„Zdrajcy” i „kolaboranci”, czyli polscy pisarze oskarżani o współpracę z hitlerowcami.
|
Polska delegacja w Katyniu |
Na polską literaturę okresu wojny i okupacji spoglądamy głównie przez pryzmat szkolnych lektur: wierszy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Tadeusza Gajcego, opowiadań Tadeusza Borowskiego, powieści Romana Bratnego i wspomnień Kazimierza Moczarskiego. Czasami do listy tej dorzucamy jeszcze pojedyncze liryki Władysława Broniewskiego, Juliana Przybosia lub Czesława Miłosza. I najczęściej wcale nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak ubogi jest obraz wojny, który czerpiemy z kart tych utworów. „Ubogi” jednak nie z powodu braku talentu tych autorów, ale niepełnego odzwierciedlenia wszystkich zawirowań polskiej historii — i tym samym także polskiej literatury — tamtych lat.
Niekiedy jest to również wina doboru i dokonanej — już po wojnie — interpretacji tych dzieł, co miało przede wszystkim służyć przedstawieniu wojny jako romantycznej epopei, której głównym bohaterem jest wspaniały polski naród walczący z hitlerowskim okupantem. I tutaj zahaczamy o pierwszą i najważniejszą przyczynę „ubóstwa” tego obrazu. Do dzisiaj bowiem pokutuje pogląd, jakoby od 1939 roku prowadziliśmy wojnę jedynie z III Rzeszą, co jest oczywistym fałszerstwem. We wrześniu 1939 na II Rzeczypospolitą napadły dwa państwa, bo przecież przez zdecydowaną większość ówczesnych Polaków (poza nielicznymi komunistami) za wroga uważany był również ZSRR. W latach PRL-u jednak mówić ani pisać o tym nie było wolno. Komuniści zabrali się więc za likwidację (często wprost fizyczną) tych, którzy nie chcieli poddać się nakazom. Owa likwidacja objęła nie tylko antykomunistyczne, powiązane z Armią Krajową, podziemie, ale także ludzi kultury — naukowców, filozofów, pisarzy itp. A wraz z ludźmi skazane zostały na śmierć bądź, w najlepszym wypadku, na „dożywotnie” milczenie także ich dzieła.
Profesor Jacek Trznadel sytuację tę zdiagnozował krótko:
Rosja komunistyczna i hitlerowskie Niemcy. Bez zrozumienia powiązań i wpływów tych państw na nasze dzieje, nie pojmiemy należycie historii ostatniej wojny. („Spojrzeć na Eurydykę”, s. 124)
Należałoby jeszcze dodać: historii polskiej literatury tego okresu — również!
Pamiętamy i uczymy się dzisiaj na lekcjach polskiego o Baczyńskim i Gajcym, o Bratnym, Borowskim czy Broniewskim. Ale to byli pisarze dla komunistów „bezpieczni”. Jedni (jak Baczyński czy Gajcy) dlatego, że polegli jeszcze w czasie wojny i nie dane im było po „wyzwoleniu” wystąpić z orężem przeciwko Armii Czerwonej, drudzy — ponieważ po roku 1944/45 przeszli na stronę komunistów (jak Borowski czy Bratny) lub też od dawna (vide Broniewski) im sprzyjali.
Ale kto zna dzisiaj twórczość Andrzeja Trzebińskiego (rówieśnika Baczyńskiego i Gajcego, także poległego w czasie wojny) czy krytyka Stanisława Piaseckiego (zamordowanego przez Niemców w Palmirach)? Kto zna dzieła powojennych twórców emigracyjnych Józefa Mackiewicza, Jana Emila Skiwskiego czy Ferdynanda Goetla, bez których obraz naszej literatury najnowszej jest uboższy co najmniej o kilkanaście dzieł światowego formatu? Wciąż aktualne pozostaje więc pytanie: Dlaczego po 1945 roku autorzy ci skazani zostali na cywilną śmierć, chociaż przed wojną — przynajmniej Goetel i Skiwski — należeli do „najgorętszych” w Polsce nazwisk?
Gdyby, w poszukiwaniu winnego, chcieć udzielić najkrótszej na to pytanie odpowiedzi, należałoby stwierdzić: polityka! Zawiniły głoszone przez nich konsekwentnie przez całe życie poglądy, w których ani przez chwilę nie mieściła się akceptacja sowieckiego totalitaryzmu. Wierność przekonaniom doprowadziła ich nawet do odrzucenia oficjalnego — po roku 1941 — stanowiska polskiego rządu w Londynie o militarnym sojuszu z ZSRR. Tym samym wyrzuceni zostali (a może raczej: sami się na to skazali) na margines społeczeństwa, a etykieta „kolaboranta” ciągnęła się za nimi do samej śmierci.
