n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

poniedziałek, czerwca 04, 2012

SBecki ksiądz - Jerzy Więckowiak

http://gazetaobywatelska.info/wp-content/uploads/2012/03/go-pierwsza-strona.jpg
TW „Klemens” na tropie „kainowej zbrodni”
Slawomir Cenckiewicz   http://www.videofact.com/klemens.htm
Dziś szanowany kapłan archidiecezji gdańskiej, elokwentny, oczytany, znawca sztuki sakralnej. W latach 80. agent informujący SB o działaniach Kościoła po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki – dzieje ks. prałata Jerzego Więckowiaka opisuje historyk.
 Na wieść o porwaniu ks. Jerzego Popiełuszki przez funkcjonariuszy bezpieki, wieloletni konfident Departamentu IV MSW ks. Michał Czajkowski (TW „Jankowski”) zerwał współpracę, a zabójcy warszawskiego kapłana – płk. Adamowi Pietruszce rzucił wówczas prosto w twarz: „To jest zbrodnia kainowa, której kapłan rozgrzeszyć nie może”.
W tym samym czasie zupełnie inaczej zachował się jego współbrat w kapłaństwie – ks. Jerzy Więckowiak z Torunia. Od kilku już lat jako TW „Klemens” współpracował z SB. Zaginięcie, a później wiadomość o zabójstwie ks. Jerzego sprawiły, że „Klemens” przyjął od SB zadania, których realizacja miała osłaniać i wspierać grę, jaką wokół tej „kainowej zbrodni” od samego początku prowadziła bezpieka.
Ukryty agent
 Ksiądz prałat dr Jerzy Więckowiak (ur. 1939 r.) to dzisiaj szanowany kapłan archidiecezji gdańskiej. Jest proboszczem parafii Chrystusa Króla w Gdyni i kanonikiem gremialnym Kapituły Kolegiackiej Gdyńskiej. Elokwentny, oczytany, znawca sztuki sakralnej i dziejów Kościoła katolickiego na Pomorzu. Napisał na ten temat wiele książek, których treść przybliża od wielu lat widzom gdańskiego ośrodka telewizyjnego.
 Jednak w życiorysie ks. Więckowiaka są również takie fragmenty, wokół których w Trójmieście panuje zmowa milczenia. Wiedziała o nich diecezjalna komisja historyczna, którą przed kilkoma laty powołał abp Tadeusz Gocłowski. Jednak kościelni eksperci „od lustracji” analizowali zapisy ewidencyjne byłej SB, czytali opasłe teczki pracy „Klemensa”, ale nic nie napisali…
A szkoda, że zaniechali tej możliwości, bowiem ks. Więckowiak współpracował z bezpieką przynajmniej od początku 1980 r., a informacje przekazane przez niego to nie tylko wyjątkowe źródło informacji na temat życia diecezji chełmińskiej, ale przede wszystkim niezwykle ważny przyczynek do zrozumienia działań SB bezpośrednio po uprowadzeniu i śmierci ks. Jerzego.
Ten wyjątkowy zbiór dokumentów SB szczęśliwie przetrwał do naszych czasów dzięki temu, że w lipcu 1983 r. ks. Więckowiak objął stanowisko proboszcza prestiżowej parafii św. Jakuba w Toruniu. Jego agenturalne teczki pracy (nie zachowała się teczka personalna) powędrowały więc za nim z Gdańska do Torunia. Kiedy pod koniec 1988 r. wracał na stałe do Gdyni, część jego dokumentacji zarchiwizowano w Toruniu, gdzie proces niszczenia i kradzieży dokumentów SB nie przebiegał tak sprawnie jak w Trójmieście. W ten sposób teczki „Klemensa” trafiły później do delegatury IPN w Bydgoszczy.  
Wokół „króla Kaszubów”
Przez lata „Klemens” pozostawał w centrum życia diecezji chełmińskiej – jako znawca sztuki sakralnej wykładał i brał udział w sesjach naukowych, pisał książki, angażował się w prace komisji kościelnych. Znał najważniejszych kapłanów i hierarchów diecezji chełmińskiej, której granice do 1992 r. obejmowały spory obszar – począwszy od Pucka, Wejherowa i Gdyni, aż po Toruń.
Był skrupulatny – swojemu opiekunowi por. Andrzejowi Daniliszynowi z Wydziału IV SB w Gdańsku przekazywał informacje nie tylko o „wielkiej polityce”, czyli wspieraniu przez kapłanów ruchu antykomunistycznego, życiu parafii i kurii, konfliktach wśród duchownych, sprawach finansowych, kulisach związanych z budową kościołów, ale też o grzechach i grzeszkach braci w kapłaństwie. Z oficerem prowadzącym spotykał się na plebaniach i w hotelach.
Z dokumentów wynika, że podczas licznych spotkań, które niejednokrotnie sam „wywoływał telefonicznie”, był często finansowo wynagradzany (średnio 2 – 3 tys. zł). W jednym z dokumentów z 1983 r. jest również mowa o tym, że „Klemens” otrzymuje od SB „stałe miesięczne wynagrodzenie”.
Wśród ofiar jego doniesień (m.in. ks. Edmund Wierzbowski, ks. Andrzej Czerwiński, bp Bernard Czapliński i bp Marian Przykucki) znalazł się także ks. Hilary Jastak – legendarny „król Kaszubów”, niezłomny opiekun rodzin ofiar Grudnia ,70 w Gdyni, w 1980 r. duszpasterz strajkujących stoczniowców i kapelan „Solidarności”. O ks. Jastaku i jego kręgu (chodzi m.in. o Arama Rybickiego, Andrzeja Jarmakowskiego i Annę Walentynowicz) TW „Klemens” pisał najwięcej – wypytywał o niego kolegów i szukał z nim kontaktu.
„Stan zdrowia Jastaka pozostawia wiele do życzenia, nie może spać po nocach, gada od rzeczy” – donosił „Klemens”. „W ostatnich dniach w Gdyni rozrzucane były ulotki firmowane przez studentów Wyższej Szkoły Morskiej. TW „Klemens” w oparciu o wiarygodne źródło stwierdza, że matryce na których sporządzane były te ulotki, znajdują się na terenie plebanii Jastaka” – zanotował por. Daniliszyn krótko po wprowadzeniu stanu wojennego.  
Toruński ślad
Decyzją zmarłego w ostatnich dniach bp. Mariana Przykuckiego, 1 lipca 1983 r. ks. Jerzy Więckowiak został przeniesiony do Torunia, gdzie objął probostwo przy kościele pod wezwaniem św. Jakuba. Objęcie stanowiska proboszcza w XIV-wiecznym kościele św. Jakuba – jednym z najpiękniejszych okazów architektury gotyckiej w Toruniu, niewątpliwie było wielką nobilitacją. Było to zapewne wyróżnienie za lata pracy naukowej nad sztuką sakralną diecezji chełmińskiej. Bezpieka z zadowoleniem przyjęła tę nominację. Ile korzyści przyniosła SB ta decyzja, okazać się miało już jesienią 1984 r., kiedy Polską wstrząsnęła wiadomość o uprowadzeniu i zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki.
 Związek „Klemensa” ze sprawą ks. Jerzego wiąże się bezpośrednio z tragicznymi wydarzeniami z piątku 19 października 1984 r. Wówczas to, po wieczornej mszy św. odprawionej w kościele pod wezwaniem Świętych Polskich Braci Męczenników w Bydgoszczy, ks. Jerzy Popiełuszko razem ze swoim kierowcą Waldemarem Chrostowskim udał się w podróż powrotną do Warszawy. Ich volkswagen golf był śledzony przez bezpiekę. Jadący za nimi nieoznakowany samochód MSW dawał świetlne sygnały, wzywając do zatrzymania.
Około godziny 22 w Górsku ks. Jerzy kazał się zatrzymać. Chrostowski został odprowadzony do samochodu MSW. W tym czasie ks. Jerzy został brutalnie pobity, zakneblowany i związany, a następnie wrzucony do bagażnika. Według relacji Chrostowskiego w okolicach Przysieka złapał za klamkę, naparł na drzwi i wyskoczył z samochodu. Trafił do pobliskiego hotelu, gdzie udzielono mu pomocy medycznej. Prosił o kontakt z ludźmi Kościoła.
Lekarz pogotowia ratunkowego Krzysztof Demidowicz zawiózł Chrostowskiego do kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Toruniu, w którym ks. Józef Nowakowski prowadził oddział Prymasowskiego Komitetu Pomocy dla Osób Represjonowanych. Ks. Nowakowski uwierzył Chrostowskiemu i telefonicznie poinformował o sprawie milicję i władze kościelne. Później udał się na miejsce porwania ks. Jerzego, gdzie obok porzuconego golfa stali już milicjanci. W tym czasie się okazało, że „Klemens” zna ks. Nowakowskiego. Sprawą od razu zainteresował się jego oficer prowadzący kpt. Andrzej Goliński z Wydziału IV SB w Toruniu. Bezpieka postanowiła działać…  
Pod określonym pozorem
Ks. Więckowiak otrzymał nakaz bezzwłocznego skontaktowania się z ks. Nowakowskim. Telefonował do niego kilkanaście godzin po uprowadzeniu ks. Jerzego. „Po kilku bezskutecznych próbach udało się dodzwonić do niego” – raportował „Klemens”. „Oświadczył, że jest bardzo mocno zajęty, ma na głowie przykrą sprawę i proponuje spotkanie przełożyć na przyszły tydzień. Przed zakończeniem rozmowy powiedział, bym modlił się w intencji Waldemara, nie wyjaśniając bliżej, o kogo i o co w tym wypadku chodzi”.
Agent z miejsca otrzymał zadanie „pod określonym pozorem udać się do ks. Nowakowskiego i przeprowadzić z nim rozmowę na temat ks. Popiełuszki. Jak ks. Nowakowski ocenia tą sprawę, jakie ma dalsze zamiary i co sądzi o znajomych i rodzinie W. Chrostowskiego, którzy zatrzymali się u niego po przyjeździe z Warszawy”.
