n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

środa, kwietnia 20, 2011

Pani Ewa STANKIEWICZ

rp.pl »
Katastrofa smoleńska Pasmo upokorzeń i kłamstw


Ewa Stankiewicz 20-04-2011,
Panie prezydencie, pełnimy dyżury w namiocie na Krakowskim Przedmieściu. Ten namiot nie jest pełen nienawiści. Jest pełen nadziei na wolną, demokratyczną, normalną Polskę – pisze dokumentalistka
Ewa Stankiewicz

- UPOMINAMY się o normalność i demokrację metodami pokojowymi. Spotykam się z agresją fizyczną i inwektywami ze strony władzy. Domagam się elementarnych standardów, które funkcjonują w krajach demokratycznych. I sam fakt, że jest to nazywane przez niektórych "radykalnymi postulatami" albo "szaleństwem", sytuuje nasze państwo bliżej jakiegoś księstwa Trzeciego Świata rządzonego przez lokalnego, bezkarnego kacyka. Daleko od demokracji.



Te elementarne standardy to odpowiedzialność premiera i ministrów za podejmowane decyzje. Władza nie jest poza prawem. I jeśli pomiędzy wyborami złamie prawo lub umowę społeczną, do której została zobowiązana, demokracja przewidziała mechanizmy, aby tę władzę unieszkodliwić i osądzić. Zajmuje się tym konstytucyjny organ – Trybunał Stanu. Wystarczy wniosek posłów.



Kompletna lipa



Jest wiele działań rządu Donalda Tuska, które według mnie otwarcie szkodzą Polsce. Od umowy gazowej z Rosją, poprzez podżeganie do nienawiści przez członków partii PO, do podżegania do eksterminacji przeciwników politycznych.



Jednak skupię się na najbardziej oczywistych przykładach, które w każdym demokratycznym kraju skończyłyby się nie tylko natychmiastową dymisją, ale i surową karą.







W Polsce jest przecież konkretny minister odpowiedzialny za bezpieczeństwo obywateli, w tym bezpieczeństwo głowy państwa. Jak wiemy, prezydent RP zginął na terenie Rosji w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach podczas pełnienia obowiązków służbowych. Minister, który miał zagwarantować bezpieczeństwo prezydentowi, albo spartaczył robotę, albo dokonał sabotażu – innych możliwości nie ma. Albo jest amatorem, albo sprzeniewierzył się najistotniejszym interesom państwa, czyli dopuścił się zdrady stanu.



Tu nie trzeba żadnych kwalifikacji prawnych ani politycznych – wystarczy logika i zdrowy rozsądek. Sam fakt, że szef BOR wystawił 1 funkcjonariusza (słownie: jednego) na lotnisku w Smoleńsku, dyskwalifikuje całkowicie kompetencje obu panów, zarówno szefa BOR, jak i odpowiadającego za niego (i mianującego go) ministra spraw wewnętrznych. Dziś ów minister prowadzi śledztwo w swojej sprawie. To mamy nazywać demokracją?



Już widzę te szydercze uśmiechy po słowach "w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach". To znaczy, że nie ufa pani prokuraturze rosyjskiej? Tak. Spotykam się także z tymi pytaniami przed Pałacem Prezydenckim. Nie ufam. Rosja nie jest demokratycznym krajem. Współczesna Rosja jest autorem wielu zamachów terrorystycznych na Czeczenów oraz na własnych obywateli. Odebrała życie 111 niezależnym dziennikarzom. W żadnym z tych wypadków prokuratura rosyjska nie znalazła sprawców.



Na 1000 osób pełniących w Federacji Rosyjskiej najważniejsze funkcje państwowe aż 700 wywodzi się bezpośrednio z KGB, tej organizacji, którą Jan Nowak-Jeziorański na łamach "Gazety Wyborczej" nazwał "szkołą zbrodni i fałszu". Ale nawet gdyby Rosja była najbardziej demokratycznym i wiarygodnym partnerem, oddanie śledztwa na tych warunkach w jej ręce w dalszym ciągu należałoby rozpatrywać w kategoriach zdrady stanu.



