalerii, opowiedziała się, tak jak jej dowódca gen. Orlicz - Dreszer, po stronie zamachu, a jej jednostki brały udział w walkach. Tak samo postąpił 13 pułk piechoty z Pułtuska, którego dowódca , ppłk C. Młot - Fijałkowski, miał podobno powiedzieć "albo mnie powieszą, albo zrobię karierę" (85). Jego jednostka wzięła udział w ostatnim dniu walki, co istotnie przełożyło się na karierę pana pułkownika.

Wielkopolska i Pomorze (czyli ziemie dawnego zaboru pruskiego) były tymi regionami kraju gdzie "przewrót" został jednoznacznie negatywnie przyjęty przez społeczeństwo, co wynikało z tradycyjnych tam sympatii proendeckich, które nieodzownie łączyły się z niechęcią do marszałka Piłsudskiego. Najwyższe stanowiska wojskowe w północno-zachodnich krańcach państwa sprawowali jednak ludzie, których o niechęć wobec "Komendanta" posądzić nie można było: inspektorem armii w Toruniu był znany piłsudczyk, gen. L. Skierski, zaś szefem DOK w Poznaniu gen. K. Sosnkowski, niegdyś bliski współpracownik Marszałka. Tylko w Toruniu DOK kierował nastawiony antypiłsudczykowsko gen. W. Hubischta. Wiele kontrowersji związanych jest z postawą gen. K. Sonkowskiego. Oficer ten 12 maja, w dniu rozpoczęcia zamachu, znajdował się akurat w Warszawie, mając się stąd udać do Genewy, jako członek polskiej delegacji na konferencję rozbrojeniową. Tego samego dnia zarówno Piłsudski (przez pośrednika, nie osobiście) jak i rząd nakazał mu powrót do Poznania (choć nie poinformowano go o co chodzi), tam zaś dowiedział się, że zastępujący go gen. Hauser (niechętny piłsudczykom) wysłał do Warszawy posiłki dla strony rządowej. Sosnkowski do tego rozkazu się nie odniósł - nie anulował go, ani nie potwierdził - udał się do swojego gabinetu i tam usiłował popełnić samobójstwo. Próba się nie powiodła, Generał, choć ciężko ranny, przeżył (86). Trudno odgadywać tu motywację niedoszłego samobójcy, jednakże mogła być to próba rozwiązania następującego konfliktu - czy stanąć po stronie Marszałka, czy dochować wierności przysiędze.

Abstrahując od niejednoznacznego zachowania gen. Sosnkowskiego, poznańskie DOK opowiedziało się jednoznacznie po stronie legalnych władz. Takie samo stanowisko zaprezentowała większość tamtejszej ludności - w Poznaniu odbywały się wiece i pochody poparcia dla rządu, a potępiające zamach. Senat Uniwersytetu Poznańskiego uchwalił odezwę: "Pan Piłsudski stanął przed narodem i historią poza prawem. Jest winien zdrady głównej. W tej chwili pełnej grozy Senat Akademicki zwraca się do młodzieży Uniwersytetu Poznańskiego, by wraz z całym społeczeństwem stanęła zwarcie w szeregach obrońców Ojczyzny i prawowitego Rządu, skupionego przy Prezydencie Rzeczypospolitej" (87). Do Poznania przybyli ministrowie rządu Witosa: S. Osiecki (minister przemysłu i handlu) i S. Piechocki (minister sprawiedliwości), którzy zbiegli z Warszawy, by organizować dalszy opór. Aby wesprzeć militarny wysiłek rządu ochotnikami ze środowisk studenckich, powołano do życia Legię Akademicką. Planowano też utworzenie Armii Ochotniczej, w skład której mieli wejść znani generałowie (których łączyła niechęć do Piłsudskiego): J. Dowbór-Muśnicki, J. Haller, K. Raszewski.

Ostatecznie z Poznania do Warszawy odeszły trzy transporty dla strony rządowej, tylko jednostki z pierwszego zdążyły wziąć udział w walce (wspomniane już wyżej 56 i 57 pułk piechoty gen. Kędzierskiego). Wszystkie one, aby dotrzeć do stolicy musiały najpierw pokonać opór kolejarzy i żołnierzy gen. S. Małachowskiego z Łodzi. Drugi transport dotarł do Warszawy, ale z siłami rządowymi broniącymi się w Belwederze (gdzie miał być doprowadzony przez gen. Żymierskiego) nie udało mu się połączyć (patrz wyżej), wycofał się do Ożarowa. Tam dotarł też trzeci transport, dowodzony przez gen. S. Taczaka.

Bardzo zdecydowanie z zamachowcami rozprawił w toruńskim DOK się gen. Hubitscha, który nakazał aresztować gen. Skierskiego (swojego zwierzchnika), dowódcę 15 dywizji piechoty gen. W. Thommé i kilku innych oficerów-piłsudczyków. Zdecydował również o wsparciu rządu grupą gen. K. Ładosia. Grupa ta 14 maja wieczorem dotarła do Ożarowa, gdzie połączyła się z jednostkami z Poznania, zarówno tymi z drugiego (którym nie udało się dotrzeć do Belwederu i musiały się wycofać) jak i trzeciego transportu do Warszawy. Tak powstałe zgrupowanie stanowiło bardzo istotną siłę (osiem pułków piechoty, dwa kawalerii i trzy jednostki artylerii, w sumie około 6 tys. ludzi), która mogła zdecydować o zwycięstwie legalnych władz. Te jednak, nie wiedząc nawet o istnieniu grupy gen. Ładosia, 14 maja zrezygnowały z dalszej walki. Ten zaś, nie wiedząc o rezygnacji, przygotowywał się do ataku na Warszawę. Do Wilanowa został wysłany posłaniec, który poinformował pozostających tam polityków i generałów o gotowym do natarcia zgrupowaniu. Gen. Rozwadowski, widząc jeszcze szansę na odwrócenie sytuacji, próbował namówić marszałka Rataja (który pełnił obowiązki głowy państwa po dymisji S. Wojciechowskiego) do kontynuacji walki. Marszałek Rataj kategorycznie odmówił i nakazał gen. Ładosiowi zawarcie rozejmu z piłsudczykami. Tak też się stało. Zwycięstwo Piłsudskiego było pełne i ostateczne.

Koszty tego zwycięstwa były wysokie - w trakcie zamachu zginęło 379 osób, 920 zostało rannych. Należy zaznaczyć, że z liczby zabitych aż 164 osoby to cywile - tak wysokie straty wśród ludności, wynikały z tego, że walki toczono w mieście i towarzyszyły im tłumy gapiów. Dla niektórych z nich ta "atrakcja" okazała się ostatnią jaką w życiu widzieli. Trzeba jednoznacznie stwierdzić, że wina za śmierci i rany, będące następstwem walk, spoczywa na J. Piłsudskim, który "przewrót" rozpoczął i prowadził do zwycięskiego końca. 
powrót do początku.


powrót do spisu treści

CZĘŚĆ CZWARTA
NASTĘPSTWA

Pierwszą wiadomością skierowaną do społeczeństwa, a informującą o zakończeniu walk, był komunikat wydany przez dowództwo piłsudczyków. Mówił on: "Pan Prezydent Rzeczypospolitej zrzekł się władzy na rzecz marszałka Piłsudskiego i uznał go za jedynie godnego i powołanego do rządzenia Polską" (88). Tekst ten miał charakter czysto propagandowy (miał podkreślać zwycięstwo Piłsudskiego i to, że przejął on rządy w kraju), poza tym był niezgodny z prawdą, gdyż Prezydent władzę przekazał marszałkowi Ratajowi (zgodnie z treścią Konstytucji), a nie marszałkowi Piłsudskiemu. Wcześniejsza zaś postawa Prezydenta wskazuje jednoznacznie na to, że nie uznał "Komendanta", ani za godnego, ani za powołanego do rządzenia w Polsce.

Następny, po zakończeniu walk, ruch należał właśnie do Rataja, jednak tylko pozornie, gdyż najważniejszą osobą w państwie był on tylko formalnie, faktycznie zaś nie mógł zrobić nic bez zgody Piłsudskiego. M. Rataj początkowo chciał w miejsce Witosa powołać na premiera J. Dębskiego, znanego polityka reprezentującego PSL-Piast, jednak stanowczo sprzeciwił się temu Piłsudski, na premiera proponując kandydaturę prof. K. Bartla (znakomitego uczonego Politechniki Lwowskiej, ale mało znanego polityka). Ostatecznie funkcję premiera powierzono Bartlowi, a jego gabinet miał działać do czasu wyboru nowego prezydenta. Co ciekawe w skład tego rządu nie wszedł żaden z czołowych piłsudczyków (jak np.: Miedziński, Sławek, Świtalski), miał on raczej charakter ekspercki (rząd specjalistów), sam zaś Piłsudski zadowolił się funkcją ministra spraw wojskowych. Ważne jest to, że wszystko następowało zgodnie z prawem - z procedurami określonymi w konstytucji - premiera powołał zastępujący prezydenta marszałek sejmu (nie zaś buntownik Piłsudski), miały się odbyć wybory nowej głowy państwa. Piłsudski nie ogłosił się samozwańczym prezydentem, dyktatorem czy innym jednorządcą Polski, doprowadził do powołania jak najbardziej legalnego rządu Bartla, którym i tak faktycznie kierował. Nastąpił pierwszy etap tzw. legalizacji przewrotu.

Nastąpiło także uspokajanie sytuacji w kraju. 16 maja 1926 r. został podpisany formalny rozejm, obie walczące strony podporządkowały się Piłsudskiemu jako ministrowi spraw wojskowych. Dzień później doszło do oficjalnego pogrzebu ofiar, zarówno strony zwycięskiej jak i przegranych. Miało to służyć pojednaniu walczących, podobnie jak późniejszy rozkaz Piłsudskiego do żołnierzy (
pełna treść tego rozkazu). Jest on oceniany jako najpiękniejsze dzieło Marszałka, który nawoływał w nim: "Niech Bóg nad grzechami litościwy nam odpuści i rękę karzącą odwróci, a my stańmy do naszej pracy, która ziemię naszą wzmacnia i odradza." Rozkaz ten miał zintegrować armię i przekonać tych, którzy jeszcze niedawno bronili legalnych władz, że zemsty ze strony zwycięzców nie będzie (89). Rzeczywiście zemsta nie nastąpiła - prezydenta Wojciechowskiego i członków poprzedniego rządu pozostawiono na wolności, tak samo oficerów stojących po ich stronie. Aresztowani zostali tylko generałowie: Rozwadowski, Malczewski, Zagórski-Ostoja, Jaźwiński i Żymierski.

