n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

niedziela, listopada 03, 2013

Ta Kotwica

(Aktualizacja i nowe dane na 1 sierpnia 2012 r.)
Wystąpienia  Związku Powstańców Warszawskich (Z.P.W.)
w sprawie ochrony znaku Polski Walczącej 
SEE

Kotwica Walcząca - Pasta

  • W czasach okupacji znak KOTWICY zastępował i symbolizował godło Polski tj. Orła Białego. Dowódca Armii Krajowej, gen. Stefan Grot-Rowecki, z chwilą upowszechnienia znaku w marcu 1942 r. zalecił, tam gdzie będzie to możliwe, sygnowanie czynów psychologicznych i zbrojnych  wobec okupantów znakiem „Polski Walczącej”.
  • Kontynuowanie tradycji warszawskiej konspiracji z lat II wojny światowej upoważnia Z.P.W. do zachowywania   tradycji  i wprowadzenia ochrony znaku „KOTWICY”.
  • Na podstawie znaku znormalizowanego, jakim jest rysunek techniczny oraz jego wariant ilustracji „Kotwicy” na tle ceglanego muru, istnieje obecnie wiele wariantów wykonania tego Znaku. Wszystkie znaki nawiązujące do znaczenia znaku „Polski Walczącej” winny zostać objęte oficjalną ochroną o charakterze państwowym.
  • W 2012 r. Związek Powstańców Warszawskich jako pierwsza organizacja kombatancka, rozpoczął oficjalne starania w zakresie ochrony stosowania znaku Polski Walczącej – „KOTWICY”.
  • Podstawą do działania w zakresie ochrony Znaku jest fakt, iż ten znany polskiemu społeczeństwu znak (Polski Walczącej – KOTWICA) stał się ostatnio również  symbolem wykorzystywanym na różne sposoby, kolidujące z jego zasadniczym patriotycznym znaczeniem.
  •  Z.P.W. uważa że, wykorzystywanie Znaku dla celów politycznych (w manifestacjach różnych ugrupowań politycznych), komercyjnych, oraz reklamowych  (znakowania wyrobów handlowych tym Znakiem) a nawet występowanie takiego Znaku w imprezach sportowych (kibice) - nie może być stosowane.
  • Wystąpieniem z dnia 25 kwietnia 2012 r. do polskiego Urzędu Patentowego rozpoczęto w tej sprawie postępowanie, dotyczące wprowadzenia zasad prawnej ochrony znaku.
  •  Z.P.W. przewiduje również  inne sposoby ochrony Znaku, takie jak: wystąpienia do kancelarii Prezydenta RP o utworzenie kapituły Znaku Polski Walczącej (KOTWICY) oraz wystąpienie do ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego o prawa do ochrony Znaku, jako jednej z form dziedzictwa narodowego.
  • W trakcie państwowych i stołecznych uroczystości z okazji 68 rocznicy wybuchu Powstania’44, prezes Związku Powstańców Warszawskich, gen. bryg. Zbigniew Ścibor-Rylski  wspomniał prezydentowi R.P. Bronisławowi Komorowskiemu o działaniach zmierzających do ochrony „Kotwicy” - znaku Polski Walczącej -  co zostało przyjęte do akceptującej wiadomości.
  • Kanclerz Kapituły Orderu Virtuti Militari (gen. Stefan Bałuk „Starba” – cichociemny, członek Rady Programowej M.P.W) popiera wystąpienie Z.P.W. w sprawie zastosowania  państwowej ochrony Znaku „Polski walczącej” („KOTWICY”).
  • Członek konspiracyjnego jury (1942 r.)  dla wyboru znaku „Polski walczącej” profesor Maria Straszewska – poparła wystąpienia  Z.P.W. w sprawie ochrony Znaku.     
  • Już obecnie, do Z.P.W. zwróciły się poważne instytucje, jak np. Jednostka Wojskowa GROM o akceptację prawa noszenia odznaki  przez żołnierzy tej jednostki na mundurach - symbolu Polski Walczącej.
  • Historia i okoliczności powstawania znaku KOTWICY zostały opisane w 2008 r. w  monografii (Andrzeja Gładkowskiego), wydanej przez  Wydawnictwo fundacji „Warszawa walczy 1939 – 1945”. Warszawa, ul. Kazimierzowska 62/64, tel. (22) 848-09-23). Nowe wydanie będzie opracowane.
  • Sprawa ochrony Znaku jest w toku i będzie kontynuowana. Dane tym zostaną zamieszczane w miarę powstawania nowych informacji.
Z HISTORII ZNAKU – nowe dane
  • Znak Polski Walczącej „KOTWICA” – od momentu jego powstania (styczeń 1942 r.) ma  już 70 lat. Powstał w styczniu 1942 r. w konspiracji warszawskiej w wyniku działalności B.I.P. - Komisji Propagandy Okręgu Warszawskiego A.K., zwanej w skrócie KOPR).
  • W 2012 r., pani prof. Maria Straszewska  podała Andrzejowi Gładkowskiemu, autorowi książki „Kotwica walcząca” skład konspiracyjnego jury z 1942 r. utworzonego dla wyboru znaku „Polski walczącej”.
  • PRZEWODNICZACY JURY
    Czesław Michalski (ps. „Jankowski”)

    dziennikarz, współzałożyciel i zastępca komendanta głównego Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”.
Kotwica Walcząca - Pasta
  • CZŁONEK JURY – Aleksander Kamiński
    (ps. „Hubert”, „Kaźmierczak” i in.) (1903 - 1978 r.)

    szef „BIURA INFORMACJI I PROPAGANDY”
    Komendy Okręgu Warszawskiego A.K. ,
    KOMENDANT GŁÓWNY Organizacji „WAWER”,
    REDAKTOR NACZELNY „BIULETYNU INFORMACYJNEGO”
Kotwica Walcząca - Pasta
  • CZŁONEK JURY – Maria Straszewska
    (ps. „Emma”) (aktualnie: prof.)

    członek jury i redakcji „B.I”,
    bliski współpracownik A. Kamińskiego.
Kotwica Walcząca - Pasta
  • SEKRETARZ JURY - Anna Smoleńska
    (ps. „Hania”) (1920 – 1943 r.)

    (również p.o. sekretarki)
Kotwica Walcząca - Pasta
KONKURS
  • Organizatorzy konspiracyjnego konkursu, którego celem było wyłonienie takiego znaku, informowali  grono przyjaciół i osób wtajemniczonych (zaprzysiężonych) o przedmiocie konkursu, którym było stworzenie konspiracyjnego znaku Polski Walczącej. Autorzy projektów znaku występowali pod pseudonimami. Wpłynęło około 30 projektów (27), w większości stanowiących kombinacje (monogramy) liter „P” i „W”. Jednym z warunków konkursu było zastrzeżenie, że chodzi o utworzenie znaku tak prostego do narysowania, aby mógł być on wykonywany przez wykonawców, także  pozbawionych talentów rysunkowych.
  • W gronie jury wzięto też pod uwagę, że różne odmiany łączenia  liter „P” i „W” w jeden znak występowało już wcześniej, jako symbole (współcześnie: „logo”) przedwojennych firm wydawniczych ( np. „Wydawnictwo Przeworskiego” wydawcy Przeworskiego lub poznańskie ”Wydawnictwo Polskie” wydawcy Rudolfa Wegnera). Jednakże połączenie litery „P” nie z literą „W”. lecz z rysunkiem kotwicy –  jury uznało   jako rozwiązanie oryginalne i odpowiadające wymogom chwili.
  • Anna Smoleńska – harcerka podziemnej konspiracji, jako osoba uzdolniona plastycznie i graficznie, zaproponowała ostatecznie  stworzenie zupełnie nowego układu rysunkowego. Połączenie litery „P” ze znakiem kotwicy – jako nadziei – było jej pomysłem. Dokonała tego, przez utworzenie znaku, który łączył w jedną całość literę z rysunkiem. Dzięki temu znak, zawierający jednoznacznie literę „P”,  kojarzył się jednocześnie, poprzez rysunek kotwicy, również z literą „W”. Symbolika liter „P” i „W” została zachowana.
  • Stosowanie i konspiracyjne upowszechnianie znaku nastąpiło w okresie luty – marzec 1942  r. przez działania warszawskiej Organizacji Małego Sabotażu „WAWER”, utworzonej z kręgów konspiracyjnego harcerstwa „Szare Szeregi”.
  • Znaczenie znaku jest bezsporne. Pozostał i jest znany jako symbol polskiej niepodległości.
PRZYKŁADY UZYCIA ZNAKU
Kotwica Walcząca - Pasta
Znak PW na murze więzienia na Rakowieckiej
Kotwica Walcząca - Pasta
Znak Kotwicy Walczącej - Wzór Legii Warszawa
Kotwica Walcząca - Pasta
Różne kształty
Kotwica Walcząca - Pasta
Normalizacja znaku - tzw. "Standart Londyński"
Kotwica Walcząca - Pasta
Normalizacja znaku - tzw. "Standart na Murze"
Kotwica Walcząca - Pasta
Opaska Biało-Czerwona ze znakiem PW
Kotwica Walcząca - Pasta
Zawieszka 68 rocznicy Powstania Warszawskiego
Zestawienia danych opracował 1 sierpnia 2012 r. – Andrzej Gładkowski por. w st. spocz. kombatant Powstania Warszawskiego 1944 r. Kontakt tel. (22) 839-40-62.