Do dziś niewyjaśnione okoliczności katastrofy jeszcze będą bardzo długo niewyjaśnione. Jeśli mówimy o polskim śledztwie, to nie ma na co czekać, ani spokojnie, ani niespokojnie, ponieważ w Polsce nie ma czego badać. Niemal wszystkie dowody są w Rosji. Sami prokuratorzy to przyznają. Student pierwszego roku prawa zna zasadę bezpośredniości dowodów. Na przykład dowodem są czarne skrzynki samolotu – już ich kopie mają mizerne znaczenie dla śledztwa, a stenogramy, czyli teksty spisane z czarnych skrzynek, to dla każdego śledczego kompletna lipa.



Raport jak prowokacja



Zresztą oba śledztwa, zarówno rosyjskie, jak i polskie, nie mają mocy prawnej, ponieważ konwencja chicagowska, na którą przystał nasz rząd, odnosi się do lotów cywilnych, a – jak wiemy – był to lot wojskowy, o czym dobitnie świadczy oznaczenie tego lotu w dokumentach. A polski premier dziesięć miesięcy po katastrofie przyznał na konferencji prasowej, że nie wie, czy istnieje dokument określający przyjęcie tej konwencji, a jeżeli nawet istnieje, to premier nie wie, kto z polskiej strony go podpisał. Przystanie wbrew prawu na tę niekorzystną dla Polski procedurę powinno posłać nasze władze pod sąd, a wierzę, że tak się stanie.



Nasz rząd swoim zachowaniem tuż po katastrofie nie zadbał o bezpieczeństwo Polski i – co może mniej ważne w kontekście powagi pierwszego zarzutu – kompletnie ośmieszył nas wobec NATO, kiedy pozwolił na przejęcie przez Rosjan wszystkich rzeczy osobistych ofiar katastrofy, włącznie z telefonami komórkowymi, laptopami, pendrive'ami ze wszystkim danymi wrażliwymi, kodami dostępu i pamięcią podręczną. A przecież tam mogły się znajdować dane kluczowe dla naszego bezpieczeństwa – na pokładzie samolotu było niemal całe dowództwo polskiej armii powiązanej sojuszami z NATO, szef banku polskiego, prezydent.



Wyjątkowo szkodliwym działaniem, a właściwie wyjątkowo szkodliwym zaniechaniem władz polskich, był brak szybkiej reakcji na rosyjski tendencyjny i kompletnie niewiarygodny raport MAK. Przeciętny obywatel Europy i Ameryki wie, że samolot z polskim prezydentem spadł, bo była mgła, a lądowanie w trudnych warunkach wymusił na pilotach pijany generał. Rosyjski raport, który miał się odnieść do zagadnień technicznych, zajął się w głównej mierze poziomem alkoholu we krwi jednego z pasażerów, co nie tylko nie ma znaczenia dla istoty rzeczy, ale czego już nigdy nie będziemy mogli zweryfikować.



Raport obarczający całkowitą winą Polaków, niepoparty wiarygodnymi dowodami, brzmiał jak prowokacja. Brak szybkiego polskiego sprostowania miał katastrofalne skutki dla wizerunku i wiarygodności Polski na arenie międzynarodowej. Opinia międzynarodowa nie została przez polską stronę poinformowana o tym, jak wyglądało rosyjskie śledztwo. Nikt na Zachodzie nie dowiedział się, że Rosjanie wycofali i zmienili zeznania kontrolerów lotu, że zniszczono główny dowód śledztwa, czyli wrak samolotu, że na lotnisku w Smoleńsku tuż po katastrofie wycięto drzewa, wymieniono światła, że stale odmawiano polskim śledczym dostępu do dowodów i akt.



Pedagogika wstydu



Rok czekaliśmy cierpliwie na jakiekolwiek skuteczne działania polskiego rządu, a byliśmy świadkami bezczynności i doświadczaliśmy pasma upokorzeń i kłamstw. Minister Kopacz zapewniała o dokładnym sprawdzeniu terenu na głębokość 1 metra, o obecności polskich patomorfologów przy wszystkich sekcjach zwłok. Te kłamstwa polskiego rządu wobec rodzin ofiar i kłamstwa polskiego rządu wobec Polaków również powinny się doczekać sprawiedliwego rozliczenia.