Głośnym echem obił się w społeczeństwie incydent jaki miał miejsce w trakcie nabożeństwa za dusze ofiar "przewrotu". Ks. płk J. Panaś, były kapelan Legionów wygłosił wtedy coś w rodzaju wyznania grzechów: "Zgrzeszyłem ciężko gdyż niemal bałwochwalczo czciłem i wierzyłem w prawość i uczciwość żołnierską Piłsudskiego, lecz Pan Bóg sprawiedliwy mnie za to ukarał, gdyż dziś muszę patrzeć na zbrodnię największą na świecie, którą popełnił Piłsudski. Ordery te, które dotąd zdobiły moją pierś (tu wymienia wiele odznaczeń) otrzymane z rąk Piłsudskiego nosiłem z dumą i chlubą. Dziś po zbrodni jaką popełnił, palą mi pierś, zrywam je, gdyż te same ordery znajdują się na piersiach gen. Dreszera, zwycięzcy w bratobójczej walce, rzucam mu je pod nogi, ponieważ zostały zhańbione." (90) Po czym ks. Panaś istotnie zerwał ordery i rzucił je pod nogi gen. G. Orlicza -Dreszera. Choć nie ma źródeł, z których wynikałoby, że Piłsudski odniósł się w jakikolwiek sposób do tych słów, to musiały one być dla niego bolesne, tym bardziej, iż nie wypowiedział ich, na przykład jakiś reprezentant endecji, ale osoba przez długi czas z nim związana. Na szczęście dla nowego przywódcy kraju, w przypadku innych jego współpracowników nie przyszło takie otrzeźwienie i zabrali się oni do umacniania dopiero co zdobytej władzy.

Nadal groźna dla piłsudczyków była sytuacja na terenach dawnego zaboru pruskiego. Niektórzy tamtejsi politycy i część ludności daleka była od pogodzenia się ze zwycięstwem zamachowców i domagała się dalszego oporu. Żądano aby Zgromadzenie Narodowe, które miało zebrać się w celu wyboru nowego prezydenta, odbyło się nie w Warszawie, lecz w Poznaniu, co miało wyeliminować wpływ piłsudczyków na wynik wyboru. Marszałek Rataj zdecydował, że Zgromadzenie odbędzie się w stolicy, jednocześnie zapewniając, że osobiście zadba o uczciwość głosowania. Ostatecznie praworządni z natury Poznaniacy podporządkowali się legalnym w końcu władzom.

Przed wyborami prezydenckimi doszło do spotkania przywódcy zwycięskiego przewrotu z reprezentantami głównych partii politycznych. W jego trakcie wygłosił on monolog (pełna treść tego wystąpienia). Piłsudski nie bronił w nim swojej decyzji o dokonaniu zamachu stanu, nie próbował się usprawiedliwiać ("Zdecydowałem się na nie (chodzi o "przewrót") sam, w zgodzie z własnym sumieniem i nie widzę potrzeby z tego się tłumaczyć") - przemawiał z pozycji zwycięzcy do pokonanych, okazywał swoją łaskę ("mogłem nie dopuścić was do sali Zgromadzenia Narodowego (...) ale czynię próbę, czy można jeszcze w Polsce rządzić bez bata", "nacisku nie będzie") pouczał ich ("kandydat na prezydenta musi stać ponad stronnictwami, winien umieć reprezentować cały naród"), groził ("(...) ostrzegam, że sejm i senat są instytucjami najbardziej znienawidzonymi w społeczeństwie"). Nie była to też forma kampanii wyborczej; "Z kandydaturą moją róbcie co wam się podoba (...) Jest mi obojętne - wiele głosów otrzymam"). Zastrzegał jednak jaki powinien być jego zdaniem kandydat na prezydenta: "wybierajcie tego, kogo będziecie chcieli, szukajcie jednak kandydatów apartyjnych i godnych wysokiego stanowiska". Całość kończył nieskrywaną groźbą: "Gdybyście tak nie postąpili - widzę wszystko w czarnych dla was kolorach, a dla siebie w barwach przykrych, bo nie chciałem rządzić batem." Jednym słowem faktyczny dyktator "prosił" posłów, aby postępowali tak jak im karze, bo w przeciwnym razie "będzie zmuszony" użyć innych środków (nasuwa to nieodpartą refleksję podobieństwa tych słów do wypowiedzi późniejszego Prezydenta III RP: "nie chcę, ale muszę").

Wybory miały odbyć się 31 maja 1926 r., choć budynek sejmu był obstawiony przez policję, to jednak nie próbowano wywierać nacisku na głosujących posłów i senatorów. Kandydatem endecji był wojewoda poznański hr. A. Bniński, zaś partie lewicowe zgłosiły kandydaturę J. Piłsudskiego, wychodząc z założenia, że jest to naturalna konsekwencja dokonanego zamachu stanu, sam zainteresowany zresztą nie sprzeciwił się wysunięciu jego kandydatury. Ostatecznie za byłym Naczelnikiem Państwa oddano 243 głosy (lewica i duża cześć centrum - też członkowie partii, które współtworzyły koalicję "Chjeno-Piast") za jego konkurentem 193 (prawica, część centrum). Nastąpił drugi etap legalizacji zamachu stanu - jego przywódca został wybrany, w całkowicie legalny sposób, głową państwa. Nastąpiła również całkowita kompromitacja parlamentu - pokonany w walce, pokornie przekazywał zamachowcy funkcję prezydenta. Piłsudski jednak oferowanego stanowiska nie przyjął (pełna treść oświadczenia J. Piłsudskiego), upokarzając tym samym sejm i senat do reszty, tłumacząc decyzję przede wszystkim tym, że pozycja prezydenta wg obowiązującej ustawy zasadniczej jest zbyt słaba.

Na urząd Prezydenta RP Piłsudski zarekomendował prof. I. Mościckiego, pracującego podobnie jak premier Bartel na Politechnice Lwowskiej (która w ten sposób urastała do rangi kuźni kadr piłsudczykowskich), wybitnego chemika, nie biorącego do tej pory udziału w życiu politycznym. W kolejnych wyborach, które odbyły się 1 czerwca 1926 r. kandydat Marszałka otrzymał 215 głosów, znowu wystawiony przez endecję hrabia Bniński 211, zaś kandydat PPS-u (jego wystawienie było reakcją niezadowolenia partii, na odrzucenie wyboru przez Piłsudskiego) poseł Z. Marek 56. Konieczna stała się druga tura (aby zostać prezydentem trzeba było otrzymać co najmniej 242 głosy - większość bezwzględną), w której Mościcki zdobył 281 głosów, a Bniński 200. Prof. Mościcki został trzecim prezydentem II RP, jego jedynym atutem było zaś to, że był posłuszny nieoficjalnemu ośrodkowi decyzyjnemu - Marszałkowi Piłsudskiemu. Po wyborach do dymisji zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią podał się wraz ze swoim gabinetem premier Bartel. Nowy prezydent powierzył mu ponownie misję sformowania rządu, który ostatecznie niezbyt różnił się od poprzedniego.
powrót do początku.
Najbardziej rozczarowane po przejęciu władzy przez Piłsudskiego mogły być partie lewicowe, które wcześniej udzieliły mu poparcia. Piłsudski, choć postrzegany jako "człowiek lewicy", w wielu wypowiedziach podkreślał, że stoi on niejako ponad partiami politycznymi, że głównym źródłem zła w Polsce jest "panowanie rozwydrzonych partyj politycznych". W jednym z wywiadów udzielonych po zamachu stanu Marszałek wręcz twierdził: "Osobiście nigdy nie chciałem być członkiem ani polskiej prawicy, ani polskiej lewicy. Nie chciałem należeć do żadnego stronnictwa, ani też aprobować panowania stronnictw nad Polską" (91). Dlatego też Piłsudski swoich rządów nie oparł na partiach lewicowych, nie próbował również realizować reform społecznych, postulowanych przez te ugrupowania. Wręcz przeciwnie Marszałek odcinał się wyraźnie do jakichkolwiek porównań jego zamachu z rewolucją; "Zrobiłem jedyny w swoim rodzaju fakt historyczny, żem zrobił coś podobnego do zamachu stanu i potrafił go od razu zalegalizować i żem uczynił coś w rodzaju rewolucji bez żadnych rewolucyjnych konsekwencji" (92). Wbrew wcześniejszym postulatom lewicy nie doprowadził do rozwiązania parlamentu po wyborze nowej głowy państwa (nowe wybory na pewno przyniosły by zwiększenie liczby posłów lewicowych w sejmie), lecz pozwolił mu trwać do końca kadencji. Piłsudski zdawał sobie sprawę, że pokonana i upokorzona legislatywa nie będzie utrudniać mu umacniania władzy, będąc raczej posłuszną "maszyną do głosowania". Do W. Baranowskiego zwrócił się tymi oto słowami: "Zresztą w tej chwili uchwalą co zechcę, zatwierdzą co nakażę, bo teraz tchórzą. A jeśliby nie, to będę łamał, łamał..." (93) .

"Komendant", dążąc do zapewnienia sobie szerokiego poparcia (wśród różnych klas społecznych), próbował nawiązać porozumienie z tradycyjnie prawicowym ziemiaństwem. Dotychczas ziemianie popierali na scenie politycznej głównie endecję i stronnictwa konserwatywne (jak Narodowo-Chrześcijańskie Stronnictwo Ludowe), które jednak skompromitowały się udziałem w rządzie "Chjeno-Piasta". Rzecznikami porozumienia konserwatystów z nowymi władzami było środowisko wileńskiej arystokracji (tzw. "Żubry kresowe") skupionej wokół czasopisma "Słowo", reprezentowane m.in. przez S. Mackiewicza (Cata). Piłsudskiemu zależało na pozyskaniu tej wpływowej grupy społecznej (przez co osłabiał prawicę parlamentarną, pozbawiając ją części zaplecza), ziemiaństwu zależało zaś na przychylności władz. Wyrazem tych zbieżnych dążeń stało się wejście do rządu Piłsudskiego w październiku 1926 r. dwóch przedstawicieli wileńskich "Żubrów", a nade wszystko zjazd polskiej arystokracji w Nieświeżu (siedziba księcia A. Radziwiłła), również w październiku 1926 r., w którym wziął udział sam marszałek Piłsudski (pod pretekstem udekorowania sarkofagu swojego nieżyjącego adiutanta S. Radziwiłła). Czołowi przedstawiciele arystokracji zadeklarowali tam poparcie dla Piłsudskiego, licząc w zamian na zahamowanie reformy rolnej. W 1927 roku odbyło się kolejne spotkanie arystokracji w Dzikowie, w którym uczestniczył bliski współpracownik "Komendanta" płk W Sławek. Nowe władze pozyskały również przywódców "Lewiatana" (94), na czele z A. Wierzbickim, odbierając w ten sposób endecji drugą, tradycyjnie wspierającą ją, grupę społeczną - przedsiębiorców. Tak oto J. Piłsudski, niegdyś socjalista i przywódca PPS-Frakcja Rewolucyjna, porozumiał się z konserwatywnym ziemiaństwem i burżuazją.

