Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Anonymous
Gość
|
Wysłany: Wto Paź 03, 2006 11:04 am Temat postu: WACHOWSKI - ŁĄCZNIK WAŁĘSY Z KGB? |
|
|
http://www.abcnet.com.pl/pl/artykul_zas.php?art_id=257&dz_id=5&w=n&token=
Inga Rosińska, Paweł Rabiej
WACHOWSKI – ŁĄCZNIK WAŁĘSY Z KGB?
KORNIKI W ARCHIWACH
Zatarciu i zatajeniu uległy także niektóre archiwalne ślady
współpracy Wachowskiego z bezpieką. Część z nich znikła, gdy przechodził
do MSW na etat. Część wymazano później, kiedy jego powrót do Lecha
Wałęsy był już przesądzony. Między 1988 a 1990 r. znikły ślady
Wachowskiego z komputerowego systemu ZSKO. Zintegrowany System Kartotek
Operacyjnych zawiera dane o osobach wraz z określeniem dokumentów i
danych, które są w archiwach, a dotyczą tych osób. Jest to odpowiednik
ręcznej kartoteki ogólnej. Wachowskiego wymazano z komputera, chociaż
zapis na jego temat nie mówił, że jest pracownikiem, ani nawet
współpracownikiem SB. Figurował jako k-TW, kandydat na tajnego
współpracownika, mógł więc znaleźć się tam bez swojej wiedzy. Mimo to,
nawet ten tak nikły ślad ktoś z archiwów wymazał. Jest to tym bardziej
dziwne, że wymazując Wachowskiego pozostawiono w tym samym komputerze
nazwisko nieporównanie ważniejszej osoby - Lecha Wałęsy.
SOJUSZNICY MILCZĄ
Grupa osób, które wiedzą, co w przeszłości robił Mieczysław
Wachowski jest dość duża. Są to z reguły ludzie, którzy ze względu na
zajmowane stanowiska bądź prestiż udzielają informacji „poza taśmą”.
Mieli takie informacje, słyszeli, wiedzieli, są przekonani, nie mają
jednak dowodów lub też nie pozwala im na ich ujawnienie tzw. „interes
polityczny”. Dotyczy to zarówno agenturalnej przeszłości, jak i sfery
obyczajowej życiorysu ministra. O agenturalności Wachowskiego szeptano w
kuluarach Sejmu po 4 czerwca. Powoływano się na zachodnie źródła, na
publikacje w brytyjskim „Spektatorze”, zdaniem którego dla zachodnich
służb specjalnych nie jest tajemnicą, że Wachowski od kilku lat jest
agentem KGB. Przywoływano fakty, które ze względu na tajemnicę państwową
nie mogą być na razie ujawnione. Pamiętano jego działalność jeszcze z
„Solidarności”. Część osób ma wiedzę na ten temat, musi jednak z różnych
względów milczeć. Niektórych zmusza do tego ustawa o tajemnicy
państwowej, która wciąż obowiązuje i zabrania ujawniania szczegółów
związanych z działalnością komunistycznych służb specjalnych. Osobom,
które ją ujawniają grożą kary więzienia, poza tym część z nich nie
ukrywa, że boi się o swoje życie. Inni świadomie fałszują rzeczywistość i
mimo rozgłaszanych wcześniej informacji dziś stanowczo zaprzeczają,
jakoby coś o Wachowskim wiedzieli. Szczególną hipokryzją odznacza się
między nimi Jacek Kuroń, który w 1981 r. na podstawie tej samej wiedzy
co dziś opowiadał, że Wachowski jest ochroniarzem Wałęsy przydzielonym
mu przez Kiszczaka, a teraz twierdzi, że wszelkie kontrowersje wokół
Wachowskiego biorą się z tego, że „szofer został podsekretarzem stanu”.
Jego postawę równie łatwo zrozumieć, jak postawę gen. Kiszczaka, który
przez lata czytał raporty Wachowskiego o Wałęsie, a dziś „nie przypomina
sobie”. Specyficznej frazeologii używają mówiąc o Wachowskim osoby z
najbliższego otoczenia prezydenta i sam Lech Wałęsa. Posługują się oni
podobnym, jakby specjalnie przygotowanym na tę okazję słownictwem.
Andrzej Drzycimski oświadcza, iż „wytyka się, że w najbliższym otoczeniu
prezydenta jest przyjaciel, człowiek, o którego pięknej kalocie nie
chce się mówić. Osoba o wielkich umiejętnościach organizacyjnych.”
Drzycimski określa Wachowskiego jako „człowieka do zadań specjalnych” i
„swego rodzaju bramę”. Andrzej Kozakiewicz mówi, że Wachowski „przesiąkł
geniuszem prezydenta na wylot.” Jerzy Milewski, że Wachowski pełni
niezwykle odpowiedzialną funkcję, porównywalną z „chieff of staff”
Białego Domu, jest pretorianem prezydenta. Każdy z nich ma na temat
Wachowskiego wymijającą odpowiedź, którą zwykle powtarza. Wachowski
natomiast wbrew zwyczajom przyjętym w krajach demokratycznych nie ma
zamiaru wyjaśniać i odpowiadać na konkretne zarzuty. Szef kancelarii
prezydenta RP prof. Janusz Ziółkowski stwierdza, że nie może wypowiadać
się na temat swojego pracownika. [...]
KARIERA
[...] Gdyńska Wyższa Szkoła Morska ze względu na półwojskowy
charakter była „obsługiwana” przez Wojskową Służbę Wewnętrzną -
wojskowego odpowiednika cywilnej bezpieki. Działała tam również i
werbowała SB, ale prymat miało WSW. Ona zapewniała szkole oficerów
obiektowych i ona miała monopol na werbowanie tajnych współpracowników
wśród studentów.
Mieczysław Wachowski nawiązał kontakty z WSW na pierwszym roku
studiów w WSM w 1970 r. Był jednym z dwunastu zwerbowanych w tym okresie
studentów. Z czasem ich liczba miała wzrosnąć i utrzymywała się w
granicach trzydziestu - trzydziestu pięciu na wszystkich rocznikach WSM.
Zgodę na współpracę wyraził w indywidualnej rozmowie z oficerem
obiektowym. Podpisał także oświadczenie zobowiązujące do zachowania
kontaktów z WSW w tajemnicy. Werbowaniem zajmowali się oddelegowani do
studium wojskowego oficerowie WSW. Nie był wówczas nikim istotnym, nie
zapamiętano więc daty pozyskania go. [...]
