n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

sobota, czerwca 21, 2014

Ostatnia doba przed 10-IV-2010 etc

Wspominanie delegacji Tu-154. Ostatnie chwile, godziny, dni

Tekst niniejszy liczy blisko osiemnaście tysięcy znaków, czyli 10 stron znormalizowanego maszynopisu. Proponuję zatem zrobić sobie herbatę , lub zostawić tekst na luźniejszy czas wieczorem. Aczkolwiek tekst, sądzę, czyta się dość łatwo (choć z drugiej strony wszystko co dotyczy tematyki „smoleńskiej” nie jest łatwe ani przyjemne) to jednak nie warto tego robić w ten sposób aby przelecieć tekst. Nie da się go przeczytać w ten sposób, poza tym wiele rzeczy umknie także i dlatego że jego istota w znacznej części zawiera się w formie. Tekst zaś traktuje o bardzo istotnych aspektach tragedii „smoleńskiej” do niedawna prawie nie podnoszonych.
 
Jest tak, że jeśli umrze jakaś osoba wspominamy w sposób szczególny jej ostatnie godziny, dni. Robią to osoby bliskie i dalsze. Mówi ktoś na przykład: „Przedwczoraj z nią rozmawiałem!” mając na myśli zaskoczenie wobec niespodziewanej śmierci. Niespodziewanej, ale naturalnej śmierci w wyniku utajonej choroby, bądź jej nawrotu. Tak jest w przypadku osoby prywatnej, szarego człowieka z sąsiedztwa.
 
Podobnie wspominamy jeśli śmierć jest tragiczna, aczkolwiek będąca oczywistym wypadkiem na przykład kilkorga dziewiętnastolatków wracających samochodem z dyskoteki z miasteczka do swojej wioski, jadących z szybkością 170 h i uderzających w drzewo.
 
W tych powyższych przypadkach znajdzie się na pewno wiele wspomnień w gronie najbliższych osób. Będą bliższe i dalsze, ale nie zabraknie wspomnień z ostatnich godzin, z ostatnich dni.
 
Jeszcze większa uwaga będzie zwrócona na relacje świadków widzących ostatni raz daną osobę jeśli poniesie ona śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach. Zwrócona przez policję i innych śledczych, o ile oczywiście nie ulega żadnym sugestiom, naciskom, poleceniom, co zakładamy ad hoc, aczkolwiek wiemy że nie zawsze tak bywa. Wtedy badane jest dokładnie kto ostatni widział denata, z kim się ten widywał przez ostatnie godziny, szczególnie ostatnią dobę. Co denat robił przez ostatni czas. Jest też takie żelazne określenie „48 godzin” – czyli dwie ostatnie doby szczególnie ważne. Słyszymy często, ostatnie dwa dni. Gdy potrzeba cofamy się bardziej wstecz, gdy o danej osobie nie mamy żadnych informacji. Więc po tych żelaznych 48 godzinach przede wszystkim dzień trzeci i gdy trzeba następne.
 
Jeśli ktoś uważa że ma zbyt małe pojęcie o pracy policji w tego typu przypadkach biorąc pod uwagę tzw. real z łatwością przypomni sobie oglądane filmy i seriale kryminalne, w których to nie raz mógł zobaczyć, a także programy typu „997”.
 
W przypadku osób publicznych przekładnia zainteresowania zwykłych zjadaczy chleba związana jest z mediami. Ponieważ (rzecz oczywista) społeczeństwo znające osobę publiczną z mediów gdy żyła tylko za pomocą nich może dowiadywać się czegoś o niej po śmierci.
 
A więc najprostsze działanie mediów jest takie: Im większe jest zapotrzebowanie społeczne tym więcej przekazuje społeczeństwu informacji o nieżyjącej osobie. Z naturalnych przyczyn biorą górę informacje z ostatnich godzin, ostatnich dni. Dla mediów z kilku powodów: najlepiej pamiętają je świadkowie kontaktujący się z nieżyjącym/ą w ostatnich chwilach, godzinach przed śmiercią, ostatnim dniu, dodatkowo najbardziej przeżywają te godziny, ostatnie dni, więc media mają szczególnie wzruszający materiał, autentyczny, świeży, a jak wiemy taki materiał zwiększa oglądalność, więc o taki materiał choćby z powodów merkantylnych im chodzi. Ponadto świadkowie pamiętają na świeżo ważne rzeczy, lub choćby atrakcyjne medialnie szczegóły, które można podać w sposób skondensowany i wyrazisty.
 
Ilość i intensywność takich przekazów medialnych zależy od atrakcyjności nieżyjącej osoby dla odbiorców mediów. Jeśli jest bardzo duża oczywiście materiałów będzie dużo.
 
Mamy też sytuacje wyjątkowe gdy telewizje w przypadku śmierci jakiejś wyjątkowo ważnej osoby dla państwa zmieniają nawet ramówkę.
 
Tak bywa zwłaszcza w wypadku szczególnie poruszającej zbiorowej śmierci, tragedii. Znamy taki przypadek z 11 września 2001 gdy nie tylko amerykańskie, ale telewizje całego świata zmieniały swoją ramówkę, bądź poświęcały tylko temu prawie czas kanały informacyjne.
 
W naszej smoleńskiej tragedii (jak wiadomo uznaną za wyjątkową w dziejach świata nie tylko przez nasz sejm, ale i odległe państwa ustanawiające na przykład jak Brazylia bezprecedensową w przypadku obcego państwa trzydniową żałobę) postacią na której skupiła się główna uwaga Polaków był śp. prezydent Lech Kaczyński. Uwaga była, stała się, jak też wiemy wyjątkowa i zaowocowała hołdem setek tysięcy zmierzających do pałacu prezydenckiego. Różnego rodzaju media szukały nieemitowanych zwłaszcza materiałów z Lechem Kaczyńskim i ogólnie z para prezydencką, a prasa i wydawnictwa przygotowywały albumy.
 
Ponieważ znamienitych osób które zginęły było wiele i mogło w przypadku którejś dojść do prezentowania śladowej informacji o niej i byłoby to czymś naturalnym (choć swoją droga można było się spodziewać o każdej filmu dokumentalnego, lub przynajmniej dłuższego reportażu) skupmy się na prezydencie.
 
Było oczywistym że zostanie pokazany przede wszystkim (tu w kontekście całej delegacji) odlot Tupolewa z lotniska na Okęciu połączony z wsiadaniem delegacji do samolotu. Najbardziej medialnie nośne są ostatnie chwile człowieka, które udaje się pokazać (zwłaszcza gdy wsiada do samolotu, który ulega katastrofie).
 
I telewizje (a przynajmniej tvp bo inne oglądałem wyrywkowo) spełniały to oczekiwanie...choć nie do końca.
 
No właśnie jak pokazywały ostatnie chwile delegacji w tym przede wszystkim prezydenta? Pokazywały, trzeba stwierdzić, nie raz, pokazywały jako powtarzającą się migawkę wchodzenie prezydenta po schodkach do wnętrza Tupolewa. Krótki był to fragment i tylko na schodkach. Prezentowany w czerni i bieli przeniknięty nastrojową muzyką. O ile pamiętam prezydent zatrzymuje się przed włazem i macha ręką. Macha ręką do stojących na lotnisku odprowadzających, żegnających. Symboliczna wymowa była taka (i taka też była intencja pokazujących i nasza w odbiorze) iż to ostatni gest prezydenta skierowany do Polaków.
 
I ja i wielu na pewno czuło pewien niedosyt. Ale czyż można było się nad tym zastanawiać dlaczego widzimy tylko prezydenta i tylko na krótkim fragmencie puszczanym w kółko, jakby nie było więcej materiału? Niejeden był zdziwiony trochę, ale zdziwienie przytłumiały emocje i żałoba i nie pozwalały mu się rozwinąć.
 
Jeśli bowiem telewizja czy też serwis prasowy prezydenta (wtedy nie wiedzieliśmy że serwisu prasowego prezydenta nie było ani na Okęciu, ani w Smoleńsku) która nakręciła ten film, ten krótki fragment, tyle nam pokazała to uznaliśmy że tyle zostało nakręcone. Po prostu takie robocze sfilmowanie archiwizujące. To czy rzeczywiście tylko tyle materiału się kręci z wylotu głowy państwa za granicę nie mówiąc o wyjątkowości delegacji nie zastanawialiśmy się. Być może zastanowiły się nad tym osoby zawodowo filmowaniem się zajmujące, ale nam nie powiedziały. Wydawało się też nam intuicyjnie że jest to prezydent na trapie z innej wizyty. Zaś pokazany dlatego że chodziło o symbol. Wszak prezydent wchodzący po schodkach trapu wygląda tak samo niezależnie od tego czy jest to wylot sfilmowany w dniu 10 kwietnia 2010, czy na przykład udający się z wizytą w podróż zagraniczną kilka miesięcy wcześniej. A dlaczego by nie miano pokazać prezydenta na trapie z 10 kwietnia, a pokazywać z innego czasu? Nad tym się nie zastanawialiśmy. Czy była do tego głowa? To tak jakby zastanawiać się na pogrzebie dlaczego odcień lakieru trumny jest taki a nie inny, albo dlaczego gospodyni (która znamy) robiąc stypę w domu wyciągnęła nie ten serwis obiadowy, którego się spodziewaliśmy, tylko inny.
 