Lewica społeczna nadal popierała w większości Piłsudskiego. Ostatecznie na tle stosunku partii do swego byłego przywódcy doszło do konfliktu w PPS. Zakończył się on rozłamem w tym ugrupowaniu - zwolennicy Marszałka na czele z R. Jaworskim założyli nową partię "PPS dawna Frakcja Rewolucyjna", której nazwa miała nawiązywać do czasów, gdy to Piłsudski kierował polskimi socjalistami. Reszta partii na czele z I. Daszyńskim i F. Perlem przeszła do opozycji antypiłsudczykowskiej. Do wyraźnego starcia doszło jednak dopiero w sejmie następnej kadencji. Do podobnych jak w PPS procesów, dochodziło także w innych partiach dotychczas popierających Piłsudskiego. Pierwsza od Marszałka odwróciła się za to KPP, widząc że nie spełniły się jej nadzieje związane z "przewrotem". Wcześniejsze poparcie udzielone zamachowcom nazwane zostały oficjalnie jako "błąd majowy" (przymiotnik "majowy" miał go zapewne odróżniać od innych, licznych błędów popełnionych przez tą partię), sam zaś zamach "faszystowskim". Wkrótce piłsudczykowscy "faszyści" ograniczyli działalność KPP i sprzymierzonej z nią NPCh, drogą aresztowań ich działaczy, pod zarzutem szpiegostwa na rzecz ZSRR.

Tymczasem zwolennicy przywódcy zamachu organizowali się politycznie. W czerwcu 1926 r. utworzony został Związek Naprawy Rzeczpospolitej (jego członkowie zwani byli później jako tzw. "naprawiacze") z połączenia Związku Strzeleckiego, Związku Osadników i Związku Powstańców Górnośląskich. Z czasem ZNR stał się lewicą ruchu piłsudczykowskiego. Oprócz dotychczasowych zwolenników, po zwycięskim "przewrocie" do Marszałka przyłączyło się wiele nowych osób, dotychczas z nim niezwiązanych, których nieco ironicznie określano jako IV bądź V Brygada (w odróżnieniu od starych towarzyszy broni Piłsudskiego, którzy rekrutowali się głównie z trzech brygad Legionów Polskich). 
powrót do początku.
Pierwszym etapem "robienia porządku" w państwie w wykonaniu piłsudczyków polegał na nowelizacji, tak krytykowanej przez ich przywódcę, ustawy zasadniczej. Zmiany zaproponowane przez rząd K. Bartla, odpowiadały w większości postulatom partii prawicowych; polegały na wzmocnieniu pozycji władzy wykonawczej, w szczególności Prezydenta RP, ograniczeniu przywilejów poselskich. Dlatego też w ostatecznym głosowaniu nad poprawkami do Konstytucji marcowej to właśnie ugrupowania sejmowej prawicy opowiedziały się za nimi, przeciwko zaś głosowało PPS, mniejszości narodowe i komuniści. Ostatecznie nowelizacja konstytucji wraz z ustawą upoważniającą Prezydenta do wydawania rozporządzeń z mocą ustawy do końca 1927 r., została uchwalona przez Sejm 2 sierpnia 1926 (stąd "nowela sierpniowa"). Najważniejsze zmiany jakie wprowadzał ten akt to m.in.: przyznanie Prezydentowi prawa do rozwiązania Sejmu, przy jednoczesnym pozbawieniu tego ostatniego prawa do samorozwiązania, zwiększenie uprawnień budżetowych głowy państwa, zakazanie głosowania nad votum nieufności wobec rady ministrów na tym samym posiedzeniu sejmu, na którym został złożony wniosek o takie głosowanie. Ograniczono również immunitet poselski i senatorski, zadośćuczyniając nastrojom społecznym (powszechnemu przekonaniu, że politycy popełniają przestępstwa bezkarnie). Więcej o "noweli sierpniowej" w artykule o ustroju II RP.

Niedługo po zmianach ustawy zasadniczej, 6 sierpnia 1926 r. Prezydent wydał dekret o organizacji najwyższego dowództwa sił zbrojnych. Realizował on postulaty, które Marszałek podnosił podczas trwającego już kilka lat sporu w tej kwestii (patrz wyżej). Powołano funkcję Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych (który w czasie wojny miał być Wodzem Naczelnym), który był powoływany i odpowiadał bezpośrednio przed Prezydentem, nie podlegał zaś kontroli parlamentarnej. "GISZ", jak w skrócie określano potocznie tą funkcję, objął oczywiście J. Piłsudski, a będąc jednocześnie ministrem spraw wojskowych, sprawował całkowitą i niepodzielną władzę nad wojskiem.

W armii doszło do zmian personalnych, które jednak trudno nazwać "czystką" (a już na pewno nie w takim znaczeniu, jakie nadał temu pojęciu, w latach 30. J.W. Stalin). Po pierwsze dlatego, że część wyższych dowódców, od dawna będących w sporze z J. Piłsudskim jak np.: generałowie S. Szeptycki czy Hallerowie, na własną prośbę opuściło szeregi armii, zapewne zdając sobie sprawę z własnej porażki w czasie "przewrotu". Po drugie zaś z wojska usunięto wielu oficerów, ale głównie nie ze względów politycznych, lecz merytorycznych. Zrezygnowano z ludzi, którzy w trakcie zamachu nie stanęli na wysokości zadania, wykazali się chwiejnością, niezdecydowaniem (95), niezależnie od tego, po której stronie się opowiedzieli. Wystarczy wspomnieć, że w 1939 r. wysokie stanowiska w wojsku polskim sprawowali zarówno generałowie K. Fabrycy, T. Dąb-Biernacki, W. Bortnowski, którzy w maju 1926 r. stanęli po stronie Marszałka, jak i W. Anders, F. Kleeberg, czy T. Kutrzeba (ten ostatni był nawet dowódcą armii "Poznań"), którzy bronili wtedy rządu.

"Czystki" dokonano za to w administracji państwowej. Nastąpiły liczne zmiany personalne w ministerstwach i urzędach centralnych, "w terenie" zmieniono 11 z 17 urzędujących wojewodów, odwołano również około jednej trzeciej ogółu starostów w Polsce. Piłsudskiemu zarzucano, że "niepewnych" urzędników zastępował ludźmi miernymi, biernymi, ale wiernymi.

Poza utratą dotychczasowych stanowisk zwolenników poprzedniego rządu z reguły nie spotkały żadne inne represje. Były tu jednak wyjątki. Napadnięty i ciężko pobity przez "nieznanych sprawców" został były minister skarbu J. Zdziechowski. Nie wiadomo czy dokonano tego na polecenie Piłsudskiego, ten jednak na prośbę marszałka Rataja by nakazał podjęcie wysiłków w celu wykrycia sprawców tego pobicia, odpowiedział: "Niech sobie Zdziechowski sam szuka winowajców, ja nie jestem stróżem jego..." (96). W ten sposób Marszałek chronił sprawców. Podobny los jak J. Zdziechowskiego spotkał krytykującego nowe władze publicystę T. Dołęgę-Mostowicza (autora książki "Kariera Nikodema Dyzmy"), również pobitego. Jeśli chodzi i aresztowanych w maju oficerów (patrz wyżej) to byli oni stopniowo uwalniani, z wyjątkiem gen. W. Zagórskiego-Ostoji, który "zaginął bez wieści" podczas przewożenia go z Wilna do Warszawy. Wokół tej historii narosło wiele sprzecznych ze sobą wersji zdarzeń, najbardziej prawdopodobne jest jednak, że generał został zamordowany przez piłsudczyków. Obiekt najczęstszych ataków "Komendanta" przed majem 1926 r. gen. Sikorski, po zamachu pozostał na swoim stanowisku (szef DOK we Lwowie), od 1928 r. zaś był oficerem bez przydziału w dyspozycji ministra spraw wojskowych. Jedynym oficerem skazanym po "przewrocie" był gen. M. Żymierski. Został on zdegradowany, zwolniony z armii, otrzymał karę pięciu lat pozbawienia wolności, jednak nie za to, że opowiedział się po stronie rządu, lecz za udział w aferze związanej z dostawą masek przeciwgazowych do armii.
powrót do początku.
Wbrew przewidywaniom marszałka Piłsudskiego, pokonany Sejm nie okazał się do końca uległy. Problemy zaczęły się po uchwaleniu zamian w konstytucji, we wrześniu 1926 r. Sejm przyjął wniosek o votum nieufności wobec dwóch członków gabinetu K. Bartla: ministra spraw wewnętrznych gen. K. Młodzianowskiego i ministra oświaty i wyznań religijnych A. Sujkowskiego. Po tym akcie Premier podał do dymisji cały rząd, po czym Prezydent powołał nowy gabinet, znów z Bartlem na czele, w identycznym składzie jak poprzedni, a zatem także z ministrami, wobec których Sejm wyraził votum nieufności. Nie było to złamanie konstytucji wprost, gdyż nie zawierała ona wyraźnego zakazu takiego działania, było ono jednak jawnie sprzeczne z ideą demokracji parlamentarnej, a w szczególności z zasadą kontroli władzy wykonawczej przez ustawodawczą. Wskazany wyżej "wybieg" był pierwszym z serii (jak to się określa w literaturze) "precedensów konstytucyjnych", które były zwyczajnym naginaniem przepisów, wykorzystywaniem niedoskonałości prawa pisanego - podejmowano działania formalnie zgodne z prawem, ale całkowicie sprzeczne z ideą demokracji.

