Mieczysław Gutowski
Wspomnienie z 1970Już wiele razy, gdy zbliżała się rocznica wprowadzenia stanu wojennego, miałem ochotę coś napisać na temat wypadków w Gdańsku w 1970 roku.
Jestem głęboko przekonany, że wypadki te były naturalną kontynuacją całej serii "wypadków" jakie miały miejsce w mojej ojczyźnie. Wiem, że obecnie ludzie związani z Solidarnością wolą mówić o stanie wojennym, który też był zapoczątkowany w grudniu. Mówi się o grozie tego stanu, o górnikach zabitych w Kopalni Wujek (było ich pięciu). Jakoś mało słychać o tych trzydziestu dziewięciu zabitych w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, Elblągu…
Wszelkie informacje o tamtych wydarzeniach - proszę zajrzeć na Wikipedię - to nic innego jak zbitka półprawd. Nie znamy nawet imion i nazwisk zabitych, może z wyjątkiem paru osób.
Najgorsze, że mało kto się o nie dopomina!
Gdy jakieś media wspominają tę tragedię (ostatnio zrobiły to Wiadomości TV i Radio Maryja), wszystko zaczyna się 17 grudnia - a przecież najważniejsze zaczęło się 14-go grudnia. Byłem tego świadkiem od pierwszych minut.
Być może kogoś zainteresuje moje wspomnienie tamtego poniedziałku. Dlaczego zwlekałem z nim tak długo? Chyba dlatego, że wszystkie te relacje podawane przez - zdawałoby się - prawomyślnych ludzi, były sprzeczne z tym co ja widziałem.
Jakoś nie mogłem zdzierżyć tego oszustwa jakim nas karmiono.
Jedynym człowiekiem, który przejrzał na wylot całą tę hucpę, jest Henryk Pająk, który ze Stanisławem Żochowskim w książce "Rządy zbirów" wyraźnie pisze, o co właściwie wtedy chodziło. Polecam przeczytanie rozdziału XII tej książki.
Miet
WSPOMNIENIE z 1970
Wiele razy przymierzałem się aby napisać parę choćby słów o moich przeżyciach wtedy w Gdańsku. Nie wiem, jakoś mi to nie wychodziło – pomyślałem sobie, że może teraz?
I to teraz trwa już od wielu lat i tak co parę lat dopisuje parę zdań i może wreszcie to wyrzucę z siebie – może.
Jednak tamte dni nie dają mi spokoju i w końcu muszę, tak jak potrafię, coś o nich, o tamtych wydarzeniach napisać.
To, co później czytałem o tamtych dniach, jakoś nigdy mi się nie zgadzało z tym co sam widziałem.
Wyjechaliśmy z Edwardem, tak jak zawsze w niedzielną noc w kierunku Gdańska. W poniedziałek, tak jak zawsze mieliśmy seminarium doktoranckie w Sopocie. Zawsze zjawialiśmy się w Sopocie o czwartej nad ranem, aby po odespaniu trzech godzin i wzięciu prysznica, pojawić się w sopockim oddziale PAN.
Tamten poniedziałek niczym się specjalnie nie wyróżniał, czuło się już przedświąteczny nastrój i sprawy matematyczne szły może trochę ospale a mój promotor – niezapomniany prof. Lipiński – robił wszystko, żeby było ciekawie. Po czterech godzinach złożyliśmy sobie życzenia świąteczne i noworoczne i udaliśmy się jak zawsze – my z Edwardem do Gdańska, a nasi koledzy do swoich domostw.
Zawsze mieliśmy problem z zabiciem czasu – najwcześniejszy pociąg do Częstochowy i Krakowa odchodził z Gdyni o 20-tej. Zawsze jeździliśmy tramwajem do Wrzeszcza i przesiadywaliśmy parę godzin w bibliotece Politechniki Gdańskiej. Potem szliśmy gdzieś coś zjeść i resztę czasu spędzaliśmy na łażeniu po Gdańsku a gdy pogoda była zimna często szliśmy do kina (chyba nazywało się Leningrad, na Długim Targu). Nieważne co grali, ważne było dla nas przedrzemanie paru godzin.