W 1970 r., kiedy WSW zainteresowały się Wachowskim, zbliżał się
kolejny przełom. Szykowano odsunięcie I sekretarza PZPR Władysława
Gomułki i zastąpienie go innym kandydatem. WSW podlegały wówczas
ministrowi obrony narodowej gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu. Prowadziły
działalność niezwykle aktywną, kontrolowały znacznie więcej, niż tylko
wojsko.
NA OBIEKCIE
Rozpoczynając współpracę z WSW Wachowski trafił pod opiekę oficera
obiektowego uczelni. Był nim w 70 r. płk J. W przypadku obiektów takich
jak WSM przydzielano nawet dwóch takich oficerów - starszego w randze
podpułkownika i młodszego - zwykle na etacie kapitana. Młodszy zajmował
się teczkami studentów, których co pewien czas opiniowano, prowadził
także agenturę wśród wykładowców i szefów organizacji młodzieżowych,
zajmował się także werbowaniem współpracowników wśród młodzieży.
Nazwiska zwerbowanych przez niego studentów znał także starszy, który
zajmował się komendą uczelni.
Jednostka WSW właściwej dla WSM znajdowała się wówczas na Oksywiu.
Jej kadra liczyła kilkunastu oficerów, którzy obsadzali komendę Portu
Marynarki Wojennej, szkoły i flotyllę. Pracownicy WSW na Oksywiu mieli
dobre kontakty z młodymi oficerami GRU, którzy cumowali na radzieckich
okrętach. [...]
Trafiając do Gdyńskiej Stoczni Remontowej na odrobienie praktyki
studenckiej Wachowski otrzymał już pierwsze zadania. Miał obserwować
kolegów i uważać, który z nich ma tendencje antysocjalistyczne i
wykazuje niezadowolenie z sytuacji. Chodziło o tych, którzy cieszą się
autorytetem wśród robotników. Miał zadbać o nawiązanie z nimi dobrych
kontaktów. Informacje o wynikach pracy były przekazywane oficerowi
obiektowemu w formie raportów. Pisał je sam. Spotykał się także ze swoim
oficerem i wtedy przekazywał inne szczegóły. Spotkania Wachowskiego z
jego oficerem odbywały się średnio dwa razy w miesiącu. [...]
LEGENDA GRUDNIA
Gdyńska Stocznia Remontowa była w 1970 r. ważnym ośrodkiem zajść na
Wybrzeżu. Szczególnie aktywny był Wydział Mechaniczny, na którym od
sierpnia 1970 r. zaczął pracować Wachowski. Trafił w środowisko zbliżone
do niego wiekiem. Na Mechanicznym pracowało wiele osób, które trafiły
tam przed Grudniem. Sam Wachowski trzymał głównie z młodzieżą ZMS-owską,
dobrze żył także z brygadzistami. Starał się nie wyróżniać, raczej go
nie zauważano. Odrabiał praktykę jako ślusarz, a przy okazji wypełniał
obowiązki wynikające ze współpracy z WSW.
Według stykających się z nim oficerów kontrwywiadu wojskowego
Wachowski uchodził za współpracownika gorliwego, z zacięciem, starannie i
ochoczo wywiązywał się z zadań.
Lubił pisać raporty, chętnie spotykał się ze swoim oficerem, płk. J.
Na spotkania przybywał punktualnie. Odbywały się one w tzw. MS -
miejscach spotkań. Jednym z nich był wynajęty przez kontrwywiad pokój w
jednym w wojskowych hoteli Trójmiasta. Do pisania raportów Wachowski
używał zwykle pióra i zielonego atramentu, przez co został zapamiętany. Z
chwilą, gdy wybuchły zamieszki, spełniał rolę prowokatora. Po zajściach
donosił na osoby biorące w nich udział.
Grudniowe rozruchy objęły także rejon GSR. Leży ona blisko Stoczni
im. Komuny Paryskiej w Gdyni. To tam, niedaleko przystanku kolejki
dojazdowej „Gdynia – Stocznia” padły pierwsze strzały. Wachowski był w
tych dniach w stoczni.
W programie telewizyjnym „Mój Grudzień 1970” sekretarz prezydenta
wykreował się niemal na kolegę Janka Wiśniewskiego, zastrzelonego
podczas zajść robotnika. W rzeczywistości i w stoczni kojarzy się go
bardziej jako członka ZMS, którego aktywiści nawoływali w pierwszych
godzinach strajku do niszczenia stoczniowych maszyn. Takim pamięta
Wachowskiego m.in. emerytowany brygadzista Wydziału Mechanicznego
Kazimierz Drywa, na którego Wachowski powołał się w programie „Mój
Grudzień”. Niewykluczone, że zajęcie wiązało się z jakimś zadaniem,
które Wachowski otrzymał od swojego oficera przed grudniem - służyło to
przecież radykalizacji nastrojów. Mieczysław W. brał także udział w
marszu manifestantów i pochodzie z ciałem zabitego stoczniowca, nie
odgrywał tam jednak istotniejszej roli. Nie pamięta go nikt z
uczestników zajść. Zadanie Wachowskiego zaczęło się trochę później. Na
nakręconych przez służby specjalne filmach i zdjęciach rozpoznawał pod
koniec grudnia i na początku stycznia i wskazywał na tych, którzy
odgrywali istotną rolę, nawoływali do protestów i podżegali do buntu.
Podobnie jak Lech Wałęsa w styczniu 1971 r., Wachowski donosił na
kolegów ze stoczni, dostarczając informacji o najbardziej aktywnych
uczestnikach zajść. Nie przyznał się do tego nigdy w przeciwieństwie do
Lecha Wałęsy, który w 1979 r. na jednym z zebrań Wolnych Związków
Zawodowych wyznał, że współpracował z bezpieką przyznając jednocześnie,
że pobierał za to gratyfikacje pieniężne, które umożliwiły mu m. in.
zakup mieszkania i samochodu. Wachowskiemu nie zdarzały się chwile
słabości i nie odczuwał potrzeby wyznawania swoich win, jak odczuwał
Lech Wałęsa, klęcząc przed [Kazimierzem] Szołochem, jednym z działaczy
WZZ i ze łzami w oczach wyznając mu szczegóły donoszenia na kolegów.
Zachowywał się wyjątkowo twardo. Pracując później, np. w Fabryce Farb i
Lakierów z ludźmi, którzy brali udział w Grudniu nie przyznał się do
udziału w wydarzeniach. Zrobił to dopiero dwadzieścia dwa lata później,
pragnąc stworzyć wrażenie, że nie ukrywa swojej przeszłości.