Paradoks ten opisał Goetel w swoich, spisanych już na emigracji w Londynie, wspomnieniach zatytułowanych „Czas wojny”:
Nie było większego upadku polskiej myśli politycznej, jak właśnie podczas okupacji i wojny, które były jednocześnie największym wzlotem patriotycznego uniesienia mas. […] Walka o wolność. Prymitywnym jej założeniem była wiara, że zwycięstwo Sprzymierzonych przyniesie Polsce upragnioną wolność, albo też i tragiczne stwierdzenie, że ewentualne zwycięstwo Niemców będzie równoznaczne z zupełną zagładą Polski i Polaków. Trzeciej ewentualności nie widziano i nie chciano dostrzec nawet i wtedy, gdy Rosja odkryła swe istotne zamiary, a sprzymierzeni zachodni zdradzili polską sprawę.
Wychodząc z takiego założenia, znalazłszy się między komunistycznym młotem a hitlerowskim kowadłem, nie sposób było zachować cnoty bohaterstwa. Trzeciej drogi bowiem nie było. Należało zatem wybrać między „mniejszym złem”, a dla niektórych (wcale nie tak znów nielicznych, jak mogłoby się z dzisiejszej perspektywy wydawać) takim jawiła się właśnie — zwłaszcza od klęski stalingradzkiej w 1943 roku — III Rzesza. Tylko że mówiąc o tym głośno, narażano się na oskarżenia o… kolaborację z hitlerowcami.
Co to takiego jest kolaboracja?
Jeden ze słowników odpowiada:
Kolaboracja (z łaciny collaboratio — współpraca), dobrowolna współpraca obywateli kraju podbitego z władzami okupacyjnymi na szkodę własnego państwa i społeczeństwa. Termin międzynarodowy przyjęty w czasie II wojny światowej na określenie osób współpracujących z hitlerowskimi Niemcami, a także Włochami i Japonią. Do najbardziej znanych przykładów kolaboracji należy działalność Vidkuna Quislinga, norweskiego polityka, który w 1942 jako szef rządu nawiązał współpracę z niemieckim okupantem, oraz rządu Vichy we Francji (1940–44) z Philippe’em Petainem i Pierre’em Lavalem na czele. W Polsce i w krajach okupowanych podczas II wojny światowej kolaboracja uznana została za ciężkie przestępstwo przeciwko własnemu państwu.
Pojęcie kolaboracji jest więc niezwykle szerokie. Historyk profesor Andrzej Paczkowski, analizując to zjawisko, uznał, że mieliśmy w zasadzie — i zawsze mamy — do czynienia z dwoma rodzajami kolaboracji: polityczną oraz „egzystencjalną”. Ta pierwsza opiera się na wspólnocie ideologii; druga — na doraźnym interesie, w celu osiągnięcia dóbr materialnych albo też zrobienia kariery.
Mielibyśmy zatem w niej szmalcowników, konfidentów, donosicieli (także okazjonalnych), blokowych czy „kapo” w obozach, policjantów „granatowych” i cywili, którzy brali udział w łapankach lub pościgach, słowem wykonywali zbrodnicze rozkazy władz okupacyjnych. Ale także tych, którzy występowali w antypolskich sztukach czy filmach, pisali antypolskie artykuły czy redagowali polskojęzyczne gazety. (Andrzej Paczkowski, „Kolaboracja — zimnym okiem”, „Tygodnik Powszechny” 21/2003)
W takim znaczeniu od kolaboracji nie byli wolni również ludzie kultury. Okupowane Warszawa, Łódź czy Kraków tętniły przecież życiem kulturalnym. Wydawano koncesjonowane przez Niemców książki i gazety (tzw. „gadzinówki”), istniały teatry i rewie, w kinach pokazywano filmy (także polskie sprzed 1939 roku), kręcono nowe obrazy — o wymowie antypolskiej i antysemickiej — w których nierzadko grali również (często dobrowolnie, dla chleba) polscy aktorzy (oczywiście poza największymi nazwiskami, z wyjątkiem Igo Syma). Z niemieckimi oficerami bratał się nawet Adolf Dymsza, który zaprzestał tych praktyk dopiero, gdy „podziemie” delikatnie zwróciło mu uwagę, że nie powinien tak postępować. Dymsza był jednak zbyt popularną w narodzie postacią i zbytnio zależało na nim komunistom, aby po wojnie wyciągnięto wobec tego fenomenalnego aktora jakieś poważniejsze konsekwencje (np. stawiając go przed sądem).