Do spotkania z ks. Nowakowskim doszło 22 października 1984 r. Według relacji „Klemensa” ks. Nowakowski nie miał wątpliwości, że porwanie ks. Jerzego jest dziełem SB, a ucieczka Chrostowskiego to „błąd w sztuce, popełniony przez wykonawców tego zadania”. Uważał ponadto, że ks. Jerzy wciąż „żyje i w najbliższym czasie się odnajdzie”.
 Bezpieka nakazała „Klemensowi” wejść w skład komitetu budowy pomnika ks. Jerzego. Miał „wyhamować inicjatywy dążące do budowy pomnika o przesadnej wielkości”.
Poinformował też „Klemensa”, że od razu po porwaniu ks. Jerzego odwiedził go bp Jerzy Dąbrowski z Sekretariatu Prymasa Polski, który rozpytywał o wydarzenia z 19 października. Nowakowski tłumaczył jednak, że nie zna ks. Popiełuszki, a spotkanie z Chrostowskim uważa za przypadkowe.
Po powrocie na plebanię „Klemens” skontaktował się telefonicznie z kpt. Golińskim, prosząc o spotkanie. Funkcjonariusz bezpieki kazał mu odtąd zbierać w środowisku duchownych wszelkie informacje na temat „zaginięcia ks. Popiełuszki”. Otrzymał 3 tys. zł, a wyciągi z jego doniesień kierowano od tego momentu do Departamentu IV MSW i Wojewódzkiego Sztabu Kierowania w WUSW w Toruniu.
 Nieposłuszny proboszcz
Nawet wyłowienie zmasakrowanego ciała ks. Jerzego Popiełuszki z Zalewu Wiślanego 30 października 1984 r. nie zniechęciło ks. Więckowiaka do dalszej współpracy. Już kilka dni później przekazał raport z konferencji księży dekanatu toruńskiego, która poświęcona była męczeńskiej śmierci ks. Jerzego. „Omawiając problem ks. Popiełuszki, dziekan ks. Szmyt powiedział, że funkcjonariusze SB docierają do proboszczów parafii i w rozmowach starają się nawoływać ich, by nie organizowali imprez mogących spowodować zaburzenie ładu publicznego” – donosił „Klemens”.
Zwrócił uwagę na niepokojącą propozycję i wystąpienie ks. Józefa Nowakowskiego: „wymieniony zapowiedział, że przygotuje pismo do miejscowych władz o zezwolenie na postawienie krzyża w miejscu porwania ks. Popiełuszki w Górsku. Dokument ten mają podpisać wszyscy księża z Torunia. W przypadku, gdyby władze nie wyraziły zgody – zdaniem ks. Nowakowskiego – krzyż należy postawić nielegalnie, a gdyby został on usunięty, należy postawić kolejny.
 Ustosunkowując się do problemu rozmów, jakie z proboszczami rzekomo prowadzą funkcjonariusze, ks. Nowakowski powiedział: „Rozmawiajcie, z kim chcecie, i mówcie, co chcecie, ja osobiście jestem przeświadczony, że z porwaniem i tragedią ks. Popiełuszki oprócz trzech ujawnionych sprawców z Warszawy ścisłe powiązania ma także Służba Bezpieczeństwa z Torunia. Główny sprawca porwania G. Piotrowski jest znany przez księży z Włocławka i wiadomo, że był to naczelnik wydziału zajmującego się bezpośrednio sprawami księży. Komunikat o odnalezieniu ciała Popiełuszki – wg słów Nowakowskiego – został opublikowany tylko dlatego, ponieważ pracownicy zapory na Wiśle we Włocławku ujawnili obecność jego ciała i w tej sytuacji władze zmuszone były podać to do publicznej wiadomości”„.
W tym czasie niemal wszystkie doniesienia i informacje przekazywane przez „Klemensa” dotyczyły sprawy ks. Jerzego. Raportował o każdej wypowiedzi księży (zwłaszcza ks. Stanisława Kardasza, ks. Janusza Rzucidło, ojca Jacka Pleskaczyńskiego) i biskupa Przykuckiego dotyczącej tej sprawy. Wypytywał uczestników pogrzebu ks. Jerzego o nastroje wśród duchowieństwa warszawskiego.  
Wyhamować inicjatywę
Przekazał wówczas informacje o autorytecie, jakim w Warszawie cieszy się przyjaciel ks. Jerzego – ks. Stanisław Małkowski, którego określił mianem człowieka o „silnym sfanatyzowaniu religijnym, wroga socjalizmu, pragnącego podzielić los ks. Popiełuszki”. W połowie listopada 1984 r. znów powrócił do inicjatywy pomnikowej ks. Nowakowskiego. Interesował się miejscem ustawienia pomnika i jego kształtem.
„Klemens” zaczął nawet bywać w Górsku. Obserwował narodziny lokalnego kultu ks. Jerzego i monitorował zachowanie księży w pobliskim kościele parafialnym. Bezpieka nakazała „Klemensowi” wejść w skład komitetu budowy pomnika w Górsku, którym kierował sam bp Przykucki. Powołując się na swoje kompetencje z zakresu sztuki sakralnej, miał odpowiednio wpłynąć na zmianę projektu, a przede wszystkim rozmiaru pomnika. „Wyhamować inicjatywy dążące do budowy pomnika o przesadnej wielkości” – zalecał „Klemensowi” kpt. Goliński.
Po raz pierwszy swoją wiedzą popisał się już w listopadzie 1984 r. Podczas posiedzenia komitetu „oświadczył, że nie wyobraża sobie w lesie pomnika o wysokości 20-metrowej. Dodał, że właściwa ekspozycja takiego dużego obiektu wymaga odpowiedniej przestrzeni, co w konkretnej sytuacji będzie wymagało wycięcia znacznego obszaru lasu i jest sprawą wątpliwą, czy na taką koncepcję wyrażą zgodę władze”.
 Kiedy w ciągu kilku tygodni zmienił się nieco projekt pomnika, który miał przedstawiać ks. Popiełuszkę przypominającego Chrystusa Frasobliwego, „Klemens” znów przypomniał o sobie: „Pewne obiekcje odnośnie powyższego zgłosił ks. Więckowiak, stwierdzając, że ta postać [Chrystusa Frasobliwego] na Pomorzu jest mało znana, nie ma tradycji i dlatego jego zdaniem bardziej właściwa byłaby inna koncepcja, np. Matki Boskiej opłakującej śmierć syna”.
Ostatecznie zwyciężyła mało kontrowersyjna wersja pomnika – upadającego krzyża oddalonego od drogi i schowanego nieco w lesie. Zanim projekt został zgłoszony do akceptacji władz, w styczniu 1985 r. „Klemens” odrysował i przekazał bezpiece jego szkic. Ale droga do upamiętnienia miejsca porwania ks. Jerzego była jeszcze długa. Władze nie chciały w tym miejscu jakiegokolwiek symbolu, który przypominał o tej zbrodni. Dlatego „nieznani sprawcy” niszczyli okalające szosę krzyże i kwiaty. Beznamiętnie informował o tym wszystkim „Klemens”.
W tym czasie „Klemens” zbliżył się do bp. Przykuckiego. Za jego pośrednictwem starał się zdobywać informacje dotyczące konsekwencji śmierci ks. Jerzego w relacjach państwo – Kościół. Z zadowoleniem obserwował jego ewolucję i „rozważną” postawę, o czym na bieżąco informował SB. Chwalił biskupa za stonowane kazania, a nawet za odmowę udziału w obchodach pierwszej rocznicy uprowadzenia i zabójstwa ks. Jerzego.
Poglądy bp. Przykuckiego były zbieżne z tym, co głosił w tym czasie prymas Józef Glemp, abp Bronisław Dąbrowski i wielu biskupów. W ten sposób „Klemens” charakteryzował jedno ze spotkań z ordynariuszem: „[Przykucki] Podkreślił, że śmierć ks. Popiełuszki miała istotny wpływ na bieg wydarzeń w kraju. Obserwuje się zmianę sposobu myślenia u większości społeczeństwa, od chłopa poczynając, a na premierze kończąc. Na podstawie aktualnych poczynań gen. Jaruzelskiego i min. spraw wew. Kiszczaka można sądzić, że ich działania są uczciwe, choć obaj mają wielu wrogów. W chwili obecnej istnieją ostre tarcia między rządem a Służbą Bezpieczeństwa”.
Współpracownik SB zrelacjonował również inne interesujące zdarzenie: „Ponadto biskup poinformował, że gen. Kiszczak zaprosił biskupów Bronisława i Jerzego Dąbrowskich na 16-godzinną projekcję filmu z czynności procesowych wykonanych w sprawie ks. Popiełuszki. Jest to film makabryczny i biskup Dąbrowski Bronisław nie mógł znieść zanotowanych scen, wyszedł w czasie projekcji. Mówiąc o powyższym, biskup Przykucki dodał, że w tej sytuacji Kościół woli milczeć, nie chcąc podsycać napiętej sytuacji w kraju. Z tego m.in. względu prymas zawiesił w czynnościach kapłańskich ks. Małkowskiego, którego wystąpienia nie licują z godnością kapłana”.  
Czy można tak się zaprzedać?
„Nawet nie czuję do nich złości. Czuję tylko jakiś żal. Jak tak można, w tej samej Ojczyźnie. Czy to są jeszcze Polacy? Czy można tak się zaprzedać?” – pisał w swoim dzienniku ks. Jerzy Popiełuszko w styczniu 1984 r. Miał na myśli przede wszystkim przestępców z SB, którzy każdego dnia uprzykrzali mu życie. Czy kapelan „Solidarności” zdawał sobie również sprawę ze zdrady niektórych braci kapłanów?
Być może, ale wówczas pytanie: „Czy można tak się zaprzedać”, brzmi jeszcze bardziej dramatycznie. Z perspektywy męczeńskiej śmierci ks. Jerzego, inscenizowanego procesu oprawców oraz działań bezpieki widzimy, jak wiele spraw potoczyło się zgodnie z komunistycznym scenariuszem. Trochę tak jak z pomnikiem księdza, zminiaturyzowanym i wepchniętym do lasu...
25 lat, które upłynęły od tej „kainowej zbrodni” i zdrady, powinny być okazją, by zacząć o tym na serio dyskutować. Tym bardziej że ani fiolety, ani czerwone sutanny prałatów, biskupów i kardynałów nie powinny zwalniać z tego obowiązku.