piątek, listopada 01, 2013

Collaboratio * Nie zapomnij Wandy Wasilewskiej

 GOETEL, SKIWSKI, MACKIEWICZ
„Zdrajcy” i „kolaboranci”, czyli polscy pisarze oskarżani o współpracę z hitlerowcami.
Polska delegacja w Katyniu
Polska delegacja w Katyniu
Na polską literaturę okresu wojny i okupacji spoglądamy głównie przez pryzmat szkolnych lektur: wierszy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Tadeusza Gajcego, opowiadań Tadeusza Borowskiego, powieści Romana Bratnego i wspomnień Kazimierza Moczarskiego. Czasami do listy tej dorzucamy jeszcze pojedyncze liryki Władysława Broniewskiego, Juliana Przybosia lub Czesława Miłosza. I najczęściej wcale nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak ubogi jest obraz wojny, który czerpiemy z kart tych utworów. „Ubogi” jednak nie z powodu braku talentu tych autorów, ale niepełnego odzwierciedlenia wszystkich zawirowań polskiej historii — i tym samym także polskiej literatury — tamtych lat.
Rzut oka na pole bitwy
Niekiedy jest to również wina doboru i dokonanej — już po wojnie — interpretacji tych dzieł, co miało przede wszystkim służyć przedstawieniu wojny jako romantycznej epopei, której głównym bohaterem jest wspaniały polski naród walczący z hitlerowskim okupantem. I tutaj zahaczamy o pierwszą i najważniejszą przyczynę „ubóstwa” tego obrazu. Do dzisiaj bowiem pokutuje pogląd, jakoby od 1939 roku prowadziliśmy wojnę jedynie z III Rzeszą, co jest oczywistym fałszerstwem. We wrześniu 1939 na II Rzeczypospolitą napadły dwa państwa, bo przecież przez zdecydowaną większość ówczesnych Polaków (poza nielicznymi komunistami) za wroga uważany był również ZSRR. W latach PRL-u jednak mówić ani pisać o tym nie było wolno. Komuniści zabrali się więc za likwidację (często wprost fizyczną) tych, którzy nie chcieli poddać się nakazom. Owa likwidacja objęła nie tylko antykomunistyczne, powiązane z Armią Krajową, podziemie, ale także ludzi kultury — naukowców, filozofów, pisarzy itp. A wraz z ludźmi skazane zostały na śmierć bądź, w najlepszym wypadku, na „dożywotnie” milczenie także ich dzieła.
Profesor Jacek Trznadel sytuację tę zdiagnozował krótko:
Rosja komunistyczna i hitlerowskie Niemcy. Bez zrozumienia powiązań i wpływów tych państw na nasze dzieje, nie pojmiemy należycie historii ostatniej wojny.
(„Spojrzeć na Eurydykę”, s. 124)
Należałoby jeszcze dodać: historii polskiej literatury tego okresu — również!
Pamiętamy i uczymy się dzisiaj na lekcjach polskiego o Baczyńskim i Gajcym, o Bratnym, Borowskim czy Broniewskim. Ale to byli pisarze dla komunistów „bezpieczni”. Jedni (jak Baczyński czy Gajcy) dlatego, że polegli jeszcze w czasie wojny i nie dane im było po „wyzwoleniu” wystąpić z orężem przeciwko Armii Czerwonej, drudzy — ponieważ po roku 1944/45 przeszli na stronę komunistów (jak Borowski czy Bratny) lub też od dawna (vide Broniewski) im sprzyjali.
Ale kto zna dzisiaj twórczość Andrzeja Trzebińskiego (rówieśnika Baczyńskiego i Gajcego, także poległego w czasie wojny) czy krytyka Stanisława Piaseckiego (zamordowanego przez Niemców w Palmirach)? Kto zna dzieła powojennych twórców emigracyjnych Józefa Mackiewicza, Jana Emila Skiwskiego czy Ferdynanda Goetla, bez których obraz naszej literatury najnowszej jest uboższy co najmniej o kilkanaście dzieł światowego formatu? Wciąż aktualne pozostaje więc pytanie: Dlaczego po 1945 roku autorzy ci skazani zostali na cywilną śmierć, chociaż przed wojną — przynajmniej Goetel i Skiwski — należeli do „najgorętszych” w Polsce nazwisk?
Gdyby, w poszukiwaniu winnego, chcieć udzielić najkrótszej na to pytanie odpowiedzi, należałoby stwierdzić: polityka! Zawiniły głoszone przez nich konsekwentnie przez całe życie poglądy, w których ani przez chwilę nie mieściła się akceptacja sowieckiego totalitaryzmu. Wierność przekonaniom doprowadziła ich nawet do odrzucenia oficjalnego — po roku 1941 — stanowiska polskiego rządu w Londynie o militarnym sojuszu z ZSRR. Tym samym wyrzuceni zostali (a może raczej: sami się na to skazali) na margines społeczeństwa, a etykieta „kolaboranta” ciągnęła się za nimi do samej śmierci.
Paradoks ten opisał Goetel w swoich, spisanych już na emigracji w Londynie, wspomnieniach zatytułowanych „Czas wojny”:
Nie było większego upadku polskiej myśli politycznej, jak właśnie podczas okupacji i wojny, które były jednocześnie największym wzlotem patriotycznego uniesienia mas. […]
Walka o wolność. Prymitywnym jej założeniem była wiara, że zwycięstwo Sprzymierzonych przyniesie Polsce upragnioną wolność, albo też i tragiczne stwierdzenie, że ewentualne zwycięstwo Niemców będzie równoznaczne z zupełną zagładą Polski i Polaków.
Trzeciej ewentualności nie widziano i nie chciano dostrzec nawet i wtedy, gdy Rosja odkryła swe istotne zamiary, a sprzymierzeni zachodni zdradzili polską sprawę.
Kolaboracja?
Wychodząc z takiego założenia, znalazłszy się między komunistycznym młotem a hitlerowskim kowadłem, nie sposób było zachować cnoty bohaterstwa. Trzeciej drogi bowiem nie było. Należało zatem wybrać między „mniejszym złem”, a dla niektórych (wcale nie tak znów nielicznych, jak mogłoby się z dzisiejszej perspektywy wydawać) takim jawiła się właśnie — zwłaszcza od klęski stalingradzkiej w 1943 roku — III Rzesza. Tylko że mówiąc o tym głośno, narażano się na oskarżenia o… kolaborację z hitlerowcami.
Co to takiego jest kolaboracja?
Jeden ze słowników odpowiada:
Kolaboracja (z łaciny collaboratio — współpraca), dobrowolna współpraca obywateli kraju podbitego z władzami okupacyjnymi na szkodę własnego państwa i społeczeństwa.
Termin międzynarodowy przyjęty w czasie II wojny światowej na określenie osób współpracujących z hitlerowskimi Niemcami, a także Włochami i Japonią. Do najbardziej znanych przykładów kolaboracji należy działalność Vidkuna Quislinga, norweskiego polityka, który w 1942 jako szef rządu nawiązał współpracę z niemieckim okupantem, oraz rządu Vichy we Francji (1940–44) z Philippe’em Petainem i Pierre’em Lavalem na czele.
W Polsce i w krajach okupowanych podczas II wojny światowej kolaboracja uznana została za ciężkie przestępstwo przeciwko własnemu państwu.
Pojęcie kolaboracji jest więc niezwykle szerokie. Historyk profesor Andrzej Paczkowski, analizując to zjawisko, uznał, że mieliśmy w zasadzie — i zawsze mamy — do czynienia z dwoma rodzajami kolaboracji: polityczną oraz „egzystencjalną”. Ta pierwsza opiera się na wspólnocie ideologii; druga — na doraźnym interesie, w celu osiągnięcia dóbr materialnych albo też zrobienia kariery.
Mielibyśmy zatem w niej szmalcowników, konfidentów, donosicieli (także okazjonalnych), blokowych czy „kapo” w obozach, policjantów „granatowych” i cywili, którzy brali udział w łapankach lub pościgach, słowem wykonywali zbrodnicze rozkazy władz okupacyjnych. Ale także tych, którzy występowali w antypolskich sztukach czy filmach, pisali antypolskie artykuły czy redagowali polskojęzyczne gazety.
(Andrzej Paczkowski, „Kolaboracja — zimnym okiem”,
„Tygodnik Powszechny” 21/2003)
W takim znaczeniu od kolaboracji nie byli wolni również ludzie kultury. Okupowane Warszawa, Łódź czy Kraków tętniły przecież życiem kulturalnym. Wydawano koncesjonowane przez Niemców książki i gazety (tzw. „gadzinówki”), istniały teatry i rewie, w kinach pokazywano filmy (także polskie sprzed 1939 roku), kręcono nowe obrazy — o wymowie antypolskiej i antysemickiej — w których nierzadko grali również (często dobrowolnie, dla chleba) polscy aktorzy (oczywiście poza największymi nazwiskami, z wyjątkiem Igo Syma). Z niemieckimi oficerami bratał się nawet Adolf Dymsza, który zaprzestał tych praktyk dopiero, gdy „podziemie” delikatnie zwróciło mu uwagę, że nie powinien tak postępować. Dymsza był jednak zbyt popularną w narodzie postacią i zbytnio zależało na nim komunistom, aby po wojnie wyciągnięto wobec tego fenomenalnego aktora jakieś poważniejsze konsekwencje (np. stawiając go przed sądem).
Te „przybytki kultury” (powiedzmy sobie szczerze: rzadko prezentujące dzieła wybitne) cieszyły się jednak ogromną popularnością. Pisarz Kazimierz Koźniewski po wojnie zaznaczał:
Ta sama młodzież, która na ulicach miast z pogardą śmierci, w bezmiernej ofiarności walczyła z Niemcami, która ginęła i była rozstrzeliwana, w nader licznych wypadkach nie umiała oprzeć się pokusie „srebrnego ekranu”.
Bardzo dobrze sprzedawało się także słowo pisane: „gadzinowe” gazety oraz literatura w języku polskim. Publikowano przede wszystkim literaturę popularną: kryminały, romanse, książki przygodowe. Także gazety drukowały powieści w odcinkach. Pisali je Stella Olgierd (właściwie Emma Łazarska), Juliusz Znaniecki (syn wybitnego filozofa Floriana Znanieckiego), Alfred Szklarski (m.in. autor cyklu o przygodach Tomka).
Teraz jednak przyjrzyjmy się sylwetkom trzech głównych bohaterów artykułu, próbując odpowiedzieć na pytanie: co spowodowało oskarżenia ich o zdradę i kolaborację z hitlerowcami?
Oraz: jaki jest ich wkład w polską literaturę?
Ferdynand Goetel — taternik
Ferdynand Goetel — taternik
Ferdynand Goetel
Z trójki wymienionych pisarzy bezsprzecznie przed wojną najbardziej znany był Ferdynand Goetel — człowiek o niezwykle „zakręconej” i pasjonującej biografii.
Urodził się w zaborze austriackim 15 maja 1890 roku w rodzinie o niemieckich korzeniach (jego ojciec pisał się jeszcze Goettel). W młodości, jeszcze jako student architektury, stał się zapalonym taternikiem. Chodził po górach, pisywał wiersze i reportaże, w których wychwalał piękno polskich Tatr. Gdy wybuchła I wojna światowa, w 1914 roku trafił do rosyjskiej niewoli i został — jako austriacki jeniec — wywieziony do Turkiestanu. Po opuszczeniu rosyjskiego więzienia początkowo był robotnikiem, a następnie najmował się do pracy przy osuszaniu bagien i budowie dróg. W Turkiestanie założył także rodzinę, tam urodziła mu się dwójka dzieci. Tam również dane było mu przeżyć wybuch rewolucji bolszewickiej. Okrucieństwa, jakich się napatrzył, spowodowały, że postanowił za wszelką cenę jak najszybciej wrócić do kraju. Nie było to jednak wcale takie łatwe. Uciekał przez ogarnięty wojną domową kraj do Persji, Indii, Anglii i w końcu stamtąd — do Polski.
W wywiadzie udzielonym w 1926 roku powiedział:
Niewola rosyjska, w którą popadłem, nie należała wcale do rzędu przyjemności, ale teraz, gdy się to złe i ciężkie przetoczyło w przeszłość, jak młyński kamień, gdy przeminęły trudy i troski — dziś błogosławię ją i stwierdzam, że była dla mnie dobrodziejstwem i jako dla człowieka, i jako dla pisarza.
Dane mu było poznać wówczas prawdziwe oblicze komunistów, która to „skaza” pozostała w nim do końca życia. Pobytowi w Turkiestanie i doświadczeniach, jakie tam zdobył, poświęcił także kilka swoich książek: m.in. relację z ucieczki „Przez płonący Wschód” (1923), powieść „Kar Chan” (1923) oraz tomy opowiadań „Pątnik Karapeta” (1923) i „Ludzkość” (1930). Zdobyły one znakomite recenzje i cieszyły się ogromną popularnością. W dwudziestoleciu międzywojennym dał się Goetel poznać również jako znakomity reportażysta; swoje podróże opisywał w kolejnych książkach zatytułowanych: „Egipt”, „Podróż do Indii”, „Wyspa na chmurnej Północy” (o Islandii). Nader chętnie czytano też jego romanse: „Serce lodów” czy „Cyklon”. Dał się też poznać jako wybitny scenarzysta filmowy (m.in. „Pan Tadeusz”, „Janko Muzykant”, „Bogurodzica”). To wszystko spowodowało, że doceniono go w jeszcze inny sposób: w 1926 roku wybrany został prezesem polskiego PEN-Clubu, a w 1933 — Związku Zawodowego Literatów Polskich (którym pozostał do wojny).
Rok przed wojną opublikował jednak broszurę polityczną, która stała się jedną z późniejszych przyczyn oskarżania pisarza o kolaborację z hitlerowcami. Nosiła ona tytuł „Pod znakiem faszyzmu” (1938) i zbierała artykuły publikowane przezeń wcześniej w prawicowej prasie. Goetel starał się dostrzec w faszyzmie (nawiązując do jego włoskiej idei) szansę dla Polski. Poglądy zawarte w książce były, z perspektywy czasu, bardzo naiwne. Stawiając się jednak nawet po stronie przeciwników pisarza, trudno byłoby dostrzec w tym „dziele” apologię faszyzmu, znacznie więcej jest w nim — krytyki komunizmu, czego mu „czerwoni” wybaczyć nie mogli. Pisarz zresztą bardzo szybko po wrześniu 1939 roku odżegnał się od wyrażonych tam poglądów, nawiązując współpracę z podziemiem (najpierw ZWZ, potem AK). Na dodatek w „Czasach wojny” napisał:
Jak dalece moje poglądy na faszyzm odbiegały od tego, co wyznawał hitleryzm, świadczy dobitnie, że wypowiedź ma „Pod znakiem faszyzmu” znalazła się na pierwszej liście książek polskich, podlegających konfiskacie przez okupacyjne władze niemieckie.
Tego jednak w PRL-u nikt nie chciał zauważyć. Nie pamiętano również faktu — a może jednak o nim nie wiedziano? — że to właśnie Goetel w oblężonej we wrześniu 1939 roku Warszawie pisał płomienne przemówienia dla prezydenta miasta Stefana Starzyńskiego…
Goetel był postacią zbyt znaną i szanowaną w środowisku literackim, aby w czasie okupacji hitlerowcy dali mu spokój. Nie bez znaczenia było też zapewne jego niemieckie pochodzenie. Okupacyjne władze Warszawy starały się przekonać go do podpisania volkslisty i nawiązania bliższej współpracy z instytucjami III Rzeszy. Gdy odmówił, trafił na Pawiak. Po opuszczeniu więzienia został jednak współpracownikiem Rady Głównej Opiekuńczej — działającej od 1940 roku (najpierw w Warszawie, potem w Krakowie), koncesjonowanej przez Niemców polskiej instytucji charytatywnej. W ramach RGO m.in. zorganizował i prowadził w Warszawie stołówkę dla literatów.
Cieszył się z tego powodu nie tylko szacunkiem rodaków, ale także — Niemców, słusznie podejrzewających, że atencja, jaką obdarzano tego pisarza przed wojną, wciąż jest spora. Kiedy więc wiosną 1943 roku odkryli oni pod Smoleńskiem groby polskich oficerów zamordowanych przez NKWD, zwrócili się m.in. do Goetla z propozycją wyjazdu do Katynia. Ten, uzyskawszy zgodę Komendy Głównej AK, poleciał do Katynia z pierwszą polską delegacją — 10 kwietnia. To wydarzenie także miało zaważyć na dalszym życiu pisarza. Po zajęciu Polski przez Armię Czerwoną, NKWD i polscy komuniści przystąpili bowiem do tropienia wszystkich „świadków” katyńskiej zbrodni. W lipcu 1945 roku wysłano za Goetlem pierwsze listy gończe. Pisarz ukrywał się w tym czasie w Krakowie (w klasztorze Karmelitów Bosych); w grudniu zaś — na fałszywych papierach — wyjechał z Polski do Włoch, skąd z armią generała Władysława Andersa trafił do Londynu. Tam żył aż do śmierci w 1960 roku.
Na emigracji pisał głównie wspomnienia i prozę opartą na własnych przeżyciach: „Patrząc wstecz”, „Czasy wojny”, powieść „Nie warto być małym” oraz tom opowiadań wojennych „Kapitan Łuna”. Do ostatnich swoich dni głośno mówił też prawdę o Katyniu, dementując na każdym kroku, w każdym możliwym miejscu informacje komunistów o niemieckiej odpowiedzialności za tę zbrodnię, za co przylepiono mu — powtarzany często po dziś dzień — epitet „kolaboranta”.
Jan Emil Skiwski
Pisarz pochodził ze starej szlacheckiej rodziny osiadłej od XVI wieku na Podlasiu. Urodził się jednak w Warszawie — 13 lutego 1894 roku. W 1909 roku wyjechał do Moskwy, gdzie kształcił się w gimnazjum filologicznym. Po wybuchu wojny wcielony został do armii rosyjskiej. Nie znamy jednak szczegółów jego służby. Pewne jest jednak, że przebywając na terytorium Rosji — podobnie jak było to z Ferdynandem Goetlem czy chociażby Stanisławem Ignacym Witkiewiczem — był świadkiem rewolucji bolszewickiej, albowiem do kraju wrócił na dobre dopiero w roku 1918.
Rok później (1919) zadebiutował jako pisarz (nowelą „Gorączka”) oraz krytyk (w sali warszawskiego Muzeum Przemysłu i Rolnictwa wygłosił wykład o Stefanie Żeromskim). Wstąpił też na Wydział Humanistyczny prywatnej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Długo jednak nie postudiował, bo gdy wybuchła wojna polsko-bolszewicka zaciągnął się na ochotnika do 11. pułku ułanów. Po zakończeniu działań zbrojnych podjął ponownie przerwane studia filozoficzne oraz zaczął pracować jako bibliotekarz. Od 1923 roku coraz częściej publikował w prasie recenzje krytycznoliterackie, zajął się także tłumaczeniem dzieł wybitnych filozofów (Georga Hegla, Henriego Bergsona). Przez następne dwa lata wciąż jeszcze jednak pracował jako bibliotekarz i — krótko — urzędnik. Dopiero w 1925 roku poświęcił się na dobre krytyce literackiej; stało się to możliwe dzięki wybitnemu publicyście związanemu z Narodową Demokracją Zygmuntowi Wasilewskiemu, który właśnie w tym czasie przejął redagowanie tygodnika „Myśl Narodowa” i zaproponował Skiwskiemu etat.
W 1929 roku ukazał się jego pierwszy tom szkiców krytycznych pt. „Poza wieszczbiarstwem i pedanterią”, zawierający m.in. słynny już na całą Polskę esej o twórczości Żeromskiego. Książka ta wyniosła Skiwskiego na szczyt. Gdy ją wydał, mieszkał już w Poznaniu i publikował w „Tęczy” oraz prawicowym „Dzienniku Poznańskim”. Współpracował także przez kilka lat z poznańskim radiem (dla którego pisał i reżyserował słuchowiska). Ten okres życia Skiwskiego to również czasy przyjaźni z autorem „Zmór” i „Motorów” — Emilem Zegadłowiczem. Ukoronowaniem kariery krytyka był „transfer” do cieszących się w dwudziestoleciu największą renomą w artystycznym światku „Wiadomości Literackich”. Cztery lata (do 1933) spędzone w tygodniku wydawanym przez Mieczysława Grydzewskiego to najjaśniejszy okres w jego karierze. Był ceniony nie mniej od Antoniego Słonimskiego i Tadeusza Boya-Żeleńskiego, o których zresztą często sam pisywał (nierzadko krytycznie). W II połowie lat 30-tych Skiwski związał się z ugrupowaniami sanacyjnymi (głównie Obozem Zjednoczenia Narodowego); porzucił „Wiadomości” i zaczął publikować w pismach „reżimowych”: „Pionie” oraz „Kronice Polski i Świata”, co ściągnęło nań liczne ataki niedawnych jeszcze przyjaciół. Poza krytyką (kolejny tom: „Na przełaj”), wciąż zajmował się tłumaczeniami oraz… pisaniem wierszy (zbiór: „Człowiek wśród potworów. Peregrynacje”, 1930).
Skiwski miał również jasno określone, bliskie endecji, poglądy polityczne, a od roku 1936 coraz częściej deklarował się jako zwolennik faszyzmu (nie należy jednak mylić tego pojęcia z hitleryzmem). Nie miało to jednak żadnego wpływu na osłabienie pozycji Skiwskiego w światku literackim. Kilka miesięcy przed wybuchem wojny został bowiem wybrany na wiceprezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich (któremu prezesował Ferdynand Goetel) oraz wszedł do władz polskiego PEN-Clubu.