Przygotowany przez najlepszych operatorów telewizji kilkuminutowy
program przedstawiał jednak zafałszowaną wersję wydarzeń. Zachodzi
podejrzenie, że sekretarz prezydenta oparł opowieść na wspomnieniach
swojego kolegi, kreując siebie na legendarnego uczestnika wydarzeń i
prowodyra rozruchów. Warto podkreślić, że za taką aktywną działalność
nie spotkały go żadne represje. Po stłumieniu zajść najbardziej aktywni
ich uczestnicy byli weryfikowani i przenoszeni do innych zakładów.
Młodych, którzy zasłużyli się w agitacji i czynnym oporze wcielano do
wojska i represjonowano. Wachowski natomiast odchodząc ze stoczni
otrzymał od kierownika działu kadr opinię pracownika koleżeńskiego i
zdyscyplinowanego. [...]
Przez dwa lata służenia w LWP żołnierz informował, co dzieje się w
jego kompanii, a kiedy przechodził do rezerwy oferowano mu kontynuowanie
współpracy, ale z MSW. Akta informatora wysyłano do miejscowości, gdzie
mieszkał i miał pracować po odbyciu służby, a tamtejsza komórka
bezpieki w ciągu dwóch tygodni dawała odpowiedź, czy jest zainteresowana
w przyjęciu tej osoby. Tak postąpiono także z aktami Wachowskiego.
Kiedy przychodziła odpowiedź pozytywna, najczęściej organizowano
spotkanie, w którym brali udział: oficer WSW prowadzący informatora do
tej pory i oficer bezpieki, który go miał przejąć. Informator i nowy
oficer byli sobie przedstawiani, współpracownik potwierdzał chęć dalszej
współpracy, wypijano kawę lub alkohol i osoba, która do tej pory
informowała WSW, pracowała już dla bezpieki. SB otrzymywała także zestaw
dokumentów dotyczących przejętego informatora.
Przejście Wachowskiego z Wojskowej Służby Wewnętrznej do bezpieki
(wydział bezpieki gdańskiego WUSW) odbyło się, według naszego
informatora, w połowie 1972 r. Jeśli prawdą jest wyjazd Wachowskiego do
Wielkiej Brytanii w tym czasie, to odbyło się to na pewno przed jego
wyjazdem. Nasz informator utrzymuje, że ślady po współpracy Mieczysława
Wachowskiego z WSW zachowały się w archiwach wojskowych służb
specjalnych. W przeciwieństwie do archiwów z MSW nie były one tak silnie
przetrzepane i zniszczone. Do tej pory nie dostał się do nich spoza
resortu nikt, z wyjątkiem Jana Marii Rokity oraz tzw. „Komisji
Michnika”, która - o czym wie niewiele osób - odwiedziła także te
archiwa. Wśród prawie dwóch milionów teczek przeróżnych spraw
(osobowych, obiektowych, rozpracowania itp.) znajdują się ślady po pracy
Wachowskiego dla tych służb, m.in. w postaci mikrofilmów.
Zawartość archiwów wojskowych służb specjalnych nie była do tej pory
ujawniana i nie przeprowadzono jej gruntownych badań. Archiwa te ze
względu na stosunki panujące w resorcie obrony są utajnione o wiele
lepiej, niż akta MSW. Ma do nich dostęp o wiele mniej osób. Kłopoty z
dostaniem się do archiwów WSW miał sam minister Jan Parys. Ówczesny szef
WSI, Marian Sobolewski nie zezwolił także na wgląd do kartoteki
archiwum WSI szefowi Wydziału Studiów Gabinetu Ministra Spraw
Wewnętrznych, Piotrowi Wojciechowskiemu. Między 12 kwietnia a 27 czerwca
1990 r. w archiwach była „Komisja Michnika”, w której skład weszli:
Andrzej Ajnenkiel, Jerzy Holzer, Adam Michnik i Bogdan Kroll. Podobnie,
jak w MSW, „Komisja Michnika” nie zostawiła po sobie śladów i nie do
końca zrozumiały był cel jej wizyty. Nie wiadomo, co robiła komisja w
archiwach wojskowych służb specjalnych i jak wpłynęło to na stan
znajdujących się tam akt. Istnieje jednak szansa, że mimo niszczenia
dokumentów w ostatnim czasie, na co zwracał uwagę m.in. były szef MON
Romuald Szeremietiew, nie zniszczono wszystkiego. Większość akt z
archiwów WSW została bowiem zmikrofilmowana, a kopia tego archiwum w
postaci mikrofilmów trafiła odpowiednio wcześnie do Moskwy. Dla
Wachowskiego dostęp do archiwów służb specjalnych nie był żadnym
problemem w okresie, kiedy szefem WSI był kontradmirał Czesław
Wawrzyniak, nie jest dla niego problemem także w tej chwili, co nie
oznacza, że zdołał wszystko „wyczyścić”. [...]
Każdy tajny współpracownik był informowany i przeszkalany
indywidualnie przez oficera prowadzącego, np. w lokalu kontaktowym.
Potem przeszkolił go oficer SB. Na warunki i charakter działania między
1972 r. a 75 r. było to przeszkolenie wystarczające.
Według informacji posiadanych przez lidera Porozumienia Centrum,
Jarosława Kaczyńskiego Mieczysław Wachowski od 21 stycznia do 2 sierpnia
1975 r. brał udział w dyplomowym kursie oficerskim Akademii Spraw
Wewnętrznych w Świdrze koło Otwocka. Promocja oficerska kursantów tego
rocznika odbyła się 2 sierpnia 1975 r., a dyplomy wręczał minister spraw
wewnętrznych Stanisław Kowalczyk. Z naszych informacji wynika, że
Wachowski był w tym okresie w Świdrze i kontaktował się z uczestnikami
kursu. Przebywał tam jednak w innym niż reszta kursantów charakterze.
Szkolono go wówczas jako „nielegała”, kandydata na niejawny etat.
Kurs w Świdrze trwał od stycznia do sierpnia, ale przygotowania do
wyjazdu rozpoczęto już w październiku. W 1975 r. imprezę tego typu
organizowano po raz pierwszy. Minister Andrzej Milczanowski w wydanym 12
stycznia oświadczeniu, że Mieczysław Wachowski nie brał udziału w
żadnym z kursów organizowanych przez Akademię Spraw Wewnętrznych w
latach 1973 - 87 minął się z prawdą, gdyż kursy rozpoczęły się w 1975
r., co jednoznacznie potwierdzają wszyscy znani uczestnicy przeszkolenia
w 75 r., także ci wypowiadający się publicznie. Sama Akademia Spraw
Wewnętrznych istniała natomiast od 1973 r.