4. VI. 1992 * s u p l e m e n t




 

AlbumAlbum  FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 


WACHOWSKI - ŁĄCZNIK WAŁĘSY Z KGB?



 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Anonymous
Gość




PostWysłany: Wto Paź 03, 2006 11:04 am    Temat postu: WACHOWSKI - ŁĄCZNIK WAŁĘSY Z KGB? Odpowiedz z cytatem


http://www.abcnet.com.pl/pl/artykul_zas.php?art_id=257&dz_id=5&w=n&token=


Inga Rosińska, Paweł Rabiej
WACHOWSKI – ŁĄCZNIK WAŁĘSY Z KGB?



KORNIKI W ARCHIWACH


Zatarciu i zatajeniu uległy także niektóre archiwalne ślady współpracy Wachowskiego z bezpieką. Część z nich znikła, gdy przechodził do MSW na etat. Część wymazano później, kiedy jego powrót do Lecha Wałęsy był już przesądzony. Między 1988 a 1990 r. znikły ślady Wachowskiego z komputerowego systemu ZSKO. Zintegrowany System Kartotek Operacyjnych zawiera dane o osobach wraz z określeniem dokumentów i danych, które są w archiwach, a dotyczą tych osób. Jest to odpowiednik ręcznej kartoteki ogólnej. Wachowskiego wymazano z komputera, chociaż zapis na jego temat nie mówił, że jest pracownikiem, ani nawet współpracownikiem SB. Figurował jako k-TW, kandydat na tajnego współpracownika, mógł więc znaleźć się tam bez swojej wiedzy. Mimo to, nawet ten tak nikły ślad ktoś z archiwów wymazał. Jest to tym bardziej dziwne, że wymazując Wachowskiego pozostawiono w tym samym komputerze nazwisko nieporównanie ważniejszej osoby - Lecha Wałęsy.


SOJUSZNICY MILCZĄ


Grupa osób, które wiedzą, co w przeszłości robił Mieczysław Wachowski jest dość duża. Są to z reguły ludzie, którzy ze względu na zajmowane stanowiska bądź prestiż udzielają informacji „poza taśmą”. Mieli takie informacje, słyszeli, wiedzieli, są przekonani, nie mają jednak dowodów lub też nie pozwala im na ich ujawnienie tzw. „interes polityczny”. Dotyczy to zarówno agenturalnej przeszłości, jak i sfery obyczajowej życiorysu ministra. O agenturalności Wachowskiego szeptano w kuluarach Sejmu po 4 czerwca. Powoływano się na zachodnie źródła, na publikacje w brytyjskim „Spektatorze”, zdaniem którego dla zachodnich służb specjalnych nie jest tajemnicą, że Wachowski od kilku lat jest agentem KGB. Przywoływano fakty, które ze względu na tajemnicę państwową nie mogą być na razie ujawnione. Pamiętano jego działalność jeszcze z „Solidarności”. Część osób ma wiedzę na ten temat, musi jednak z różnych względów milczeć. Niektórych zmusza do tego ustawa o tajemnicy państwowej, która wciąż obowiązuje i zabrania ujawniania szczegółów związanych z działalnością komunistycznych służb specjalnych. Osobom, które ją ujawniają grożą kary więzienia, poza tym część z nich nie ukrywa, że boi się o swoje życie. Inni świadomie fałszują rzeczywistość i mimo rozgłaszanych wcześniej informacji dziś stanowczo zaprzeczają, jakoby coś o Wachowskim wiedzieli. Szczególną hipokryzją odznacza się między nimi Jacek Kuroń, który w 1981 r. na podstawie tej samej wiedzy co dziś opowiadał, że Wachowski jest ochroniarzem Wałęsy przydzielonym mu przez Kiszczaka, a teraz twierdzi, że wszelkie kontrowersje wokół Wachowskiego biorą się z tego, że „szofer został podsekretarzem stanu”. Jego postawę równie łatwo zrozumieć, jak postawę gen. Kiszczaka, który przez lata czytał raporty Wachowskiego o Wałęsie, a dziś „nie przypomina sobie”. Specyficznej frazeologii używają mówiąc o Wachowskim osoby z najbliższego otoczenia prezydenta i sam Lech Wałęsa. Posługują się oni podobnym, jakby specjalnie przygotowanym na tę okazję słownictwem. Andrzej Drzycimski oświadcza, iż „wytyka się, że w najbliższym otoczeniu prezydenta jest przyjaciel, człowiek, o którego pięknej kalocie nie chce się mówić. Osoba o wielkich umiejętnościach organizacyjnych.” Drzycimski określa Wachowskiego jako „człowieka do zadań specjalnych” i „swego rodzaju bramę”. Andrzej Kozakiewicz mówi, że Wachowski „przesiąkł geniuszem prezydenta na wylot.” Jerzy Milewski, że Wachowski pełni niezwykle odpowiedzialną funkcję, porównywalną z „chieff of staff” Białego Domu, jest pretorianem prezydenta. Każdy z nich ma na temat Wachowskiego wymijającą odpowiedź, którą zwykle powtarza. Wachowski natomiast wbrew zwyczajom przyjętym w krajach demokratycznych nie ma zamiaru wyjaśniać i odpowiadać na konkretne zarzuty. Szef kancelarii prezydenta RP prof. Janusz Ziółkowski stwierdza, że nie może wypowiadać się na temat swojego pracownika. [...]


KARIERA


[...] Gdyńska Wyższa Szkoła Morska ze względu na półwojskowy charakter była „obsługiwana” przez Wojskową Służbę Wewnętrzną - wojskowego odpowiednika cywilnej bezpieki. Działała tam również i werbowała SB, ale prymat miało WSW. Ona zapewniała szkole oficerów obiektowych i ona miała monopol na werbowanie tajnych współpracowników wśród studentów.


Mieczysław Wachowski nawiązał kontakty z WSW na pierwszym roku studiów w WSM w 1970 r. Był jednym z dwunastu zwerbowanych w tym okresie studentów. Z czasem ich liczba miała wzrosnąć i utrzymywała się w granicach trzydziestu - trzydziestu pięciu na wszystkich rocznikach WSM. Zgodę na współpracę wyraził w indywidualnej rozmowie z oficerem obiektowym. Podpisał także oświadczenie zobowiązujące do zachowania kontaktów z WSW w tajemnicy. Werbowaniem zajmowali się oddelegowani do studium wojskowego oficerowie WSW. Nie był wówczas nikim istotnym, nie zapamiętano więc daty pozyskania go. [...]