A jak tłumaczyć przesłuchanie przez polskich śledczych Marty Kaczyńskiej na wniosek rosyjskiej prokuratury i zadane jej pytania: "Co na pokładzie Tu--154M robił Lech Kaczyński, w jakim celu udawał się do Rosji?".



Tym jednym pytaniem urzędnik polskiego państwa, odrzucając empatię i zdrowy rozsądek, unieważnił wszystkie uzgodnienia na szczeblu dyplomatycznym poprzedzające tę wizytę, deprecjonując rangę prezydenckiej wizyty. I żadne wymogi dobrej współpracy prokuratorów nie mogą być tu wymówką. Przecież istnieje wiele dokumentów i pism polskich oraz rosyjskich, które mogłyby posłużyć za odpowiedź na to pytanie bez zadawania go córce zmarłego prezydenta.



Brat jednej z ofiar katastrofy usłyszał od polskich władz, że nie wolno mu otworzyć trumny, "bo nad trumnami rozciąga się rosyjska jurysdykcja". Czyli polskie władze w na terytorium RP wobec własnych obywateli powołują się na rosyjskie prawo. Czy może być bardziej jaskrawy przykład sprzeniewierzenia się służbie obywatelom własnego kraju?



Te wszystkie przykłady konkretnych działań pokazują w praktyce, gdzie ulokowana jest lojalność polskich władz. Żaden europejski demokratyczny kraj nie pozwoliłby sobie na takie działania władzy, na jawne godzenie w podstawowe interesy narodowe, na sprzeniewierzenie się swojej misji. Wolni obywatele wolnego kraju nie pozwoliliby minuty dłużej działać tym ludziom. Ale wolność powstaje w głowie.



A tu od lat trwa operacja na mentalności i zbiorowej wyobraźni, tzw. pedagogika wstydu. Jesteśmy gorsi, jesteśmy złodziejami, pijakami i antysemitami. To oczywiste, że przeciętny Anglik, Niemiec i Węgier by sobie nie pozwolił, żeby władza jego kraju tak jawnie sabotowała najistotniejsze interesy państwa. Ale Polacy to co innego. Otóż nie. Jesteśmy w stanie tyle wolności wywalczyć, ile jesteśmy jej sobie w stanie wyobrazić. I być może namiot na Krakowskim Przedmieściu wygląda niezbyt okazale. Ale wiem, że daje bardzo wielu ludziom nadzieję. Nadzieję na normalną Polskę.



Zabawa pod krzyżem



Gdyby Pan Michał Szułdrzyński w tekście "Poza granicami debaty" w "Rzeczpospolitej" nie wyrwał z kontekstu moich słów, to być może nie mógłby mnie tak instrumentalnie zdyskredytować. Zestawienie postulatów Solidarnych 2010 popartych argumentami i wynikających z pragmatyki i zdrowego rozsądku, z wypowiedzią pana Romana Kuźniara, który w tle mówi literalnie o piekle, uważam za poważne nadużycie. Tak, sądzę, że pod jednym względem dziś w Polsce jest gorzej niż w stanie wojennym: ludzie nie są świadomi propagandy mediów. Kiedyś wiadomo było, że telewizja kłamie, i ludzie byli uczuleni na manipulację. Teraz przez tę manipulację są bardzo skłóceni i podzieleni.



Każdy psychoterapeuta wie, że utrzymywanie pacjenta w złości rokuje ciągłość terapii. Od dawna panowie z Platformy budują swój elektorat niemal jedynie na bazie strachu i nienawiści wobec czarnego ludu, jakim jest PiS. Stosując agresywne chwyty socjotechniczne, zachowują się jak bardzo nieuczciwy psychoterapeuta, budując wokół siebie niemal sektę odporną na argumenty, wykrzykującą jedynie inwektywy pod adresem PiS.



Dziś większość wiodących mediów jest tubą propagandową władzy, czego dowodzi zgodny chór opinii oraz zgodne przemilczenie w sprawach, o których ulica aż huczy. Pozorny pluralizm ma swoje korzenie w kapitale i umowie z postkomunistami. I jeszcze to lansowane przekonanie że prywatnym mediom wolno wszystko – wolno kłamać i manipulować, bo są prywatne. Tak jakby prywatna fabryka butów mogła produkować buble – bo jest prywatna.



Ale brak rzetelnych mediów to jedno, a totalne zepsucie debaty publicznej – to drugie.