W takim więc wspominaniu szczególnie cenne były osoby, których oczom były znane ostatnie chwile prezydenta i delegacji. Ostatnie znane ludzkim oczom, bo wiedzieliśmy że prezydent i delegacja mieli przed sobą .. (no właśnie, bo dokładnie nie wiedzieliśmy ile) jeszcze godzinę, półtorej, dwie godziny życia? W każdym razie tyle ile się leci do Smoleńska. Zresztą nad tym się nie zastanawialiśmy jak i nad standardami związanymi z podróżą samolotem. Oczywiście można by się spodziewać sytuacji, w której spiker pokazuje odrywający się od pasa startowego samolot i mówi że pasażerom zostało (na przykład) około 85 minut życia, bo na podobną rzecz każdy kiedyś tam w kinie, w telewizji, w radio się natknął, ale przecież nie musiało tak być. Poza tym brzmiałoby to może: pretensjonalnie? (o ile w tej sytuacji byłoby to odpowiednie słowo).
 
Można by się więc spodziewać jakiejś sytuacji w której medialnie dłużej pobędziemy na lotnisku Okęcie i będziemy widzami ostatnich chwil Głównego Pasażera i innych pasażerów na polskiej ziemi. A także rekonstrukcji takiego pożegnania jeśliby nakręcony materiał byłby znikomy (bo jak wyżej nie wiedzieliśmy ile... etc.).
 
Wróćmy do prezydenta na schodkach trapu. Mieliśmy pierwszego świadka Polaka Sławomira Wiśniewskiego na miejscu tragedii montażystę i przypadkowego kamerzystę katastrofy. Analogicznie takim podobnym świadkiem byłby kamerzysta filmujący prezydenta na schodkach trapu. Choć tu rzecz jasna nie tak unikalnym bo prezydent przecież odwracając się i pozdrawiając ręką nie pozdrawia tylko kamerzysty. Pozdrawia delegację, która stoi na lotnisku. Mógł więc kamerzysta ze wzruszeniem przed kamerami opowiadać jak to ostatni filmował śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego (i resztę delegacji chyba...). No ale póki co tylko prezydent z delegacji by wystarczał. Jednak tego sentymentalnego świadka (bo nie dowodowego jak Sławomir Wiśniewski) zlekceważono. (Ba, nie znamy nawet jego nazwiska.) A takich wspomnień sentymentalnych (choć nie z ostatnich chwil, godzin, poprzedniego dnia na polskiej ziemi) było dość dużo.
 
Telewizje jak wiadomo pokazują zwykle materiał obrobiony, ale czynią wyjątki gdy materiału filmowego jest mało, lub gdy jest wyjątkowy. Trudno przypuszczać by jakiś kamerzysta filmujący w ramach swego zawodu ( czyli jak to się mówi inaczej –profesjonalny) odlot prezydenta skręcił go tylko na schodkach trapu i do tego na ich fragmencie. No, ale tym razem nie poznaliśmy pozostałych fragmentów filmu z tak cennych dla zbiorowej pamięci ostatnich chwil prezydenta na polskiej ziemi. Każdy skrawek takiego filmu był cenny i pożądany.
 
Skoro już wiemy że prezydent machał ręką nie tylko, a nawet przede wszystkim nie do kamerzysty to odważymy się zadać niedyskretne pytanie do kogo machał? (choć wiemy że symbolicznie do nas) Musiał ktoś być jeszcze na tym lotnisku.
 
Czy przypominają sobie państwo rozmowy z osobami odprowadzającymi prezydenta a znajdującymi się na lotnisku emitowane w TVP, TVP info i innych mediach. Emitowane zaraz po katastrofie i w pierwszych dniach? Nikt sobie nie przypomni (chociaż kto wie, czasami tak bywa że im dalej w czas tym więcej świadków) bo ich nie było.
 
Ostatnie spojrzenie prezydenta skierowane w stronę konkretnej grupy ludzi, a my je lekceważymy. Być to mogło?
 
Zachowania mediów w tym kontekście nie będziemy rozgryzać bo niezrozumiałe. Ale czy w dzisiejszym świecie ludzie będący w centrum wydarzeń muszą koniecznie czekać aż jakieś łaskawe media podejdą do nich, zwłaszcza gdy są depozytariuszami ostatnich chwil głowy państwa? Na pewno nie. Zawsze jakieś media przyjdą do nich. A nawet gdyby (ale tego w pierwszych dniach po katastrofie nie widzieliśmy) stosowały klucz polityczny to przecież są TV Trwam, Radio Maryja, Nasz Dziennik, jest jeszcze internet gdzie można choćby na gorąco zamieścić dokładne wspomnienie ostatnich chwil, dwóch trzech dni, ich służbowych części spędzonych u boku prezydenta. Odprowadzający delegację do których Lech Kaczyński machał ręką mieliby więc gdzie zaprezentować swoje wspomnienia z lotniska, gdyby uchowaj Boże ( a czego jak wiemy nie było w pierwszych dniach) nastąpił jakiś medialny bojkot pamięci prezydenta.
 
Dziwnym trafem nie zaprezentowano nam w owym czasie składu delegacji odprowadzającej prezydenta,ale w natłoku wrażeń to nam umknęło. Mogło też umknąć telewizjom, choć z drugiej strony musiały trzymać rękę na pulsie zapełniając swój czas antenowy wieloma rozmowami ze znającymi różnych członków delegacji. Tak mi się przy tej okazji wydaje że nie było żadnych, lub prawie żadnych generałów wspominających swoich kolegów. No, ale może tylko mi się tak wydaje.
 
Tak więc chętnym uchem łowiliśmy wspomnienia o różnych znamienitych osobach naszego państwa, ale wspomnień odprowadzających ( co jak się pisze przeoczyliśmy) nie zaznaliśmy.
 
No dobrze, a jaki jest ten skład delegacji odprowadzającej prezydenta, generałów, parlamentarzystów, innych na lotnisko? Skoro media się nim z nami nie podzieliły to zapytajmy najważniejszą osobę związaną z prezydentem po śmierci ministra Stasiaka, ministra Sasina.
 
Parlamentarnego Zespołu ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154M z 10.IV.2010 r. z dnia
22-09-2010 na które został zaproszony minister Sasin.
 
Poseł Zbigniew Kozak zadaje następujące pytania:
Panie ministrze, ja mam trzy pytania.
Pierwsze, to jest, kto odprowadzał pana prezydenta na lotnisko?
..................................
cały tekst był pisany pisany jednakową czcionką i takie było zamierzenie
........................................................................
Drugie, kto widział wylot samolotu z pasażerami, czy to jest jakoś utrwalone? No i trzecie, czy jakieś służby, nie wiem, SKW śledziły w ogóle lot tego samolotu? I kto odpowiadał za bezpieczeństwo tego lotu i czy są na to jakieś dokumenty? Dziękuję bardzo.
 
Wszystkie trzy pytania są ciekawe i istotne, ale zapoznając się z trzema pominiemy na razie w rozważaniach ostanie, a mając na uwadze to o co pytaliśmy także czyli o filmowanie odlotu pana prezydenta skupimy się na tym które chcieliśmy zadać ministrowi Sasinowi, czyli kto odprowadzał prezydenta na lotnisko. Nim jednak do tego przejdziemy pragnę zwrócić uwagę na to że nie tylko my, zwykli zjadacze chleba nie wiedzieliśmy zaraz po tragedii kto odprowadzał naszego prezydenta i resztę delegacji. Nie wiedział tego także poseł Zbigniew Kozak. Ha, nie tylko nie wiedział zaraz po 10 kwietnia, ale nie wiedział do 22-09-2010 czyli przez pół roku po tragedii. Dodatkowo poseł był (jest) szczególnie zainteresowany sprawą tragedii smoleńskiej jako członek zespołu parlamentarnego i jako członek PiS. My zapoznając się z zeznaniem pana Sasina mamy cokolwiek gorszą możliwość, bo zdaje się nagranie dźwiękowe, jak stenogram były dostępne na stronie internetowej Parlamentarnego znacznie, znacznie później.
 
Pół roku później i unikalna i elitarna wiedza, która objawić ma minister Sasin. Ale oddajmy już głos panu ministrowi aby odpowiedział posłowi Kozakowi:
 
 
Na wszystkie pytania uczciwie powinienem powiedzieć, nie wiem.
 
?????????
 