Te „przybytki kultury” (powiedzmy sobie szczerze: rzadko prezentujące dzieła wybitne) cieszyły się jednak ogromną popularnością. Pisarz Kazimierz Koźniewski po wojnie zaznaczał:
Ta sama młodzież, która na ulicach miast z pogardą śmierci, w bezmiernej ofiarności walczyła z Niemcami, która ginęła i była rozstrzeliwana, w nader licznych wypadkach nie umiała oprzeć się pokusie „srebrnego ekranu”.
Bardzo dobrze sprzedawało się także słowo pisane: „gadzinowe” gazety oraz literatura w języku polskim. Publikowano przede wszystkim literaturę popularną: kryminały, romanse, książki przygodowe. Także gazety drukowały powieści w odcinkach. Pisali je Stella Olgierd (właściwie Emma Łazarska), Juliusz Znaniecki (syn wybitnego filozofa Floriana Znanieckiego), Alfred Szklarski (m.in. autor cyklu o przygodach Tomka).
Teraz jednak przyjrzyjmy się sylwetkom trzech głównych bohaterów artykułu, próbując odpowiedzieć na pytanie: co spowodowało oskarżenia ich o zdradę i kolaborację z hitlerowcami?
Oraz: jaki jest ich wkład w polską literaturę?
|
Ferdynand Goetel — taternik |
Z trójki wymienionych pisarzy bezsprzecznie przed wojną najbardziej znany był Ferdynand Goetel — człowiek o niezwykle „zakręconej” i pasjonującej biografii.
Urodził się w zaborze austriackim 15 maja 1890 roku w rodzinie o niemieckich korzeniach (jego ojciec pisał się jeszcze Goettel). W młodości, jeszcze jako student architektury, stał się zapalonym taternikiem. Chodził po górach, pisywał wiersze i reportaże, w których wychwalał piękno polskich Tatr. Gdy wybuchła I wojna światowa, w 1914 roku trafił do rosyjskiej niewoli i został — jako austriacki jeniec — wywieziony do Turkiestanu. Po opuszczeniu rosyjskiego więzienia początkowo był robotnikiem, a następnie najmował się do pracy przy osuszaniu bagien i budowie dróg. W Turkiestanie założył także rodzinę, tam urodziła mu się dwójka dzieci. Tam również dane było mu przeżyć wybuch rewolucji bolszewickiej. Okrucieństwa, jakich się napatrzył, spowodowały, że postanowił za wszelką cenę jak najszybciej wrócić do kraju. Nie było to jednak wcale takie łatwe. Uciekał przez ogarnięty wojną domową kraj do Persji, Indii, Anglii i w końcu stamtąd — do Polski.
W wywiadzie udzielonym w 1926 roku powiedział:
Niewola rosyjska, w którą popadłem, nie należała wcale do rzędu przyjemności, ale teraz, gdy się to złe i ciężkie przetoczyło w przeszłość, jak młyński kamień, gdy przeminęły trudy i troski — dziś błogosławię ją i stwierdzam, że była dla mnie dobrodziejstwem i jako dla człowieka, i jako dla pisarza.
Dane mu było poznać wówczas prawdziwe oblicze komunistów, która to „skaza” pozostała w nim do końca życia. Pobytowi w Turkiestanie i doświadczeniach, jakie tam zdobył, poświęcił także kilka swoich książek: m.in. relację z ucieczki „Przez płonący Wschód” (1923), powieść „Kar Chan” (1923) oraz tomy opowiadań „Pątnik Karapeta” (1923) i „Ludzkość” (1930). Zdobyły one znakomite recenzje i cieszyły się ogromną popularnością. W dwudziestoleciu międzywojennym dał się Goetel poznać również jako znakomity reportażysta; swoje podróże opisywał w kolejnych książkach zatytułowanych: „Egipt”, „Podróż do Indii”, „Wyspa na chmurnej Północy” (o Islandii). Nader chętnie czytano też jego romanse: „Serce lodów” czy „Cyklon”. Dał się też poznać jako wybitny scenarzysta filmowy (m.in. „Pan Tadeusz”, „Janko Muzykant”, „Bogurodzica”). To wszystko spowodowało, że doceniono go w jeszcze inny sposób: w 1926 roku wybrany został prezesem polskiego PEN-Clubu, a w 1933 — Związku Zawodowego Literatów Polskich (którym pozostał do wojny).
Rok przed wojną opublikował jednak broszurę polityczną, która stała się jedną z późniejszych przyczyn oskarżania pisarza o kolaborację z hitlerowcami. Nosiła ona tytuł „Pod znakiem faszyzmu” (1938) i zbierała artykuły publikowane przezeń wcześniej w prawicowej prasie. Goetel starał się dostrzec w faszyzmie (nawiązując do jego włoskiej idei) szansę dla Polski. Poglądy zawarte w książce były, z perspektywy czasu, bardzo naiwne. Stawiając się jednak nawet po stronie przeciwników pisarza, trudno byłoby dostrzec w tym „dziele” apologię faszyzmu, znacznie więcej jest w nim — krytyki komunizmu, czego mu „czerwoni” wybaczyć nie mogli. Pisarz zresztą bardzo szybko po wrześniu 1939 roku odżegnał się od wyrażonych tam poglądów, nawiązując współpracę z podziemiem (najpierw ZWZ, potem AK). Na dodatek w „Czasach wojny” napisał:
Jak dalece moje poglądy na faszyzm odbiegały od tego, co wyznawał hitleryzm, świadczy dobitnie, że wypowiedź ma „Pod znakiem faszyzmu” znalazła się na pierwszej liście książek polskich, podlegających konfiskacie przez okupacyjne władze niemieckie.
Tego jednak w PRL-u nikt nie chciał zauważyć. Nie pamiętano również faktu — a może jednak o nim nie wiedziano? — że to właśnie Goetel w oblężonej we wrześniu 1939 roku Warszawie pisał płomienne przemówienia dla prezydenta miasta Stefana Starzyńskiego…
Goetel był postacią zbyt znaną i szanowaną w środowisku literackim, aby w czasie okupacji hitlerowcy dali mu spokój. Nie bez znaczenia było też zapewne jego niemieckie pochodzenie. Okupacyjne władze Warszawy starały się przekonać go do podpisania volkslisty i nawiązania bliższej współpracy z instytucjami III Rzeszy. Gdy odmówił, trafił na Pawiak. Po opuszczeniu więzienia został jednak współpracownikiem Rady Głównej Opiekuńczej — działającej od 1940 roku (najpierw w Warszawie, potem w Krakowie), koncesjonowanej przez Niemców polskiej instytucji charytatywnej. W ramach RGO m.in. zorganizował i prowadził w Warszawie stołówkę dla literatów.
Cieszył się z tego powodu nie tylko szacunkiem rodaków, ale także — Niemców, słusznie podejrzewających, że atencja, jaką obdarzano tego pisarza przed wojną, wciąż jest spora. Kiedy więc wiosną 1943 roku odkryli oni pod Smoleńskiem groby polskich oficerów zamordowanych przez NKWD, zwrócili się m.in. do Goetla z propozycją wyjazdu do Katynia. Ten, uzyskawszy zgodę Komendy Głównej AK, poleciał do Katynia z pierwszą polską delegacją — 10 kwietnia. To wydarzenie także miało zaważyć na dalszym życiu pisarza. Po zajęciu Polski przez Armię Czerwoną, NKWD i polscy komuniści przystąpili bowiem do tropienia wszystkich „świadków” katyńskiej zbrodni. W lipcu 1945 roku wysłano za Goetlem pierwsze listy gończe. Pisarz ukrywał się w tym czasie w Krakowie (w klasztorze Karmelitów Bosych); w grudniu zaś — na fałszywych papierach — wyjechał z Polski do Włoch, skąd z armią generała Władysława Andersa trafił do Londynu. Tam żył aż do śmierci w 1960 roku.
Na emigracji pisał głównie wspomnienia i prozę opartą na własnych przeżyciach: „Patrząc wstecz”, „Czasy wojny”, powieść „Nie warto być małym” oraz tom opowiadań wojennych „Kapitan Łuna”. Do ostatnich swoich dni głośno mówił też prawdę o Katyniu, dementując na każdym kroku, w każdym możliwym miejscu informacje komunistów o niemieckiej odpowiedzialności za tę zbrodnię, za co przylepiono mu — powtarzany często po dziś dzień — epitet „kolaboranta”.
Pisarz pochodził ze starej szlacheckiej rodziny osiadłej od XVI wieku na Podlasiu. Urodził się jednak w Warszawie — 13 lutego 1894 roku. W 1909 roku wyjechał do Moskwy, gdzie kształcił się w gimnazjum filologicznym. Po wybuchu wojny wcielony został do armii rosyjskiej. Nie znamy jednak szczegółów jego służby. Pewne jest jednak, że przebywając na terytorium Rosji — podobnie jak było to z Ferdynandem Goetlem czy chociażby Stanisławem Ignacym Witkiewiczem — był świadkiem rewolucji bolszewickiej, albowiem do kraju wrócił na dobre dopiero w roku 1918.
Rok później (1919) zadebiutował jako pisarz (nowelą „Gorączka”) oraz krytyk (w sali warszawskiego Muzeum Przemysłu i Rolnictwa wygłosił wykład o Stefanie Żeromskim). Wstąpił też na Wydział Humanistyczny prywatnej Wolnej Wszechnicy Polskiej. Długo jednak nie postudiował, bo gdy wybuchła wojna polsko-bolszewicka zaciągnął się na ochotnika do 11. pułku ułanów. Po zakończeniu działań zbrojnych podjął ponownie przerwane studia filozoficzne oraz zaczął pracować jako bibliotekarz. Od 1923 roku coraz częściej publikował w prasie recenzje krytycznoliterackie, zajął się także tłumaczeniem dzieł wybitnych filozofów (Georga Hegla, Henriego Bergsona). Przez następne dwa lata wciąż jeszcze jednak pracował jako bibliotekarz i — krótko — urzędnik. Dopiero w 1925 roku poświęcił się na dobre krytyce literackiej; stało się to możliwe dzięki wybitnemu publicyście związanemu z Narodową Demokracją Zygmuntowi Wasilewskiemu, który właśnie w tym czasie przejął redagowanie tygodnika „Myśl Narodowa” i zaproponował Skiwskiemu etat.
W 1929 roku ukazał się jego pierwszy tom szkiców krytycznych pt. „Poza wieszczbiarstwem i pedanterią”, zawierający m.in. słynny już na całą Polskę esej o twórczości Żeromskiego. Książka ta wyniosła Skiwskiego na szczyt. Gdy ją wydał, mieszkał już w Poznaniu i publikował w „Tęczy” oraz prawicowym „Dzienniku Poznańskim”. Współpracował także przez kilka lat z poznańskim radiem (dla którego pisał i reżyserował słuchowiska). Ten okres życia Skiwskiego to również czasy przyjaźni z autorem „Zmór” i „Motorów” — Emilem Zegadłowiczem. Ukoronowaniem kariery krytyka był „transfer” do cieszących się w dwudziestoleciu największą renomą w artystycznym światku „Wiadomości Literackich”. Cztery lata (do 1933) spędzone w tygodniku wydawanym przez Mieczysława Grydzewskiego to najjaśniejszy okres w jego karierze. Był ceniony nie mniej od Antoniego Słonimskiego i Tadeusza Boya-Żeleńskiego, o których zresztą często sam pisywał (nierzadko krytycznie). W II połowie lat 30-tych Skiwski związał się z ugrupowaniami sanacyjnymi (głównie Obozem Zjednoczenia Narodowego); porzucił „Wiadomości” i zaczął publikować w pismach „reżimowych”: „Pionie” oraz „Kronice Polski i Świata”, co ściągnęło nań liczne ataki niedawnych jeszcze przyjaciół. Poza krytyką (kolejny tom: „Na przełaj”), wciąż zajmował się tłumaczeniami oraz… pisaniem wierszy (zbiór: „Człowiek wśród potworów. Peregrynacje”, 1930).
Skiwski miał również jasno określone, bliskie endecji, poglądy polityczne, a od roku 1936 coraz częściej deklarował się jako zwolennik faszyzmu (nie należy jednak mylić tego pojęcia z hitleryzmem). Nie miało to jednak żadnego wpływu na osłabienie pozycji Skiwskiego w światku literackim. Kilka miesięcy przed wybuchem wojny został bowiem wybrany na wiceprezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich (któremu prezesował Ferdynand Goetel) oraz wszedł do władz polskiego PEN-Clubu.
______________________________________
http://esensja.stopklatka.pl/magazyn/2005/01/iso/07_084.html |