W 1970 r., kiedy WSW zainteresowały się Wachowskim, zbliżał się kolejny przełom. Szykowano odsunięcie I sekretarza PZPR Władysława Gomułki i zastąpienie go innym kandydatem. WSW podlegały wówczas ministrowi obrony narodowej gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu. Prowadziły działalność niezwykle aktywną, kontrolowały znacznie więcej, niż tylko wojsko.


NA OBIEKCIE


Rozpoczynając współpracę z WSW Wachowski trafił pod opiekę oficera obiektowego uczelni. Był nim w 70 r. płk J. W przypadku obiektów takich jak WSM przydzielano nawet dwóch takich oficerów - starszego w randze podpułkownika i młodszego - zwykle na etacie kapitana. Młodszy zajmował się teczkami studentów, których co pewien czas opiniowano, prowadził także agenturę wśród wykładowców i szefów organizacji młodzieżowych, zajmował się także werbowaniem współpracowników wśród młodzieży. Nazwiska zwerbowanych przez niego studentów znał także starszy, który zajmował się komendą uczelni.


Jednostka WSW właściwej dla WSM znajdowała się wówczas na Oksywiu. Jej kadra liczyła kilkunastu oficerów, którzy obsadzali komendę Portu Marynarki Wojennej, szkoły i flotyllę. Pracownicy WSW na Oksywiu mieli dobre kontakty z młodymi oficerami GRU, którzy cumowali na radzieckich okrętach. [...]


Trafiając do Gdyńskiej Stoczni Remontowej na odrobienie praktyki studenckiej Wachowski otrzymał już pierwsze zadania. Miał obserwować kolegów i uważać, który z nich ma tendencje antysocjalistyczne i wykazuje niezadowolenie z sytuacji. Chodziło o tych, którzy cieszą się autorytetem wśród robotników. Miał zadbać o nawiązanie z nimi dobrych kontaktów. Informacje o wynikach pracy były przekazywane oficerowi obiektowemu w formie raportów. Pisał je sam. Spotykał się także ze swoim oficerem i wtedy przekazywał inne szczegóły. Spotkania Wachowskiego z jego oficerem odbywały się średnio dwa razy w miesiącu. [...]


LEGENDA GRUDNIA


Gdyńska Stocznia Remontowa była w 1970 r. ważnym ośrodkiem zajść na Wybrzeżu. Szczególnie aktywny był Wydział Mechaniczny, na którym od sierpnia 1970 r. zaczął pracować Wachowski. Trafił w środowisko zbliżone do niego wiekiem. Na Mechanicznym pracowało wiele osób, które trafiły tam przed Grudniem. Sam Wachowski trzymał głównie z młodzieżą ZMS-owską, dobrze żył także z brygadzistami. Starał się nie wyróżniać, raczej go nie zauważano. Odrabiał praktykę jako ślusarz, a przy okazji wypełniał obowiązki wynikające ze współpracy z WSW.


Według stykających się z nim oficerów kontrwywiadu wojskowego Wachowski uchodził za współpracownika gorliwego, z zacięciem, starannie i ochoczo wywiązywał się z zadań.


Lubił pisać raporty, chętnie spotykał się ze swoim oficerem, płk. J. Na spotkania przybywał punktualnie. Odbywały się one w tzw. MS - miejscach spotkań. Jednym z nich był wynajęty przez kontrwywiad pokój w jednym w wojskowych hoteli Trójmiasta. Do pisania raportów Wachowski używał zwykle pióra i zielonego atramentu, przez co został zapamiętany. Z chwilą, gdy wybuchły zamieszki, spełniał rolę prowokatora. Po zajściach donosił na osoby biorące w nich udział.


Grudniowe rozruchy objęły także rejon GSR. Leży ona blisko Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. To tam, niedaleko przystanku kolejki dojazdowej „Gdynia – Stocznia” padły pierwsze strzały. Wachowski był w tych dniach w stoczni.


W programie telewizyjnym „Mój Grudzień 1970” sekretarz prezydenta wykreował się niemal na kolegę Janka Wiśniewskiego, zastrzelonego podczas zajść robotnika. W rzeczywistości i w stoczni kojarzy się go bardziej jako członka ZMS, którego aktywiści nawoływali w pierwszych godzinach strajku do niszczenia stoczniowych maszyn. Takim pamięta Wachowskiego m.in. emerytowany brygadzista Wydziału Mechanicznego Kazimierz Drywa, na którego Wachowski powołał się w programie „Mój Grudzień”. Niewykluczone, że zajęcie wiązało się z jakimś zadaniem, które Wachowski otrzymał od swojego oficera przed grudniem - służyło to przecież radykalizacji nastrojów. Mieczysław W. brał także udział w marszu manifestantów i pochodzie z ciałem zabitego stoczniowca, nie odgrywał tam jednak istotniejszej roli. Nie pamięta go nikt z uczestników zajść. Zadanie Wachowskiego zaczęło się trochę później. Na nakręconych przez służby specjalne filmach i zdjęciach rozpoznawał pod koniec grudnia i na początku stycznia i wskazywał na tych, którzy odgrywali istotną rolę, nawoływali do protestów i podżegali do buntu. Podobnie jak Lech Wałęsa w styczniu 1971 r., Wachowski donosił na kolegów ze stoczni, dostarczając informacji o najbardziej aktywnych uczestnikach zajść. Nie przyznał się do tego nigdy w przeciwieństwie do Lecha Wałęsy, który w 1979 r. na jednym z zebrań Wolnych Związków Zawodowych wyznał, że współpracował z bezpieką przyznając jednocześnie, że pobierał za to gratyfikacje pieniężne, które umożliwiły mu m. in. zakup mieszkania i samochodu. Wachowskiemu nie zdarzały się chwile słabości i nie odczuwał potrzeby wyznawania swoich win, jak odczuwał Lech Wałęsa, klęcząc przed [Kazimierzem] Szołochem, jednym z działaczy WZZ i ze łzami w oczach wyznając mu szczegóły donoszenia na kolegów. Zachowywał się wyjątkowo twardo. Pracując później, np. w Fabryce Farb i Lakierów z ludźmi, którzy brali udział w Grudniu nie przyznał się do udziału w wydarzeniach. Zrobił to dopiero dwadzieścia dwa lata później, pragnąc stworzyć wrażenie, że nie ukrywa swojej przeszłości. Przygotowany przez najlepszych operatorów telewizji kilkuminutowy program przedstawiał jednak zafałszowaną wersję wydarzeń. Zachodzi podejrzenie, że sekretarz prezydenta oparł opowieść na wspomnieniach swojego kolegi, kreując siebie na legendarnego uczestnika wydarzeń i prowodyra rozruchów. Warto podkreślić, że za taką aktywną działalność nie spotkały go żadne represje. Po stłumieniu zajść najbardziej aktywni ich uczestnicy byli weryfikowani i przenoszeni do innych zakładów. Młodych, którzy zasłużyli się w agitacji i czynnym oporze wcielano do wojska i represjonowano. Wachowski natomiast odchodząc ze stoczni otrzymał od kierownika działu kadr opinię pracownika koleżeńskiego i zdyscyplinowanego. [...]


Przez dwa lata służenia w LWP żołnierz informował, co dzieje się w jego kompanii, a kiedy przechodził do rezerwy oferowano mu kontynuowanie współpracy, ale z MSW. Akta informatora wysyłano do miejscowości, gdzie mieszkał i miał pracować po odbyciu służby, a tamtejsza komórka bezpieki w ciągu dwóch tygodni dawała odpowiedź, czy jest zainteresowana w przyjęciu tej osoby. Tak postąpiono także z aktami Wachowskiego. Kiedy przychodziła odpowiedź pozytywna, najczęściej organizowano spotkanie, w którym brali udział: oficer WSW prowadzący informatora do tej pory i oficer bezpieki, który go miał przejąć. Informator i nowy oficer byli sobie przedstawiani, współpracownik potwierdzał chęć dalszej współpracy, wypijano kawę lub alkohol i osoba, która do tej pory informowała WSW, pracowała już dla bezpieki. SB otrzymywała także zestaw dokumentów dotyczących przejętego informatora.


Przejście Wachowskiego z Wojskowej Służby Wewnętrznej do bezpieki (wydział bezpieki gdańskiego WUSW) odbyło się, według naszego informatora, w połowie 1972 r. Jeśli prawdą jest wyjazd Wachowskiego do Wielkiej Brytanii w tym czasie, to odbyło się to na pewno przed jego wyjazdem. Nasz informator utrzymuje, że ślady po współpracy Mieczysława Wachowskiego z WSW zachowały się w archiwach wojskowych służb specjalnych. W przeciwieństwie do archiwów z MSW nie były one tak silnie przetrzepane i zniszczone. Do tej pory nie dostał się do nich spoza resortu nikt, z wyjątkiem Jana Marii Rokity oraz tzw. „Komisji Michnika”, która - o czym wie niewiele osób - odwiedziła także te archiwa. Wśród prawie dwóch milionów teczek przeróżnych spraw (osobowych, obiektowych, rozpracowania itp.) znajdują się ślady po pracy Wachowskiego dla tych służb, m.in. w postaci mikrofilmów.