Jest taka sytuacja. Minister Sasin zastępca szefa kancelarii prezydenta po śmierci ministra Stasiaka główna osoba obozu prezydenckiego pół roku po 10 kwietnia nie wie kto odprowadzał prezydenta. Można by tę sytuację zrozumieć (choć na pewno byłoby to bardzo nieładnie) gdyby minister Sasin wycofał się z życia politycznego, wycofał z uczestniczenia w podtrzymywaniu pamięci, wyjechał na Bermudy, lub do Mandżurii by tam w zaciszu spędzać czas. Można by to zrozumieć. Ale minister Sasin nie wycofał się. Jest głównym oficjalnym depozytariuszem pamięci prezydenta biorąc pod uwagę urząd. Przewodzi Centrum im. Lecha Kaczyńskiego . Jest obecny. Opowiada o prezydencie. Nadto jak by się wydawać mogło jest przecież szczególnie związany emocjonalnie. Czyż nie on płakał najbardziej ze wszystkich oficjeli w czasie pamiętnej mszy na placu Piłsudskiego? Jeśli więc „żyje prezydentem” czyż w gronie przyjaciół z byłej kancelarii prezydenta nie powspominałby ostatnich znanych chwil prezydenta, czyli na lotnisku gdzie delegacja wiernych druhów z kancelarii prezydenta odprowadzała go, a może i wcześniej jeszcze niż na lotnisku na przykład, w czasie jazdy na lotnisko gdzie wierni druhowie prezydenta z nim rozmawiali, a nikt nie spodziewał jaka tragedia się wydarzy, tak straszna do tego tak mistyczna gdyż wszyscy ważni Polacy (oprócz rządu) chcieli oddać hołd tam w Katyniu naszym zamordowanym bestialsko oficerom. I Katyń zabrał kolejne ofiary. Fatum. I jeszcze wcześniej gdy prezydent opuszczał wraz ze swymi wiernymi druhami Pałac Prezydencki, i tuż przed opuszczeniem. Ostatnie rozmowy, gesty, słowa prezydenta.
 
Jakże cenne dla Polaków są (zwłaszcza były w okresie żałoby) te ostatnie wspomnienia. Ostatnia droga prezydenta z pałacu na lotnisko. A tymczasem pan minister Sasin nie zapytał? Nie pogawędził z kolegami, którzy odprowadzali głowę państwa? Nie chciał wiedzieć przez pół roku kto z jego kolegów, a wiernych druhów prezydenta widział go ostatni? Pojąc nie sposób. Nadto jeszcze pan minister Sasin spodziewał się że zapytają go o to dziennikarze i prawicowi i lewicowi, prawda? Zapytają zaraz po katastrofalnym rozbiciu się samolotu. Więc szybko nadrobiłby tę wiedzę, którą prosto zdobyć, bo przecież od życzliwych kolegów z kancelarii, braci w nieszczęściu, więc nie od jakichś nie lubiących prezydenta panów, tylko od swoich. Ba, można sobie wyobrazić wręcz że takie rozmowy pojawiają się bez jakiejkolwiek zachęty ze strony ministra Stasina, w czasie wspólnego spotkania, bez jednego słowa zachęty z jego strony koledzy, a wierni druhowie prezydenta, wspominają, wspominają.
 
Minister Sasin nie wiedział przez pół roku kto odprowadzał pana prezydenta na lotnisko.
 
Minister Sasin nie wiedział przez pół roku kto widział wylot samolotu i czy to było jakoś utrwalone.
 
Minister Sasin nie chciał zapoznać się z materiałami filmowymi, bądź zdjęciami które miały uwiecznić ostatnie chwile ukochanego prezydenta? Nie do uwierzenia. Co się stało proszę państwa!? Nie wiem wprost jakie pytania tu jeszcze zadawać, w tym odnośnie wiernych druhów prezydenta. No, po prostu nie wiem. Odnośnie wiernych druhów bo choć minister Sasin nie wiedział i się nie dowiedział to inni wierni druhowie z kancelarii prezydenta wiedzieli, ci którzy odprowadzali. Bo chyba wiedzieli skoro odprowadzali? A może odprowadzając nie... bo ja nic już nie rozumiem. Chyba że tunelowanie poznawcze. W tunelu przysypany kamieniami i tylko pragnie by krew wypłynęła na wierzch i wskazała miejsce zbrodni. Tunelowania pojedyncze, tunelowania zbiorowe.
 
Ale, ale zapomnielibyśmy zapytać jak minister Sasin tłumaczy swoją niewiedzę dotyczącą tego kto odprowadzał prezydenta. No bo przecież tłumaczy. I rzeczywiście tłumaczy. Bingo. Przede wszystkim z tego powodu, że ja od dwóch dni przed tym wylotem tragicznym już znajdowałem się, byłem w podróży prawda i wtedy znajdowałem się już w Smoleńsku.
No to już wiemy.. chociaż.. nie, nie wiemy dlaczego od dwóch dni w podróży (prawda) skoro do Smoleńska leci się 62 minuty. Z innych informacji nie wynika i minister Sasin raźno nie stwierdza że jechał pociągiem: był w innych wypowiedziach i samochód i samolot (jaki?) ponadto w tym zeznaniu równocześnie od dwóch dni jest w podróży i równocześnie znajdował się w Smoleńsku. Jak pisał prozaik i filozof Borghes: „Czas jest naszym największym i najbardziej trwożliwym problemem”.
 
Uzupełnijmy całość tej wypowiedzi: W związku z czym, ani nie jestem w stanie powiedzieć, czy ktoś pana prezydenta odprowadzał. Było w zwyczaju takim, że przy wylotach prezydenta ktoś z ministrów czy doradców prezydenta żegnał prezydenta na lotnisku, w tym sensie, że, ja szczerze przyznam się, że nie wiem czy ktoś wtedy żegnał jakby. (podkreśl. CP)     W tym wszystkim, co się potem działo, ten szczegół mi umknął. Czy...
Przewodniczący Antoni Macierewicz:
Ja myślę, że minister Duda był ....?
Minister Jacek Sasin:
Nie wiem tego, właśnie tego nie wiem. (Cóż za pech tego właśnie nie wie.)
Szczerze mówiąc, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby nawet to ustalić. (Ale jest za to szczery)
Ale, bo też nie wydawało mi się, że to rzeczywiście jakąś sprawę szczególnie ważną, no bo jakby(ulubione jakby słowoministra Sasina – widać znajomośćFaulknera) nie widziałem tutaj też żadnej tajemnicy w tym wylocie. Wydawało mi się, że tutaj nie było żadnej takiej sytuacji, które mogły mieć jakiś wpływ na to, co się potem stało.
Wzruszy nas też taki fragment wypowiedzi ministra Sasina, wiernego druha prezydenta : No nie posiadam takiej wiedzy po prostu. Nie mam takiej wiedzy, nie mam takiej wiedzy. (To odnośnie monitoringu lotu przez polskie służby). Ale pan minister Sasin jakby krzyczy. Nie ma tu wykrzykników, ale czyż możemy wątpić że przeżywa gdy trzykrotnie upewnia nas że nie ma takiej wiedzy. Liczba to znamienna bo wiemy że nim trzykrotnie kur zapiał.. A minister Sasin bardzo nas upewnia bo bardzo kochał pana prezydenta.
 
I aż dopiero potem pan T. Szczegielniak z kancelarii prezydenta podzielił się z nami ostatnimi chwilami prezydenta na polskiej ziemi, choć jakby nie do końca bo jakby (by użyć ulubionego wspomnieniowego słowa ministra Sasina) przyjechał wszedł na taras widokowy (który był w remoncie) popatrzył i odjechał więc jakby nie wiemy kto odprowadzał pana prezydenta, był z nim w drodze od pałacu prezydenckiego.
 
I jeszcze dłużej czekamy na trzeciego druha pana prezydenta Andrzeja Klarkowskiego, który w lutym (nieco wężej) i w marcu (nieco szczegółowiej) dzieli się z nami ostatnim i unikalnym bo bliskim i dokładnym widokiem nie tylko prezydenta, ale.. całej delegacji! Wyobrażacie sobie Państwo! Całą delegację widział! Zuch! Gieroj! Niemal rok czasu trzymał te skarby dla siebie! Przypominają się postacie z literatury, będące projekcją wyrafinowanej potrzeby autora, smakosze chowający skarby bogatych wspomnień tylko dla siebie, aby w samotności je trawić jak bohater „Pachnidła” zapachy.
 
Tak to wygląda w skrócie dostępna historia dotycząca niektórych wspomnień o panu prezydencie i delegacji z ostatnich chwil pasażerów feralnego lotu Tu154 M o numerze bocznym 101 na polskiej ziemi.
 
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------
na temat głównego świadka na Okęciu
 
http://cyprianpolak.salon24.pl/291829,odlot-delegacji-z-okecia-i-andrzej-klarkowski


czwartek, czerwca 19, 2014

AFERA podsłuchowa i taśmy Wprost to CYRK medialny

Robią nas w konia: AFERA podsłuchowa i taśmy Wprost to CYRK medialny 

 .