Otóż Polskę podzielono na pół – jedna jest ta oświecona, piękna, wykształcona, pełna miłości, która głosuje na PO, druga – ta ciemna, moherowa, z mniejszych miast, ta, która głosuje na PiS. Jedną należy popierać, druga co najmniej jest obciachem, ale przede wszystkim jest zagrożeniem, zieje nienawiścią, należy ją ośmieszać, zdelegalizować, eksterminować ("dorżnąć", "wypatroszyć", posłać "na stos").



W tych warunkach nie ma dyskusji w ogóle – nie ma argumentów – z góry rozdane są role. Wolność przekonań i poglądów jest fikcją. Demokracja schowała się w tym obszarze już dawno. Moim zdaniem znikała z każdym epitetem o zoologicznych antykomunistach, z każdym procesem Michnika o słowa, z każdym słowem premiera o moherach. Ale wraz ze słowami Władysława Bartoszewskiego o nekrofilii w kontekście żałoby w puste miejsce po demokracji wkroczyła dzicz, która mogła urządzić szyderczą zabawę Dominika Tarasa na stypie pod krzyżem.



Pogodna twarz dyktatora



Na Krakowskim Przedmieściu w ramach radosnego pikniku życzono śmierci pozostałemu przy życiu żałobnikowi okrzykami "jeszcze jeden", które towarzyszyły symbolicznie rozrywanej kaczce. Dwa miesiące później były działacz PO – w pełni władz umysłowych, jak zaświadczyli lekarze – zabił człowieka tylko dlatego, że ten pracował w biurze PiS.



Nic was panowie z Platformy to nie nauczyło i nie opamiętało. Nie przeszkadza wam, że żerujecie na kompleksach wyborców, że przyłączają się do was ludzie, którzy nie mają poczucia własnej wartości i chcą się stać światli i wykształceni z automatu, kiedy się pod was podczepią, a przy pierwszej wymianie zdań widać, że za sloganami i drwiną, wynikającą z uprawnionego teraz poczucia wyższości, nie kryje się żadna myśl. Wbrew wszelkiej logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew samodzielnemu myśleniu, wbrew temu, że nie ma na świecie takich liberałów, którzy podwyższają podatki. Wbrew własnemu interesowi. Bo jeśli wy nie potraficie zapewnić bezpieczeństwa pierwszemu obywatelowi naszego kraju, to czy potraficie upomnieć się o Jana Kowalskiego?



Wystarczy dwóch modnych błaznów, którzy w programach rozrywkowych będą karmili nas nachalnie polityką. Na pewno potraficie oczarować celebrytów, a nawet jak stracicie ich cierpliwość, to wiadomo, co połaskocze ich dumę, i zaraz znów przybiegną. Bo wyspecjalizowaliście się w grze na najniższych instynktach.



Propagandowa operacja zaprzyjaźnionych mediów, która każe utożsamiać PiS z najgorszym złem i zagrożeniem dla demokracji, sprawia, że obok w pełni poczytalnego zabójcy mogą się znaleźć w pełni poczytalni członkowie komisji wyborczych, którzy sfałszują wybory przekonani, że ratują Polskę przed reżimem Kaczyńskiego.



Nie wyobrażam sobie drugiego takiego państwa w Europie, które pozwoliłoby na tyle szkód swojej władzy. Tu wszystko jest postawione na głowie. I rzeczywiście coraz bardziej przypominamy prywatne skorumpowane księstwo niż wolny kraj.



Bo poza tym, że obywatele demokratycznego państwa są wolni i mogą mówić to, co myślą, a obywatele księstwa są zastraszeni i zobowiązani do wyrażania hołdu władzy, to właśnie odpowiedzialność i bezkarność władz jest tym, czym różni się demokracja od totalitaryzmu.



W księstwie też nie liczy się nic tak bardzo jak elegancja: złote guziki, frędzle i miła pogodna twarz dyktatora. Jak każdy zakompleksiony dwór boi się śmieszności. I kiedy książę układa w swojej komnacie szpital z klocków Lego (bo przecież szpitale są potrzebne), to dwór tym zajadlej zwalcza wszelkie próby autentycznej budowy szpitala – twierdząc że cały świat się z tego będzie śmiał.



Za działania na szkodę państwa kraje demokratyczne przewidują najwyższy wymiar kary – bronią się w ten sposób przed czymś, co jest bardzo niebezpieczne.



Nie oczekujemy herbaty



Panie prezydencie: pełnimy dyżury w namiocie. Nie mówię o sobie, obok mnie są także bardzo młodzi wykształceni ludzie z dużych miast. Przystojni jak diabli, więc piarowo też macie z nami kłopot. W przeciwieństwie do pana znają nie tylko polską ortografię, ale również języki obce. Zapewniam pana, że są patriotami, nikt im nie płaci, nie są aktorami, a jeśli nawet, to nie ma znaczenia, jaki zawód wykonują. Robią to, co uważają za potrzebne. Poświęcają swój czas, bo zależy im na Polsce.



Apelujemy, żeby pan powstrzymał swoje inwektywy: ten namiot nie jest pełen nienawiści. Jest pełen nadziei na wolną, demokratyczną, normalną Polskę. Z moich obserwacji wynika, że swoimi nierozważnymi słowami kilka miesięcy temu w "Gazecie Wyborczej" wywołał pan wzrost napięcia pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu i w konsekwencji wzrost przestępczości, agresji i znęcania się nad obrońcami krzyża, osobami starszymi i bezbronnymi. Świadectwo tej agresji zostało zarejestrowane wieloma kamerami i przy odrobinie chęci można dotrzeć do tych materiałów.



Nawet przy biernej postawie straży miejskiej i policji padło kilka wyroków sądowych. Mamy powody się obawiać, że i w tym wypadku pana słowa mogą narazić nasze zdrowie i życie na niebezpieczeństwo.



Przypominam, że nasz kolega – dziennikarz "Gazety Polskiej" – został kilka dni temu brutalnie pobity przez straż miejską podległą prezydent Warszawy Hannie Gronkiewicz-Waltz. Michał Stróżyk ma uszkodzony kręgosłup w dwóch miejscach, wybity ząb, wstrząśnienie mózgu, spędził pięć dni w szpitalu i następne cztery tygodnie będzie chodził w gorsecie ortopedycznym.



Zdjęcie jego pobitej twarzy jest dla mnie symbolem wolności słowa w Polsce. Można tę twarz zobaczyć na plakacie wywieszonym na ścianie naszego namiotu na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego w Warszawie.



Nie oczekiwaliśmy od pani prezydent miasta herbaty, którą donosiła pielęgniarkom w białym miasteczku, ale za takie potraktowanie naszego kolegi prędzej czy później pani prezydent Hanna Gronkiewicz -Waltz także odpowie, jeśli tu ma być demokratyczny kraj. No chyba że zostaniemy w księstwie, z zadowolonym, bezkarnym kacykiem, ze skłóconym społeczeństwem, bez autostrad, z najdroższym gazem w Europie, jednymi z najwyższych podatków, ale za to z propagandą sukcesu.



Autorka jest dziennikarką i dokumentalistką, autorką filmów "Trzech kumpli", "Solidarni 2010" i "Krzyż". Od 10 kwietnia 2011 wraz z grupą osób protestuje w namiocie przed Pałacem Prezydenckim, domagając się pełnego wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej



Rzeczpospolita

w pułapce po prl

2011-03-28 09:00  |  Adam Golański

"Komórka" albo prywatność? Niemiecki polityk ujawnia, co telekomy o nas wiedzą

"Komórka" albo prywatność? Niemiecki polityk ujawnia, co telekomy o nas wiedzą Trzydzieści lat temu w słowach piosenki „Computerwelt” muzycy kultowej formacji „Kraftwerk” snuli bezlitosną wizję przyszłości: „Interpol und Deutsche Bank, FBI und Scotland Yard | Flensburg und das BKA, Haben unsere Daten da” – „mają nasze dane”. BKA to niemiecki odpowiednik amerykańskiego FBI, a Flensburg to miasto, w którym mieści się centralny rejestr samochodów i kierowców. Wizja ta się spełnia na naszych oczach, z tym, że najwięcej danych o obywatelach zaczynają gromadzić nie urzędy państwowe, lecz telekomy.
Czy Richard Stallman miał rację, rezygnując z korzystania z urządzenia, bez którego większość z nas nie wyobraża już sobie życia? Zapytany o swój stosunek do telefonów komórkowych wódz ruchu Wolnego Oprogramowania stwierdził, że „komórki” nie ma i nie będzie jej nosił, ponieważ to „marzenie Stalina, narzędzia Wielkiego Brata”. „Nie zamierzam chodzić z urządzeniem zapisującym przez cały czas gdzie jestem, nie zamierzam nosić urządzenia podsłuchowego, które może być zdalnie włączone” – podsumował Stallman.
Paranoik czy człowiek, który widzi, co się święci? Ujawniona przez dziennik „Zeit” afera dotyczy przechowywania danych przez operatorów telefonii komórkowej. Niemcy, kraj, który szczyci się rzekomo ogromnym poszanowaniem prywatności obywateli, utrudniając w imię właśnie tej wartości świadczenie usług przez Google i innych internetowych potentatów, są miejscem, w którym telekomy bez żadnego problemu mogą gromadzić dane o obywatelach i przechowywać je prawie bez końca. Co zatem w innych krajach, gdzie prywatność wcale nie jest tak wynoszona na sztandary?
Większość osób była przekonana, że gdy hakerzy berlińskiego Chaos Computer Club przechrzcili telefony komórkowe na „urządzenia śledzące”, pokazując, jakiego rodzaju dane mogą być pobrane i wykorzystane w ramach obowiązującego w Niemczech prawa, to i tak jest to tylko coś w rodzaju political fiction. Jednak Malte Spitz, z niemieckiej Partii Zielonych, uwierzył hakerom – i wniósł pozew przeciwko Deutsche Telekom, o wydanie danych gromadzonych przez operatora, dotyczących jego numeru telefonu.
Gigant przegrał sprawę w sądzie i zmuszony został dane wydać. Zgromadzone w arkuszu Excela informacje pokazują, kiedy Spitz chodził po ulicy, kiedy jechał pociągiem, kiedy wsiadał do samolotu, kiedy pracował, kiedy wychodził do klubów (i do których), kiedy spał, kiedy telefon miał włączony, a kiedy zdecydował się być offline. 35 831 wierszy arkusza zostało teraz przez internetową wersję „Zeita” przekształcone w interaktywną mapę, dzięki której możemy zapoznać się dokładnie z życiem niemieckiego polityka w ciągu pół roku.
Gdzie byłeś? Z kim rozmawiałeś? Ile zajęło ci to czasu? Po co tego typu dane telekomom?
Mapa została uzupełniona o ćwierknięcia na Twitterze i blogowe wpisy Spitza, tworząc w ten sposób strukturę, którą zbudowałby każdy dobry śledczy, mający za zadanie dokładnie zbadać życie wskazanej osoby. Jednego jednak w niej brakuje, a mianowicie danych, które i tak dostępne są władzy: przedstawiona przez „Zeit” mapa nie zawiera informacji o tym, z kim rozmawiał i SMS-ował Spitz.
Moglibyście pomyśleć, że dane takie, jeśli już były zbierane, to dlatego, że polityk jest osobą publiczną, mogącą być na „widelcu” służb specjalnych. Lecz nie jest to prawdą. Sposób użycia przez niego telefonu był całkiem zwyczajny. Telefony, SMS-y, e-maile, surfowanie po Sieci – telekomy nie są wybiórcze, gromadzą dane o tych aktywnościach dla wszystkich. „Jako że jego telefon był rzadko kiedy wyłączany, ruchy Spitza były śledzone przez 78% czasu” – piszą dziennikarze niemieckiego dziennika.
To, że Spitz ujawnił dane z pół roku swojego życia to nie przypadek. O pół roku mówi właśnie nowa ustawa o retencji danych, którą chce przeforsować gabinet pani Merkel. Pół roku wystarczy każdemu śledczemu, by poznać dokładnie życie osoby, którą chce „prześwietlić”. Czy zatem faktycznie oddaliśmy swoją prywatność w imię wygody smartfonów, a jedyną wolną osobą jest dziś Richard Stallman?
źródło: zeit.de
http://webhosting.pl/Komorka.albo.prywatnosc.Niemiecki.polityk.ujawnia.ogrom.danych.zbieranych.o.nas.przez.telekomy