Do kolejnego sporu doszło niedługo później - Sejm uchwalił prowizorium budżetowe, jednakże w kształcie całkowicie odmiennym niż proponował to rząd. Było to niewątpliwe "rzucenie rękawicy" piłsudczykom przez ugrupowania sejmowe. Piłsudski ją podjął. Prof. Bartel po raz kolejny podał się do dymisji, a 2 października 1926 r. nowym premierem został sam Marszałek, dotychczasowy zaś prezes rady ministrów został jej wiceprezesem (w skład rządu weszło także, jak to zostało wspomniane wyżej, dwóch arystokratów wileńskich: A. Meysztowicz i K. Niezabytowski, jak również czołowi piłsudczycy - gen. F. Sławoj-Składkowski jako minister spraw wewnętrznych, J. Moraczewski jako minister robót publicznych, potem też B. Miedziński w roli ministra poczty). Nowy szef rządu wymuszał posłuszeństwo posłów i senatorów różnymi metodami. W listopadzie 1926 r. zażyczył sobie, aby parlamentarzyści wysłuchali przemówienia prezydenta Mościckiego na stojąco - mimo sprzeciwów posłowie stali - z sali gdzie odbywały się obrady... wyniesiono wszystkie krzesła. Inną metodą były wspomniane już wyżej "precedensy konstytucyjne". Do bezpośredniej konfrontacji między rządem a opozycją doszło jednak dopiero po wyborach w 1927 r.... 
powrót do początku.
Marszałek J. Piłsudski szedł po władzę domagając się "sanacji" moralnej kraju. Pojęcie to (od łac. sanatio - uzdrowienie) miało oznaczać uporządkowanie polskiego życia politycznego, skończenie z ciągłymi i nic nie wnoszącymi sporami parlamentarnymi, z aferami z pogranicza polityki i gospodarki. Również obóz rządzący Polską od maja 1926 r. aż do końca istnienia II RP nazywamy sanacją. Czy jednak w Rzeczpospolitej pomajowej nastąpiło to uzdrowienie, ta sanacja? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na tak postawione pytanie - po "przewrocie" rządy zmieniały się niemal tak samo często jak wcześniej, afery polityczno-gospodarcze nie zniknęły (wystarczy przypomnieć tzw. sprawę G. Czechowicza), a spory stronnictw parlamentarnych zastąpiła walka między nimi, a sanacyjnym rządem, bardziej nawet zacięta.

Niedługo po zakończeniu zamachu Piłsudski wspominał, że będzie chciał rządzić Polską "bez bata" - tak się nie stało, używał on tego "bata" i to niejednokrotnie bardzo brutalnie (wystarczy wspomnieć "wybory brzeskie" połączone z aresztowaniem przywódców opozycji). Nie można mieć wątpliwości, że system władzy, któremu początek dał "przewrót majowy" był dyktaturą. Nie można mieć wątpliwości także co do tego, że nie był to system totalitarny, tak samo jak Bereza Kartuska (mająca bezsprzecznie represyjny charakter) to nie było Dachau ani Auschwitz, "proces brzeski" to nie procesy pokazowe z ZSRR lat 30., a J. Piłsudski nie był Hitlerem czy Stalinem. Aż do września 1939 r. działały w Polsce legalne opozycyjne partie polityczne, choć ich wpływ na wykonywanie władzy był coraz mniejszy; choć w ograniczonym zakresie, to jednak były przestrzegane prawa i wolności obywatelskie. Na "przewrót" należy także spojrzeć przez pryzmat tendencji europejskich, jakie dały o sobie znać pod koniec lat 20 i w latach 30. XX w. - w bardzo wielu krajach naszego kontynentu demokracja parlamentarna przeżywała kryzys, a w jej miejsce kształtowała się jakaś forma dyktatury.

Jak było to już wspomniane na początku artykułu, dla oceny samego "przewrotu" kluczowa jest odpowiedź na pytanie, czy sytuacja w Polsce w I połowie 1926 r. uzasadniała dokonanie zamachu stanu - upraszczając - czy było aż tak źle, że dla dobra państwa trzeba było demokrację obalić? Czy demokracja w tym kraju była w aż tak agonalnym stanie, że należało wprowadzić rządy "silnej ręki"? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam czytelnikom, dając jednocześnie do dyspozycji powyższe - z konieczności skrótowe - przedstawienie okoliczności "przewrotu". Niech każdy oceni marszałka Piłsudskiego zgodnie z własnym sumieniem.

Jeśli chodzi o uczonych zajmujących się historią II RP oceny zasadności przewrotu są bardzo zróżnicowane (jak wspomniałem o tym na początku). Prof. A. Ajnenkiel, znawca problematyki ustrojowej, twierdzi, iż na tle innych ówczesnych demokracji (w szczególności Francji) praktyka polskiego parlamentaryzmu nie wyróżniała się in minus (97) (co stawia pod znakiem zapytania twierdzenia piłsudczyków o szczególnie dysfunkcyjnym charakterze polskiego sejmu i odbiera im uzasadnienie dla dokonania przewrotu). Jan Rzepecki uczestnik zajść po stronie rządu (dowodził w stopniu kapitana batalionem szkoły podchorążych), wspomina, iż w maju 1926 r. "nie chodziło o obronę rządu Witosa, lecz praworządności przed szlacheckim warcholstwem" (98). Z drugiej strony, prof. K. Grzybowski, inny wybitny historyk prawa, winą za przewrót majowy obarcza "nacjonalistyczną prawicę" (mając tu zapewne na myśli endecję), która tworząc drugi gabinet chjeno-Piasta stworzyła "społeczną akceptację" dla zamachu stanu i tym samym stała się "grabarzem polskiego parlamentaryzmu" (99). Między tymi dwoma poglądami występuje cały wachlarz poglądów pośrednich, których z uwagi na rozmiar niniejszego opracowania nie przedstawię.

Jedno jednakże należy napisać wyraźnie. J. Piłsudski, występując w maju 1926 r. przeciwko rządowi "Chjeno-Piasta", popełnił zbrodnię zamachu stanu, która w większości ówczesnych państw europejskich, jak i zgodnie z obowiązującym później w Polsce Kodeksem karnym z 1932 r. karana była niezwykle surowo, z karą śmierci włącznie. Zamach Piłsudskiego się powiódł, a jak wszyscy wiemy, zwycięzców się nie sądzi, nie zmienia to jednak faktu, że przestępstwo to zostało popełnione. Dla samego Marszałka miało to znaczenie o tyle, że z postaci "pomnikowej" (naczelnego wodza w wojnie 1920 r.) stał się on postacią co najmniej kontrowersyjną. 
powrót do początku.


powrót do spisu treści


Bibliografia:

  1.  A. Garlicki, "Przewrót majowy", Warszawa 1987.

  2.  A. Czubiński, "Przewrót majowy 1926 roku" Warszawa 1989.

  3.  W. Pobóg - Malinowski, "Najnowsza historia polityczna Polski" t. 2, Warszawa 1990

  4.  "Historia Polski", praca zbiorowa pod red. T. Jędruszczaka, T. 4, cz.2, Warszawa 1986

  5.  W. Roszkowski, "Historia Polski 1914-1998", Warszawa 1999.

  6.  A. Piłsudska, "Wspomnienia", Warszawa 1989.

  7.  D. i T. Nałęcz, "Józef Piłsudski. Legenda i fakty", Warszawa 1986.

  8.  "Józef Piłsudski. Pisma zbiorowe" t. VI, Warszawa 1937.

  9.  "Józef Piłsudski. Pisma zbiorowe" t. VIII, Warszawa 1937.

  10.  "Józef Piłsudski. Pisma zbiorowe" t. IX, Warszawa 1937.

  11.  "O przewrocie majowym 1926. Opinie świadków i uczestników. Andrzej Wierzbicki, Stanisław Haller, Jan Rzepecki", Warszawa 1984.

  12.  Karta, nr 48, Warszawa 2006.




ANEKS

Jednostki wojskowe, które wzięły udział "przewrocie" po stronie J. Piłsudskiego:
Oddział Szt. MSWojsk, Oddział Szt. OK I, 1 pp Leg., 5 pp Leg., 7pp Leg, 8pp Leg., 13pp Leg, 21pp, 22pp, 31pp, 32pp, 33pp, 36pp, 37pp, Baon Manewrowy, Dow. 3 DK, szw.pion. 2DK i szw. sam.panc., 1 pszwol, 1psk, 5 puł, 7 puł, 11 puł, 1 pap, 2 pap, Dyon man. II/28 pap, 1 psap, 2 psap kolej, baon elektrotechn., Szkoła gazowa, Obóz Szkol. W. Sam, 1 dyon samoch., 1 płaczn, baon sanit.

Jednostki wojskowe, które wzięły udział "przewrocie" po stronie legalnych władz:
Oddział przyboczny Prezydenta RP, 10pp, 30psk, 56pp, 57pp, 58pp, 64pp, 68pp, 71pp, 14 pap, 1 dak, 7 dak, 1 pap, 1 PLot, Of.Szk. Lotn, Of. Szk. San, WSWoj, Ofic.Szk. Inż, Szk. Pchor Piech, Of. Szk. Piech, WIG, 17puł. 
powrót do spisu treści

* * * * * * * * * * 
Przypisy:

* - fragment piosenki pt. "Czarne Słońca" zespołu Kult, słowa Kazik Staszewski (za stroną internetową www.kult.art.pl).

1. W. Pobóg Malinowsnki, "Najnowsza historia polityczna Polski", Tom II, Warszawa 1990, strony 640-672.

2. A. Ajnenkiel w T. Jędruszczak (red) "Historia Polski", T.IV cz.2, Warszawa 1986, strony 358-495

3. Jako ciekawostkę można przytoczyć, że Chłopskie Stronnictwo Radykalne reprezentowało tylko i wyłącznie chłopów z Lubelszczyzny, dzięki których głosom dostało się do Sejmu.

4. O powodach tego zjawiska patrz artykuł o mniejszościach narodowych w drugiej RP.

5. Bliższe omówienie tej i innych afer znajdzie się w innym artykule.

6. por. A. Ajnenkiel "Historia Polski", s. 462.

7. Zagadnienie "wojny celnej" zostanie omówione dokładnie w innym miejscu.

8. Określenie za W. Roszkowski w: "Historia Polski 1914-1998" Warszawa 2000

9. W głosowaniach nad oboma wnioskami za ich odrzuceniem (a zatem za radą ministrów) opowiedziało się 184 posłów, za przyjęciem zaś odpowiednio 153 i 163 posłów.

10. Układ zawarli 16 kwietnia 1922 r. komisarz spraw zagranicznych Rosji Radzieckiej G. Cziczerin i minister spraw zagranicznych Republiki Weimarskiej W. Rathenau.

11. W. Roszkowski w: "Historia..."

12. z hasłem tej treści wystąpił w wyborach prezydenckich w 1995 r. gen. T. Wilecki.

13. Fragment uchwały Rady Naczelnej ZLN z 21-22 lutego 1926 r., cytowane za: A. Czubiński "Przewrót majowy 1926 r.".

14. choć należy stwierdzić, że był to dość nietypowy zamach stanu - dokonany przy cichym poparciu wojska i dworu królewskiego.

15. w czasie I wojny światowej twórca tzw. "legionu puławskiego" walczącego po stronie Rosji.