Co dalej?
Czas ochłonąć.
Czas na odpowiedzialność karną tych, którzy na to zasługują i odpowiedzialność polityczną (banicję z życia publicznego raz na zawsze) dla całej reszty.
Wojna PO przeciw PiS – bo tak można w skrócie nazwać okres pomiędzy 2007 a 2014 rokiem nam obywatelom, którzy nie grzaliśmy się przy płonącym ognisku władzy nie przyniosła nic pożytecznego.
Kolosalne zadłużenie. Konfiskata pieniędzy z OFE. Przyzwolenie na korupcję w imię politycznych sympatii. Wzrost podatków. Promocja nepotyzmu. To są w skrócie straty finansowe.
Utrata poczucia polskości jako atrakcyjnej wspólnoty kulturowej dla nas samych to strata nie mniej istotna i nie mniej bolesna. Przeszłość, która kształtowała dzieje Rzeczpospolitej suwerennej i Polaków, którzy w imię takiej suwerenności nie szczędzili swego życia i zdrowia została w imię doraźnych interesów politycznych odrzucona i unieważniona.
Doszło do tego nawet, że Państwo Polskie nie potrafi podjąć skutecznych kroków dyplomatycznych w sprawie tak oczywistej jak nazywanie niemieckich obozów koncentracyjnych polskim obozami.  Nie potrafi skutecznie działać w kwestii tak oczywistej jak rabunek przez państwo niemieckie polskich dóbr kultury.
Państwo polskie istnieje tylko teoretycznie. Ono nie działa – treścią jego stało się trwanie w imię korzyści ze sprawowanej władzy przez ludzi o mentalności gangsterskiej. Ono nie działa, bo obywatel nie może zaufać żadnej instytucji państwa. Bo instytucje państwa przestały być dla obywateli a stały się na posługi polityków. Stały się na posługi także dlatego, że są okupowane przez rodziny i znajomych tych, którym wyborca otworzył drzwi do władzy.
Wojna PO przeciw PiS uczyniła polskie życie społeczne pełnym sztucznych i zdziczałych emocji. Zostało wytworzone takie otoczenie kulturowe w którym człowiek religijny jak i ateista czuje się obco. Czuje się osaczony z jednej strony przez tych, którzy każą mu całować księdza w rękę a z drugiej strony przez tych, którzy dokonali by eksterminacji krzyży z przestrzeni publicznej.
Te fikcje i fiksacje najwyższy czas porzucić.
Drużyna Tuska po tym co usłyszeliśmy musi odejść a każdego, kto kiedykolwiek w przyszłości będzie pomimo to, co się zdarzyło głosował na nią można nazwać bez narażania się na zarzut kłamstwa moralnym degeneratem.
To (PO) być może jeszcze przed taśmami było mniejsze zło. Po taśmach słowo mniejsze zostało wykreślone.
Teraz to jest już jawne popieranie zła i stawianie się poza nawias ludzi przyzwoitych o elementarnym poczuciu uczciwości.
Nie bądźcie żołnierzami mafii. To przegrana sprawa w dłuższej czy krótszej perspektywie.
To tyle.
Krzysztof
PS. Nic mnie tak nie rozdrażniło w czasie poniedziałkowej konferencji jak to, że premier miał tylko godzinę czasu. Tylko godzinę. Oto świat do góry nogami – nie on dla nas, lecz my dla niego. Kwintesencja smaku bezczelności.
 http://lubczasopismo.salon24.pl/faszystowskiepanstwo/post/591115,czas-ochlonac

APPENDIX.
Obrazek użytkownika arieltiamson
"Nie oglądałem tego żałosnego przedstawienia..." zwykle jak sie czegos nie oglada to sie o tym pozniej nie pisze. To tak na marginesie.
Na Ukrainie Majdan sie skonczyl ...i juz pozamiatali...., a teraz szykuja sie do nowego, bo nic sie nie zmienilo.
Mlodych chlopakow wciela sie tam sila do wojska i kaze strzelac do sasiadow. Na poczatku byly bardzo duze dezercje, ale teraz jak znajduje sie zwloki Ukraincow zastrzelonych przez tzw. terrorystow juz dezercji nie ma... Ja tu nie napisalem doslownie, ze Ukraince na koszt Ruskich swoich dezerterow rozwalaja, ale jakby ktos byl tu niekumaty, a mowie o ponad 90% osobnikow tu piszacych to mu to wyjasniam.
Rosja nigdy nie dopusci do tego, zeby inni rzadzili w bylych strefach ich wplywow. Tusk musi sie utrzymac co najmniej do jesieni, a potem bedzie gwarantem dostaw gazu z Rosji, a zima ma byc ciezka tego roku.
Przypominam, ze opcja dla UE byla Unia ze Stanami, jednak premier Miller umowe trzymal skrycie w szufladzie biurka dziwiac sie w pewnym momencie skad Lepper o tym wiedzial. Bylo to przed podpisaniem umowy stowarzyszeniowej z UE. Jakby ktos nie pamietal to Leppera juz nie ma, a z sekcja zwlok czekano caly weekend, zeby Pawulonu z ciala sie pozbyc.
Gdyby w Polsce byla silna opozycja to ich liderzy nie schodziliby z czolowek gazet - mowa o skandalach z ich udzialem. Dzien wczorajszy pokazal, ze lider opozycji to przyslowiowa dupa gadajaca o koalicji. Ciekawe z kim? Poza PSL, SLD i Mikkim nie ma wyboru, a zadna z tych partii w koalicje z PiS nie wejdzie. Pozostaje tylko przyjac z powrotem odpadu od Ziobry, Gowina, a moze i Palikota. Tylko czy wtedy bedzie ktokolwiek jeszcze na tzw. Prawo i Sprawiedliwosc ktokolwiek jeszcze glosowal? I prawem, i sprawiedliwoscia nikt sie jeszcze nie najadl, a Tusk rzucajac na pastwe Nowaka pokazal swoim: to moglo spotkac kazdego z Was.... i kto tu jest lepszym szefem swojej partii? Myslicie, ze ludzie lubia glosowac na slabeuszy pokroju Kaczynskiego z wysminkowanym przydupasem Hoffmanem???
 http://naszeblogi.pl/47456-tusk-z-gola-dupa-i-powybijanymi-zebami

wtorek, czerwca 10, 2014

Blogi Polski * Matusiak

ZAMIAST  WSTĘPU.

 


niedziela, 8 czerwca 2014


FMS Polmo

FMS Polmo  SZCZECIN

  W ramach studenckiej praktyki robotniczej caly miesiac lipiec 1980 pracuje w Fabryce Mechanizmow Samochodowych Polmo. Co ma wspolnego ta fabryka z profilem studiow tego nobody knows.
FMS Polmo powstało z likwidacji starej Szczecińskiej Fabryki Motocykli JUNAK. Ta z kolei fabryka powstala ewolucyjnie od 1946 roku z niemieckich zakładów Stoewer Werke AG. Stoewer produkował dobre maszyny do szycia i maszyny do pisania oraz rowery a nastepnie samochody. W czasie II wojny fabryka produkowała na potrzeby wojska.
Zjednoczenie Przemysłu Motoryzacyjnego Polmo istnieje od 1953 roku i zrzesza wszystkie fabryki produkujące pojazdy i czesci do nich. Szczecin produkuje waly napedowe i mechanizmy kierownicze.
Szkolenie BHP i do pracy.

Wpierw pracuje przy dwoch nienowoczesnych frezarkach zamiast robotnikow ktorzy sa na urlopie. Pracuje z przeplotem to znaczy kiedy jedna maszyna frezuje ja wyjmuje obrobiony detal i wkladam surowy detal w drugiej. Szybko podjezdzam do ostrzy i przelaczam na powolny posuw roboczy. Od czasu do czasu sztaplarka zabiera skrzynie obrobionych detali i przywozi skrzynie surowych detali czyli odkuwek. Przymiarem mikrometrycznym sprawdzam czy detal ma wymagana tolerancje wymiarow a jak nie to wolam brygadziste czy mistrza. On demontuje noze i montuje naostrzone. Tasma transportowa za plecami przesuwa sie pusta.
Z technologiem rozmawiam krotko tylko raz. Jego zdaniem prawdziwy inzynier musi popracowac na lini przy maszynach aby wiedziec na czym polega praca robotnika i by ja szanowac. Na koniec dnia sprzatam i czyszcze moje maszyny. Z maszynami trzeba naprawde uwazac !
Malo to przypomina Charli Chaplina z filmu "Dzisiejsze czasy" gdzie Charlie jako jeden z tysiecy anonimowych robotników przy tasmie przykreca dwoma kluczami sruby. Niemniej jest to niewdzieczna praca. Robotnicy maja poczucie humoru i sa uprzejmi.
Na hali sporo maszyn. Halas ! Halasliwe sa potezne styczniki zalaczajce zgrzewarki do paskow zgrzewanych na walach celem dynamicznego wyroznowazenia. Obok mnie duza wiertarka i potezna przeciagarka hydrauliczna made in ZSRR. Moc silnika 33 kW. Myjka.

Potem tokarka kopiarka. Przymiar... I tak w kolo. A gdzie sa w zakladzie maszyny sterowane numerycznie. A co to jest ? Fabryka wymaga modernizacji a tu na horyzoncie strajk.
Na koniec relaksowa praca w w magazynie.

Na poczatku miesiaca strajkuja w branzy Ursus, Autosan, Pomar i Mielec. Pozniej Huta Warszawa, Polmo w Tczewie, Pomet a pozniej juz cała lawina. Strajki nawet pojedynczych wydzialow dezorganizuja prace co widac jak w laboratoryjnej probowce. Gdzies tam czegos strajkujacy nie zrobili i w drugim miejscu Polski tego nie ma i zaklady stoja. Przestoje straszliwie wprost demoralizuja zalogi i wprowadzaja zly nastroj. Rozsypuje nam sie gospodarka.