Zawartość archiwów wojskowych służb specjalnych nie była do tej pory ujawniana i nie przeprowadzono jej gruntownych badań. Archiwa te ze względu na stosunki panujące w resorcie obrony są utajnione o wiele lepiej, niż akta MSW. Ma do nich dostęp o wiele mniej osób. Kłopoty z dostaniem się do archiwów WSW miał sam minister Jan Parys. Ówczesny szef WSI, Marian Sobolewski nie zezwolił także na wgląd do kartoteki archiwum WSI szefowi Wydziału Studiów Gabinetu Ministra Spraw Wewnętrznych, Piotrowi Wojciechowskiemu. Między 12 kwietnia a 27 czerwca 1990 r. w archiwach była „Komisja Michnika”, w której skład weszli: Andrzej Ajnenkiel, Jerzy Holzer, Adam Michnik i Bogdan Kroll. Podobnie, jak w MSW, „Komisja Michnika” nie zostawiła po sobie śladów i nie do końca zrozumiały był cel jej wizyty. Nie wiadomo, co robiła komisja w archiwach wojskowych służb specjalnych i jak wpłynęło to na stan znajdujących się tam akt. Istnieje jednak szansa, że mimo niszczenia dokumentów w ostatnim czasie, na co zwracał uwagę m.in. były szef MON Romuald Szeremietiew, nie zniszczono wszystkiego. Większość akt z archiwów WSW została bowiem zmikrofilmowana, a kopia tego archiwum w postaci mikrofilmów trafiła odpowiednio wcześnie do Moskwy. Dla Wachowskiego dostęp do archiwów służb specjalnych nie był żadnym problemem w okresie, kiedy szefem WSI był kontradmirał Czesław Wawrzyniak, nie jest dla niego problemem także w tej chwili, co nie oznacza, że zdołał wszystko „wyczyścić”. [...]


Każdy tajny współpracownik był informowany i przeszkalany indywidualnie przez oficera prowadzącego, np. w lokalu kontaktowym. Potem przeszkolił go oficer SB. Na warunki i charakter działania między 1972 r. a 75 r. było to przeszkolenie wystarczające.


Według informacji posiadanych przez lidera Porozumienia Centrum, Jarosława Kaczyńskiego Mieczysław Wachowski od 21 stycznia do 2 sierpnia 1975 r. brał udział w dyplomowym kursie oficerskim Akademii Spraw Wewnętrznych w Świdrze koło Otwocka. Promocja oficerska kursantów tego rocznika odbyła się 2 sierpnia 1975 r., a dyplomy wręczał minister spraw wewnętrznych Stanisław Kowalczyk. Z naszych informacji wynika, że Wachowski był w tym okresie w Świdrze i kontaktował się z uczestnikami kursu. Przebywał tam jednak w innym niż reszta kursantów charakterze. Szkolono go wówczas jako „nielegała”, kandydata na niejawny etat.


Kurs w Świdrze trwał od stycznia do sierpnia, ale przygotowania do wyjazdu rozpoczęto już w październiku. W 1975 r. imprezę tego typu organizowano po raz pierwszy. Minister Andrzej Milczanowski w wydanym 12 stycznia oświadczeniu, że Mieczysław Wachowski nie brał udziału w żadnym z kursów organizowanych przez Akademię Spraw Wewnętrznych w latach 1973 - 87 minął się z prawdą, gdyż kursy rozpoczęły się w 1975 r., co jednoznacznie potwierdzają wszyscy znani uczestnicy przeszkolenia w 75 r., także ci wypowiadający się publicznie. Sama Akademia Spraw Wewnętrznych istniała natomiast od 1973 r.


W 1975 r. Wachowskiego rzeczywiście widziano w Świdrze, gdzie miał pewne kontakty, chociaż nie musiało go zapamiętać więcej niż kilka osób. Na pewno pojawił się na resortowej spartakiadzie sportowej 8 maja 1975 r., w której brali także udział kursanci ze Świdra. Sprawa pobytu Wachowskiego na kursie została jednak rozdmuchana nieproporcjonalnie do jej znaczenia. Wprawdzie argument uczestniczenia w kursie w Świdrze pod Otwockiem jest poręczny do wskazania na problem funkcjonowania Wachowskiego przy Lechu Wałęsie bardziej niż inne szczegóły jego działalności, ale jest on od nich o wiele mniej istotny. Ze Świdra Wachowskiego pamiętano, z innych działań i okoliczności - już nie. W 1975 r. z faktem współpracy Wachowskiego z MSW zetknęło się najwięcej osób. Jego działalność z późniejszego okresu, mimo, że udokumentowana lepiej i dokładniej sprawdzona, była o wiele lepiej utajniona. Nie oznacza to jednak, że obecny sekretarz osobisty prezydenta Lecha Wałęsy przebywał w Świdrze na tych samych zasadach, co pozostali kursanci. [...]


BEZ DYPLOMU


Pierwsza wątpliwość, która nasunęła się nam po otrzymaniu informacji, że Wachowski uczestniczył w kursie była związana z jego wykształceniem. Aby trafić do Świdra należało skończyć studia. Bez dyplomu było to formalnie niemożliwe. Tymczasem Wachowski studiów nie skończył. Nic nie wskazuje na to, żeby w latach 1972 - 75 kontynuował jakiekolwiek studia zaocznie. Tymczasem w 1975 r. do Świdra trafiła elita MSW. Na dwóch kursach - MO i SB szkolonych było 139 uczestników, absolwentów wyższych uczelni, nierzadko z tytułem magistra, inżyniera czy docenta. [...]


RESORTOWA LOJALNOSC


Godne uwagi są obecne wysiłki funkcjonariuszy MO i SB - absolwentów kursu w 1975 r. obecnie podległych MSW, w którym Wachowski ma duże wpływy - mające na celu ochronę dobrego imienia osobistego sekretarza prezydenta. Płk. Józefa Tomasika - szefa kursu ASW w 1975 r., potem szefa ASW - nie udało nam się zlokalizować od kwietnia 1992 r. Resort zdawał się nie wiedzieć o jego istnieniu. Kiedy sprawa obecności Wachowskiego w Świdrze została upubliczniona, Józef Tomasik (obecnie już generał) sam zgłosił się do „Życia Warszawy” i poinformował, że „nie przypomina sobie” Mieczysława Wachowskiego z kursu w Świdrze. Znany nam z opisów i rozmów z uczestnikami kursu (m.in. Gabrielem Mańkowskim z Torunia) płk Żochowski – „postać niezwykle barwna, często zmieniająca mundury, raz w lotniczym, raz w marynarskim, raz w milicyjnym, mawiający, że gdy pojawi się w stroju krakowskim, to też nie należy się dziwić” - okazał się jedynie wytworem wyobraźni kursantów. Do redakcji „Gazety Wyborczej” zgłosił się osobiście Maciej Żukowski twierdząc, że to on był dowódcą kompanii SB, a żaden Żochowski nie istniał. Na dowód przedstawił swoje świadectwo ukończenia kursu z 1975 r., tyle tylko, że w kompanii MO a nie SB. Płk Żukowski podał jeszcze jedną informację. Jego zdaniem w kursie brały udział 173 osoby. Kursanci, z którymi mieliśmy okazję rozmawiać, łącznie z wymienionym w książce „Lewy czerwcowy” Gabrielem Mańkowskim stwierdzają tymczasem, że było ich 139. W tej chwili ich liczba - według publikacji prasowych - osiągnęła nawet kilkaset osób.


Zgłaszające się do gazet i czasopism osoby, których zadaniem było jedynie stwierdzenie, że Mieczysława Wachowskiego „sobie nie przypominają”, są w większości podwładnymi szefa MSW, Andrzeja Milczanowskiego. Według naszych informacji Belweder przez tydzień namawiał Milczanowskiego do zdementowania informacji, że Wachowski był na kursie i wydania stosownego oświadczenia. Milczanowski, obawiając się precedensu polegającego na ujawnieniu zawartości archiwów i udzieleniu jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o związki danej osoby z SB, konsekwentnie odmawiał. Do pomysłu wydania oświadczenia na temat Wachowskiego odniósł się krytycznie jeszcze w poniedziałek 11 stycznia na zorganizowanej w Krakowie konferencji prasowej. Następnego dnia udzielił już odpowiedzi na oficjalny list dyrektora gabinetu prezydenta z prośbą o wyjaśnienie sprawy kursu.


Przez niemal tydzień do prasy zgłaszali się kolejni, byli lub obecni pracownicy MSW, którzy dementowali informację, jakoby Wachowski brał udział w kursie. Jako jeden z ostatnich zatelefonował Roman Łakomski, pracownik Biura Ochrony Rządu. Poinformował on „Gazetę Wyborczą”, że „żadna osoba z Warszawy z tego kursu nie przypomina sobie Wachowskiego.” Nie wiadomo, skąd pracownik BOR miał tak dokładne informacje o stanie wiedzy wszystkich warszawskich uczestników kursu. Nie sposób stwierdzić, kto namawiał te osoby do włączenia się w sprawę - czy działała tu resortowa lojalność, czy (co bardziej prawdopodobne w przypadku BOR) działał tu sam Wachowski, namawiając osoby ze „swojego” układu do zabrania głosu w jego obronie.


„Resortową lojalnością” wykazał się także gen. Czesław Kiszczak, który powiedział dziennikarzom, że gdyby Wachowski skończył kurs SB „to by go pamiętał”. Warto przypomnieć, że gen. Kiszczak w 1975 r. służył w WSW i z resortem spraw wewnętrznych miał niewiele wspólnego.


Najbardziej charakterystycznym przypadkiem „koleżeńskiej lojalności” był jednak przykład komendanta wojewódzkiego w Lublinie, Arnolda Superczyńskiego. Sytuacja ta obrazuje jednocześnie mocną pozycję Wachowskiego, który za pomocą prowokacji prasowej, służb specjalnych i wydawanych „imieniu prezydenta” poleceń, może zneutralizować każdą informację na temat swojej osoby, zmanipulować każdy proces i ośmieszyć każdy zarzut.


STOP KLATKA


12 stycznia 1992 r. telewizyjne „Wiadomości” pokazały odnalezioną przez nas, pochodzącą z zawodów sportowych w Piasecznie, a zrobioną 8 maja 1975 r. fotografię. Przedstawia ona czterech mężczyzn w strojach sportowych. W stojącym bokiem na zdjęciu mężczyźnie rozpoznano Wachowskiego już kilka miesięcy przed pojawieniem się informacji o tym, że widziano go na kursie w Świdrze. Rozpoznały go osoby z kursu i z resortu spraw wewnętrznych, które do tej pory nie zabrały głosu w tej sprawie. Zidentyfikowanie Wachowskiego przez porównanie tamtej fotografii z fotografiami z trochę późniejszego okresu nie dawało gwarancji, że na zdjęciu jest właśnie on. Musieli dokonać tego ludzie, którzy go pamiętali.


Fotografia nie jest dowodem na niczyją działalność agenturalną i sama w sobie o niczym nie świadczy. Sprawę zdjęcia zawodów sportowych w Świdrze rozdmuchano nieproporcjonalnie do jego rangi. W momencie gdy przekazywaliśmy zdjęcie telewizyjnym „Wiadomościom” było już wiadomo, że za kilka godzin minister Andrzej Milczanowski wygłosi przed kamerami tv skądinąd prawdziwe, bo wydane, „na podstawie istniejących dokumentów” w archiwach MSW oświadczenie, że Wachowski nie ukończył kursu ASW w 1975 r. Dokumentów takich, jak wiadomo, w MSW być nie mogło. Oświadczenie Milczanowskiego położyłoby więc kres rozpoczynającej się dopiero dyskusji o przeszłości Wachowskiego. Milczanowski powiedziałby z przekonaniem, że Wachowski na liście kursantów nie figuruje, a powrót do sprawy kursu i jego autentycznego przebiegu byłby już później praktycznie nie możliwy. Pokazane przez nas „Wiadomościom” zdjęcie miało też skierować uwagę na inne aspekty działalności Wachowskiego, a przede wszystkim na osoby, które mogły go stamtąd pamiętać. Spodziewaliśmy się też - i słusznie - że ujawnienie zdjęcia pokaże metody działania Belwederu w sytuacjach podbramkowych. Dla ukrycia prawdy (nie zawahano się przed metodami wielokrotnie stosowanymi przez dawne SB). Od ludzi z Belwederu wiemy, że przedstawione w głównym wydaniu „Wiadomości” zdjęcie wywołało w gabinetach panikę i nastrój zbliżony do tego z 4 czerwca 1992 r. Wiadomo także, iż fotografia dotarła do Wachowskiego jakiś czas przed jej upublicznieniem. Z pewnością liczono się z tym, że ktoś prędzej czy później udostępni je środkom masowego przekazu. Wachowski musiał się przed tym zabezpieczyć, a gdy się to nie udało, zdecydowanie przeciwdziałać. Nasz informator nie wykluczał istnienia planu postępowania na ewentualność ujawnienia informacji z zakresu agenturalnej działalności Wachowskiego. Obejmował on m.in. działania dezinformacyjne. [...]


Zasadą przy przechodzeniu tajnego współpracownika na etat niejawnym było niszczenie całej dotyczącej jego wcześniejszej działalności dokumentacji. Z archiwum wyciągano teczkę pracy, był on także wyrejestrowywany z kartoteki. Starano się, żeby nie pozostawał żaden ślad mogący sugerować, że funkcjonował w sieci agentów. Oczywiście pozostawały jego raporty w teczkach obiektowych, zakładanych dla konkretnych miejsc, np. dla Zarządu Portu w Gdyni, ale nie wskazywały one wprost kto był informatorem, gdyż sygnowano je pseudonimami. W chwili kiedy Wachowski został pracownikiem niejawnym zniszczono wszystko, co jego osoby dotyczyło, a było przechowywane w archiwach MSW. Stanowiło to procedurę rutynową. Propozycja ukadrowienia Wachowskiego wyszła od jego oficera prowadzącego. Był nim wówczas płk S. Ł., zastępca naczelnika wydziału SB gdańskiego WUSW. Decyzję podejmował szef wydziału MSW, któremu nowy pracownik miał być przyporządkowany oraz szef resortu. Tylko oni i oficer prowadzący pracownika na niejawnym etacie mieli jakiekolwiek informacje na jego temat. Z listą niejawnych pracowników każdorazowo zapoznawał się nowy minister spraw wewnętrznych. Niejawni pracownicy nigdy nie mieli nic wspólnego z działem kadr MSW.


Niejawni pracownicy funkcjonowali poza normalnym obiegiem informacji w MSW. Mieli swoje pseudonimy, zachowywali oficerów prowadzących. Zachowanie ich nazwisk w tajemnicy było możliwe także ze względu na to, że wynagrodzenie otrzymywali z funduszu operacyjnego, bezpośrednio od oficera prowadzącego. Funduszem operacyjnym dysponował wtedy każdy oficer, który werbował agentów.


Ukadrowienie zwiększało zakres możliwości Wachowskiego. Miał on prawo do dysponowania lokalami kontaktowymi, posiadał fundusz operacyjny i pewne wynikające z pracy w resorcie przywileje. [...] Działalność „na całego” Wachowski rozpoczął na początku 1979 roku. [...]


Jak twierdzą M. i L., dwaj wysocy oficerowie kontrwywiadu wojskowego, w tamtym czasie Wachowski poznał Czesława Wawrzyniaka, późniejszego kontradmirała. Wawrzyniak w latach 1978-1981 pełnił w stopniu podpułkownika służbę w oddziale X Zarządu II Sztabu Generalnego WP. Oddelegowany był do pracy w Gdańsku. Jego pokój służbowy znajdował się w zarządzie WSW Marynarki Wojennej w Gdyni. Kontakty prywatne i służbowe utrzymywał głównie z kmdr. Czesławem Kurdzielem, ówczesnym szefem WSW na Oksywiu.


Zadaniem Wawrzyniaka było rozpoznawanie środowiska mieszkańców Wybrzeża w celu tworzenia tam bazy werbunkowej. Pozyskiwał osobowe źródła informacji wśród załóg udających się w rejsy zagraniczne, zajmował się werbunkiem wśród załóg obcych statków. Pewne jest, że utrzymywał wtedy kontakty z podejrzanym elementem: prostytutkami, waluciarzami, sutenerami. Wtedy miał natknąć się na Wachowskiego. Inni twierdzą, że znajomość z Wawrzyniakiem miała początek nieco później, pod koniec lat osiemdziesiątych. Kontradmirał chwalił się znajomością z Wachowskim, gdy objął stanowisko szefa Zarządu II SG we wrześniu 1991 r. Zaobserwowaliśmy jego wizyty w willi Wachowskiego na ul. Wąsowicza w Gdyni. Po objęciu przez Wawrzyniaka stanowiska w 1991 r. sporo mówiło się w środowisku kontrwywiadu o jego powiązaniach rodzinnych z szefem gabinetu prezydenta. Nie można jednak wykluczyć, że była to tylko plotka mająca uzasadnić bardzo dobre kontakty obu panów i wyjaśniać przyczynę ich wcześniejszej znajomości. [...]


PODWOJNA KONSPIRA


Ruch Młodej Polski tworzyła wówczas grupa kilkunastu osób skupionych wokół Aleksandra Halla. Piotr Milewski był wśród nich postacią dość znaczącą. Kierował m.in. podziemnym wydawnictwem zajmującym się drukiem pisma RMP „Bratnia”. Po krótkim okresie znajomości nabrał do Wachowskiego zaufania i zaproponował mu współpracę. Polegała ona na pomocy w kolportażu „Bratniacka”. Swoją taksówką Wachowski rozwoził nakład pisma. Miał wtedy dostęp do najważniejszych informacji. Wiedział, kto był autorem zamieszczanych w „Bratniaku” artykułów. Znał miejsca, gdzie drukowano gazetę, przy nim mówiono o planach działania organizacji, proponowano rozwiązania. Nie zajmował się polityką, obracał się w sekcji technicznej.


Wszystkie zdobywane przez Wachowskiego w konspiracji informacje trafiały do MSW. M.in. dzięki niemu SB doskonale orientowała się, co robi RMP. Fakt funkcjonowania takich osób jak on w ówczesnych ruchach opozycyjnych mówi, jak bardzo były one nasycone agenturą i kontrolowane przez władze. Dawni działacze RMP zastanawiają się, jaki sens miała konspiracja ich działalności, skoro w tak newralgicznych strukturach, jak np. sekcja techniczna, pracowali dobrze zakamuflowani ludzie bezpieki. Mówi to także wiele o planach ówczesnej władzy i jej roli w prowokowaniu wydarzeń z 80 r. Mimo tak dużego nasycenia tych środowisk (WZZ, RMP, KOR) swoimi ludźmi władza zezwalała na drukowanie gazetek i rozpowszechnianie ulotek. Nie wpadały także numery „Bratniacka”, chociaż na podstawie posiadanych przez gdański WUSW informacji żaden z nich przy minimalnej chęci władz nie powinien trafić do adresata.


Wachowski działał wówczas w kilkakrotnej konspiracji. Mogły to wytrzymać tylko osoby o szczególnej konstrukcji psychicznej. Groziło mu zdemaskowanie z każdej strony. W początkach współpracy z Milewskim utrzymywał jeszcze kontakty ze swoimi podopiecznymi, nadal uprawiał działalność sutenerską, chociaż uległa ona zakamuflowaniu. Obawiając się zdemaskowania musiał zneutralizować osoby, które wiedziały o jego kontaktach z SB. Doniesień o działalności sutenerskiej mógł się nie obawiać - manewr z nawróceniem zapewnił mu niemal całkowitą bezkarność. W interesie Wachowskiego nie leżało zdobycie sławy działacza politycznego, ani też wpadki z nakładem „Bratniacka”, co mogło podważyć jego pozycję w środowisku. Musiał wreszcie maskować swoje kontakty przed rodziną - zarówno sutenerskie, jak i agenturalne.


Wniknięcie Wachowskiego do środowisk opozycyjnych jest punktem zwrotnym jego kariery. Nie da się z całą pewnością wykluczyć, że Wachowski znał już wówczas Lecha Wałęsę i że utrzymywał z nim kontakty. O tym, że będzie w jakiś sposób pracował z Wałęsą dowiedział się, jak wynika z naszych informacji, w lipcu 1980 r., zanim jeszcze rozpoczął się w stoczni strajk. Milewscy przygotowywali swoim jachtem rejs do Wielkiej Brytanii, razem z nimi miał popłynąć Wachowski i jego żona. Kiedy przygotowania były ukończone, okazało się, że Wachowski nie dostał paszportu. W kwestionariuszu paszportowym w 1989 r. napisał jednak, że nigdy nie odmówiono mu zgody na wyjazd, a kraj opuszczał często. Prawdziwa przyczyna, dla której Wachowski nie mógł opuścić Wybrzeża była inna - sądzono, że okaże się potrzebny w oczekiwanym wybuchu niezadowolenia społecznego.


Władze i resort MSW orientowały się w narastających tendencjach strajkowych i spodziewały się, że prędzej czy później obejmą one Wybrzeże. Wiadomo było, że decydującą rolę odegra strajk i nastroje w Stoczni Gdańskiej, zakładzie największym, najbardziej uświadomionym i zradykalizowanym. Władze orientowały się również, że na strajki na Wybrzeżu - z racji tradycji Grudnia 70 i nastrojów społecznych - bardzo liczy opozycja. W kręgu WZZ ustalono już wcześniej, że gdy do strajku w stoczni dojdzie, jego liderem będzie Lech Wałęsa. [...]


[...] zjawił się Lech Wałęsa, który zabrał Wachowskiego ze sobą, stwierdzając, że zrobi z niego swojego kierowcę. Nie polemizowano ze zdaniem lidera sierpniowego strajku. Wałęsa zapowiedział jeszcze, że będzie Wachowskiemu płacił ze swoich pieniędzy i Związkowi nic do tego. Kilka miesięcy później okazało się jednak, że Wachowski figuruje na liście płac „Solidarności” jako zaopatrzeniowiec. Jakiś czas później uzyskał status kierowcy, a na początku 1981 r. był już asystentem.


Wyjaśnienia wymaga jeszcze sprawa poprzedniego kierowcy Wałęsy. Wachowski miał zastąpić człowieka, który do września woził przewodniczącego, a następnie „okazał się” agentem SB. Otóż nikt ze starych działaczy „Solidarności” nie może przypomnieć sobie faktu, że Wałęsa miał swojego kierowcę przed Wachowskim. Korzystano z taksówek. Blisko Wałęsy był wówczas Zenon Kwoka, któremu nigdy nie postawiono takiego zarzutu. Elementem tej łamigłówki jest również osoba Henryka Jagiełły, szefa biura „Solidarności”. [Jagiełło został wyrzucony z Marynarki Wojennej za posiadanie paru egzemplarzy „Bratniacka” – w KKP pracował de facto jako „kadrowiec”] Wieść o poprzednim kierowcy i konieczność znalezienia nowego wyszła właśnie od niego. Być może do umieszczenia Wachowskiego obok Wałęsy wykorzystano prosty chwyt polegający na „zdemaskowaniu” jednego agenta i zastąpieniu go innym. W tym wypadku wystarczyło rozgłosić, że poprzedni szofer Wałęsy, który w sensie fizycznym nie istniał - jego rolę pełniły różne osoby - nie jest „czysty” i trzeba zastąpić go kimś zaufanym. Jeżeli operacja taka była dokonana umiejętnie i odpowiednio wcześnie, podstawiona osoba nie wzbudzała żadnych podejrzeń i przynosiło to olbrzymie korzyści. [...]


Mieczysław Wachowski trafił do kandydata na prezydenta w momencie, kiedy było już na pewno wiadomo, że zostanie on prezydentem. Wskazywały na to zarówno sondaże, jak i wewnętrzne rozeznanie sytuacji przez ustępujące ze sceny politycznej siły. [...]


CZARNY K O Ń


Zastanawiająca jest rola w kampanii prezydenckiej w 1990 r. Stanisława Tymińskiego i jego słynnej „czarnej teczki”. Zastanawiano się skąd wyciągnięto Tymińskiego i jakie siły reprezentuje ten kandydat oraz jakiego typu materiały na Lecha Wałęsę posiadał w swojej „czarnej teczce”, której otwarciem kilkakrotnie w kampanii groził. Niewykluczone, że stanowił on antidotum na zamiary Wałęsy i swojego rodzaju straszak, gdyby ten nie zechciał podporządkować się ustaleniom „okrągłego stołu”. W służbach specjalnych rozpowszechniony jest pogląd, że Tymiński był odpowiedzią na sojusze, które Wałęsa zawierał z częścią wojskowych starając się o pozyskanie wpływów w armii. Część tej tajemnicy może wyjaśnić uważne przyjrzenie się pracownikom sztabu wyborczego Stanisława Tymińskiego. Był on w większości zdominowany przez pracowników i współpracowników SB oraz wywiadu. Rzeczywistym szefem sztabu wyborczego Tymińskiego był Andrzej Palimąka, były sekretarz gen. Wojciecha Jaruzelskiego. W czasie kampanii wyborczej Palimąka bardzo często spotykał się z Jaruzelskim. Ich rozmowy trwały nierzadko kilka godzin. Kluczową rolę w kampanii Tymińskiego miały odgrywać znajdujące się w czarnej teczce dokumenty pochodzące z zasobów archiwalnych MSW. Po klęsce Tadeusza Mazowieckiego w pierwszej turze informacje o charakterze tych materiałów sztab Wałęsy otrzymywał dzięki umiejscowionym w sztabie Tymińskiego agentom WSW. Informację o zawartości „czarnej teczki” przekazał Krzysztofowi Wyszkowskiemu ze sztabu Lecha Wałęsy wysoki urzędnik MON. Agentowi ustawionemu bardzo blisko Tymińskiego, a pracującemu dla strony solidarnościowej, udało się odkryć, czym dysponuje drugi kandydat na prezydenta. Tymiński posiadał m.in. napisany odręcznym pismem i podpisany przez Wałęsę dokument. Była to typowa lojalka, którą Lech Wałęsa podpisał 14 grudnia 1981 r., w drugim dniu stanu wojennego. Lojalka była napisana odręcznie na blankiecie Prokuratury Generalnej, a Wałęsa zobowiązał się w niej do niepodejmowania żadnej działalności. Nie była to rzecz śmiertelnie kompromitująca, ale ciężka moralnie i mogąca stanowić argument w wyborczej grze. Według relacji Krzysztofa Wyszkowskiego Wałęsa „był ucieszony, że to tylko tyle”. Przyznał, że podpisał, ale machnął na ten fakt ręką. Tymczasem Tymiński nie mógł znaleźć grafologa, który podjąłby się rozstrzygnięcia, czy podpis Lecha Wałęsy na lojalce był autentyczny. Służby specjalne sterowały Tymińskim bardzo precyzyjnie. Być może dokumentu nie ujawniono dlatego, że sytuacja szantażowania kontrkandydata obciążającymi go dokumentami, dawania mu do zrozumienia, że mogłyby zostać użyte, powodowała, że Wałęsa byłby zmuszony do rokowań z dysponującymi nimi siłami, gdyby takie jednoznaczne propozycje były. Możliwe, że to właśnie wówczas rozstrzygnęły się losy wyborczego programu Wałęsy i jego wolty od „przyspieszenia” do stanięcia na lewej nodze.