16. Członkowie PPP musieli składać przysięgę, a następnie "utwierdzać" ją pocałunkiem krzyża, który podobno przed śmiercią całował zabójca prezydenta Narutowicza, E. Niewiadmoski.

17. Tak twierdzi W. Pobóg-Malinowski "Najnowsza...", s. 608.

niedziela, lutego 24, 2013

To, co obali nierząd

Ceny energii obalają rząd

Protesty społeczne przeciw wysokim cenom energii obaliły rząd Bułgarii. Przybrały one gwałtowną formę rozruchów, zamieszek i walk ulicznych w 10 miastach. Nie pomogło ogłoszenie przez premiera Bojkowa obniżenia cen prądu o 8%. Nie pomogło wyrzucenie z pracy szefa Bułgarskiego URE i przekazanie go prokuraturze. Nawet odebranie licencji spółce CEZ i ukaranie innych dostawców - nie uspokoiło nastrojów. Zima jest ostra i rachunki za grudzień doprowadziły do wściekłości krewkich Bułgarów.
21.02.2013, 22:02
Przyjrzyjmy się powodom tego skutecznego protestu społecznego.
Bułgaria jest jednym z dwóch najuboższych krajów Unii Europejskiej, które przyłączyły się dopiero w 2007 r. Bułgarzy mają najniższe wynagrodzenia w Unii - 387 Euro miesięcznie. Jeśli porównać płacę minimalną (dobry wskaźnik dochodów najuboższych grup społecznych, to Bułgara ma 159 Euro, co obok Rumunii czyni ją społeczeństwem rzeczywiście mocno odbiegającym do reszty Wspólnoty. Polska ma 377 Euro, Grecja 684, a Belgia 1500 Euro. Dziesięciokrotnie mniej od najbogatszych ubogich w Europie. Rzeczywiście trudno to nazwać wspólnotą, a już zupełnie europejską. Dodatkowo 12-procentowe bezrobocie i ostra zima...
Pomimo takiego poziomu dochodów Unia wymusiła na Bułgarii ten sam program dostosowawczy, jak na Litwie. Czyli zamknąć elektrownie jądrowe i zliberalizować rynek, oraz wprowadzić energię odnawialną. Z zapewnieniem, że konkurencja obniży poziom cen do "możliwie najniższych". Do tej pory rząd hamował wzrost cen prądu, jednak w lipcu ceny podskoczyły o 13%, a konsumenci odczuli je zimą, gdy wysokie rachunki uderzyły szczególnie w biednych odbiorców.
Do tej pory Bułgaria nie miała wysokich cen energii, jeśli porównywać je nominalnie z innymi krajami. Ceny dla odbiorców indywidualnych (do 1000 kWh) były relatywnie niskie - wynosiły 8,57 eurocentów za kWh, gdy średnia w Europie wynosiła 28 centów, a w Polsce 18 centów / kWh. Czyli jedną trzecią ceny europejskiej i połowę cen polskich. Jednak to tylko nominalne porównania. Jeśli wziąć pod uwagę poziom dochodów mieszkańców, to im jest on niższy, tym sprawa kosztów opłat stałych staje się bardziej drażliwa. Cena 28 centów dla Belga na minimalnej pensji 1500 Euro to coś całkowicie odmiennego od trzy razy tańszej energii, gdy zarabia się 160 Euro.
Prze wejściem do Unii Bułgaria miała duże zapasy produkcyjne energii elektrycznej, której była potężnym eksporterem. Tania energia z elektrowni jądrowe w Kozłodoju zapewniała niskie rachunki dla odbiorców i dostawy na potrzeby Grecji i Serbii. Jednak parlament bułgarski zgodził się na warunki Unii Europejskiej i i przed wejściem do Unii zamknięto 4 z 6 reaktorów nuklearnych. Przed zamknięciem Kozloduj produkował 44% bułgarskiego prądu. Było to bowiem warunkiem wejścia do Unii (podobnie jak na Litwie). Obecnie Bułgaria musi jednak przerywać eksport energii w czasie szczególnych chłodów, jak to było w grudniu ub. roku.
Bulgaria-electricity-protests2013.jpg
W 2004 roku Bułgaria sprywatyzowała znaczącą część swojej energetyki - 66% sektora. Wytworzyło to lobby prywatnych przedsiębiorstw (czeska CEZ, austriacka EWN, niemiecka E.ON czeska PRO-Energo), które naciskały na podwyższanie cen energii. Dodatkowo umowy z firmami energetycznymi zostały utajnione (to stały element "transparentnych" rynków, podobnie w Polsce utajniono ceny importowanego gazu), a plotki głoszą, że rząd zagwarantował im 15-procentową rentowność, co jeszcze bardziej rozwściecza protestujących.
1 lipca 2007 r. rynek został zliberalizowany wg unijnych wymogów. Oczywiście wg Brukseli - "za mało", jak stwierdziła Marlene Holzner, rzecznik komisarza Oettingera. Wg niej rząd bułgarski zrobił błąd, który wytknęła mu wcześniej Komisja, że nie uwolnił całkowicie cen i nie pozwolił, by rynek dyktował ceny. I pomagał najbiedniejszym. Rzeczywiście, ciekawa jest logika Komisji - gdy rząd hamuje wzrost cen, i wybuchają rozruchy z powodu wysokich cen - to wyższe, ale rynkowe ceny, z pewnością przekonałyby Bułgarów, że wszystko jest OK. Trudno o lepszy dowód na brak kontaktu z ziemią wśród urzędników Brukseli. Może im wypłacać minimalne bułgarskie wynagrodzenia? Od razu inaczej by śpiewali.
Trzeba zaznaczyć, że wcześniej Bułgarzy nie byli bardzie niż Polacy obciążeni kosztami energii. Obciążenie ich budżetów domowych wynosiło troszkę mniej niż w Polsce - 9,2 % wydatków gospodarstw domowych. Jednak nie wytrzymali gwałtownych podwyżek, które zbiegły się z bezrobociem. Podobnie jak Polskę, Komisja zaskarżyła Bułgarię do Trybunału, gdyż nie w pełni wprowadziła w życie dyrektywy.
EU-wydatki-na-energie-eurostat-2010A.jpg

sobota, lutego 23, 2013

"Polki" z b. Polski

23.02.2013, 05:30

aFp
Janina Drzewiecka, Monika Głodek

Jedna jest żoną byłego ministra sportu i polityka PO, Mirosława Drzewieckiego (57 l.). Druga - narzeczoną gwiazdora telewizji i piosenkarza Roberta Janowskiego (42 l.). Na brak pieniędzy żadna z nich na pewno nie może narzekać. A mimo to Janina D. (61 l.) i Monika G. (39 l.) zostały w grudniu aresztowane na Florydzie w USA za... próbę kradzieży futer z luksusowego sklepu! Fakt dotarł do policyjnych raportów, które nie pozostawiają cienia wątpliwości.


Zobacz galerię zdjęć (2/9)
Robert Janowski z narzeczonąMonika G.

5 grudnia ubiegłego roku panie wybrały się do wyprzedażowego sklepu marki Neiman Marcus w jednym z centrów handlowych w mieście Fort Lauderdale na Florydzie. Ale wygląda na to, że nie miały na celu zakupów. Według raportu policjanta, który został wezwany przez ochronę butiku, Janina D. i Monika G. zostały zatrzymane, gdy próbowały wyjść ze sklepu bez płacenia za futra, które schowały do torby.

Złapane przez ochronę
„Funkcjonariuszka ochrony obserwowała, jak oskarżone usuwają czujniki z ubrań i chowają przedmioty w białej płóciennej torbie. Oskarżone działały w porozumieniu (...) Potem wyszły ze sklepu ze skradzionym towarem, przekraczając wszystkie kasy i nie próbując płacić za ukryte przedmioty” – czytamy w raporcie. Po przyjeździe policji Monika G. miała powiedzieć, że „przeprasza i że próbowała wziąć tylko jedno z czterech ubrań”, ale potem „wycofała się i oświadczyła, że jednak nie zrobiła nic złego”. Janina D. była sprytniejsza: „oznajmiła, że chce zadzwonić po swojego prawnika i nie udzieli żadnego oświadczenia”.
Co im grozi?
Funkcjonariusz uznał, że na podstawie relacji ochrony sklepu, niekonsekwencji w zeznaniach Polek i śladów na ubraniach, wyraźnie wskazujących na manipulowanie przy czujnikach, może oskarżyć je o kradzież czterech futer o wartości 575 dolarów każde. I zabrał do aresztu. Tam zostały wykonane szokujące zdjęcia obu pań, które pokazujemy obok. Janina D. i Monika G. usłyszały ostatecznie zarzut kradzieży trzeciego stopnia, za którą – według prawa stanu Floryda – można trafić do więzienia nawet na 5 lat i zapłacić grzywnę do 5 tysięcy dolarów, czyli około 16 tysięcy złotych.
Czekają na rozprawę
Żona polityka i narzeczona gwiazdora wyszły z aresztu za kaucją i teraz czekają na proces. Fakt dowiedział się, że pierwsza rozprawa odbędzie się 1 kwietnia w sądzie hrabstwa Broward na Florydzie. Janina D. zapytana przez Fakt o zajście roześmiała się tylko beztrosko i poprosiła o kontakt w późniejszym terminie. Jej mąż nie odbierał telefonu do czasu zamknięcia tego numeru gazety, podobnie jak Robert Janowski.


Matka Kurka * Relacja

  1. Wielgucki jest tylko słupem Maleszki i dlatego nie dostał wyroku. Dywagacje Wiktora Smola tylko gmatwają fakty..
...

(  ) 
Rozprawa, która odbyła się w Legnicy, w mojej ocenie jest takim cudem, zgrzeszyłbym śmiertelnie gdybym powiedział, że sąd w jakimkolwiek momencie mnie skrzywdził. Miałem pełną swobodę wypowiedzi, mimo że forma wypowiedzi, czyli odczytanie wyjaśnień bez trudu mogła być przez sąd podważona i wiem co piszę, bo uczestniczyłem już w rozprawie, w której mi takiego prawa odmówiono. Jak widać poniżej sama treść w niejednym sądzie dawałby dziesiątki okazji do uniemożliwienia mi dalszej wypowiedzi, ale trzeba oddać sędziemu co sędziowskie – prowadził postępowanie modelowo, z szacunkiem dla stron, bezstronnie i nawet z pewnym wdziękiem i poczuciem humoru. Zdaję sobie sprawę, że wielu łapie się za głowę, jednak mam tę nieodłączną wadę, która nie pozwala mi bredzić, relacjonuję przebieg zdarzeń tak, jak go widzę. Nie znaczy to wcale, że zgadzam się z wyrokiem, który większość oskarżonych wzięłaby w ciemno – fundamentalnie i pryncypialnie się nie zgadzam. Umorzenie postępowania na rok próby, czyli żadnych kar, żadnego wpisu do rejestru skazanych, żadnego obciążania kosztami, tylko coś w rodzaju „poprawcie się Wielgucki”. Oczywiście przy takim wyroku znów można popaść w histerię, że „knebel”, ale mnie to ponownie będzie śmieszyć nie „bohaterzyć”. Nie ma takiej siły, żeby mi zatkać gębę i z niczego się nie wycofuję, w całości podtrzymuję to co napisałem już po godzinie próby. Natomiast gdy mam do czynienia z człowiekiem inteligentnym, nie będę się odwdzięczał prostactwem.