Irytacje a dokladniej wscieklosc załogi budza bardzo wysokie ceny komercyjne miesa i wedlin. W zasadzie, konkretnie to tylko to. Podwyzki dotarly tez do stolowek pracowniczych.
Pracownicy sa inteligentnymi ludzmi. Spotyka sie zdania ze skur....ny musza dac bo maja i sami kradna jak szaleni az po milo sie zyło jak Gierek brał pozyczki z zachodu na zboze i pasze a teraz trzeba je splacac ! Jeszcze inni mowia ze nikomu nic nie jestesmy wini a okrada nas ruski zlodziej. Zadania polityczne nie sa artykulowane i one raczej transmitowane sa z Polski przez emisariuszy. Zaklad poki co nie strajkuje.
Ile kto zarabia z grubsza wszyscy wiedza i ja uslyszalem ile dostane wyplaty i tyle circa dostalem. Ciekawe Dyrektor ponoc zadnych kokosow nie zarabia ale .... po cichu talon na samochod i tak dalej.

Ocena za praktyke w indeksie - db.

poniedziałek, czerwca 09, 2014

Księdzu Małkowskiemu - d z i ę k u j ę

Fot. Blogpress
Fot. Blogpress

Sumliński: „Zniszczyć Księdza Małkowskiego!” Apeluję do jego przełożonych o godne traktowanie tego niezwykłego kapłana

„K… pier…, jeśli wygłosisz ten pier… wykład, to gorzko tego pożałujesz” - takimi słowami miał zwrócić się do księdza Stanisława Małkowskiego jego przełożony, ksiądz proboszcz z parafii pod wezwaniem Świętego Ignacego Loyoli na Wólce Węglowej w Warszawie. Za co wyzwiska? - Bo ksiądz Stanisław Małkowski znalazł się w gronie prelegentów Kongresu „Dla społecznego panowania Chrystusa Króla”.
O co chodzi? Przed kilku dniami zadzwonił do mnie profesor Mirosław Dakowski. - Panie Wojtku, niech pan coś zrobi, bo zamęczą Stasia. On sam nie ma już siły się bronić – rzucił krótko, by po chwili dodać: - Został wyzwany od najgorszych i to nie pierwszy raz. Tym razem tylko za to, że znalazł się na liście prelegentów Kongresu „Dla społecznego panowania Chrystusa Króla”, który odbył się 24 i 31 maja br. w Warszawie i Częstochowie. Jest coraz gorzej…

Zapytałem księdza Stanisława Małkowskiego, czy to prawda. - I cóż ja mogę odpowiedzieć? Prawda, niestety – odparł smutno.
Z dalszej relacji księdza wynikało, że nie uległ groźbom i wykład wygłosił. I od tamtej pory ksiądz proboszcz nasilił ograniczanie odnośnie liczby odprawianych pogrzebów - ograniczając tym samym do minimum sprawowanie służby (i przy okazji także możliwość pozyskiwania środków do życia).
Przez kilka dni zastanawiałem się, czy można, czy wolno mi, taką informację upublicznić – Ksiądz Stanisław zostawił mi w w tej kwestii wolną rękę. Rozważałem różne aspekty sytuacji, radziłem się osób, którym ufam i doszedłem do wniosku, że milczeć w tej sprawie jednak nie można, z wielu względów - nie tylko dlatego, że w ten sposób nikt nie ma prawa zwracać się do starszego człowieka, tym bardziej do kapłana – i to jeszcze takiego Kapłana…

Refleksje dotyczące osoby księdza Stanisława Małkowskiego, z którym mam zaszczyt się przyjaźnić, zawarłem w książce „Z mocy nadziei”. Tak naprawdę tyle jest do opowiedzenia o tym kapłanie, że nie wiadomo, od czego zacząć. Z jednej rzeczy wypływa sto innych. Problem polega na tym, żeby się zdecydować, o której opowiedzieć najpierw.
Wydarzenie, które charakteryzuje go najlepiej, miało miejsce latem 2010 roku. Na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie podjęto właśnie walkę z krzyżem, bo nowo wybranemu prezydentowi, Bronisławowi Komorowskiemu, przeszkadzał ten symbol Zmartwychwstania, przyniesiony przez harcerzy pod pałac prezydencki po tragicznej śmierci w Smoleńsku prezydenckiej pary, Lecha i Marii Kaczyńskich oraz towarzyszących im blisko stu osób. Krzyża broniło kilkaset modlących się przy nim osób, z księdzem Stanisławem Małkowskim na czele. I właśnie wówczas w samym sercu stolicy miały miejsce wydarzenia, w które pewnie nigdy bym nie uwierzył, gdybym ich nie widział na własne oczy.

Podczas jednej z rozmów ksiądz Stanisław zasugerował mi, że będzie dobrze, jeśli do modlitwy pod krzyżem włączy się więcej osób, więc przyjechałem do Warszawy i dzięki temu mogłem obserwować dramatyczne wydarzenia znajdując się w oku cyklonu. Wraz z innymi modlącymi się osobami spędziłem pod krzyżem tylko jeden dzień, ale to wystarczyło, by zobaczyć dość: hordy satanistów z wytatuowanymi trzema „szóstkami” na palcach i wielkimi przenośnymi magnetofonami, które dudnieniem zagłuszały modlitwy, dziesiątki łysogłowych, pijanych mężczyzn, szarpiących starszych ludzi oraz podobna liczba policjantów, którzy bezczynnie stali tuż obok udając, że nie widzą oprawców oraz ich poniewieranych ofiar. Całość przedstawiała obraz więcej, niż abstrakcyjny.

Mimo takiej sytuacji, potencjalnie bardzo groźnej, kilkaset osób trwało pod krzyżem do czasu, aż pod osłoną nocy zabrano krzyż spod pałacu. Zanim to nastąpiło, ksiądz Stanisław Małkowski został wezwany przez przełożonych do odstąpienia od obrony krzyża, pod groźbą suspensy, czyli zawieszenia czasowo wyrzucającego poza nawias Kościoła. Jednocześnie powiedziano mu ironicznie, że - jak to określił w rozmowie z księdzem jeden z przełożonych - „nie załapałeś się na prawdziwe męczeństwo, to teraz twoje męczeństwo będzie polegać co najwyżej na oblaniu ciepłym moczem”.

Ostatecznie Stanisława Małkowskiego, którego postawa stanowiła wzór dla wszystkich kapłanów, „nagrodzono” odebraniem duszpasterstwa w Hospicjum dla umierających Sacra Miser na Krakowskim Przedmieściu - służby, którą kochał i którą pełnił od lat. Taka „nagroda” za obronę krzyża spotkała bohaterskiego kapłana, który w stanie wojennym cudem uniknął śmierci z rąk Służby Bezpieczeństwa, ale nie uniknął rozlicznych przykrości, a nawet prześladowań w wolnej, podobno, Polsce, w której do dziś, gdyby nie mieszkanie matki na Saskiej Kępie, nie miałby gdzie się podziać.

Pamiętam, jakie wrażenie wywarł na mnie ten niezłomny i skromny ksiądz, gdy przed laty spotkałem go po raz pierwszy. „Prawdziwy kapłan i uczciwy człowiek” – taka była moja pierwsza myśl i taka była pierwsza myśl prawie każdego, kto spotkał na swojej drodze Stanisława Małkowskiego. O takiej ocenie decydowała cała sylwetka, ale przede wszystkim twarz, bo na twarzy człowieka zapisane jest wszystko wstecz, od samego początku. Była to twarz człowieka o takiej uczciwości, że nie było w nim miejsca na nic innego. Po prostu niczego nie pragnął, a trzeba czegoś pożądać, żeby być nieuczciwym. Szczera twarz, otwarta twarz, patrzenie prosto w oczy – to w pierwszej kolejności zwracało uwagę u księdza.

Przez szereg następnych lat przy każdym spotkaniu jedynie utwierdzałem się w przekonaniu, że mam szczęście przyjaźnić się z człowiekiem niezwykłym. Tak było, gdy odwiedzałem go w Hospicium Res Sacra Miser na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie i widziałem, z jakim zaangażowaniem pomaga umierającym pacjentom w przygotowaniu się do przejścia na Drugą Stronę. Tak było, gdy każdą wolną chwilę poświęcał na wspieranie kilkuset nieszczęśników, którzy trafili do miejsc odosobnienia. Tak było, gdy z pokorą znosił nieformalny zapis na jego nazwisko, utrudniający, a częstokroć wręcz uniemożliwiający mu głoszenie homilii w kościołach na terenie całego kraju. Tak było, gdy na spotkaniu bohaterów programu „Pod prąd” w warszawskich Hybrydach zapytany, co zmieniło się u niego od lat osiemdziesiątych, odpowiedział bez cienia skargi: „nic się nie zmieniło, wtedy byłem w podziemiu i dziś jestem w podziemiu”. Tak było, gdy bliscy generała Zenona Płatka ze zbrodniczego Departamentu IV SB, nieświadomi niezwykłości sytuacji, poprosili księdza Małkowskiego o zgodę na poprowadzenie katolickiego pogrzebu dla generała, który w latach osiemdziesiątych właśnie na księdza Małkowskiego wydał wyrok śmierci – i uzyskali akceptację niedoszłej ofiary. Tak było wreszcie, gdy każdorazowo w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego pokonanie dwustu metrów, od cmentarnej bramy wejściowej do Pomnika Gloria Victis na warszawskich Powązkach, zajmowało nam godzinę, bo setki osób chciało podziękować księdzu za to, że jest, jaki jest…

O tym, jak to możliwe, że taki kapłan traktowany jest w taki sposób w wolnej – podobno – Polsce, szerzej w książce – już jesienią. A niniejszym publicznie apeluję do przełożonych księdza Stanisława Małkowskiego o godne traktowanie tego niezwykłego kapłana. Od dłuższego czasu ten przyjaciel Błogosławionego Księdza Jerzego nie jest traktowany tak, jak na to zasługuje.
Czy jednak to, że tak jest oznacza, że tak być musi?