W 1975 r. Wachowskiego rzeczywiście widziano w Świdrze, gdzie miał
pewne kontakty, chociaż nie musiało go zapamiętać więcej niż kilka osób.
Na pewno pojawił się na resortowej spartakiadzie sportowej 8 maja 1975
r., w której brali także udział kursanci ze Świdra. Sprawa pobytu
Wachowskiego na kursie została jednak rozdmuchana nieproporcjonalnie do
jej znaczenia. Wprawdzie argument uczestniczenia w kursie w Świdrze pod
Otwockiem jest poręczny do wskazania na problem funkcjonowania
Wachowskiego przy Lechu Wałęsie bardziej niż inne szczegóły jego
działalności, ale jest on od nich o wiele mniej istotny. Ze Świdra
Wachowskiego pamiętano, z innych działań i okoliczności - już nie. W
1975 r. z faktem współpracy Wachowskiego z MSW zetknęło się najwięcej
osób. Jego działalność z późniejszego okresu, mimo, że udokumentowana
lepiej i dokładniej sprawdzona, była o wiele lepiej utajniona. Nie
oznacza to jednak, że obecny sekretarz osobisty prezydenta Lecha Wałęsy
przebywał w Świdrze na tych samych zasadach, co pozostali kursanci.
[...]
BEZ DYPLOMU
Pierwsza wątpliwość, która nasunęła się nam po otrzymaniu
informacji, że Wachowski uczestniczył w kursie była związana z jego
wykształceniem. Aby trafić do Świdra należało skończyć studia. Bez
dyplomu było to formalnie niemożliwe. Tymczasem Wachowski studiów nie
skończył. Nic nie wskazuje na to, żeby w latach 1972 - 75 kontynuował
jakiekolwiek studia zaocznie. Tymczasem w 1975 r. do Świdra trafiła
elita MSW. Na dwóch kursach - MO i SB szkolonych było 139 uczestników,
absolwentów wyższych uczelni, nierzadko z tytułem magistra, inżyniera
czy docenta. [...]
RESORTOWA LOJALNOSC
Godne uwagi są obecne wysiłki funkcjonariuszy MO i SB - absolwentów
kursu w 1975 r. obecnie podległych MSW, w którym Wachowski ma duże
wpływy - mające na celu ochronę dobrego imienia osobistego sekretarza
prezydenta. Płk. Józefa Tomasika - szefa kursu ASW w 1975 r., potem
szefa ASW - nie udało nam się zlokalizować od kwietnia 1992 r. Resort
zdawał się nie wiedzieć o jego istnieniu. Kiedy sprawa obecności
Wachowskiego w Świdrze została upubliczniona, Józef Tomasik (obecnie już
generał) sam zgłosił się do „Życia Warszawy” i poinformował, że „nie
przypomina sobie” Mieczysława Wachowskiego z kursu w Świdrze. Znany nam z
opisów i rozmów z uczestnikami kursu (m.in. Gabrielem Mańkowskim z
Torunia) płk Żochowski – „postać niezwykle barwna, często zmieniająca
mundury, raz w lotniczym, raz w marynarskim, raz w milicyjnym,
mawiający, że gdy pojawi się w stroju krakowskim, to też nie należy się
dziwić” - okazał się jedynie wytworem wyobraźni kursantów. Do redakcji
„Gazety Wyborczej” zgłosił się osobiście Maciej Żukowski twierdząc, że
to on był dowódcą kompanii SB, a żaden Żochowski nie istniał. Na dowód
przedstawił swoje świadectwo ukończenia kursu z 1975 r., tyle tylko, że w
kompanii MO a nie SB. Płk Żukowski podał jeszcze jedną informację. Jego
zdaniem w kursie brały udział 173 osoby. Kursanci, z którymi mieliśmy
okazję rozmawiać, łącznie z wymienionym w książce „Lewy czerwcowy”
Gabrielem Mańkowskim stwierdzają tymczasem, że było ich 139. W tej
chwili ich liczba - według publikacji prasowych - osiągnęła nawet
kilkaset osób.
Zgłaszające się do gazet i czasopism osoby, których zadaniem było
jedynie stwierdzenie, że Mieczysława Wachowskiego „sobie nie
przypominają”, są w większości podwładnymi szefa MSW, Andrzeja
Milczanowskiego. Według naszych informacji Belweder przez tydzień
namawiał Milczanowskiego do zdementowania informacji, że Wachowski był
na kursie i wydania stosownego oświadczenia. Milczanowski, obawiając się
precedensu polegającego na ujawnieniu zawartości archiwów i udzieleniu
jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o związki danej osoby z SB,
konsekwentnie odmawiał. Do pomysłu wydania oświadczenia na temat
Wachowskiego odniósł się krytycznie jeszcze w poniedziałek 11 stycznia
na zorganizowanej w Krakowie konferencji prasowej. Następnego dnia
udzielił już odpowiedzi na oficjalny list dyrektora gabinetu prezydenta z
prośbą o wyjaśnienie sprawy kursu.
Przez niemal tydzień do prasy zgłaszali się kolejni, byli lub
obecni pracownicy MSW, którzy dementowali informację, jakoby Wachowski
brał udział w kursie. Jako jeden z ostatnich zatelefonował Roman
Łakomski, pracownik Biura Ochrony Rządu. Poinformował on „Gazetę
Wyborczą”, że „żadna osoba z Warszawy z tego kursu nie przypomina sobie
Wachowskiego.” Nie wiadomo, skąd pracownik BOR miał tak dokładne
informacje o stanie wiedzy wszystkich warszawskich uczestników kursu.
Nie sposób stwierdzić, kto namawiał te osoby do włączenia się w sprawę -
czy działała tu resortowa lojalność, czy (co bardziej prawdopodobne w
przypadku BOR) działał tu sam Wachowski, namawiając osoby ze „swojego”
układu do zabrania głosu w jego obronie.
„Resortową lojalnością” wykazał się także gen. Czesław Kiszczak,
który powiedział dziennikarzom, że gdyby Wachowski skończył kurs SB „to
by go pamiętał”. Warto przypomnieć, że gen. Kiszczak w 1975 r. służył w
WSW i z resortem spraw wewnętrznych miał niewiele wspólnego.
Najbardziej charakterystycznym przypadkiem „koleżeńskiej lojalności”
był jednak przykład komendanta wojewódzkiego w Lublinie, Arnolda
Superczyńskiego. Sytuacja ta obrazuje jednocześnie mocną pozycję
Wachowskiego, który za pomocą prowokacji prasowej, służb specjalnych i
wydawanych „imieniu prezydenta” poleceń, może zneutralizować każdą
informację na temat swojej osoby, zmanipulować każdy proces i ośmieszyć
każdy zarzut.