ciąg dalszy na następnej stronie
______________________________________
http://esensja.stopklatka.pl/magazyn/2005/01/iso/07_084.html

czwartek, października 31, 2013

Potiomkinowski kRaj: Tragedia Witkacego

Wygraliśmy - Maciej Pinkwart


Do Witkacego zawsze miałem stosunek ambiwalentny, zwłaszcza po 1985 roku, kiedy to organizowany przeze mnie festiwal został odsunięty w niebyt przez Witkacologów i szefa Teatru. Po raz kolejny poczułem się jak facet "nie z tej prywatki", który się wciął na cudze podwórko. I dlatego zapowiedź sprowadzenia do Zakopanego szczątków Witkacego, i następująca po niej lawina prasowych enuncjacji i entuzjazmu miejscowych czynników irytowały mnie niepomiernie. Po pierwsze - te polskie żonglowanie trumnami, zawsze w kontekstach politycznych - tym razem miało służyć uwiarygodnieniu generała i prezentowane było przez reżimowe gazety jako prezent od polskich i radzieckich władz. Rzecz podobno wynegocjowano na spotkaniu Jaruzelskiego i Gorbaczowa... Podchwycenia tego przez rozmaite, wcale nie prorządowe środowiska z kolei miało kontekst antyradziecki - jakbyśmy Sowieciarzom zabierali z miski jakiś kąsek... Takie danie niedźwiedziowi po pysku... Fala hurra- (czy pseudo-) patriotyzmu odczytywana była jednoznacznie: dziś odzyskujemy Witkacego z Jezior na Polesiu, a jutro może samo Polesie, Lwów, Wilno...
No i cały czas krążące aluzje - cenzura działała! - na temat tego, że Witkacy popełnił samobójstwo na terenie zagarniętym nam przez Sowietów w momencie wkroczenia Armii Czerwonej, proteście przeciwko inwazji...

Cóż - prawdziwe niewątpliwie jest to, że Witkacy popełnił samobójstwo, że było to na terenie, który wówczas był polski, a teraz nie jest polski... I że to było w momencie inwazji. Ale prawdziwe jest również to, że obsesja samobójcza towarzyszyła Witkacemu niemal całe życie, od lutego 1914 roku, kiedy to samobójstwo popełniła jego narzeczona Jadwiga Janczewska. Wystarczy przejrzeć spuściznę po Bronisławie Malinowskim, zajrzeć na karty "622 upadków Bunga", czy "Jedynego wyjścia"... Wystarczy poczytać wspomnienia Czesławy Oknińskiej - towarzyszki ostatniej ucieczki Witkacego z atakowanej przez Niemców Warszawy na wschód... Ta ucieczka - kiedy o inwazji radzieckiej jeszcze nikt nie wiedział, że nastąpi - była właściwie cały czas szukaniem odpowiedniego miejsca do jedynego wyjścia... Oczywiście, nikt nie zaprzeczy, że wysłyszana w radiu wiadomość o wejściu bolszewików miała wpływ na zwiększenie determinacji. Ale samobójstwo Witkacego nie było żadnym protestem przeciw agresji, było rozliczeniem się z własnymi problemami - jedne były aktualne, jak wojna, wiek, stan zdrowia, drugie były "zaszłościami" sprzed ćwierćwiecza... Witkacy był może dziwakiem, nawet na pewno był. Ale był też piekielnie inteligentnym, logicznie myślącym facetem o ambicjach naukowca. I z pewnością wiedział, że gdyby podpalił się na środku Krupówek, krzycząc "Precz z komuną", to może przez kilka dni ludzie by o tym mówili. Ale podcięcie sobie gardła na łące w zapadłej poleskiej dziurze, gdzie nikt prawie go nie znał nie mogło być żadnym protestem, chyba wobec Pana Boga...

Uważałem ponadto, że Witkacy świadomie wybrał to, a nie inne miejsce na śmierć. I wierzył w to, że tam, z dala od doczesnych szczątków swoich bliskich, zostanie pochowany. Jego fizyczna obecność na poleskiej ziemi, gdzie kiedyś mówiono po polsku, była swojego rodzaju materialnym łącznikiem tych terenów i tamtych ludzi z Polską. Pojawiające się od kilku lat sugestie wykopania Witkacego i przeniesienia go do Zakopanego traktowałem z najwyższą abominacją. No, ale mnie nikt o zdanie nie pytał... Podobnie jak uczonych witkacologów, czy przedstawicieli rodziny.
Tak więc całą tę fetę, którą nam zafundował ówczesny minister kultury, skądinąd powołany na to stanowisko także dla uwiarygodnienia generalskich rządów - wspaniały historyk profesor Aleksander Krawczuk - zamierzałem zbojkotować tak, jak bojkotowaliśmy wybory. Ale pewno za bardzo się zarzekałem i Witkacy zza grobu postanowił mi dać po nosie. Nam wszystkim przy okazji też.

Datę imprezy wybrano chyba dość przypadkowo na czwartek, 14 kwietnia 1988 roku. Organizatorami "pogrzebu" ze strony rządowej były Narodowa Rada Kultury i Ministerstwo Kultury i Sztuki, ze strony zakopiańskiej - Urząd Miasta, Muzeum Tatrzańskie i - przede wszystkim - Teatr imienia Stanisława Ignacego Witkiewicza. Już na kilka dni wcześniej elementy scenograficzne - dekoracje - pojawiły się na trasie pogrzebu, jak w czasie festiwalu folkloru ziem górskich. I było tak, że pogrzeb miał być teatralnym świętem. Brr...
Absolutnie postanowiłem nosa z domu nie wychylić, niech sobie cały ten pogrzeb pójdzie w cholerę, w tłumie nie lubię się gnieść.

Ale kilka dni wcześniej, wieczorem, zadzwonił do mnie Maciek Witkiewicz.
Maciek jest wnukiem Jana Koszczyca-Witkiewicza, tego który projektował "Witkiewiczówkę", czyli wypada Witkacemu stryjecznym wnukiem. Poznaliśmy się parę lat wcześniej z racji jakiegoś Atmowskiego koncertu. Nie pamiętam już czy on wtedy śpiewał czy - raczej - jego żona, Jadwiga Gadulanka. Zbliżyliśmy się do siebie bardzo w 1985 roku, w czasie obchodów 100-lecia Witkacego, bo mieliśmy podobny pogląd na kabotyństwo niektórych celebransów... Notabene kabotyństwo było również główną cechą tego planowanego pogrzebu... Zastanawiające - bo chyba byłaby to ostatnia cecha, którą można by przypisać Witkacemu. A tu cały czas mieliśmy do czynienia z próbą robienia z niego kolejnego polskiego świętego, i z celebrowaniem egzekwii nad relikwią.

No wiec Maciek zadzwonił i poprosił mnie, żebym mu załatwił wieniec dla prastryja. Koniecznie z kosodrzewiny, obowiązkowo z szarotkami. Nie wiem, skąd u tych warszawiaków takie ceperskie uczucia do roślin chronionych. Kosówka to pół biedy, ale skąd wziąć chronioną szarotkę w kwietniu? Doniczkowych chyba nie ma... Lidka poradziła oddać sprawę w ręce kierowniczki Zakładu Zieleni Miejskiej. Najgorsze było to, że miałem ten wieniec dostarczyć do Teatru 14 kwietnia rano. Maciek nie mógł sam się tym zająć, bo właśnie z delegacją rządową jechał po szkielecik na Ukrainę.
Nie było wyjścia - Maćkowi nie mogłem odmówić.
Nie wiem, skąd pani Łucja Poradzisz z Zakładu Zieleni wytrzasnęła rośliny chronione, ale jakkolwiek by nie było, czułem się niewiarygodnie głupio, paradując z wieńcem przez miasto, oczywiście na piechotę, bo przecież o samochodzie ani wówczas nawet nie marzyliśmy. Doszedłem do postoju taksówek, odstałem swoje i pojechałem do Teatru. Był już tłok i po chwili dojechała grupka warszawskich VIP-ów. Przekazałem Witkiewiczowi wieniec dla Witkiewicza. Postawił pod ścianą.
- Gdzie Witkacy? - spytałem.
- Na parkingu.
Zakrztusiłem się herbatką.
- No, dojechaliśmy w nocy, więc zostawiliśmy trumnę na parkingu hotelowym pod "Kasprowym". Parking strzeżony, więc pewno nie ukradli. Anioł ją przywiezie.
- Kto?
- No, Anioł, z firmy "Bongo"...
Zapytałem, jak było na Ukrainie. Uciekł z oczami.
- Później, później. Spotkamy się wieczorem...

Mała trumienka z jasnego, sosnowego drzewa, przykryta polską flagą pojawiła się w hollu teatru niebawem. Wniesiono razem z nią jakieś koszmarne sztuczne kwiaty. Dyrektor Andrzej Dziuk wyprosił wszystkich postronnych. Aktorzy zamknęli się z trumną i tylko przez szklane drzwi widać było jak modlą się do niej. Dorotka Ficoń płakała. Wzruszyłem się, bo lubię Dorotkę. Wyszedłem na dwór. Zaczął padać śnieg.
Doszedłem z konduktem tylko do Pęksowego Brzyzka. Ani do kościoła, ani na cmentarz nie wszedłem.

Maciek przyszedł wieczorem na Orkana i zażądał wódki w szklance. Wypił, pomilczał, zaklął.
Dojechali najpierw do Równego. Zakwaterowali ich w hotelu trzeciej klasy, zaprowadzili na obowiązkowe zwiedzanie Muzeja Ateizma, usytuowanego oczywiście w dawnym kościele, no i zawieźli 200 km do Jezior. Trumna, w otoczeniu całego gaju sztucznych kwiatów spoczywała w głównej sali miejscowej szkoły. Zsiniali z zimna pionierzy na powitanie śpiewali ludowe pieśni. Miejscowa ludność pozdrawiała Polaków z sympatią. Częścią z zadawnionego patriotyzmu, częścią z wdzięczności: z okazji wizyty w wiejskim sklepie pojawiła się nawet kiełbasa... Ekshumacji dokonali dzień wcześniej w dwie godziny radzieccy antropolodzy: wydobyli z ziemi szkielet, znajdujący się prawie dokładnie w miejscu, gdzie znajdował się kamień pamiątkowy, obfotografowali i ułożyli w trumnie. Po jej zamknięciu przejęła ją polska firma o nazwie Biuro Obsługi Nad Grobami Obcokrajowców, kierowana przez Sławomira Anioła. Jak blisko do Witkacowskiego Bunga...

Wieczorem w Równem w hotelu "Mir" odbył się bankiet z dancingiem. Trumna pojechała do Polski, mieli ją dogonić już za granicą. Przed fotografem Stefanem Okołowiczem i Maćkiem Witkiewiczem przedstawiciele strony radzieckiej położyli kilka rzeczy, znalezionych w grobie i zdjęcia czaszki. Obaj wytrzeźwieli. Nieboszczyk miał piękny, hollywoodzki uśmiech. A Witkacy nosił sztuczną szczękę. Rzeczy, wydobyte z grobu nie należały z pewnością do Witkacego (jak np. obrączka, której nigdy nie nosił), zaś nie było w nich tych, które powinny się tam znaleźć...

Rano przy śniadaniowej jajecznicy Witkiewicz z pewną nieśmiałością poruszył temat. Szefujący polskiej delegacji wiceminister kultury Kazimierz Molek rozłożył ręce:
- Już nic nie można zrobić - to przecież tylko symbol, ale lepiej nic nikomu nie mówić... Przecież już wszystko jest przygotowane i załatwione...
Znaczna część celebransów zakopiańskiego pogrzebu - w tym minister Aleksander Krawczuk, prezes ZLP - Wojciech Żukrowski czy pisarz ukraiński Jurij Szczerbak - wiedziała, że wylewają ślozy nad bliżej nieznaną osobą, występującą pod tymczasowym pseudonimem Stanisław Ignacy Witkiewicz. Maciek powiedział nam to wszystko "pod hajrem", że nikomu nie puścimy pary. Byliśmy jednak przekonani, że tajemnicy nie da się długo utrzymać. Nie takiej, nie w tamtych czasach.

Jakiś tydzień później miałem spotkanie z turystami z łódzkiego środowiska. W czasie dyskusji jeden z nich zagadnął mnie o rzekomy pogrzeb Witkacego. Powiedziałem, że mogę powtórzyć tylko to co oficjalnie wiadomo, a wiadomości nieoficjalnych powtarzać nie mogę.
- Może pan - powiedział - pisali już w łódzkich "Odgłosach".
Łódzki dziennikarz Marek Koprowski nie tylko opisał całą sprawę z uzębieniem wykopanego szkieletu i innymi nie pasującymi do Witkacego akcesoriami, ale dodał kilka innych szczegółów: oto - jak twierdził - kilka lat wcześniej grupa łódzkich - czy warszawskich performerów (wg innych - satanistów) odwiedziła cmentarz w Jeziorach, wykopała z grobu Witkiewicza parę kości, po czym je sproszkowała i w kilku słoikach przemyciła do kraju, a następnie rozesłała niektórym witkacologom. Niedługo potem potwierdził to w liście do mnie profesor Janusz Degler...

Po artykule Marka Koprowskiego "Syn powrócił do matki" sprawa obiegła kilka głównych gazet, a potem znikła z łamów, z jednej strony zablokowana przez cenzurę, z drugiej - wyparta przez inne wydarzenia. Kwestie polityczne nabierały przyspieszenia.
W całej tej historii najbardziej oburzające było potraktowanie matki Witkacego, Marii Witkiewiczowej - kobiety zacnej, choć nie mającej szczęścia w życiu. Jej prochy - prawdziwe i z bez żadnej wątpliwości spoczywające na Pęksowym Brzyzku - bezceremonialnie wykopano, żeby pogłębić grób na przyjęcie - jak się okazano - "NN" z Ukrainy. Włożono potem szczątki z powrotem do mogiły i przyłożono sosnową trumną, z nagrobka usunięto płytę informującą o tej dzielnej niewieście, a w zamian umieszczono idiotyczną tablicę, w której najważniejsza informacją była data "powrotu" Witkacego.

Ta tablica nas najbardziej irytowała. Przy grobie Witkiewiczowej zatrzymywały się wycieczki, ludzie spierali się o to, kto tu naprawdę leży, odzywały się głosy żeby tego "sowieciarza" wykopać i rzucić pod płot, przewodnicy opowiadali ucieszne anegdotki, publika się śmiała nad grobem, a pamięć prawdziwych nieboszczyków odchodziła w niebyt. Zaczęliśmy gromadzić dowody na temat tej całej sprawy, apelując jednocześnie do wszystkich władz o powrót do "status quo ante" - w końcu, kogokolwiek by 14 września 1988 nie pochowano na zakopiańskim Starym Cmentarzu - jedno nie ulegało wątpliwości: leżała tam matka Witkacego i winniśmy jej byli szacunek.

Sporadycznie udawało się coś opublikować. Instytucje - przede wszystkim Ministerstwo Kultury i Sztuki - broniło swojego postępowania jak władza socjalizmu, a kiedy już się nie dało nic zełgać, to twierdziło, że nic się nie stało w zasadzie. Że to taki artysty chichot zza grobu...
Najpierw napisaliśmy - Lidka i ja - jako historycy Zakopanego, listy do niektórych uczestników ceremonii, z prośbą o wyjaśnienie i opisanie sprawy. Ministerstwo milczało. Odpisał dość szybko Sławomir Anioł z firmy "Bongo" i Wojciech Żukrowski, ówczesny prezes Związku Literatów Polskich. Anioł - że o niczym nie wie, wziął co dali i przywiózł. Żukrowski, że to w gruncie rzeczy nieważne, kogo pochowaliśmy.. Niespodziewanego, ale bardzo prężnego poparcia udzielił nam profesor Janusz Degler, witkacolog z Wrocławia - ten sam, co to w 1985 roku w Teatrze Witkacego pytał głośno, kto to jest ten idiota, co w "Atmie" pokazywał pamiątki po Witkacym... Ale to było dawno i potem się polubiliśmy. Skontaktował się z nami - jako nasz sojusznik - także Włodzimierz Ziemlański z Rzeszowa, który w przeciwieństwie do mnie był gorącym orędownikiem repatriacji prochów Witkacego. Był też jedyną osobą, która wiedziała, gdzie Witkacy był pochowany, bowiem to właśnie w majątku jego rodziców w Jeziorach Witkacy z Oknińską się zatrzymali na ostatni popas, on sam jako kilkunastoletni chłopak był uczestnikiem pogrzebu, a wcześniej - został jako pierwszy przez miejscowych chłopów zawiadomiony o nieszczęściu. Po latach - i przesiedleniu do Polski - Ziemlański bywał w swoich rodzinnych stronach i to on ufundował i położył tablicę pamiątkową na grobie Witkacego.

I to dla Włodzimierza Ziemlańskiego nie znalazło się miejsce w ekipie, która do Jezior po Witkacego jechała...
Inna rzecz, że nie wiadomo, czy i on by coś pomógł: przed przyjazdem delegacji polskiej miejscowe czynniki kazały cmentarz "uporządkować": powycinano drzewa, także i te, które były punktami orientacyjnymi przy grobie, samą tablicę "wyprostowano", bo leżała nieporządnie, kilka okolicznych grobów po prostu zlikwidowano, żeby był lepszy dostęp...
Większość osób poruszających ten temat na łamach gazet - jeśli zdołali pokonać cenzurę - starała się wykazać nieudolność polskich władz w tej sprawie, czy może nawet służalstwo wobec towarzyszy ukraińskich, którzy ewidentnie zawalili sprawę ekshumacji, działając w pośpiechu, pod presją Kremla i bez odpowiedniego materiału dowodowego. Dziennikarze i witkacolodzy starali się także sugerować konieczność "pogrzebu bis". Nam z Lidką chodziło tylko o tablicę na Pęksowym Brzyzku.

Pisaliśmy listy do Ministerstwa, do Kościoła, do rodziny - bez rezultatu. W efekcie napisaliśmy list otwarty do dyrektora Muzeum Tatrzańskiego, Tadeusza Szczepanka. On to bowiem, z urzędu, jako opiekun zabytków, odpowiedzialny był za stan Starego Cmentarza. Ten list także początkowo pozostał bez odpowiedzi. Nie opublikowały go żadne ważniejsze pisma. I dlatego byliśmy bardzo zdziwieni, kiedy przyjechała do nas Iwona Żurawska z III programu PR, by zrobić o tym audycję. Trzy razy zdejmowała ją cenzura, wreszcie nasze stanowisko, wsparte przez Macieja Witkiewicza ukazało się na antenie. Szczepanek odmówił wywiadu.

W kwestii tablicy na Pęksowym Brzyzku nic się w zasadzie nie zmieniło. Ale spotkaliśmy się któregoś dnia z Wojtkiem Mrozem, redaktorem podziemnego Biuletynu Podhalańskiego "Solidarności" i zasugerowaliśmy mu by nasz list opublikował. Ukazał się on w 15 numerze Biuletynu, datowanego na koniec marca 1989 roku. Na ten artykuł Tadeusz Szczepanek odpowiedział, umywając ręce nie tyle od odpowiedzialności za pomyłkę - czego mu nikt nie zarzucał - ile od podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Trudno się w zasadzie dziwić: w końcu los muzeum zależał od układów z ministerstwem kultury. A Krawczuk szedł w zaparte twierdząc, że jeżeli nawet popełniono błąd, to widać jest to wynik "interwencji sił nadprzyrodzonych"...

W audycji Iwony Żurawskiej mówiłem, że najbardziej przykre dla zakopiańczyków w tej całej sprawie jest to, iż prominentne postacie polskiej kultury, z ministrem tego resortu na czele, działając w złej wierze zwiodły nas, skłaniając do uczestniczenia w ponurej farsie zamiast pogrzebu jednego z największych naszych obywateli. I druga rzecz: wobec przedstawianych publicznie argumentów w tej sprawie nikt nie zareagował merytorycznie, nikt nie zaprzeczył zarzutom, nikt nie powiedział: ależ, proszę państwa - mylicie się, to na pewno jest Witkacy! Podnoszono tylko sprawy uboczne, które generalnie streścić można by było w jednym zdaniu, znanym skądinąd z lat wcześniejszych: ciszej nad tą trumną!
W rocznicę owego pechowego pogrzebu, 14 kwietnia 1989 roku nikt jakoś kwiatów na "grobie Witkacego" nie składał. A o matce Witkiewicza powoli zapominano...

Wybory 4 czerwca 1989 r. i zwycięstwo "Solidarności" w niczym nie zmieniło sytuacji na Pęksowym Brzyzku. Tablica Witkacego nadal straszyła, a zapytywane Muzeum Tatrzańskie informowało, że... nie wie, gdzie podziała się stara tablica, ta dotycząca Marii Witkiewiczowej. Aż przyszło do obchodów 50-lecia śmierci Witkacego. Organizował je zakopiański teatr, a - ku mojemu zdziwieniu - jego dyrektor Andrzej Dziuk zaproponował mi wykład o zakopiańskich szlakach Witkacego. Propozycję przyjąłem, zostałem umieszczony w programie, a potem powiedziałem mu, że bardzo go proszę, aby nacisnął odpowiednio na Muzeum w sprawie tej tablicy. Bo jeśli tablica się nie znajdzie, to będę zmuszony zamiast o życiu Witkiewicza w Zakopanem, opowiedzieć o jego zakopiańskim pogrzebie.

Pomogło. 14 września 1989 roku na grobie Marii Witkiewiczowej znów pojawiła się stara tablica. Ale tajemnica pogrzebu nie była jeszcze rozwiązana...
Nadeszła jesień 1994 roku. Pracowałem wtedy w Wydziale Kultury Urzędu Miejskiego, a moim szefem był... onże Franciszek Bachleda-Księdzularz... Współpracowałem z Radiem "Zet" i właśnie jako dziennikarz pojawiłem się 26 listopada 1994 roku na Pęksowym Brzyzku. Niech mi wolno będzie zacytować w tym miejscu mój artykuł "Percy", przeznaczony dla pisma "Halo Zakopane", który nie ukazał się, bo pismo splajtowało.

Percy
Powinienem odczuwać satysfakcję, ale nie odczuwam. Może ta historia trwała zbyt długo, może zbyt wiele było w niej zakłamania i pustych gestów, może za wiele żonglowania kośćmi. Może zbyt łatwo rozgrzeszano głupich ludzi, winę za całą sprawę przerzucając na osoby nieobecne. Ostatni żart Witkacego - pisano i to miało wyjaśniać wszystko. To niczego nie wyjaśnia i dowodzi, jak bardzo dalecy jesteśmy od psychiki twórcy "Szewców". Dobrze nam tak, smutnym ludziom, przygniecionym fetyszami.

Kości zostały rzucone
Kiedy we wrześniu 1994 roku, na skutek interpelacji rzeszowskiego posła SLD, Stanisława Rusznicy, minister kultury i sztuki powołał specjalną komisję do wyjaśnienia okoliczności i efektów sprowadzenia do Polski, wszyscy mówili tylko o jednym - znów będą grzebać w trupach. Znów ekshumacja na Starym Cmentarzu i cały ten pogrzebowy teatr, który już raz w towarzystwie całej Polski i połowy świata braliśmy udział, tyle że w drugą stronę. Jak w koszmarnym śnie, w którym pogrzeb idzie do tyłu, nieboszczyk wstaje z trumny i straszy żyjących. Tutaj, w Zakopanem dawały się słyszeć głosy, by tego "ruskiego kowala", który z pewnością zamiast Witkacego został złośliwie przez czerwonych podrzucony, wyciągnąć z szacownego grobu Witkiewiczów i pochować gdziekolwiek indziej. Nie znam nikogo, kto dopuszczał możliwość, że to może być Witkiewicz. O innych, "pozaekshumacyjnych" aspektach pracy ministerialnej komisji w zasadzie nikt nie mówił.
Termin przyjazdu komisji do Zakopanego przez długi czas nie był znany nikomu. Z początkiem listopada dowiedziały się o nim władze Zakopanego, przy czym, jak się wydaje, zostały o ekshumacji tylko powiadomione - nikt ich o zgodę nie pytał. Po prawdzie, zgodę taką wydaje prokuratura, Sanepid, kościół jako właściciel cmentarza i - przede wszystkim - rodzina. Te warunki zostały spełnione. W piśmie, skierowanym na ręce przewodniczącego Komisji, wiceministra Kultury i Sztuki profesora Tadeusza Polaka, przedstawiciele władz Zakopanego wyrazili "dezaprobatę" dla planów ekshumacji i stwierdzili, że tworzenie atmosfery sensacji nie służy pamięci Witkacego. Oddali wszakże do dyspozycji ministra pomoc w postaci Straży Miejskiej i zażyczyli sobie, by do prac komisji nie dopuszczać dziennikarzy. Na spotkaniu władz miasta z naczelnikami wydziałów Urzędu Gminnego na kilka dni przed ekshumacją padały w charakterze dowcipów uwagi o tym, że winę za całą tę sprawę ponoszą dziennikarze.