środa, czerwca 04, 2014

Krótka historia pieniądza i polskiej waluty



Historia pieniądza

                 Krótka historia pieniądza i polskiej waluty








Dwa tysiące lat p. n. e. Ludzie nie tylko nie wiedzieli, czym są papierowe pieniądze, ale w ogóle nie znali pieniędzy w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Pieniądzem było wszystko to, co w danej społeczności miało uznaną wartość (np. żywność, narzędzia, tkaniny, ozdoby). Stały rozwój wymiany towarowej doprowadził do wyzwolenia w siódmym stuleciu p. n. e. Monet i prawie 1600 lat później, w Chinach, pieniądza papierowego.










Długie stulecia handel polegał na wymianie przedmiotów. W krajach rolniczych wartość różnych dóbr przeliczano na zboże. Ziarno miało tę zaletę, że można je było odsypywać bądź dosypywać w dowolnych ilościach i w ten sposób płacić za dany towar. Ludy, u których większą rolę odgrywało pasterstwo i hodowla, za środek płatniczy uznawały bydło. Już w „Iliadzie” możemy przeczytać, że na przykład zbroja kosztowała dziewięć wołów.
Jednym z najbardziej rozpowszechnionych towarów była sól. W Polsce bardzo długo używano jej jako środek płatniczy, a jedna z dawnych kar sądowych polegała na wyegzekwowaniu od oskarżonego 300 kruszy, czyli grud soli. Najlepszym dowodem na to, że sól odgrywała u nas rolę pieniądza, jest powiedzenie „słono za coś płacić”.




W krajach słowiańskich towary wymieniano też chętnie na miód i skóry. Za pierwszych Piastów futerka kun i lisów uznawano za środki płatnicze nawet w oficjalnych dokumentach międzynarodowych. Z datowanej na 1136 rok bulli papieskiej wynika, że właśnie nimi płacono Kościołowi dziesięcinę. Czterdzieści futerek wiązano w grzywnę i wyrażano nimi cenę danej rzeczy.




                                       Pierwsze pieniądze.




W niektórych rejonach świata ludzie doszli jednak do wniosku, że najwygodniejszą formą środka płatniczego są metale. Bardzo trwałe, ze względu na małą objętość łatwe w transporcie i, co równie ważne, łatwo podzielne na mniejsze części doskonale nadawały się do pełnienia tej funkcji. Początkowo w obiegu znajdowały się po prostu nie obrobione bryłki metalu, żelazo oraz miedź i jej stopy, a później metale szlachetne. Przy zakupie danego towaru trzeba było za każdym razem odważać wynegocjowaną ilość metalu. Tak dokonywano transakcji na przykład w Egipcie, Babilonii, Asyrii. Zdarzało się też, że z kruszcu odlewano jakiś przedmioty, które pełniły funkcję środka płatniczego. Mogły to być pierścienie, siekiery, dzidy. Określano więc cenę dobra, podając na przykład liczbę złotych siekier albo po prostu wagę metalu. W tym drugim przypadku nie miało znaczenia, czy położono na szalce odlany przedmiot, czy też bryłę surowego kruszcu. Sprawdzanie ilości i jakości kruszcu, którym płacono w transakcjach, było uciążliwe. Każdy, kto chciał handlować, musiał mieć przy sobie wagę i kowadełko, na którym w razie potrzeby ciął rozgrzany metal. Niektórzy kupcy zaczęli więc wybijać na kawałkach metalu swoje stemple, gwarantując w ten sposób, że mają one odpowiednią wagę i odlane zostały z niezafałszowanego kruszcu.








Monetę wynaleziono prawie jednocześnie w VII w. p. n. e. w kręgu cywilizacji greckiej: w Lidii, położonej na zachodnich wybrzeżach Azji Mniejszej (dziś Turcji), oraz w Argolidzie (Peloponez), państwie Fejdona, do którego należała też bogata w pokłady srebra wyspa Egina. Herodot (ok. 485-ok. 425 p. n. e.), od jego imienia nazwane gygadami. Lidyjskie monety z VII i VI wieku p. n. e. są wykonane z elektronu, po jednej stronie widać na nich wizerunki byka i lwa, a po drugiej kwadratowe wgłębienie spowodowane niedoskonałą jeszcze techniką bicia. Natomiast w Argolide używano monet srebrnych. Miały one wybity symbol państwowy, którym był żółw morski (zwierze poświęcone bogini Afrodycie), a kształtem przypominały spłaszczoną baryłkę.
Zupełnie niezależnie historia pieniędzy toczyła się w Indiach i Chinach. Mieszkańcy Indii, kilka wieków p. n. e. używali monet w postaci cienkich prostokątnych blaszek srebrnych. Natomiast w Chinach drobne monety miedziane znano podobno już na początku pierwszego tysiąclecia przed naszą erą. Wczesne chińskie monety odlewano w kształcie narzędzi, np. motyk. W roku 221 p. n. e. cesarz Szy-Huang-ti wprowadził monety okrągłe z kwadratowym otworem pośrodku. Według zbliżonego wzoru bito w Chinach monety do 1912 roku.
Monety upowszechniały się powoli. Na przykład Persowie wprowadzili je sto lat po Lidii, Rzym w IV wieku p. n. e., a Kartagina w III wieku p. n. e. Odtąd monety stały się nieodłącznym składnikiem cywilizacji europejskiej. Przetrwały upadek imperium rzymskiego i wszystkie wstrząsy, jakie później dotknęły państwa chrześcijańskie.


                                           Kwity i noty




W dziejach pieniądza dwa wydarzenia zasługują na szczególną uwagę: pojawienie się pierwszych monet i wprowadzenie banknotów. Europejskie pieniądze papierowe sięgają korzeniami 1665 roku, kiedy to szwedzki Królewski Bank Wymiany zaczął wydawać kwity depozytowe. Określały one ilość srebra, jaką obywatel umieścił w banku. Podobnych operacji dokonywano też w Anglii. Początkowo monety trafiły do prywatnych bankierów, którzy wydawali za nie dokumenty zwane notami. Noty mogły służyć do przeprowadzania wielu transakcji; oddawano nimi na przykład długi. W każdej chwili można było pójść z notą do banku i wymienić ją na monety o określonej wartości. W 1694 roku parlament angielski podjął decyzję o założeniu Banku Anglii, który podobnie jak szwedzki Królewski Bank Wymiany zaczął przyjmować depozyty w złocie lub srebrze i wydawać za nie noty (najpierw pisane ręcznie, a od 1729 roku drukowane).
Bankierzy szybko zorientowali się, że prawdopodobieństwo, aby wszyscy posiadacze not zgłosili się w tym samym czasie po wypłatę depozytu, były znikome. Niektórzy sądzili nawet, ze kwity lub noty nigdy nie zostaną przedstawione do wymiany i będą przechodzić od właściciela do właściciela. W kasie trzymano więc tylko pewną rezerwę pieniędzy na bieżące wypłaty, a resztę inwestowano. Wypuszczano też własne noty przy okazji udzielania wysoko oprocentowanych pożyczek. Wiele z nich nie miało pełnego pokrycia w złocie czy srebrze.
Oczywiście często bankierzy źle oceniali swoje możliwości lub po prostu oszukiwali. Zdarzały się nadużycia i niewypłacalność. Wraz z upływem lat coraz więcej państw zastrzegało prawo emisji not tylko dla jednego banku, nazywanego bankiem centralnym. Dużą rolę odgrywało w tym wypadku zaufanie. Na przykład Bank Anglii wyeliminował z obiegu noty mniejszych banków, ponieważ klienci uważali go za najbezpieczniejszą instytucję tego typu. Dawne kwity i noty stają się pełnoprawnymi pieniędzmi papierowymi emitowanymi przez jeden bank w każdym państwie.