STOP KLATKA
12 stycznia 1992 r. telewizyjne „Wiadomości” pokazały odnalezioną
przez nas, pochodzącą z zawodów sportowych w Piasecznie, a zrobioną 8
maja 1975 r. fotografię. Przedstawia ona czterech mężczyzn w strojach
sportowych. W stojącym bokiem na zdjęciu mężczyźnie rozpoznano
Wachowskiego już kilka miesięcy przed pojawieniem się informacji o tym,
że widziano go na kursie w Świdrze. Rozpoznały go osoby z kursu i z
resortu spraw wewnętrznych, które do tej pory nie zabrały głosu w tej
sprawie. Zidentyfikowanie Wachowskiego przez porównanie tamtej
fotografii z fotografiami z trochę późniejszego okresu nie dawało
gwarancji, że na zdjęciu jest właśnie on. Musieli dokonać tego ludzie,
którzy go pamiętali.
Fotografia nie jest dowodem na niczyją działalność agenturalną i
sama w sobie o niczym nie świadczy. Sprawę zdjęcia zawodów sportowych w
Świdrze rozdmuchano nieproporcjonalnie do jego rangi. W momencie gdy
przekazywaliśmy zdjęcie telewizyjnym „Wiadomościom” było już wiadomo, że
za kilka godzin minister Andrzej Milczanowski wygłosi przed kamerami tv
skądinąd prawdziwe, bo wydane, „na podstawie istniejących dokumentów” w
archiwach MSW oświadczenie, że Wachowski nie ukończył kursu ASW w 1975
r. Dokumentów takich, jak wiadomo, w MSW być nie mogło. Oświadczenie
Milczanowskiego położyłoby więc kres rozpoczynającej się dopiero
dyskusji o przeszłości Wachowskiego. Milczanowski powiedziałby z
przekonaniem, że Wachowski na liście kursantów nie figuruje, a powrót do
sprawy kursu i jego autentycznego przebiegu byłby już później
praktycznie nie możliwy. Pokazane przez nas „Wiadomościom” zdjęcie miało
też skierować uwagę na inne aspekty działalności Wachowskiego, a przede
wszystkim na osoby, które mogły go stamtąd pamiętać. Spodziewaliśmy się
też - i słusznie - że ujawnienie zdjęcia pokaże metody działania
Belwederu w sytuacjach podbramkowych. Dla ukrycia prawdy (nie zawahano
się przed metodami wielokrotnie stosowanymi przez dawne SB). Od ludzi z
Belwederu wiemy, że przedstawione w głównym wydaniu „Wiadomości” zdjęcie
wywołało w gabinetach panikę i nastrój zbliżony do tego z 4 czerwca
1992 r. Wiadomo także, iż fotografia dotarła do Wachowskiego jakiś czas
przed jej upublicznieniem. Z pewnością liczono się z tym, że ktoś
prędzej czy później udostępni je środkom masowego przekazu. Wachowski
musiał się przed tym zabezpieczyć, a gdy się to nie udało, zdecydowanie
przeciwdziałać. Nasz informator nie wykluczał istnienia planu
postępowania na ewentualność ujawnienia informacji z zakresu
agenturalnej działalności Wachowskiego. Obejmował on m.in. działania
dezinformacyjne. [...]
Zasadą przy przechodzeniu tajnego współpracownika na etat niejawnym
było niszczenie całej dotyczącej jego wcześniejszej działalności
dokumentacji. Z archiwum wyciągano teczkę pracy, był on także
wyrejestrowywany z kartoteki. Starano się, żeby nie pozostawał żaden
ślad mogący sugerować, że funkcjonował w sieci agentów. Oczywiście
pozostawały jego raporty w teczkach obiektowych, zakładanych dla
konkretnych miejsc, np. dla Zarządu Portu w Gdyni, ale nie wskazywały
one wprost kto był informatorem, gdyż sygnowano je pseudonimami. W
chwili kiedy Wachowski został pracownikiem niejawnym zniszczono
wszystko, co jego osoby dotyczyło, a było przechowywane w archiwach MSW.
Stanowiło to procedurę rutynową. Propozycja ukadrowienia Wachowskiego
wyszła od jego oficera prowadzącego. Był nim wówczas płk S. Ł., zastępca
naczelnika wydziału SB gdańskiego WUSW. Decyzję podejmował szef
wydziału MSW, któremu nowy pracownik miał być przyporządkowany oraz szef
resortu. Tylko oni i oficer prowadzący pracownika na niejawnym etacie
mieli jakiekolwiek informacje na jego temat. Z listą niejawnych
pracowników każdorazowo zapoznawał się nowy minister spraw wewnętrznych.
Niejawni pracownicy nigdy nie mieli nic wspólnego z działem kadr MSW.
Niejawni pracownicy funkcjonowali poza normalnym obiegiem informacji
w MSW. Mieli swoje pseudonimy, zachowywali oficerów prowadzących.
Zachowanie ich nazwisk w tajemnicy było możliwe także ze względu na to,
że wynagrodzenie otrzymywali z funduszu operacyjnego, bezpośrednio od
oficera prowadzącego. Funduszem operacyjnym dysponował wtedy każdy
oficer, który werbował agentów.
Ukadrowienie zwiększało zakres możliwości Wachowskiego. Miał on
prawo do dysponowania lokalami kontaktowymi, posiadał fundusz operacyjny
i pewne wynikające z pracy w resorcie przywileje. [...] Działalność „na
całego” Wachowski rozpoczął na początku 1979 roku. [...]
Jak twierdzą M. i L., dwaj wysocy oficerowie kontrwywiadu
wojskowego, w tamtym czasie Wachowski poznał Czesława Wawrzyniaka,
późniejszego kontradmirała. Wawrzyniak w latach 1978-1981 pełnił w
stopniu podpułkownika służbę w oddziale X Zarządu II Sztabu Generalnego
WP. Oddelegowany był do pracy w Gdańsku. Jego pokój służbowy znajdował
się w zarządzie WSW Marynarki Wojennej w Gdyni. Kontakty prywatne i
służbowe utrzymywał głównie z kmdr. Czesławem Kurdzielem, ówczesnym
szefem WSW na Oksywiu.