Mnie się ustne uzasadnienie wyroku sędziego bardzo podobało, ba, sam mógłbym się pod nim podpisać. Sędzia stwierdził, że nie przepada za takim sposobem wyrażania myśli jak: „ja nie chcę nikogo obrażać, ale jak strzelę w ten ruski łeb….” i dodał, że nie przepada za sformułowaniem „konstruktywna krytyka”, ponieważ pamięta, kiedy ten absurd się narodził. Sędzia uznał, że prezydentowi RP należy się szczególny szacunek i szczególna ochrona i chyba nikt, kto chciałby kary dla „naćpanej hołoty” nie podważy tej opinii. Wyrok i uzasadnienie wyroku uznaję za coś, czego w polskim systemie prawnym powinno być jak najwięcej, bo to się po prostu jakość nazywa, ale na tym kończą się cuda. Nie zgadzam się z sędzią, że tekst znieważa prezydenta i urząd prezydenta, wręcz przeciwnie tekstem chciałem przywrócić szacunek dla prezydenta Polski, który to urząd powinna sprawować osoba godna urzędu, a nie przypadkowe nazwisko. Wyrok w wymiarze formalnym jest dla mnie więcej niż korzystny, jednak ja się w formalności nigdy nie bawiłem, dla mnie liczy się zasada symetrii. Jeśli wyrażenie „uważam prezydenta za chama” nie jest zniewagą, tylko oceną, to wyrażenie: „Komorowski jest cwelem”, w ogóle nie odnoszące się do prezydenta nie może być zniewagą, ale co najwyżej oceną Komorowskiego.

I tutaj, Panie sędzio, jest zasadnicza rozbieżność między naszymi stanowiskami, tutaj jest też potwierdzenie tez zawartych w eksperymencie socjologicznym, czemu Pan sędzia nie dał wiary. Palikot powinien dostać identyczny wyrok, bo zniewaga jest zniewagą i nie zależy od znieważającego słowa, tylko od zamiaru znieważenia, albo zarzuty wobec Wielguckiego powinny być oddalone. W przeciwnym razie i zgodnie z moją tezą, Panie sędzio, w Polsce rządzą nazwiska nie prawo i sprawiedliwość, że pozwolę sobie na być może średnio udany dowcip. Zastanowię się nad dalszymi krokami, kuszą mnie dwa rozwiązania, pierwsze to oczywiście apelacja, ale równie ciekawe, jeśli nie bardziej jest przyjęcie wyroku na rok próby, z tym, że ja tę próbę traktuję jako miecz obosieczny. Próba dla mnie? W porządku, ale próba dla wymiaru sprawiedliwości w identycznym wymiarze. O ile przez rok nie usłyszę, że Lech Kaczyński jest: bandyta, cham, pijak, morderca, skur..n i tak dalej, uszanuję kompromis i zawieszę cwela, dla dobra wspólnego. Jeśli usłyszę, że powyższe padło i wyrokiem sądu zostało oddalone, niestety będę musiał cwela dozbroić, tak by wreszcie narodziła się moja ukochana, wymarzona symetria. Dla Pana sędziego szacunek za dobrą robotę, ale wymiar sprawiedliwości od Pana sędziego jest tak daleko, jak Wielgucki od Wałęsy i Palikota i tej asymetrii dokarmiać nie wolno ani mnie, ani Panu, Panie sędzio.

Treść wyjaśnień, które złożyłem przed sadem.
Wysoki sądzie, na wstępnie chciałbym się odnieść do działań prokuratury i zwrócić uwagę na inne, niecodzienne okoliczności natury prawnej, jakie miały miejsce przed wyznaczeniem terminu rozprawy, które z jednej strony naruszały moje prawa, z drugiej dały nowe możliwości obrony. Zacznę od nowych możliwości obrony. W ostatnim czasie z ust wysokiego przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, sędziego Tuleyi podało poważne oskarżenie pod adresem służb specjalnych i prokuratury. Sędzia określił działania tych instytucji państwowych mianem „stalinowskich metod”. Uważałem i uważam tę wypowiedź za skandaliczną, godzącą w dobre imię ofiar stalinowskich i naruszającą godność prokuratorów, ale sądowy rzecznik dyscyplinarny zajął inne stanowisko i odmówił wszczęcia postępowania wobec sędziego Tuleyi. W uzasadnieniu odmowy rzecznik stwierdził, że sędzia nie dopuścił się naruszenia przepisów prawa, etyki zawodowej, dóbr osobistych prokuratorów oraz funkcjonariuszy CBA. W polskim systemie prawnym nie można się powoływać na precedensy, ale można się powoływać na orzecznictwo i art. 32 konstytucji: „Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne”. Jeśli nawet uzasadnienie odmowy wszczęcia postępowania dyscyplinarnego wobec sędziego Tulei nie mieści się w ramach orzecznictwa sadowego, to na pewno należy powyższe stanowisko rozumieć jako uznanie argumentów użytych przez sędziego za zgodne z prawem.

Okazało się zatem, że to co bulwersowało i wywoływało ostrą dyskusję społeczną, mieści się w ramach prawa, a nawet etyki sędziowskiej i fakt ten automatycznie trzeba przypisać do art. 32 konstytucji. Powyższe sprzyjające okoliczności postanowiłem wykorzystać i przyjąć linię obrony, która w dużej mierze będzie się opierać na ostrej krytyce działań prokuratury. Sędzia Tuleya bez wątpienia swoją zdecydowaną wypowiedzią niezwykle skutecznie osłabił pozycję prokuratury i wzmocnił pozycję oskarżonego. Przy tym sposób argumentacji sędziego spotkał się z olbrzymim wsparciem wysokich przedstawicieli środowiska prawniczego, medialnego i politycznego, co przełożyło się na odbiór społeczny całej sprawy, również z pożytkiem dla oskarżonego. Działania prokuratury rejonowej w Złotoryi w moim przekonaniu były znacznie bardziej zbliżone do stalinowskich metod, niż urok osobisty „dużego agenta Tomka”, czy też przesłuchania w warunkach ciszy nocnej. Wprawdzie mnie prokuratura nie poddawała praktykom zwanymi konwejer, ale inne, mniej lub bardziej stalinowskie metody zostały na mnie przetestowane.

Po pierwsze prokuratura wielokrotnie dopuściła się złamania podstawowych praw przysługujących podejrzanemu, choćby takich jak wgląd do akt sprawy. Po drugie prokuratura odrzuciła wszystkie wnioski dowodowe, jakie złożyłem, w tym najbardziej oczywisty wniosek o powołanie biegłego językoznawcy profesora Jerzego Bralczyka. Po trzecie, niczym w czasach stalinowskich pani prokurator usiłuje powołać na świadka oskarżenia żonę oskarżonego, chociaż zeznania świadka zupełnie nic nie wnoszą do sprawy, gdyż nie wychodzą poza obszar ustalenia autora tekstu „Polską rządzą dwa ruskie cwele: Tusk i Komorowski”, do czego sam się przyznałem. Pragnę w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, że to na moje żądanie żona nie skorzystała z prawa do odmowy składania wyjaśnień w kwestii dotyczącej ustalenia tożsamości Nicka Matka Kurka, ponieważ nigdy nie chciałem się uchylać od odpowiedzialności i jednocześnie nie chciałem obarczać osób mi najbliższych jakimkolwiek dyskomfortem związanym z moją działalnością publiczną. Poza tym, prosiłem panią prokurator, co najmniej dwukrotnie, by nie angażowała w postępowanie i proces mojej żony, nie dysponującej żadną wiedzą, poza informacjami, które na moje żądanie przekazała. Pani prokurator doskonale wiedziała, że nigdy nie uchylałem się przed odpowiedzialnością i nie utrudniałem jej postępowania w zakresie ustalanie tożsamości autora tekstu i technicznych aspektów publikacji, mimo to postanowiła postąpić w sposób wyjątkowo perfidny narażając zarówno mnie, jak i moją żonę na nieludzką konfrontację, której żadne z nas sobie nie życzyło.

Po czwarte pani prokurator usiłowała pozbawić mnie prawa do swobodnego wyboru obrony, najpierw narzucając mi obrońcę z urzędu, następnie odmawiała wycofania wniosku, pomimo ustnych i pisemnych informacji, że zwróciłem się o pomoc prawną do kancelarii adwokackiej Romana Giertycha. Nawiasem mówiąc do dziś nie uzyskałem odpowiedzi od mecenasa Romana Giertycha, co zamierzam zaskarżyć do Rady Adwokackiej. Wreszcie pani prokurator zastosowała równie popularną metodę, jak konwejer, mianowicie tak zwaną „psychuszkę”. Wykorzystując moją osobistą tragedię, załamanie nerwowe sprzed 17 lat, które nie miało żadnego związku ze sprawą, doprowadziła do serii naruszających moją godność
osobistą czynności, z przymusowym doprowadzeniem do szpitala psychiatrycznego na czele.

W aktach sprawy znajduje się opinia biegłych, którzy zaznaczają, że odmówiłem poddania się badaniu, ale w wyniku przeprowadzonej rozmowy mogą stwierdzić moją pełną poczytalność. Jeden z biegłych poza protokołem stwierdził, że historia choroby nie dawała podstaw do badań, natomiast sama pani prokurator również poza protokołem oświadczyła, że moje zachowanie nie budzi w niej żadnych podejrzeń natury psychicznej. Działania pani prokurator były pozbawioną logiki komedią, osobliwie pojętych zawodowych ambicji, nadużyciem władzy i nadinterpretacją zapisów prawnych, co miało upokorzyć podejrzanego i pokazać siłę prokuratury. Prócz moich osobistych odczuć istnieją też dowody, że pani prokurator nie była zainteresowana opinią biegłych psychiatrów, ale skupiła się na tak zwanym „przerabianiu na wariata”. Używam tego potocznego zwrotu z pełną premedytacją i bez intencji urażania osób psychicznie chorych, robienie z kogoś wariata jest w powszechnym rozumieniu czynnością, która polega na upokorzeniu, ośmieszeniu, wprowadzeniu w błąd. Pani prokurator dokładnie w ten sposób postępowała, bo jak inaczej rozumieć już nie ocenę i odczucia, ale fakt, że w dniu 20 grudnia 2012 roku, w którym zostałem doprowadzony do szpitala psychiatrycznego, jednocześnie otrzymałem pismo informujące mnie, że w związku z zakończeniem postępowania, przysługuje mi prawo końcowego zaznajomienia się z aktami sprawy. Pani prokurator nie mając żadnej wiedzy w zakresie opinii biegłych, a przede wszystkim nie mając wiedzy, czy w ogóle doszło do skutecznego doprowadzenia, wydała decyzję o zamknięciu postępowania.