Nieco inaczej rozpoczęła się natomiast historia pieniądza papierowego w Ameryce Północnej. Tam w XVII wieku pojawiły się banknoty emitowane nie przez banki, lecz przez władze. W 1690 roku Kolonia Zatoki Massachusetts oblegała francuską twierdzę Quebec. Żołnierzom obiecano żołd w postaci zdobytych łupów. Jednak twierdza wcale nie zamierzała paść. Wtedy oblegającym wydano papierowe pieniądze, obiecując, że zostaną one wymienione na monety. Pomysł się sprawdził i wykorzystywano go przy innych okazjach. Jeżeli tylko władze wywiązywały się ze swoich zobowiązań, ludzie bez obaw mogli dokonywać wszelkich transakcji papierowymi zaświadczeniami. Niektórzy zapewne woleli też używać poręcznych banknotów zamiast ciężkich monet. Na przykład w stanie Pensylwania pierwszej emisji papierowego pieniądza dokonano już w 1723 roku.










Ewolucja pieniądza trwa. W XX wieku pojawił się pieniądz plastikowy, czyli karty kredytowe. Dzięki nim nie musimy nosić plików banknotów lub sakiewek z monetami. Wszelkie zobowiązania odpisywane są z naszego konta bankowego.









                    Historia powstania polskiego pieniądza









Już Mieszko I bił monetę srebrną nazywaną denarem. W obiegu znajdowała się jednak niewielka ich ilość. Środkami transakcji były przede wszystkim monety obce lub towary wymienne. Denary Mieszka I produkowano prymitywnie. Ze sklepanego na cienką blachę srebra wycinano nożycami krążki i odbijano na nich stemple. Na jednej stronie znajdował się rysunek kaplicy lub świątyni, a na drugiej duży równoramienny krzyż. Na denarach bitych przez Bolesława Chrobrego pojawia się napis „Princes Polonie”. Chrobry nakazał też bicie monety, która mogła mieć związek ze zjazdem gnieźnieńskim. Na jej odwrocie znajdujemy dwa słowa „Gnezdun civitas”, czyli „Gniezno gród”. Pod koniec panowania Bolesława Chrobrego na polskich monetach zaczęto umieszczać napis „rex”. Historycy wiążą ten fakt z koronacją Bolesława w 1025 roku. Denary bili też następni polscy władcy, między innymi Bolesław Śmiały i Bolesław Krzywousty.




W drugiej połowie XIV wieku pojawiła się gruba moneta srebrna: grosz krakowski. Była to najważniejsza jednostka w systemie monetarnym, wprowadzony przez Kazimierza Wielkiego. Znajdowały się na niej napisy „Kazimirus Primus – Dei gratia Rex Polonie” („Kazimierz Pierwszy – z bożej łaski król Polski”) oraz „Grossi Cracovienses” („Grosz krakowski”). Na rewersie grosza wybito orła w koronie.




Natomiast monetę nazwano złotym polskim bije się dopiero za panowania Zygmunta Augusta w roku 1564. Co ciekawe, wcale nie ze złota, tylko ze srebra. Złoty powrócił po pierwszej wojnie światowej; w 1924 roku zastąpił markę polską. Pierwsze pieniądze papierowe wiążą się z powstaniem kościuszkowskim, kiedy to w 1794 roku wprowadzono bilety skarbowe. Pieniądze papierowe emitowane były też przez rząd Księstwa warszawskiego, który nadał im miano biletów kasowych.


W odniesieniu do obiegu pieniężnego na terenach Polskich po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, można wyróżnić dwa zasadnicze okresy. Pierwszy okres zwany "markowym" obejmował lata 1918 do 1924. W tym czasie rolę banku centralnego spełniała Polska Krajowa Kasa Pożyczkowa, emitująca banknoty w walucie markowej. Do roku 1920 na terenach polskich obiegały waluty byłych państw zaborczych, a więc korony austrowęgierskie, marki niemieckie oraz ruble rosyjskie. Równolegle obiegała marka polska, która od 1920 stanowiła jedyny legalny środek płatniczy. Okres markowy charakteryzował się nadmierną emisją pieniądza, która na przełomie 1922 i 1923 roku przerodziła się w hiperinflację, zakończoną przez reformę walutową Grabskiego w 1924. Wtedy to powołano do życia Bank Polski jako jedyny bank mający przywilej emisyjny. do obiegu wprowadzono złotego, równego frankowi złotemu. Marki polskie podlegały wymianie na złote w relacji 1 złoty = 1.800.000 marek polskich. Początkowo parytet złotego był równy parytetowi franka szwajcarskiego czyli 9/31 grama czystego złota. W 1927 roku złoty został zdewaluowany do poziomu 900/5332 grama czystego złota. Ten parytet utrzymano do września 1939 roku, choć po kwietniu 1936, kiedy to wprowadzono ograniczenia dewizowe, był on raczej teoretyczny i sztucznie utrzymywany. W okresie okupacji niemieckiej Bank Polski działał na emigracji, początkowo w Paryżu, a potem w Londynie. Równolegle okupant powołał dla Generalnego Gubernatorstwa instytucję emisyjną pod nazwą Bank Emisyjny w Polsce, który działał do wyzwolenia. Po wojnie zarówno Bank Emisyjny, jak i Bank Polski zostały zlikwidowane, a nowe władze powołały do życia w 1945 roku Narodowy Bank Polski, który pełni rolę banku centralnego do dzisiaj.


W 1950 roku komunistyczne władze przeprowadziły tzw. reformę walutową która w praktyce sprowadziła się do tego że posiadacze gotówki zostali opodatkowani 67% podatkiem (lub jak kto woli okradzeni z 2/3 posiadanej gotówki). Celem owej reformy była likwidacja nawisu inflacyjnego. Oficjalna propaganda twierdziła, że reforma uderza nie w ludzi pracy, ale w klasy posiadające i spekulantów. W wyniku reformy wszystkie zobowiązania, ceny i płace przeliczono w relacji 3 złote nowe za 100 starych złotych, zaś gotówkę wymieniano bez ograniczenia sumy, ale w relacji 1 złoty nowy za 100 złotych starych. Termin ustalony dla wymiany banknotów był bardzo krótki i wynosił tylko 7 dni, po czym stare banknoty straciły wszelką wartość.


Z dzisiejszej perspektywy tamta reforma zakrawa na zwykłe złodziejstwo, ale należy zdać sobie sprawę że podobne pomysły były w Europie normą w latach 1945-1955. Podobnie radykalne metody zastosowano przy wymianie pieniędzy w  Niemczech w roku 1948,  w ZSRR w 1947, w Czechosłowacji w 1952, a także w Bułgarii czy Rumunii.


Kolejna reformę ale juz o czysto technicznym charakterze przeprowadzono w Polsce 1 stycznia 1995 roku, kiedy to wprowadzono do obiegu nowy złoty równy 10.000 starych. stare banknoty pozostały prawnym środkiem płatniczym przez nastepne dwa lata, a ich termin wymiany ustalono na 20 lat, tak więc nadal można je wymieniać w kasach Narodowego Banku Polskiego.


Kilka uwag dotyczących kursów walut i siły nabywczej pieniądza


Kursy walutowe: marka polska ustabilizowała się w 1924 roku na poziomie 9.250.000 za dolara, kiedy to została wymieniona na złote po kursie 1.800.000 za złotego. Kurs złotego w okresie 1924-1926 miał tendencję spadkową i w 1926 roku przekroczył 10 złotych za dolara, by ustabilizować się na poziomie 8.91 po wprowadzeniu planu stabilizacyjnego w 1927 roku. Po dewaluacji dolara złoty umocnił się i jego kurs ustabilizował się ponownie na poziomie 5.31, który został utrzymany do 1 września 1939 roku. Celem zabezpieczenia interesów wierzycieli powstała kategoria złotego w złocie. I tak złoty w złocie parytetu z 1924 był równy 1.72 złotego w złocie parytetu z 1927 roku. Teoretycznie wartość złotego w złocie mogła różnić się od złotego obiegowego, ale po stabilizacji walutowej w 1927 różnice takie nie występowały.


Kurs złotego do innych walut europejskich według stanu na koniec marca 1928 i 1939 roku


(w złotych za 100 jednostek)






Kraj                                1928         1939
Belgia                              123,95 89,35
Bułgaria                           6,42          6,42
Dania                               237,76 111,00
Wolne Miasto Gdańsk    173,06 100,00
Estonia                            238,90      137,14
Finlandia                         22,46 10,98
Francja                            34,88 14,07
Niemcy                           212,17      212,54
Holandia                         358,08 282,00
Węgry                            155,39 104,63
Włochy                          46,70 27,94
Litwa                              89,14       89,40
Łotwa                             172,04 98,93
Norwegia                        238,00 124,90
Portugalia                       39,31 22,55
Rumunia                         5,39          3,79
Szwecja                          238,47      128,20
Szwajcaria                      171,85 118,70
Wielka Brytania            4327,00 2484,00
Stany Zjednoczone         890,00      531,00
Jugosławia                     15,69         12,12




Siła nabywcza złotego według oficjalnych statystyk z 1939 roku.


W latach trzydziestych średnie tygodniowe zarobki robotnika wykwalifikowanego wynosiły około 30 złotych (0.78 złotego za godzinę). Miesięczne zarobki pracowników umysłowych oscylowały w okolicy 280 złotych. Średnie ceny detaliczne w złotych niektórych towarów kształtowały się w tym okresie następująco: bochenek chleba 0.30, kilogram ziemniaków 0.10, kilogram mięsa wołowego lub wieprzowego 1.53, litr mleka 0.26, kilogram cukru 1.00, tona węgla 48.00, 1 kWh energii elektrycznej 0.53, a metr sześcienny gazu miejskiego 0.32. Przykładowe ceny hurtowe artykułów przemysłowych były następujące: drewno opałowe 37.00 za tonę, koszule męskie 10.40 za sztukę, kapelusze męskie 21.90 za sztukę, maszyna do pisania 1223.00, buty męskie 16.70, cegła 39.50 za 1000 sztuk, cement 29.00 za tonę, żarówka 0.88 za sztukę.


Po 1939


W okresie okupacji czarnorynkowy kurs dolara oscylował około poziomu 50 złotych okupacyjnych. Po wojnie, ze względu na drakońskie ograniczenia dewizowe kursy przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. W międzyczasie banknoty emitowane przez Bank Polski oraz przez Bank Emisyjny w Polsce zostały wycofane z obiegu praktycznie bez prawa wymiany. W roku 1952 rząd ponownie okradł swych obywateli za pomocą tak zwanej reformy walutowej. W jej wyniku wszystkie banknoty zostały wymienione na nowe złote w relacji 100 do 1, a płace, ceny oraz zobowiązania przeliczono w relacji 100:3, tak więc pozbawiono pieniądze papierowe 66% ich wartości. Dodatkowo wymianę prowadzono tylko przez kilka dni, po czym poprzednie banknoty straciły całkowicie wartość. Dla "ułatwienia" w okresie wymiany nie funkcjonowała większość sklepów, tak więc przeciętny obywatel miał dość ograniczone możliwości pozbycia się starych pieniędzy. W okresie tym funkcjonował oczywiście czarny rynek na waluty obce, gdzie około roku 1979 dolar kosztował 110 do 120 złotych. Istniejące ograniczenia powodowały, iż za przeciętną miesięczną pensję można było kupić około 15-20 dolarów, zaś wyjeżdżających za granicę obywateli państwo hojną ręką wyposażało w kwoty pomiędzy 10 a 150 dolarów sprzedawanych po kursie dwukrotnie wyższym niż oficjalny. Jako ciekawostkę warto zwrócić uwagę na fakt, iż o czarnorynkowym kursie dolara decydowała wtedy cena wódki. Oto bowiem w celu drenażu rynku prywatnego z walut, prowadzono taką politykę, aby wódka nabywana za dewizy była nieco tańsza niż ta dostępna za złotówki. Tak więc każda zmiana ceny wódki powodowała wahania czarnorynkowego kursu dolara. Dodatkowo od czasu do czasu państwo dokonywało wręcz zakupów waluty na czarnym rynku przez podstawionych agentów, co miało miejsce kilkakrotnie w okresie ostrych napięć w bilansie płatniczym. Ta paranoiczna sytuacja zniknęła dopiero w wyniku wprowadzenia w życie pakietu reform znanych pod nazwą planu Balcerowicza. Wtedy to uwolniono ceny większości towarów i usług i urealniono kurs złotego. Następna reforma pieniężna miała miejsce w roku 1994, kiedy to wymieniono stare złote na nowe w relacji 10.000 do 1. Operacja ta miała jednak charakter techniczny, bowiem ustalono bardzo długi (20 letni) okres wymiany. Obecnie kurs złotego oscyluje pomiędzy 3 a 4 złote za dolara.


Waluta polska lata 1930 -1995





                                            1930-1940










                                             1948 -1950













                     
                       Banknoty polskie z przed denominacji 1975-1996






Żadna waluta nie zdeterminowała do dnia dzisiejszego realnego pieniądza jakim jest złoto

http://twoja-sztabka.blogspot.com/p/historia-pieniadza.html


piątek, maja 30, 2014

Dno dna * POwązkowska bandyterka

MANE TEKEL FARES. Do łez bawiły mnie próby nieudolnego „nadążania” za kościelną liturgią niektórych zapiekłych komuchów

fot. PAP/Jacek Turczyk
fot. PAP/Jacek Turczyk
Ze zdumieniem oglądałem transmisję z pogrzebowej mszy św. odprawionej w intencji  gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Już same sztandary wiszące w katedrze polowej z napisami „Bóg Honor Ojczyzna” nie pasowały mi zupełnie do tej uroczystości.
Zapewne też była to jedna z nielicznych ceremonii, gromadząca w katedrze polowej WP(LWP?) przewagę ateistów nad wierzącymi.
Szanuję tych, którzy – nie znając słów modlitwy ani stosownych zachowań (kiedy wstać, przyklęknąć, przeżegnać się, odpowiedzieć kapłanowi etc. etc.) – zachowują się godnie i z powagą. Tak samo zapewne i ja zachowywałbym się w meczecie czy synagodze, gdybym się tam przypadkiem znalazł.
Natomiast do łez bawiły mnie próby nieudolnego „nadążania” za kościelną liturgią niektórych zapiekłych komuchów (bo jestem w kamerze i muszę „się zachować”!). Widać to było chociażby po nieskoordynowanych ruchach warg w/w – np. przy intonowaniu znanych na pamięć wszystkim praktykującym katolikom pieśni… Na szczęście kierownik TVN-owskiej transmisji litościwie zszedł z twarzy „odmawiających” „Ojcze nasz…” byłych członków PZPR i jej sympatyków z „sercem po lewej stroni”, pokazując w tym czasie wnętrze katedry z lotu gołębia. Tym sposobem oszczędził „rozmodlonej” rodzinie zmarłego i jego przyjaciołom większego jeszcze obciachu… Profesjonalny chór zadbał o to, aby przekaz audio z uroczystości był OK, trendy & super…
Prezydent Komorowski wygłosił gładkie i przewidywalne przemówienie, zostawiając sąd nad zmarłym Bogu (co z satysfakcją i z ulgą zostało przyjęte przez większość zgromadzonych w świątyni nie wierzących w Bożą Opatrzność żałobników).
Na zakończenie mieliśmy przykład nowej tradycji: większość zgromadzonych na mszy św. VIP-ów nie rzuciła się do wyjścia głównego, lecz ruszyła hurmem przez ołtarz, w kierunku zakrystii. Trochę mnie to zdziwiło (stypa na zapleczu, czy co?), ale po chwili sprawa się wyjaśniła. Gdy tylko kamery ukazałyplenerowe ujęcia przed kościołem – z czekającą karnie na zakończenie mszy opozycją ze stosownymi na te okazję banerami (np. „Śpieszmy się rozliczać aktorów Okrągłego Stołu; tak szybko odchodzą”) – zrozumiałem, skąd ta nagła ucieczka żyjących jeszcze Prezydentów…
Jeden z komentujących biskupów powiedział coś w stylu (cytuję z pamięci): „Ciekaw jestem, jak wierni przyjmą decyzję kościelnych hierarchów dotyczącą wyżej opisanej uroczystości”. Ja bardziej byłbym ciekaw, co powiedzieliby na takie towarzystwo żołnierze walczący o WOLNĄ POLSKĘ, polegli na wszystkich frontach świata IIwojny światowej, których cześć leży na Powązkach właśnie (i to po obu stronach muru)… Jak na przykład legendarna INKA właśnie…
Z cyklu PRO PUBLICO BONO – stosowny wiersz na tę okazję:
ZACHOWAŁAM SIĘ JAK NALEŻY
Kiedy szukam w pamięci przesłania,
Które w ludzi pozwala wierzyć –
Słyszę Inki głos, sanitariuszki:
„Zachowałam się jak należy”…
Dziecko jeszcze – na tortury wzięta
Zawstydziła męstwem żołnierzy.
W jednym zdaniu swe credo zawarła:
„Zachowałam się, jak należy”…
Mogła przecież ścieżkami krętymi
Śmierci uciec i życie przeżyć…
Wierna sobie i Polsce szeptała:
„Zachowałam się, jak należy”…
Nie złamali jej kaci czerwoni,
Ni samotność w podłym karcerze,
Ona śmierci w twarz z dumą rzuciła:
„Zachowałam się jak należy”…
Choć słyszymy dziś wiele „bon motów”
Kłamstwu wciąż składanych w ofierze –
Wszystkie bledną przy tych słowach prostych:
„Zachowałam się, jak należy”…
Wielu z was śmieje się z Jej wartości… Wielu z was przytaknie nieszczerze… Wielu wciąż nie rozumie przesłania: „Zachowywać się jak należy”…
„Warto być przyzwoitym” – brzmi pięknie,
Do kamery,  na zawołanie…
Lecz gdy przyjdzie od słowa do czynu
Z krzykacza wyłazi zaprzaniec…
Wiem, że kiedyś nadejdzie czas próby;
Przyjdzie znów z wrogami się zmierzyć…
Ilu z nas w ślad za Inką powtórzy:
„Zachowałem się, jak należy”?…
Z płyty „Katyń 1940” – stosowna ballada:

LECH   MAKOWIECKI
http://wpolityce.pl/polityka/198457-mane-tekel-fares-do-lez-bawily-mnie-proby-nieudolnego-nadazania-za-koscielna-liturgia-niektorych-zapieklych-komuchow