Zadaniem Wawrzyniaka było rozpoznawanie środowiska mieszkańców
Wybrzeża w celu tworzenia tam bazy werbunkowej. Pozyskiwał osobowe
źródła informacji wśród załóg udających się w rejsy zagraniczne,
zajmował się werbunkiem wśród załóg obcych statków. Pewne jest, że
utrzymywał wtedy kontakty z podejrzanym elementem: prostytutkami,
waluciarzami, sutenerami. Wtedy miał natknąć się na Wachowskiego. Inni
twierdzą, że znajomość z Wawrzyniakiem miała początek nieco później, pod
koniec lat osiemdziesiątych. Kontradmirał chwalił się znajomością z
Wachowskim, gdy objął stanowisko szefa Zarządu II SG we wrześniu 1991 r.
Zaobserwowaliśmy jego wizyty w willi Wachowskiego na ul. Wąsowicza w
Gdyni. Po objęciu przez Wawrzyniaka stanowiska w 1991 r. sporo mówiło
się w środowisku kontrwywiadu o jego powiązaniach rodzinnych z szefem
gabinetu prezydenta. Nie można jednak wykluczyć, że była to tylko plotka
mająca uzasadnić bardzo dobre kontakty obu panów i wyjaśniać przyczynę
ich wcześniejszej znajomości. [...]
PODWOJNA KONSPIRA
Ruch Młodej Polski tworzyła wówczas grupa kilkunastu osób skupionych
wokół Aleksandra Halla. Piotr Milewski był wśród nich postacią dość
znaczącą. Kierował m.in. podziemnym wydawnictwem zajmującym się drukiem
pisma RMP „Bratnia”. Po krótkim okresie znajomości nabrał do
Wachowskiego zaufania i zaproponował mu współpracę. Polegała ona na
pomocy w kolportażu „Bratniacka”. Swoją taksówką Wachowski rozwoził
nakład pisma. Miał wtedy dostęp do najważniejszych informacji. Wiedział,
kto był autorem zamieszczanych w „Bratniaku” artykułów. Znał miejsca,
gdzie drukowano gazetę, przy nim mówiono o planach działania
organizacji, proponowano rozwiązania. Nie zajmował się polityką, obracał
się w sekcji technicznej.
Wszystkie zdobywane przez Wachowskiego w konspiracji informacje
trafiały do MSW. M.in. dzięki niemu SB doskonale orientowała się, co
robi RMP. Fakt funkcjonowania takich osób jak on w ówczesnych ruchach
opozycyjnych mówi, jak bardzo były one nasycone agenturą i kontrolowane
przez władze. Dawni działacze RMP zastanawiają się, jaki sens miała
konspiracja ich działalności, skoro w tak newralgicznych strukturach,
jak np. sekcja techniczna, pracowali dobrze zakamuflowani ludzie
bezpieki. Mówi to także wiele o planach ówczesnej władzy i jej roli w
prowokowaniu wydarzeń z 80 r. Mimo tak dużego nasycenia tych środowisk
(WZZ, RMP, KOR) swoimi ludźmi władza zezwalała na drukowanie gazetek i
rozpowszechnianie ulotek. Nie wpadały także numery „Bratniacka”, chociaż
na podstawie posiadanych przez gdański WUSW informacji żaden z nich
przy minimalnej chęci władz nie powinien trafić do adresata.
Wachowski działał wówczas w kilkakrotnej konspiracji. Mogły to
wytrzymać tylko osoby o szczególnej konstrukcji psychicznej. Groziło mu
zdemaskowanie z każdej strony. W początkach współpracy z Milewskim
utrzymywał jeszcze kontakty ze swoimi podopiecznymi, nadal uprawiał
działalność sutenerską, chociaż uległa ona zakamuflowaniu. Obawiając się
zdemaskowania musiał zneutralizować osoby, które wiedziały o jego
kontaktach z SB. Doniesień o działalności sutenerskiej mógł się nie
obawiać - manewr z nawróceniem zapewnił mu niemal całkowitą bezkarność. W
interesie Wachowskiego nie leżało zdobycie sławy działacza
politycznego, ani też wpadki z nakładem „Bratniacka”, co mogło podważyć
jego pozycję w środowisku. Musiał wreszcie maskować swoje kontakty przed
rodziną - zarówno sutenerskie, jak i agenturalne.
Wniknięcie Wachowskiego do środowisk opozycyjnych jest punktem
zwrotnym jego kariery. Nie da się z całą pewnością wykluczyć, że
Wachowski znał już wówczas Lecha Wałęsę i że utrzymywał z nim kontakty. O
tym, że będzie w jakiś sposób pracował z Wałęsą dowiedział się, jak
wynika z naszych informacji, w lipcu 1980 r., zanim jeszcze rozpoczął
się w stoczni strajk. Milewscy przygotowywali swoim jachtem rejs do
Wielkiej Brytanii, razem z nimi miał popłynąć Wachowski i jego żona.
Kiedy przygotowania były ukończone, okazało się, że Wachowski nie dostał
paszportu. W kwestionariuszu paszportowym w 1989 r. napisał jednak, że
nigdy nie odmówiono mu zgody na wyjazd, a kraj opuszczał często.
Prawdziwa przyczyna, dla której Wachowski nie mógł opuścić Wybrzeża była
inna - sądzono, że okaże się potrzebny w oczekiwanym wybuchu
niezadowolenia społecznego.
Władze i resort MSW orientowały się w narastających tendencjach
strajkowych i spodziewały się, że prędzej czy później obejmą one
Wybrzeże. Wiadomo było, że decydującą rolę odegra strajk i nastroje w
Stoczni Gdańskiej, zakładzie największym, najbardziej uświadomionym i
zradykalizowanym. Władze orientowały się również, że na strajki na
Wybrzeżu - z racji tradycji Grudnia 70 i nastrojów społecznych - bardzo
liczy opozycja. W kręgu WZZ ustalono już wcześniej, że gdy do strajku w
stoczni dojdzie, jego liderem będzie Lech Wałęsa. [...]
[...] zjawił się Lech Wałęsa, który zabrał Wachowskiego ze sobą,
stwierdzając, że zrobi z niego swojego kierowcę. Nie polemizowano ze
zdaniem lidera sierpniowego strajku. Wałęsa zapowiedział jeszcze, że
będzie Wachowskiemu płacił ze swoich pieniędzy i Związkowi nic do tego.
Kilka miesięcy później okazało się jednak, że Wachowski figuruje na
liście płac „Solidarności” jako zaopatrzeniowiec. Jakiś czas później
uzyskał status kierowcy, a na początku 1981 r. był już asystentem.
Wyjaśnienia wymaga jeszcze sprawa poprzedniego kierowcy Wałęsy.