 Co więcej w dniu 27 grudnia, gdy zapoznawałem się z aktami sprawy, opinia biegłych nie była dołączona do akt i pani prokurator w mojej obecności dopiero nadawała kartom odpowiednią numerację, fakt ten może potwierdzić pani mecenas Magdalena Blaszczak, również obecna w tym czasie. Wyżej wymienione zabiegi pani prokurator oraz nieprofesjonalne, nie licujące z zawodem adwokata, zachowanie mecenasa Romana Giertycha, między innymi stały się przyczyną tego, że dziś jestem pozbawiony reprezentacji prawnej.
Przewidziałem i taki scenariusz, jestem z tym faktem pogodzony, ponieważ nie uważam, aby osobie, która nie popełniła żadnego przestępstwa potrzebny był obrońca. Obrońcą obywateli postępujących zgodnie z prawem powinno być państwo. Niestety pojawiły się w tym zakresie poważne wątpliwości i co najbardziej dla mnie niepokojące, wątpliwości wiążą się z zachowaniem rzecznika Sądu Okręgowego w Legnicy. Obok konwejera i psychuszki system stalinowski równie często organizował polityczne procesy pokazowe, przykro mi to stwierdzić, ale wypowiedź rzecznika Sądu Okręgowego w Legnicy nie ma nic wspólnego z normami demokratycznego państwa prawa i wpisuje się w komedię prokuratorską. W kilku gazetach, między innymi w „Polska The Times” i „Gazecie Wyborczej” pojawiła się następująca opinia pana rzecznika sądu Ireneusza Halikowskiego:
„W tekście autor wielokrotnie obraża publicznie głowę państwa, łamiąc przy tym jednocześnie artykuł 135 Kodeksu karnego (paragraf drugi), który mówi wyraźnie, że kto publicznie znieważa prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, ten podlega karze pozbawienia wolności do lat 3 - wyjaśnia Jarosław Halikowski, rzecznik prasowy prezesa Sądu Okręgowego w Legnicy. - Sąd jeszcze nie wyznaczył terminu rozprawy, ale nie będzie to jednak jakaś odległa data - dodaje Halikowski.”

Chciałbym wyrazić głębokie zdziwienie wobec tak kuriozalnej wypowiedzi rzecznika sądu, jednocześnie wyrażam nadzieję, że powyższe słowa są albo przekłamaniem prasowym albo nieporozumieniem, z którego pan rzecznik zechce, a wręcz musi się wytłumaczyć. Z takim fenomenem, jak ogłaszanie sentencji wyroku przed procesem, a nawet wyznaczeniem terminu rozprawy ostatni raz w Polsce można się było spotkać w czasach późnego Bieruta. I chociaż ta okoliczność w żaden sposób mnie nie przeraża i nie zadręcza, raczej śmieszy, proszę by wysoki sąd zechciał przywrócić powagę postępowaniu procesowemu i odniósł się do słów rzecznika, gdyż powstało wrażenie, że moja obecność na sali sądowej i moje wyjaśnienia są tylko nieistotną formalnością, elementem teatru procesowego, którego scenariusz dawno został rozpisany. Wierząc, że tak się stanie i normom państwa prawa wysoki sąd nada odpowiedni charakter, przystępuję do wyjaśnień związanych z nieporozumieniem, jakim było oskarżenie mnie przez prokuraturę o czyn z artykułu 135, paragraf 2 KK.

Wysoki sądzie z wykształcenia jestem socjologiem i swoją działalność publicystyczną zawsze traktowałem jako okazję do potwierdzenia pewnych tez, jakie można postawić na podstawie obserwacji społecznych zachowań.
Tekst „Polską rządza dwa ruskie cwele: Tusk i Komorowski”, jest jednym z bardzo wielu felietonów, który miał dokonać weryfikacji socjologicznych diagnoz. W powyższym artykule zawarłem dwie tezy.
Pierwsza z nich odnosiła się do kreowania zbiorowej mentalności narodowej, która polega na uniżeniu, służalczości, utracie godności oraz bezmyślnym naśladownictwie kulturowym.
W Polsce istnieje bardzo szeroka i wpływowa grupa ludzi, samozwańcza elita, usiłująca wpoić Polakom taki typ mentalny, który czyni człowieka nie tylko poddanym, ale poddanym upodlonym, niewolnikiem pozbawionym podmiotowości. Proces ten nabrał cech patologicznych, dlatego usiłując oddać istotę problemu odniosłem się do subkultury więziennej i najbardziej popularnej ofiary tej subkultury, czyli tytułowego cwela.

Nie jestem z tego powodu szczęśliwy, ale właśnie tak widzę społeczne procesy, bo jako socjolog nie mogę ich widzieć inaczej. Surowa ocena ma swoje głębokie uzasadnienie, krępująca i dwuznaczna postawa głębokiego skłonu przed postsowieckim imperium i okaleczonym do tandetnej popkultury wielkim dziedzictwem europejskim, jest sprzedawana społeczeństwu jako wyraz cywilizacji, światowości, otwartości umysłu i poszanowania praw jakiejś bliżej nieokreślonej masy, zwanej wspólnotą europejską.

Zabijanie kreatywnych, indywidualnych postaw, tłumienie nonkonformizmu, buntu wewnętrznego jednostki, opakowuje się w masowość, w modę na niewolnictwo ozdobione paciorkami poprawności politycznej i ideologii gender. Takie skoordynowane procesy , taką indoktrynację uniżoności połączoną z samobiczowaniem i dyscyplinowaniem społecznych postaw, z całą pewnością można nazwać językiem subkultury więziennej. Polskie społeczeństwo dzień w dzień jest poddawane procederowi, który recydywiści nazywają przecweleniem. Opisałem stan mentalny grupy recydywistów ideologicznych, wyrosłych z minionej i ciągle dogorywającej epoki PRL, opisałem kondycję intelektualną i moralną recydywy zwanej elitą i opisałem ofiary tej grupy, czyli coraz szersze kręgi społeczne ulegające niezrozumiałej modzie, kreującej zagubionego i poniewieranego hermafrodytę, innymi słowy cwela.

Druga teza zawarta w moim eksperymencie socjologicznym odnosi się bezpośrednio do aktu oskarżenia, niestety się odnosi, ponieważ prokuratura wykazała się wyjątkowym brakiem zrozumienia tekstu. Nie ukrywam, że artykuł zawiera pewien klucz, który trzeba odnaleźć, ale dla bardziej nieuważnych czytelników już w pierwszych zdaniach podaję przydatne wskazówki. Proszę, by czytać tekst ze zrozumieniem, nie ulegać powierzchowności, taniej podniecie na widok ostrych słów i złudzeniu, że tekst ma obrażać:
„W subkulturze kryminalnej na najniższych szczeblach drabinki klęczą pedofile i cwele, z tym, że ci pierwsi bardzo szybko stają się jednymi i drugimi. Gdybym chciał bez sensu obrażać, jak to wielu odczyta po łebkach i tytule, napisałbym, że Tusk i Komorowski są pedofilami, sodomitami lub gwałcicielami, ale ja obrażać nie chcę, jedyne co chcę, to napisać prawdę.”

Prokuratura i wielu dziennikarzy, co raczej jest smutną normą, nie wzięła sobie do serca dobrej rady, ale mniej więcej takiego skutku się spodziewałem. W tej sytuacji i z pewnym zażenowaniem wywołanym poziomem wiedzy wielu odbiorców tekstu, jestem zmuszony do przedstawienia właściwej interpretacji. Tezę o mentalnym przecweleniu należy połączyć z bardziej rozbudowaną tezą odnoszącą się do równie niebezpiecznego zjawiska społecznego.

Wysoki sądzie wbrew temu co pani prokurator Danuta Górecka napisała w akcie oskarżenia, Komorowski nie jest prezydentem Bronisławem Komorowskim. Pani prokurator wprowadziła nową formułę postępowania procesowego, do dwóch znanych: procesu dowodowego i poszlakowego, dodała proces „widzi mi się”. W akcie oskarżenia pani prokurator nie wskazała ani jednego dowodu, ani jednej poszlaki, świadczącej, że treść artykułu wiąże się z osobą prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Nie mam odwagi zgadywać, jakie konkretne zdania opisujące było nie było patologiczne stany mentalne, zdaniem pani prokurator pasują charakterologicznie do osoby prezydenta RP. Wiem natomiast, że wykazanie podobnego związku byłoby dowodem, ale obawiam się, że dowodem na stosunek prokuratury do prezydenta RP i fatalny obraz prezydenta, jaki stanął przed oczyma pani prokurator.

Pani prokurator nie ma najmniejszych szans na przedstawienie dowodów i nawet poszlak, co prostą konstatacją starałem się wielokrotnie pani prokurator uświadomić – w tekście nie ma ani jednego słowa o prezydencie RP. Skoro jednak prokuratura podjęła się misji niemożliwej do wypełnienia, oczekuję, że zachowa powagę wobec prawa i szacunek dla cywilizacyjnego dorobku. Oczekuję jednoznacznych dowodów, ponieważ określenia „w sposób oczywisty narusza ”, „kontekst jest oczywisty”, są kpiną z wymiaru sprawiedliwości, ale też ze znajomości zasad i reguł gramatyki języka polskiego. Pani prokurator istniejący podmiot szeregowy „dwa „ruskie cwele: Tusk i Komorowski” zamieniła, w sobie tylko wiadomy sposób, na podmiot domyślny prezydent RP Bronisław Komorowski.
W kategoriach językowych możemy mówić o braku wiedzy, w kategoriach logicznych o fałszu, a w kategoriach prawnych o braku dowodów i poszlak. Tusk i Komorowski w języku polskim zawierają się w jednym słowie, to są po prostu nazwiska.
Komorowski i Tusk pełnią w moim tekście rolę nazwisk, nie konkretnych osób, ponieważ socjologia nie zajmuje się jednostkami, tylko grupami, natomiast ja nie prowadzę eksperymentów psychologicznych, tylko pasjonuję się socjologią. Tytuł mówi wyraźnie, chociaż jest metaforą, że w Polsce rządzi mentalność cwela oraz w Polsce rządzą nazwiska.
Wysoki sądzie, ani pani prokurator, ani żaden dziennikarz z poważnego tytułu prasowego nie zadał mi lub sobie najprostszego pytania. Autorze kogo miałeś na myśli, pisząc o Komorowskim i Tusku? Takie pytanie nie padło, ponieważ tezą drugą socjologicznego felietonu jest coś, co w polskiej rzeczywistości staje się aksjomatem. Wysoki sądzie w Polsce rządzą nazwiska, wystarczy rzucić w przestrzeń publiczną konkretne nazwisko i zasugerować kierunek ocen, by na milion odbiorców, najwyżej 100 spytało, no dobrze, ale który Komorowski, obrońca Legii Warszawa, Komorowski z Pułtuska, czy prezydent Bronisław Komorowski. Język społecznej komunikacji przez wspomnianą już recydywę poprzedniego ustroju został doprowadzony do atawizmów, do odruchów warunkowych i bezwarunkowych. Gdy ktokolwiek wypowie nazwisko Komorowski lub Kaczyński, natychmiast uzyska pakiet gotowych skojarzeń, schematów, stereotypów, kalek językowych i myślowych, cały zbiór bezrefleksyjnych zachowań.

Wysoki sądzie w Polsce rządzą nazwiska, ale taka prosta teza, choć prawdziwa nie oddaje rzeczywistego stanu rzeczy, jedynie wskazuje na kierunek działań. Tezę należy rozbić na dwie mniejsze obserwacje i w ten sposób uzyskamy kompletny obraz społecznego procesu. W Polsce rządzą nazwiska, jednak te rządy polegają na bardzo specyficznych konsekwencjach, otóż odruchowy pakiet poddańczych zachowań skierowany pod adresem konkretnych nazwisk skutkuje społecznym poklaskiem, medialną klaką i zachwytem elit. W wybranych przypadkach porządna postawa jest nagradzana awansem społecznym, a niepożądana polemika z modą na serwilizm, jest rozbrajana przez autorytety i ekspertów stygmatyzującymi neologizmami jak: homofobia, antysemityzm, nietolerancja, ksenofobia i co najbardziej zastanawiające epitetem „prawdziwy Polak”. To ostatnie określenie jest w zasadzie kwintesencją procesu, który nazwałem przecweleniem, bo oto słowa, które w języku polskim od zawsze miały pozytywny, wręcz sakralny ładunek emocjonalny, nagle stały się inwektywą. Dziś w Polsce największym upokorzeniem dla Polaka, jest wyzwisko wykreowane przez recydywę peerelowską: „prawdziwy Polak”. Podobne zabiegi stosowali ideolodzy niemieckiej III Rzeszy, słowo Żyd nie określało narodowości, czy wyznawcy judaizmu, ale było stygmatem i synonimem najpodlejszego ludzkiego gatunku.

Istnieje szereg niezliczonych przykładów potwierdzających, że właściwy stosunek do odpowiednich nazwisk winduje kariery, zapewnia wysoki status towarzyski, w najgorszym razie pozwala spokojnie egzystować. Podam tylko jeden przykład. W powszechnym społecznym odbiorze krytyka z gruntu szkodliwej działalności WOŚP, uznawana jest za herezję, a wręcz za przyczynianie się do mordowania niewinnych dzieci, czekających na pomoc medyczną. Argumentem w podobnym tonie posłużył się redaktor Gazety Wyborczej, przedstawiając moją sylwetkę, w artykule zapowiadającym proces. W oczach redaktora byłem nie tylko oskarżonym o znieważenie prezydenta RP, ale ośmielałem się krytykować samego Jerzego Owsiaka, co oznacza, że z tym Wielguckim na pewno w porządku nie jest, pewnie „prawdziwy Polak”. Z drugiej strony jeden nieostrożny ruch gałki ustawiającej fale radiowe, jeden nieprzemyślany zakup prasy spoza głównego nurtu medialnego, jedna pochwała dla odmiennych od preferowanych postaw, w mgnieniu oka skutkuje ostracyzmem społecznym i szkarłatną literą „faszyzmu”. Słowem można wielbić i atakować, ale trzeba wiedzieć kogo. Wysoki sądzie pisząc swój tekst nie tylko nie miałem zamiaru obrazić prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego, ale z niebywałą precyzją starałem się nie dać najmniejszego pretekstu do zastosowania artykułu 135 paragraf 2. Powód tej ostrożności jest bardzo prosty – nie mogłem przeczyć własnej tezie, skoro zakładałem, że pewien typ postaw wobec konkretnych nazwisk skutkuje nagrodą, a inny karą, byłbym niekonsekwentny i mało naukowy, psując eksperyment u podstaw, jednocześnie narażając się na proces karny.

Nie osoba, ale nazwisko było narzędziem weryfikacji, o to założenie dbałem ze szczególną pieczołowitością. Wynik socjologicznego eksperymentu wcale mnie nie zaskoczył, liczyłem się z najbardziej dotkliwym dla mnie, empirycznym potwierdzeniem tezy, czyli procesem sądowym wywołanym przez społeczny zespół odruchowych postaw. Tak też się stało odruchowe zachowanie powiadamiających prokuraturę o popełnieniu przestępstwa: Grzegorza Tyszkiewicza i Teresy Smogorzewskiej-Andrzejak wywołało odruchowe zachowanie prokuratury gdańskiej i potem złotoryjskiej, następnie swoje odruchy dodały media. Jako socjolog mam niebywałą satysfakcję naukową, nieskromnie sobie gratuluję, ponieważ podobnej pracy naukowej w historii polskiej socjologii nie znam, natomiast jako obywatel oczywiście nie mogę być szczęśliwy. Martwi mnie, że jednak istnieje coś z czego zawsze kpiłem, a mianowicie tak zwana świadomość zbiorowa. Co gorsze ta świadomość w moim odczuciu jest na katastrofalnie niskim poziomie, ale i dla tej obserwacji mam wyjaśnienie, jednocześnie linię obrony, która polega na publicznym oskarżeniu.
Wysoki sądzie, jako socjolog nie daję sobie takiego prawa, ale jako obywatel i oskarżony, mam pełne prawo bronić się oskarżając i wskazując na okoliczności nie popełnienia czynu, który mi się zarzuca. Rola elit, autorytetów, najwyższych przedstawicieli w państwie jest niezwykle istotna dla kształtowania postaw społecznych, a ponieważ jakość polskich elit i władz jest tak niska, że niemal co dzień spotykamy się ze skandalicznymi zachowaniami, społeczeństwo nie ma szansy na czerpanie właściwych wzorców. Gdybym nie miał odpowiedniej wiedzy i odpowiedniego wykształcenia, prawdopodobnie popełniłbym zarzucony mi czyn, którego nie popełniłem. Niestety wiele było okazji, żeby się szacunku do urzędu i osoby prezydenta Polski nie nauczyć i ten przykład szedł z góry. Były polityk partii rządzącej, zajmujący wysokie stanowisko partyjne, dzięki politycznemu „kurestwu” i przyzwoleniu recydywy peerelowskiej, uczynił z urzędu prezydenta dół kozaczy, gdzie wrzucał wszelkie ekskrementy i ten „cham”, został liderem partii własnego imienia. Z chamstwa i pogardy dla najwyższych urzędów w państwie, powstała partia Janusza Palikota uchodząca za zachodni model światłości, kultury i tolerancji, taka jest nagroda za odpowiednie traktowanie odpowiednich nazwisk.

Pozbawiony elementarnego obycia i wykształcenia, Lech Wałęsa, zwracał się do swojego następcy Lecha Kaczyńskiego takimi słowami, które pozwalają na stwierdzenie, że „durnia mieliśmy za prezydenta”, nie legendę Solidarności.
Premier polskiego rządu, Donald Tusk, z którym „nie wyobrażam sobie ułożenia stosunków w jednym kraju”, z urzędu prezydenta uczynił budkę nocnego stróża, od pilnowania żyrandola.
Wicemarszałek sejmu, Stefan Niesiołowski, reprezentujący najniższe standardy polityczne, rodem z „politycznej żuliI”, odsyłał prezydenta RP do psychiatry.
W końcu sam prezydent, Bronisław Komorowski, drwiąc ze strzałów oddanych z borni palnej w kierunku prezydenta Lecha Kaczyńskiego, stał się prorokiem we własnej sprawie. Bogu dziękować nie o taki zamach chodzi, jakiego mamy prezydenta, ale takim prezydentem jest Bronisław Komorowski, jakie ma procesy z urzędu w obronie prezydenckiej godności.
Nikt spośród przedstawicieli najwyższych władz i elit, nigdy nie poniósł żadnych konsekwencji za sponiewieranie prezydenta i urzędu prezydenta, przeciwnie każdy z nich awansował na dostojne stanowiska. Dlaczego mnie miałoby spotkać coś przeciwnego, dlaczego na sali sądowej miałaby zostać złamana konstytucyjna zasada równości obywateli wobec prawa? Tylko dlatego, że zrobiłem wszystko, aby nie zostać podejrzanym o surową recenzje niewłaściwego nazwiska skojarzonego z niewłaściwą osobą, co jest problemem prokuratury, składających zawiadomienie do prokuratury i mediów, nie moim.
Wierzę, że w schizofrenicznym pojedynku „państwa prawa” i „stalinowskich metod”, co na przemian jest Polakom wystrzeliwane w przestrzeń medialną w postaci oceny stanu państwa polskiego, wygra jednak państwo prawa. To wszystko wysoki sądzie, co mam do powiedzenia we własnej sprawie, jako socjolog jestem spełniony, jako obywatel jestem niewinny.

Piotr Wilegucki

PS.
Manifest" znajdzie się w
"Manifest" znajdzie się w protokole w całości, wszystko było wklepywane, ponad to Pani protokolantka poprosiła mnie o skrypt, by zweryfikować to co pisała. Apelację jak najbardziej rozważam i znam procedurę, niestety tylko odwołanie mogę napisać sam, apelację musi napisać obrońca. To nie jest argument, bo argumentem jest brak zgody na wyrok, ale ważą się też inne racje, o których wspominasz i jeszcze nie wiem co z tym zrobię. Prośbę o uzasadnienie wyroku na pewno napiszę, co dalej zobaczymy, może po drodze zdarzy się jakaś przesądzająca okoliczność.
By MatkaKurka --