Wina dziennikarzy
Trudno zaprzeczyć, że jest w tym sporo racji: zapewne, gdyby nie publiczne ujawnienie wątpliwości, jakie pojawiły się zaraz po ekshumacji, być może dziś wszyscy wierzyliby, że - jak to pisano na nowej tablicy nagrobnej - Witkacy powrócił i spoczął obok matki. Może nawet ci, którzy tam, w Jeziorach widzieli zdjęcia szczątków osoby ekshumowanej. To dziennikarze przełamali tabu, które bez większych sprzeciwów przyjęli wszyscy uczestnicy ceremonii w Jeziorach i pierwsi zadali Ministerstwu Kultury pytanie: kogo to właściwie przywieźli ważni panowie do Zakopanego i ceremonialnie żegnali na Pęksowym Brzyzku? (...)

Trumna za zamkniętymi drzwiami
14 kwietnia 1988 roku było chłodno, padał śnieg, grały kapele góralskie, a Zakopane pękało w szwach, bo "pogrzeb Witkacego" był największą atrakcją kulturalną i towarzyską martwego sezonu. Oprawę ceremonii Ministerstwo Kultury powierzyło Teatrowi imienia Witkacego i był to najlepszy plenerowy spektakl tego teatru, naturalnie przed "Szaloną lokomotywą". Nie brakło, co prawda, niejakich przegięć w reżyserii: na przykład wyproszenie wszystkich gości z holu teatru, w którym na katafalku złożono jasno-brązową trumnę, okrytą patriotycznie biało-czerwoną flagą i odprawienie egzekwii przez członków zespołu, I większość pań w słowiańskich oczach miała łzy... - jak z zupełnie innej okazji śpiewał Wojciech Młynarski. Z powodów pogodowo-ekologicznych nie doszło do realizacji projektu wywiezienia "Witkacego" na Halę Kondratową, zresztą publiczność mogłaby nie docenić tego gestu. Na Równi Krupowej powiewały czarne sztandary, a na Pęksowym Brzyzku publiczność tratowała sąsiednie groby i siebie nawzajem. Ci, dla których nie starczyło miejsca na cmentarzu, stali na zabytkowym murze. Sytuację znakomicie ilustrowała pyszna anegdota, opowiadana przez Macieja Witkiewicza:
- Stałem na samym skraju grobu. A przede mną stała pani Fedorowiczowa.
Podczas kazania księdza Tischnera wysiadło nagłośnienie, ale nikt nie pomyślał, że ktoś się potknął o kabel, tylko wszyscy wiedzieli, że to komuniści go przerwali.
(...)
Po sześciu i pół roku zimno było jak licho, ale śnieg nie padał. Owszem, przez chmury przeświecało słońce. Tłumów zdecydowanie nie było, a i dziennikarze zapewne by się nie kwapili, gdyby nie atmosfera tajemnicy, którą ktoś - nie wiadomo kto - usiłował wokół sprawy wytworzyć. Ażurowa brama na Pęksowym Brzyzku została zamknięta, a kilku pracowników straży miejskiej dbało o to, by kilku dziennikarzy nie mogło wejść na teren cmentarza. W tym samym czasie wokół grobu Marii Witkiewiczowej zgromadzili się: członkowie komisji z rodziną, ekipa filmowa Konrada Szołajskiego, przedstawiciele Sanepidu i Urzędu Miejskiego, pracownicy zakładu pogrzebowego i kilka bliżej nie zidentyfikowanych osób. Dziennikarze pozostali za zamkniętą bramą - nota bene o parę metrów od miejsca akcji - lub przechodzili przez płot. Kilkakrotnie doszło do utarczek ze strażą miejską. Przyczyn represji wobec dziennikarzy nie udało się ustalić, ale ich skutki mogła obejrzeć kilkunastomilionowa widownia głównego wydania sobotnich "Wiadomości", kiedy to przed całym światem kompromitowano Zakopane, siłą wywlekając jednego z dziennikarzy na zewnątrz.

Dziewczyna!
Cała ekshumacja trwała 25 minut. Z betonowego grobowca zdjęto piaskowcową tablicę i wyjęto drewnianą trumnę, na której biało-czerwona flaga tylko lekko pożółkła. Zapakowano ją w czarną folię i samochód firmy pogrzebowej "Charon" odwiózł szczątki do zakopiańskiego prosektorium. Tam otwarto drewnianą i odlutowano trumnę metalową. Straży miejskiej już nie było, więc dziennikarz "Gazety Krakowskiej" Zbyszek Ładygin przebrany w biały kitel wszedł do środka w najwłaściwszym momencie, kiedy to jeden z największych autorytetów antropologicznych, profesor Tadeusz Dzierżykray-Rogalski gestem Hamleta podniósł do góry niewielką czaszkę. Z kompletem uzębienia w górnej szczęce. A Witkacy miał sztuczną szczękę. W tym momencie po przeszło sześciu latach rzecz się potwierdziła: to nie Witkacego wykopano w czasie pośpiesznej ekshumacji na poleskiej wsi Jeziory.
Po chwili na dziennikarską giełdę przedostała się najbardziej sensacyjna, trudna do uwierzenia wiadomość: szczątki, które eksperci ministerialnej komisji odnaleźli w metalowej trumnie, należą do kobiety.

Pobrano niewielkie próbki materiału kostnego do dalszych badań, po czym trumnę zamknięto i z powrotem przewieziono na Pęksowy Brzyzek. Burmistrzowscy strażnicy konsekwentnie znów zamknęli bramę przed dziennikarzami, tak że wszystkich czterech żurnalistów z drugiej strony obserwowało, jak trumna pospiesznie wraca na poprzednie miejsce. Moment grozy przeżyli wszyscy w momencie stawiania ciężkiego drewnianego pomnika autorstwa Urszuli Kenar, wykonanego w pracowni Władysława Hasiora: rzeźba, zdjęta przed ekshumacja z postumentu, najwyraźniej nie chciała dać się z powrotem ustawić pionowo. Wreszcie wszystko znalazło się na swoim miejscu, a ślady po ekshumacji zaczął zasypywać drobny śnieżek.

Na konferencji prasowej, zwołanej w willi "Witkiewiczówka", gdzie Stanisław Ignacy miał pracownię malarską, członkowie komisji dość powściągliwie wypowiadali się na temat płci osoby, przywiezionej ze wsi Jeziory. Dopiero wieczorem w wywiadzie dla Radia Kraków profesor Dzierżykray-Rogalski powiedział mi bez żadnych ogródek: w trumnie Witkacego jest kobieta. Powinien to poznać nawet początkujący lekarz, nie mówiąc o antropologach. Dlaczego aż taka pomyłka? Nikt nie wie, można tylko się domyślać.
Następnego dnia rano członkowie komisji, na drugiej konferencji prasowej wyłożyli już kawę na ławę: nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że w trumnie z Jezior przywieziono szczątki młodej kobiety.

Pogrzeb bez końca?
Jeśli to nie Witkacy, to co dalej? Na takie pytanie także ma odpowiedzieć ministerialna komisja, na czele której stoi profesor Tadeusz Polak. Decydujący głos w tej sprawie będzie mieć niewątpliwie rodzina Stanisława Ignacego. Zapytywany przez dziennikarzy Maciej Witkiewicz stwierdził, że powtórna ekshumacja i poszukiwanie szczątków Witkacego w Jeziorach już raczej nie wchodzi w rachubę. Zapewne przeszukiwanie całego cmentarza w poszukiwaniu rozproszonych kości Witkacego byłoby i niepotrzebne, i nieskuteczne. Pamiętajmy wreszcie jeszcze i o tym, że ziemia, która go litościwie przygarnęła, była przed 55-ciu laty ziemią polską. Jeśli wywieziemy z tamtych ziem wszystkie ślady polskości - cóż zostanie ludziom, którzy tam jeszcze ciągle żyją i pamiętają, że Witkiewicz to nie było obco brzmiące nazwisko! Trzeba Witkacego upamiętnić estetycznym pomnikiem, ułatwić odwiedzanie cmentarza - i dać spokój jego kościom, zajmując się bardziej tym, co zostało po nim w sferze ducha.
To w Jeziorach. A w Zakopanem? Cóż - tutaj najlepszym pomnikiem Witkacego jest teatr, noszący jego imię, już sławny i bardzo lubiany. Niechże rozwija się dalej - i w tym mu powinniśmy pomóc, nie zrzucając nań ciężkich brzemion odpowiedzialności za czyjeś niewydarzone pomysły.
Co z dziewczyną? Zapewne są trzy możliwości: pozostaje tam, gdzie jest teraz - wyjeżdża do Jezior - urządzamy jej porządny pogrzeb na Starym Cmentarzu w innym grobie. Nie ukrywam, że ta ostatnia ewentualność odpowiada mi najbardziej. Przez przeszło sześć lat była w Zakopanem. Podhalańska ziemia jest gościnna. Przywiezione z Jezior szczątki już są otoczone legendą i czy tego chcemy, czy nie - cała sprawa wejdzie do opowieści tatrzańskich przewodników. Nie wymażemy jej z pamięci.
Doktor Janusz Wdowiak, członek ministerialnej komisji, zapowiedział, że analiza materiału kostnego pozwoli uzyskać dodatkowe dane o osobie, pochowanej w grobie Witkiewiczów, łącznie z pewnymi cechami wyglądu zewnętrznego. Na razie wiemy, że ta mocno rozebrana pani na pewno miała piękny uśmiech i długie, szczupłe nogi.
Profesor Janusz Degler na ostatniej konferencji prasowej w Zakopanem przypomniał dziennikarzom dwie sprawy, niejako wiążące się z odkryciem paleopatologów. W zaginionym dramacie Witkacego Percy Zwierzątkowskaja opisane jest zjawisko transformacji osobowości między młodą kobietą a starszym mężczyzną. Transformacja, połączona z zamianą płci. A Maria Witkiewiczowa bardzo chciała mieć córkę.
Zakopane, 26 listopada 1994 r.

Komunikat
Komisji powołanej przez Ministra Kultury i Sztuki
do spraw pochówku Stanisława Ignacego Witkiewicza
Zgodnie z planem prac Komisji, w dniu 26.XI.94 r. przeprowadzono ekshumację domniemanych szczątków St. I. Witkiewicza z grobu jego matki na Starym Cmentarzu w Zakopanem. Trumnę przewieziono do prosektorium Szpitala Miejskiego, gdzie nastąpiło jej otwarcie. Członkowie Komisji - eksperci paleopatologii - prof. Tadeusz Dzierżykray-Rogalski, dr Mirosław Parafiniuk i dr Janusz Wdowiak - dokonali oględzin i pomiarów szczątków kostnych w obecności Komisji. Pobrane zostały próbki do badań laboratoryjnych. Następnie trumnę wraz ze szczątkami przewieziono na cmentarz i złożono w miejscu poprzedniego pochówku.
Przeprowadzone badania wykazują, że szczątki kostne, przywiezione w 1988 roku ze wsi Jeziory na Ukrainie należą do kobiety w wieku 25-30 lat, o wzroście około 164 cm.
Postanowiono, że pełny raport z przebiegu prac Komisji wraz z wnioskami końcowymi zostanie przedstawiony Ministrowi Kultury i Sztuki w styczniu 1995 r.
Komisja wyraża podziękowanie władzom miasta oraz proboszczowi parafii Świętej Rodziny w Zakopanem, za sprawne przeprowadzenie ekshumacji i pomoc w realizacji wszystkich zadań Komisji.
Przewodniczący Komisji
(-) Prof. dr hab. Tadeusz Polak

Walka o ujawnienie prawdy o pochówku Witkacego w Zakopanem trwała dłużej niż druga wojna światowa, na początku której Witkacy popełnił samobójstwo. Ale wygraliśmy.

http://www.marczewski.pl/236,Aktualnosci-Witkacy-jest-20-do-Xtej-Stanislaw-Ignacy-Witkiewicz-1885-1939-Wygralismy-Maciej-Pinkwart.html
  ..

niedziela, października 27, 2013

Klęska Polski. Sprawa inż. Jacka Karpińskiego

Był taki Polak – mógł wznieść Polskę na wyżyny Świata

Posted by Marucha w dniu 2012-04-15 (niedziela)
Za zwrócenie uwagi na artykuł podziękowania dla p. P.E.1984 – admin

Tragiczne bywają losy genialnych wynalazców – inżynierów. Mogliśmy być potegą – i dupa z królika. Tak jest niestety do dzisiaj.

 
Przypadek, który opisuję wydaje się być nieprawdopodobnym – jednak taka jest prawda.
Rok 1971 – na wystawie w londyńskiej Olimpii stoją koło siebie komputery: brytyjski Modular One, maszyny amerykańskie i minikomputer polski K-202, zaprojektowany w roku 1969 przez Jacka Karpińskiego. Wszystkie maszyny są 16-bitowe. Mają 64 kB pamięci a K-202 ma aż 8 MB. Ponad milion operacji zmiennoprzecinkowych na sekundę. Pamięć ferrytowa zamiast pamięci na układach scalonych. Wielkość małej walizki – czyli powstałego w roku 1981 PC firmy IBM – model IBM 5150.
Warto jednak wiedzieć, że zbudowany przez IBM pierwszy pecet nie dorównywał K202.
Wszyscy pytają Karpińskiego jak to zrobił?
W tym samym roku 1971 K-202 zostaje wystawiony na Międzynarodowych Targach w Poznaniu. Jego stoisko znajduje się obok wystawionej 8-mio bitowej Odry Elwro.
Stoisko Karpińskiego odwiedza ówczesny I sekretarz PZPR Edward Gierek. Obiecuje pomoc. Do stoiska Elwro w ogóle nie podchodzi. No i zaczyna się – rozgrywka polityczna.
W tym samym mniej więcej czasie odwiedza Karpińskiego 2 inżynierów, przedstawicieli znaczących wówczas firm amerykańskich CDC i DEC. Pytają jak dokonał takiego cudu?
Karpiński powiedział im, żeby się sami domyślili – jednak po 2 dniach – kiedy niczego nie wymyślili odkrył przed nimi swoje rozwiązanie – nie zawracając sobie głowy jego opatentowaniem (chodziło
 o tzw stronicowanie pamięci).
Jest rok 1972. Karpiński z Zakładem Minikomputerów ruszają z produkcją. Spośród 30 pierwszych sztuk połowa trafia za granicę a pozostałe zainstalowane zostają w MSW, MSZ, Krajowej Dyspozycji Mocy, w Marynarce Wojennej, politechnikach i uniwersytetach, kilka sztuk tafia do biur projektowych i przemysłu ciężkiego. Użytkownicy są zachwyceni. Mówiło się również o jego zastosowaniu na statkach.
W produkcji było wtedy następnych 200 sztuk, portfel zamówień liczył 3000 sztuk.
Sytuacja wydaje się być doskonała. A jednak Karpiński zostaje wyrzucony z pracy, Zakład Minikomputerów zostaje zamknięty a 200 sztuk K-202 w trakcie produkcji zostaje „utopionych”. Mało tego, dostaje „wilczy bilet” nie pozwalający mu pracować w elektronice i informatyce.
Czemu?

1. Elwro zatrudniało wówczas 6 000 pracowników, Instytut Maszyn Matematycznych, gdzie pracował Karpiński tylko 200,
2. Wkład dolarowy do K-202 wynosił ok. 1800 $, do Odry ok. 30 000 $,
3. Elwro broniło własnej „pupy”, więc zwróciło się do ówczesnego premiera Polski, Jaroszewicza z prośbą o „pomoc”. No i tą pomoc dostali.
4. W roku 1970 ZSRR wystąpił z inicjatywą stworzenia jednolitego typu komputera dla Układu Warszawskiego. Zerżnęli projekt IBM-360 i nazwali go RIAD. W każdym kraju satelitarnym produkowany był wówczas jeden typ komputera – w Polsce RIAD 30, na Węgrzech RIAD 10, w NRD RIAD 20 a w Moskwie RIAD 50.
5. Ponieważ nikt w Polsce nie chciał sfinansować uruchomienia produkcji w Polsce, Karpiński uruchomił ją razem z Brytyjczykami, którzy na ten cel przeznaczyli odpowiednie środki finansowe oraz zajęli się sprzedażą K-202.

Warto wiedzieć, że komputery Odra z systemem RIAD wymagały dużego pomieszczenia, klimatyzowanego – a K-202 tego nie potrzebował.
W roku 1972  przyjechał z całą delegacją do Polski główny konstruktor RIAD-a – Ławrow.
Obejrzał K-202 i powiedział: „niemożliwe, taka maszyna musi zająć całą ścianę dużego pomieszczenia”.
Spytał Karpińskiego: „Czy K-202 jest odporny na wstrząsy i czy wymaga klimatyzacji (tak jak Odry)?”
Karpiński powiedział mu, że można na nim łupać kamienie po czym wylał na K-202 szklankę wody. K-202 pracował spokojnie dalej.
Ławrow spytał go wówczas, czy można system przerobić na RIAD. Dowiedział się wtedy od Karpińskiego, że tak, tyle tylko, że poprzez emulację systemu z miliona operacji na sekundę pozostanie tylko 300 tys ale i tak będzie szybszy niż RIAD-y.
Ławrow zaprosił Karpińskiego żeby poprowadził seminarium w Moskwie. Niestety, pojechał za niego profesor Andrzej Janicki, dyrektor naukowy Instytutu Maszyn Matematycznych, wg Karpińskiego „wyjątkowa glizda”.
K-202 to tylko jeden z wielu pomysłów genialnego inżyniera, Karpińskiego.

Kim był Jacek Karpiński?
Urodzony 12 kwietnia 1927 r w Turynie – zmarł 21 lutego 2010 r we Wrocławiu.
Ojciec, Adam Karpiński, inżynier konstruktor (zginął w wyprawie na Nanda Devi – pierwszej polskiej wyprawie w Himalaje), matka profesor medycyny. Oboje zasłużeni w wojnie z bolszewikami w roku 1920.
W wieku 14 lat (wyglądał na starszego) wstąpił do Szarych Szeregów, batalion Zośka. Trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. W pierwszym dniu Powstania Warszawskiego otrzymał kulę w kręgosłup, został sparaliżowany. Dzięki ogromnemu uporowi w procesie rehabilitacji wrócił do zdrowia (kula została w jego ciele).
Od 1946 do 1951 studiował najpierw na Politechnice Łódzkiej, później Warszawskiej.
Ponieważ chodził długo o kulach – ówczesne władze nie wsadziły go do więzienia ani nie zabiły za jego bohaterską przeszłość. Mimo wszystko bardzo długo był za nią prześladowany.

Wyrzucany z pierwszych miejsc pracy (jako sabotażysta) w końcu zaczął pracować w ZWUE T-12 na Żeraniu w Warszawie, jednocześnie pracując jako starszy asystent w Katedrze Elektrotechniki Politechniki Warszawskiej (1951 – 1954). W r. 1954 pracował jako inżynier badawczy w laboratorium przemysłu samochodowego na Żeraniu. W r. 1955 został adiunktem i kierownikiem pracowni w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki PAN.
Skonstruował w tym czasie maszynę AAH do długoterminowych prognoz pogody.
W 1959 r konstruuje maszynę AKAT-1 – pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych.
W rok później jako jeden z 6-ciu nagrodzonych zwycięża w ogólnoświatowym konkursie młodych talentów techniki organizowanym przez UNESCO.
Dzięki temu w latach 1961-1962 ma możliwość studiowania na Harwardzie i MIT w USA. O dziwo władze Polski zgodziły się na jego wyjazd.

Amerykanie szybko orientują się z kim mają do czynienia i Karpiński dostaje różne propozycje pracy w USA. Proszą go o pozostanie w USA ważni naukowcy. Odmawia. Wraca do Polski.
Czy to był jego błąd? Trudno to nam dzisiaj oceniać. Mógł zostać sławny i bogaty – mógł podkreślać, że jest Polakiem i sławić Polskę. Wybrał inaczej – niezależnie od sytuacji politycznej kochał Polskę.
Trudno mu się dziwić. Tak był wychowany – a 3 Krzyże Walecznych nie wzięły się znikąd.

Ta decyzja skutkowała w jego życiu kolejną walką – trudniejszą niż ta z Niemcami.
Karpiński wraca do kraju, pracując w Pracowni Sztucznej Inteligencji Instytutu Automatyki PAN konstruuje Percepton, uczącą się maszynę, rozpoznającą otoczenie przy pomocy kamery – była to wówczas druga na świecie maszyna, oparta na sieci neuronowej 2000 tranzystorów.
Karpiński przechodzi następnie do pracy w Instytucie Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego i w ciągu 3 tygodni konstruuje skaner do analizy fotografii zderzeń cząstek elementarnych na kliszach CERN.
Do obróbki tych zdjęć w latach 1965-1968 skonstruował w 11-osobowym zespole komputer KAR-65, pierwszy w Europie system asynchroniczny, ze zmiennym przecinkiem, 100 tys. operacji na sekundę. Maszyna ta pracowała w IFD 20 lat, co było rekordem światowym. Był on 30-krotnie tańszy niż 2 razy wolniejsze wtedy komputery Odra. Kosztował 6 mln złotych, podczas gdy każda Odra kosztowała 200 mln złotych.

I wreszcie K-202.
Nikt tego komputera w Polsce nie chciał produkować. Zjednoczenie MERA uznało , że projekt nie nadaje się do realizacji, bo gdyby taka technologia istniała to Amerykanie na pewno by ją już wykorzystywali.
Tymczasem w Londynie uznano, że to najlepsza konstrukcja logiczna na świecie. Produkcja K -202 ruszyła za pieniądze brytyjskie. Polski ponoć na nią nie było stać.
Brytyjczycy chcieli za wszelką cenę uruchomić produkcję u nich. Karpiński się nie zgodził, chciał by produkcja miała miejsce w jego ukochanym kraju – w Polsce.
Jeden z ważnych decydentów brytyjskich (były pilot RAF-u) zrozumiał go i wyraził zgodę.
MERA podpisała umowę z brytyjskimi firmami Data-Loop i MB Metals i stworzyła Zakład Mikrokomputerów. Jego dyrektorem został Jacek Karpiński.
Jak to się skończyło wiecie z tekstu powyżej.