Wachowski miał zastąpić człowieka, który do września woził
przewodniczącego, a następnie „okazał się” agentem SB. Otóż nikt ze
starych działaczy „Solidarności” nie może przypomnieć sobie faktu, że
Wałęsa miał swojego kierowcę przed Wachowskim. Korzystano z taksówek.
Blisko Wałęsy był wówczas Zenon Kwoka, któremu nigdy nie postawiono
takiego zarzutu. Elementem tej łamigłówki jest również osoba Henryka
Jagiełły, szefa biura „Solidarności”. [Jagiełło został wyrzucony z
Marynarki Wojennej za posiadanie paru egzemplarzy „Bratniacka” – w KKP
pracował de facto jako „kadrowiec”] Wieść o poprzednim kierowcy i
konieczność znalezienia nowego wyszła właśnie od niego. Być może do
umieszczenia Wachowskiego obok Wałęsy wykorzystano prosty chwyt
polegający na „zdemaskowaniu” jednego agenta i zastąpieniu go innym. W
tym wypadku wystarczyło rozgłosić, że poprzedni szofer Wałęsy, który w
sensie fizycznym nie istniał - jego rolę pełniły różne osoby - nie jest
„czysty” i trzeba zastąpić go kimś zaufanym. Jeżeli operacja taka była
dokonana umiejętnie i odpowiednio wcześnie, podstawiona osoba nie
wzbudzała żadnych podejrzeń i przynosiło to olbrzymie korzyści. [...]
Mieczysław Wachowski trafił do kandydata na prezydenta w momencie,
kiedy było już na pewno wiadomo, że zostanie on prezydentem. Wskazywały
na to zarówno sondaże, jak i wewnętrzne rozeznanie sytuacji przez
ustępujące ze sceny politycznej siły. [...]
CZARNY K O Ń
Zastanawiająca jest rola w kampanii prezydenckiej w 1990 r.
Stanisława Tymińskiego i jego słynnej „czarnej teczki”. Zastanawiano się
skąd wyciągnięto Tymińskiego i jakie siły reprezentuje ten kandydat
oraz jakiego typu materiały na Lecha Wałęsę posiadał w swojej „czarnej
teczce”, której otwarciem kilkakrotnie w kampanii groził. Niewykluczone,
że stanowił on antidotum na zamiary Wałęsy i swojego rodzaju straszak,
gdyby ten nie zechciał podporządkować się ustaleniom „okrągłego stołu”. W
służbach specjalnych rozpowszechniony jest pogląd, że Tymiński był
odpowiedzią na sojusze, które Wałęsa zawierał z częścią wojskowych
starając się o pozyskanie wpływów w armii. Część tej tajemnicy może
wyjaśnić uważne przyjrzenie się pracownikom sztabu wyborczego Stanisława
Tymińskiego. Był on w większości zdominowany przez pracowników i
współpracowników SB oraz wywiadu. Rzeczywistym szefem sztabu wyborczego
Tymińskiego był Andrzej Palimąka, były sekretarz gen. Wojciecha
Jaruzelskiego. W czasie kampanii wyborczej Palimąka bardzo często
spotykał się z Jaruzelskim. Ich rozmowy trwały nierzadko kilka godzin.
Kluczową rolę w kampanii Tymińskiego miały odgrywać znajdujące się w
czarnej teczce dokumenty pochodzące z zasobów archiwalnych MSW. Po
klęsce Tadeusza Mazowieckiego w pierwszej turze informacje o charakterze
tych materiałów sztab Wałęsy otrzymywał dzięki umiejscowionym w sztabie
Tymińskiego agentom WSW. Informację o zawartości „czarnej teczki”
przekazał Krzysztofowi Wyszkowskiemu ze sztabu Lecha Wałęsy wysoki
urzędnik MON. Agentowi ustawionemu bardzo blisko Tymińskiego, a
pracującemu dla strony solidarnościowej, udało się odkryć, czym
dysponuje drugi kandydat na prezydenta. Tymiński posiadał m.in. napisany
odręcznym pismem i podpisany przez Wałęsę dokument. Była to typowa
lojalka, którą Lech Wałęsa podpisał 14 grudnia 1981 r., w drugim dniu
stanu wojennego. Lojalka była napisana odręcznie na blankiecie
Prokuratury Generalnej, a Wałęsa zobowiązał się w niej do
niepodejmowania żadnej działalności. Nie była to rzecz śmiertelnie
kompromitująca, ale ciężka moralnie i mogąca stanowić argument w
wyborczej grze. Według relacji Krzysztofa Wyszkowskiego Wałęsa „był
ucieszony, że to tylko tyle”. Przyznał, że podpisał, ale machnął na ten
fakt ręką. Tymczasem Tymiński nie mógł znaleźć grafologa, który podjąłby
się rozstrzygnięcia, czy podpis Lecha Wałęsy na lojalce był
autentyczny. Służby specjalne sterowały Tymińskim bardzo precyzyjnie.
Być może dokumentu nie ujawniono dlatego, że sytuacja szantażowania
kontrkandydata obciążającymi go dokumentami, dawania mu do zrozumienia,
że mogłyby zostać użyte, powodowała, że Wałęsa byłby zmuszony do rokowań
z dysponującymi nimi siłami, gdyby takie jednoznaczne propozycje były.
Możliwe, że to właśnie wówczas rozstrzygnęły się losy wyborczego
programu Wałęsy i jego wolty od „przyspieszenia” do stanięcia na lewej
nodze.
[...] Do uzyskania władzy wiceprezydenta opanowanie wojskowych służb
informacyjnych i bankowej skamieliny wystarczyło w zupełności. Ambicje
Wachowskiego sięgały jednak znacznie dalej, przedmiotem jego apetytu
było także Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i UOP. Opanował je podobnie
jak WSI, metodami „kumpelskimi”. Opór ministra spraw wewnętrznych czy
jego zastępców przed kontaktowaniem się z Wachowskim i przekazywaniem mu
tajnych dokumentów niewiele się przydał. Wachowski nawiązywał stosunki z
podwładnymi ministra, spotykał się z nimi bez wiedzy przełożonych i
poprzez nich otrzymywał interesujące go materiały czy informacje. Wiele
ułatwiło mu wcześniejsze opanowanie Biura Ochrony Rządu. Stawką był
awans, którego załatwienie przez Wachowskiego nie było trudne. Wystarczy
podpis prezydenta, prezydent zaś podpisuje to, co Wachowski mu
podsunie. Awanse otrzymywali i nadal otrzymują ci, którzy wykazali się
niezbędnymi przymiotami - uległością, dyspozycyjnością i wypełnianiem
poleceń dyrektora gabinetu.