[...] Do uzyskania władzy wiceprezydenta opanowanie wojskowych służb informacyjnych i bankowej skamieliny wystarczyło w zupełności. Ambicje Wachowskiego sięgały jednak znacznie dalej, przedmiotem jego apetytu było także Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i UOP. Opanował je podobnie jak WSI, metodami „kumpelskimi”. Opór ministra spraw wewnętrznych czy jego zastępców przed kontaktowaniem się z Wachowskim i przekazywaniem mu tajnych dokumentów niewiele się przydał. Wachowski nawiązywał stosunki z podwładnymi ministra, spotykał się z nimi bez wiedzy przełożonych i poprzez nich otrzymywał interesujące go materiały czy informacje. Wiele ułatwiło mu wcześniejsze opanowanie Biura Ochrony Rządu. Stawką był awans, którego załatwienie przez Wachowskiego nie było trudne. Wystarczy podpis prezydenta, prezydent zaś podpisuje to, co Wachowski mu podsunie. Awanse otrzymywali i nadal otrzymują ci, którzy wykazali się niezbędnymi przymiotami - uległością, dyspozycyjnością i wypełnianiem poleceń dyrektora gabinetu.


W ten sposób Wachowski uzyskał dostęp do raportów cywilnego wywiadu i kontrwywiadu, a także informacji wydziału dochodzeniowo-śledczego policji. Dziś wiadomo już, że odbywało się to przez pewnego funkcjonariusza UOP, który bez wiedzy przełożonych spotykał się z Wachowskim. On też umieścił Wachowskiego w rozdzielniku tajnych dokumentów wychodzących z UOP. W zamian został awansowany. Za ludzi Wachowskiego w UOP i Policji uchodzą: Wiktor Fonfara - szef Zarządu Śledczego UOP - kurs oficerski ASW, Świder 1975 r., Wiktor Mikusiński - szef Komendy Stołecznej Policji, kurs oficerski ASW, Świder 1975 r., Jerzy Konieczny, szef UOP - ale jest to tylko wierzchołek góry lodowej. Prawdziwe powiązania dotyczą ludzi, którzy działają tajnie, są zakonspirowani i o których opinia publiczna nie dowie się nigdy, a ich nazwiska nic jej nie powiedzą. Prezydent wspiera ten układ, a układ się odwzajemnia tym samym. Są to kontakty nieforma1ne, niekorzystne z punktu widzenia państwa, czy racji stanu, mające na celu podtrzymywanie władzy belwederskiej ekipy. UOP jest traktowany instrumentalnie, wracają do jego struktur dawni pracownicy, dokonuje się restytucja systemu, który do 1989 r. zajmował się tropieniem i rozpracowywaniem opozycji demokratycznej. Na polecenie Wachowskiego „jego ludzie” w UOP nie cofną się przed niczym - prowokacją, podsłuchem czy infiltracją obecnej opozycji. W takich sprawach nie wydaje się pisemnych rozkazów, działania odbywają się na prośbę Wachowskiego, ale „bez jego wiedzy i zgody”. W razie wpadki traktuje się je jako samowolne działanie funkcjonariusza.


Prócz polityki personalnej promującej zasłużonych, niezweryfikowanych pozytywnie esbeków, istnienie nieformalnych układów dało się zauważyć w prezydenckiej odmowie podpisania ustawy redukującej emerytalne przywileje wciąż przysługujące pracownikom Służby Bezpieczeństwa.


Wpływy Wachowskiego w MSW niezbyt widoczne wcześniej, stały się niemal jawne przy okazji ujawnienia w książce „Lewy Czerwcowy” faktu współpracy Wachowskiego ze służbami specjalnymi PRL. Wtedy głos w obronie Wachowskiego zabrało „pokolenie Świdra”, absolwenci ASW i uczestnicy kursów, Mikusiński, Fonfara, Superczyński, ludzie BOR. Ci, którzy mogli się zdekonspirować. Akcja ratowania twarzy Wachowskiego osiągnęła poważne rozmiary, zaangażowano w nią nawet telewizję i prasę. Stołeczny Komendant Policji Wiktor Mikusiński (Świder 75) ujawnił w odpowiednim momencie, że Wachowski razem z Jackiem Merklem, Lechem Kaczyńskim i Arkadiuszem Rybickim był 6 maja 1983 r. zatrzymany w Warszawie i spędził pewien czas na Rakowieckiej. Informacja została „newsem” telewizyjnej „Panoramy”, chociaż ta właśnie „Panorama” nie zajmowała się wcześniej problemem „pomawiania ministra Wachowskiego o współpracę z SB”. Ten sam Wiktor Mikusiński przekazał 29 stycznia br. telewizyjnym „Wiadomościom” informację, że w „marszu na Belweder” wzięło udział „od kilkuset do dwóch tysięcy osób”. Według poufnych szacunków UOP w manifestacji wzięło udział ok. 20 tysięcy osób, ostrożne szacunki mówiły o co najmniej 10 tysiącach. Kilkaset osób natomiast, umundurowanych funkcjonariuszy policji - a więc podkomendnych Mikusińskiego - zabezpieczało trasę marszu i obstawiało Belweder. Przekłamań dokonano niemal we wszystkich relacjach telewizyjnych z marszu na Belweder. Szczególnie przypominającą lata cenzury i prowokacji prasowych była relacja „Expresu Reporterów” pokazująca tumult i przepychanki pod Belwederem w czasie, gdy manifestanci śpiewali hymn państwowy. Dokonano prostej dla osób obeznanych z techniką telewizyjną manipulacji. Pod obrazki z marszu, dochodzenia pod bramę Belwederu i normalne zachowania manifestujących w tłumie osób podłożono pochodzący z późniejszych momentów dźwięk (śpiewanie hymnu)....


Źródło:


Inga Rosińska, Paweł Rabiej, Droga cienia, wydawnictwo „AXEL”, Łódź 1993, s. 29, 31-33, 36, 39, 55, 59-62, 75-77, 80, 103-104.

Powrót do góry

Tadeusz Świerczewski
Moderator


Dołączył: 12 Wrz 2006
Pochwał: 3
Posty: 507
Skąd: Wrocław
PostWysłany: Wto Paź 03, 2006 11:49 am    Temat postu: WACHOWSKI AGENTEM Odpowiedz z cytatem


WACHOWSKI AGENTEM Embarassed
Twierdzenie teraz że Wachowski był agentem, to jakaś kpina!wykrzyknik.
Wachowski był etatowym funkcjonariuszem SB, do "opieki"nad TW Bolkiem, o czym wiedziała CAŁA KOMISJA KRAJOWA NSZZ "S", lecz lekceważyli to, lub grali "głupa". Opierali się na stwierdzeniu Wałęsy:".a to szofer, niech sobie będzie, ja sobie dam z nim radę", to są słowa Wałęsy, powtarzane wielokrotnie, nie tylko wśród członków Komisji Krajowej, lecz praktycznie przy każdej okazji. Tak było tez we Wrocławiu w maju 1981r na forum Zarządu "S", plus delegaci, gdzie byłem obecny i przytomny.
Uważam, że wszyscy członkowie KK NSZZ "S" są winni temu stanu rzeczy.
Zobaczymy , gdy zostanie ujawniona teczka "Delegata", to może się okazać,że cała KOMISJA KRAJOWA "S", była nadana z mocy SB!.
Jeżeli się mylę, niech podadzą mnie do sądu!. Czekam!.

Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1


Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

(-1 2/3428 19/0.58433) MojeForum.Net - darmowe forum