Ale jako ciekawostkę warto wspomnieć i o tym, że kilku na wysokich stanowiskach towarzyszy partyjnych z PZPR próbowało Karpińskiemu pomóc. Szybko tracili stanowiska.
Mimo tak wrogiego stosunku zakładów Mery do K-202 próbują one skopiować tą maszynę. Udaje się to po 5-ciu latach i chociaż Mera 400 (tak się nazywała ta maszyna) jest dwukrotnie wolniejsza i wielokrotnie droższa od K-202 to jednak staje się ona polskim hitem eksportowym, produkowana jest od roku 1976 do roku 1987 wZakładach Systemów Minikomputerowych MERA w Warszawie.

W 1978 roku Karpiński ma już wszystkiego dosyć. Wynajął zrujnowaną chałupę pod Olsztynem i zaczął hodować świnie i kury. W 1980 zrobiono o nim reportaż – i znowu zaczęły się problemy. Ponoć Karpiński kradł kury z okolicy. Kompletne brednie. To jemu kradziono kury.
Po tym wszystkim Karpiński wyjeżdża do Szwajcarii i pracuje w znanej z profesjonalnych magnetofonów firmie Polaka, Kudelski.Nagravision SA Kudelski Group
Karpiński usiłował namówić Kudelskiego by przejść z technologii analogowej na cyfrową – bo w niej widział przyszłość. Ponieważ do tego nie doszło Karpiński stwierdził, że szkoda jego czasu i do spółki ze szwajcarskim matematykiem utworzył firmę Karpiński Computer Systems. Zrobił robota sterowanego głosem, pokazał go na wystawie w Zurychu – natychmiast znaleźli się inwestorzy ale szwajcarski wspólnik nie chciał się dzielić udziałami. Firma padła.
Będąc w Szwajcarii Karpiński stworzył Pen-Readera – skaner i oprogramowanie do czytania tekstu.

Karpiński wraca do Polski w roku 1990. Zachodziły wtedy w Polsce ogromne zmiany.
Zostaje doradcą ministra finansów ds. informatyki. Współpracuje z Balcerowiczem i Olechowskim. Ich następca jest „tak głupi, wg Karpińskiego”, że rezygnuje on z tej posady.
Postanawia produkować Pen-Readera w Polsce.
Oto jak się to skończyło, cytat z wywiadu w czasopiśmie CRN:
„Postanowiłem produkować Pen-Readera w Polsce. Znajomy polecił mi zakłady w Szczytnie. Tam wzięli się do roboty i wyprodukowali szybko partię 500 egzemplarzy. Miałem już zamówienia. Zacząłem starać się o kredyt, bo chciałem uruchomić własną produkcję. Założyłem dwie firmy: JK Computer Systems i JK Electronics. Potrzebowałem 800 tysięcy dolarów. Chciałem to wszystko zrobić z rozmachem, pewnie niepotrzebnie.
Trafiłem do banku BRE. Bank powiedział, że da mi kredyt, jeśli biznesplan zostanie przygotowany przez fachowca z Ministerstwa Przemysłu. Ministerstwo przysłało mi jakąś panią. Wyszło na to, że potrzeba 860 tysięcy dolarów. Zabezpieczeniem był mój dom w Aninie wyceniony na 350 tysięcy dolarów. Kredyt miał przyjść w trzech transzach. Pierwsza wynosiła 126 tysięcy dolarów.
Kupiłem maszyny, komponenty, zapożyczyłem się jeszcze u znajomych, wiedząc, że za parę tygodni przyjdzie druga, większa transza kredytu. Czekam, czekam. A pieniędzy jak nie było, tak nie ma.
Poszedłem do banku i pytam, kiedy będzie druga transza. A oni na to:
- A ma pan nowe zabezpieczenie?
CRN: Potraktowali dom jako zabezpieczenie tylko pierwszej transzy?
Jacek Karpiński: Nic o tym wcześniej, cholera, nie powiedzieli! Jeszcze nie zacząłem produkcji, a oni już weszli mi na konta. A że nie miałem czym płacić, zaczęli mi naliczać karne odsetki – 120 proc.! Sprzedałem Pen-Readery wyprodukowane w Szczytnie, dostałem na konto w Banku Handlowym 30 tysięcy dolarów. Sprawdzam stan konta – pusto. BRE zabrał. Zostałem kompletnie bez pieniędzy.
Żeby się ratować, zaprojektowałem kasy fiskalne. Zapożyczyłem się w paru bankach, otworzyłem zakład, byłem w przededniu produkcji. Jedno włamanie, drugie, trzecie – wszystko zniknęło. Po prostu rozkradli mi zakład. A miałem przecież ochronę!
Podpisałem umowę na produkcję tych kas z Libellą. Zorganizowałem im zakład produkcyjny od zera. Przysłali mi na dyrektora jednego z członków rady nadzorczej. I zaraz się okazało, że nie mam wstępu do zakładów. Makabra!
Zakłady były Libelli, ale projekty moje. Podpisałem umowę na produkcję z Apatorem. Zrobili prototypy, a ponieważ wszystko działało jak należy, zapadła decyzja o produkcji. I wtedy postanowili produkować płyty główne w Warszawie i zamówili od razu 3 tysiące.
- Panowie – mówię. – Tak się nie robi. Niech najpierw przygotują próbną partię, zobaczymy, do czego to się w ogóle nadaje. Przecież trzeba sprawdzić kooperanta.
Nie posłuchali. A w Warszawie spieprzyli wszystkie płyty, co do jednej. Okazało się, że ten sam zakład pracuje dla innego producenta kas fiskalnych, który ma siedzibę w tym samym budynku. Z mojego punktu widzenia to był ewidentny sabotaż.
CRN: W rezultacie stracił pan dom.

Jacek Karpiński: Sprawa kredytu w BRE ciągnęła się od 1996 do 2000 roku. W końcu wystawili mój dom przy Nawigatorów 11 na licytację. I sprzedali. za 200 tysięcy złotych! Tam była działka 2,5 tys. mkw. Jeszcze w 1996 był wyceniony na 350 tysięcy dolarów! Kupił go jakiś były policjant.
Miałem mieszkać w tym domu do kwietnia 2001 roku. W październiku 2000 roku nowy właściciel zażądał, żebym się wyprowadził. Powiedziałem, że nie będę się wyprowadzał na zimę. Komornik ustalił przecież, że mogę mieszkać do kwietnia.
Nowy właściciel nie miał co prawda wstępu do domu, ale miał za to wstęp do ogrodu. Zaczęły się świństwa. Najpierw pościnał wszystkie drzewa, potem sprowadził koparkę i rozorał wszystko tak, że nie było jak chodzić. Potem koparka uszkodziła dach. Przeprosił i obiecał, że naprawi – i w ramach tej naprawy zerwał cały dach. Siedziałem w pokoju i pracowałem. pod gołym niebem.
Jak padał deszcz, brałem parasol, a komputer przykrywałem folią. W końcu pozrywał mi koparką przewody elektryczne.
Któregoś dnia poszedłem do córki na kolację. A ten bezczelny łobuz przyjeżdża i mówi, że dom się zawalił! Rozjechał wszystko buldożerem! Wszystko zniszczył. Całą moją bibliotekę, wszystkie pamiątki, wyposażenie domu.
Nie pamiętam, ile razy pisałem do policji, prokuratury, żeby poskromili jakoś tego łobuza. Bez odzewu. Pisałem do inspekcji budowlanej. Przyjechali dopiero wtedy, jak już z domu nic nie zostało. Przecież było wyraźnie widać, że to wszystko zrobiono ciężkim sprzętem.
CRN: W jaki sposób znalazł się pan we Wrocławiu?

Jacek Karpiński: Jak mi zabrali dom, pomieszkiwałem w Aninie. Potem wyjechałem na pół roku do Szwajcarii, żeby tam robić na zlecenie nowy skaner. To jest specjalny skaner do sprawdzania ksiąg rachunkowych. Zczytuje liczby, przesyła do komputera, gdzie są prowadzone obliczenia. Ja z synem Danielem zajmowałem się tylko konstrukcją. Sprzedaż będą prowadzić Szwajcarzy.
Kiedy wróciłem, przyjaciółka namówiła mnie na przenosiny do Wrocławia. Mam stąd bliżej do synów. Dwaj mieszkają w Szwajcarii, trzeci, Daniel, przyjechał dwa lata temu do Wrocławia. Bardzo zdolny chłopak. Tak jak ja – elektronik i informatyk. Będziemy razem robić wersję mobilną tego skanera.
CRN: Banki dały już panu spokój?
Jacek Karpiński: Niezupełnie. Jeszcze spłacam długi. Idzie na to jedna czwarta mojej emerytury.”

Jacek Karpiński, genialny wynalazca, inżynier, który mógł tak wiele osiągnąć, gdyby nie jego umiłowanie dla kraju, dla Polski, pod koniec swojego życia pracował przy stronach internetowych, żeby mógł przeżyć.
Zmarł w biedzie.
Piszę te słowa z ogromnym szacunkiem dla niego.
Mógł być wielki w świecie – chciał być wielkim w Polsce. Czy przegrał?

Andrzej Kusior, Stowarzyszenie Informatyka Podkarpacka
http://www.informatykapodkarpacka.pl
http://akwedukt.nowyekran.pl/

wtorek, października 15, 2013

polnischEU Wirtschaft



NAJWIĘCEJ ZARABIAJĄ NA GREKACH I POLAKACH

Zofia Lewandowska
14.10.2013.


foto: aftenbladet.no

- Przeliczyliśmy to na wiele sposobów i we wszystkich przypadkach imigranci pozytywnie wpływają na kasę państwa, mówi Thomas Liebig, starszy administrator w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD).



Wnioski są takie, że gospodarstwa imigrantów w Norwegii mają poztywny wpływ na kasę państwową, ale ten wkład jest dużo mniejszy niż etnicznie norweskich gospodarstw.

Imigracja zarobkowa
Imigracja zarobkowa jest bardziej opłacalna niż jakakolwiek inna imigracja i to sprawia, że imigranci w pewnych krajach OECD średnio wpłacają więcej do kasy państwowej niż nie-imigranci. Tak jest w przypadku Włoch, Grecji, Hiszapanii, Portugalii, Wielkiej Brytanii i Luksemburga.

Według statystyk z 2010 roku, w Rogaland jest 6000 Polaków. W Akershus jest ich 5000, według Stavanger Aftenblad.
Ilość imigrantów zarobkowych w branży naftowej podwoiła się w przeciągu dziesięciu lat.
Taka ilość ma duży wpływ na finanse państwa.



4505 euroŚredni, bezpośredni wkład netto z gospodarstw imigrantów w Norwegii do kasy państwa jest obliczony na 4505 euro, podczas gdy wkład z etnicznie norweskich gospodarstw oblicza się na 5055 euro.

Norwegia jest jednym z niewielu krajów, gdzie średni wkład imigrantów wzrósł podczas kryzysu fnansowego. Wzrósł nawet więcej niż wkład nie-imigrantów, który stanął w miejscu, pokazuje raport.




Więcej informacji: http://www.mojanorwegia.pl/czytelnia/najwiecej_zarabiaja_na_grekach_i_polakach.html#ixzz2hlZPAbmd