W ten sposób Wachowski uzyskał dostęp do raportów cywilnego wywiadu i
kontrwywiadu, a także informacji wydziału dochodzeniowo-śledczego
policji. Dziś wiadomo już, że odbywało się to przez pewnego
funkcjonariusza UOP, który bez wiedzy przełożonych spotykał się z
Wachowskim. On też umieścił Wachowskiego w rozdzielniku tajnych
dokumentów wychodzących z UOP. W zamian został awansowany. Za ludzi
Wachowskiego w UOP i Policji uchodzą: Wiktor Fonfara - szef Zarządu
Śledczego UOP - kurs oficerski ASW, Świder 1975 r., Wiktor Mikusiński -
szef Komendy Stołecznej Policji, kurs oficerski ASW, Świder 1975 r.,
Jerzy Konieczny, szef UOP - ale jest to tylko wierzchołek góry lodowej.
Prawdziwe powiązania dotyczą ludzi, którzy działają tajnie, są
zakonspirowani i o których opinia publiczna nie dowie się nigdy, a ich
nazwiska nic jej nie powiedzą. Prezydent wspiera ten układ, a układ się
odwzajemnia tym samym. Są to kontakty nieforma1ne, niekorzystne z punktu
widzenia państwa, czy racji stanu, mające na celu podtrzymywanie władzy
belwederskiej ekipy. UOP jest traktowany instrumentalnie, wracają do
jego struktur dawni pracownicy, dokonuje się restytucja systemu, który
do 1989 r. zajmował się tropieniem i rozpracowywaniem opozycji
demokratycznej. Na polecenie Wachowskiego „jego ludzie” w UOP nie cofną
się przed niczym - prowokacją, podsłuchem czy infiltracją obecnej
opozycji. W takich sprawach nie wydaje się pisemnych rozkazów, działania
odbywają się na prośbę Wachowskiego, ale „bez jego wiedzy i zgody”. W
razie wpadki traktuje się je jako samowolne działanie funkcjonariusza.
Prócz polityki personalnej promującej zasłużonych,
niezweryfikowanych pozytywnie esbeków, istnienie nieformalnych układów
dało się zauważyć w prezydenckiej odmowie podpisania ustawy redukującej
emerytalne przywileje wciąż przysługujące pracownikom Służby
Bezpieczeństwa.
Wpływy Wachowskiego w MSW niezbyt widoczne wcześniej, stały się
niemal jawne przy okazji ujawnienia w książce „Lewy Czerwcowy” faktu
współpracy Wachowskiego ze służbami specjalnymi PRL. Wtedy głos w
obronie Wachowskiego zabrało „pokolenie Świdra”, absolwenci ASW i
uczestnicy kursów, Mikusiński, Fonfara, Superczyński, ludzie BOR. Ci,
którzy mogli się zdekonspirować. Akcja ratowania twarzy Wachowskiego
osiągnęła poważne rozmiary, zaangażowano w nią nawet telewizję i prasę.
Stołeczny Komendant Policji Wiktor Mikusiński (Świder 75) ujawnił w
odpowiednim momencie, że Wachowski razem z Jackiem Merklem, Lechem
Kaczyńskim i Arkadiuszem Rybickim był 6 maja 1983 r. zatrzymany w
Warszawie i spędził pewien czas na Rakowieckiej. Informacja została
„newsem” telewizyjnej „Panoramy”, chociaż ta właśnie „Panorama” nie
zajmowała się wcześniej problemem „pomawiania ministra Wachowskiego o
współpracę z SB”. Ten sam Wiktor Mikusiński przekazał 29 stycznia br.
telewizyjnym „Wiadomościom” informację, że w „marszu na Belweder” wzięło
udział „od kilkuset do dwóch tysięcy osób”. Według poufnych szacunków
UOP w manifestacji wzięło udział ok. 20 tysięcy osób, ostrożne szacunki
mówiły o co najmniej 10 tysiącach. Kilkaset osób natomiast,
umundurowanych funkcjonariuszy policji - a więc podkomendnych
Mikusińskiego - zabezpieczało trasę marszu i obstawiało Belweder.
Przekłamań dokonano niemal we wszystkich relacjach telewizyjnych z
marszu na Belweder. Szczególnie przypominającą lata cenzury i prowokacji
prasowych była relacja „Expresu Reporterów” pokazująca tumult i
przepychanki pod Belwederem w czasie, gdy manifestanci śpiewali hymn
państwowy. Dokonano prostej dla osób obeznanych z techniką telewizyjną
manipulacji. Pod obrazki z marszu, dochodzenia pod bramę Belwederu i
normalne zachowania manifestujących w tłumie osób podłożono pochodzący z
późniejszych momentów dźwięk (śpiewanie hymnu)....
Źródło:
Inga Rosińska, Paweł Rabiej, Droga cienia, wydawnictwo „AXEL”, Łódź
1993, s. 29, 31-33, 36, 39, 55, 59-62, 75-77, 80, 103-104.
|
|
|
Powrót do góry |
|
|
Tadeusz Świerczewski
Moderator
Dołączył: 12 Wrz 2006 Pochwał: 3 Posty: 507
Skąd: Wrocław
|
Wysłany: Wto Paź 03, 2006 11:49 am Temat postu: WACHOWSKI AGENTEM |
|
|
WACHOWSKI AGENTEM
Twierdzenie teraz że Wachowski był agentem, to jakaś kpina!.
Wachowski był etatowym funkcjonariuszem SB, do "opieki"nad TW Bolkiem, o
czym wiedziała CAŁA KOMISJA KRAJOWA NSZZ "S", lecz lekceważyli to, lub
grali "głupa". Opierali się na stwierdzeniu Wałęsy:".a to szofer, niech
sobie będzie, ja sobie dam z nim radę", to są słowa Wałęsy, powtarzane
wielokrotnie, nie tylko wśród członków Komisji Krajowej, lecz
praktycznie przy każdej okazji. Tak było tez we Wrocławiu w maju 1981r
na forum Zarządu "S", plus delegaci, gdzie byłem obecny i przytomny.
Uważam, że wszyscy członkowie KK NSZZ "S" są winni temu stanu rzeczy.
Zobaczymy , gdy zostanie ujawniona teczka "Delegata", to może się okazać,że cała KOMISJA KRAJOWA "S", była nadana z mocy SB!.
Jeżeli się mylę, niech podadzą mnie do sądu!. Czekam!.
|
|
|
Powrót do góry |
|
|
Wyświetl posty z ostatnich: |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach |
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
(-1 2/3428 19/0.58433) MojeForum.Net - darmowe forum
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz