|
Stefan Kryński - Dni wrześniowe
I. Wybuch wojny i odwrót spod pruskiej granicy (1.IX. - 15.IX.)
W drugiej połowie sierpnia wybuch, wojny w
1939 r. nie budził żadnych wątpliwości. Powierzchownie łudzono się, ze
Hitler nie będzie miał odwagi rozpoczynać zawieruchy, która ogarnie całą
kulę ziemską, lecz w duchu czuliśmy zbliżającą się katastrofę.
Naprężenie trwające niemal rok, mobilizowanie i koncentrowanie wojsk na
granicach państw, ostry ton prasy, nie zwiastowały możliwości pokojowego
rozwikłania sytuacji w Europie. Pakt rosyjsko - niemiecki podpisany w
sierpniu poruszył cały świat. Zarówno Francja i Anglia, jak i Włochy i
Japonia wydawały się być poważnie zaskoczone posunięciem Stalina i
Hitlera, Nie myśleliśmy co prawda, że Rosja uderzy na Polskę, ale nie
łudzono się pomocą ZSRR w wojnie z Hitlerem. Niektórzy Polacy wiązali z
tym nadzieję, że choć z jednej strony posunięcie Moskwy osłabia pozycję
sprzymierzonych, to z drugiej strony Japonia i Włochy mogą zerwać swą
łączność z Berlinem i przerzucić się do przeciwnego obozu. Dla nas
sympatyczniejszym był sojusznik japoński i włoski, niż rosyjski ze
względu na stuletni antagonizm i pamięć 1920 roku. Nie mogłem niestety w
Mątwicy śledzić
dokładnie z prasy przebiegu wypadków ze względu na odcięcie od świata.
Wiadomości dobiegały do nas spóźnione i mętne. Matka pisywała do mnie
często listy dość nerwowe i przygnębione. Nie mogła zdecydować się na
opuszczenie mieszkania i na nową tułaczkę. Podczas tamtej wojny ojciec
ruszył na front, teraz szliśmy obaj. Nie zdawała sobie sprawy, że i jej
zagraża wojna równie, jak i nam. Ojciec około 25 ruszył w pole. Nie
miałem o nim wiadomości aż do lutego 1940 roku. Matka opuściła Poznań 30
sierpnia. Był to dzień mobilizacji. W Mątwicy przyjęto wiadomość z
przerażeniem "Nie można się łudzić dalej, mówiono, wojna z Niemcem
będzie". Wybuchu oczekiwaliśmy z niepokojem, woleliśmy, by szybciej
nastąpił.
Roczna "wojna nerwów" wyczerpała
psychicznie społeczeństwo, być może nawet stała się przyczyną
późniejszej katastrofy, naturalnie tylko w pewnej mierze. Nikt nie
myślał o błyskawicznym zwycięstwie Hitlera nad Polską i o kunktatorstwie
Francji i Anglii, ale zdawano sprawę, ze wojna z Niemcami nie będzie
tak lekka, jak usiłowano nam wmówić. Życie w obozie biegło normalnie.
Pracowano grupami przez 24 godziny i budowa umocnień szybko postępowała.
Spodziewano się je wykończyć ostatecznie na październik. Uważano, że
nawet w czasie wojny nic nie stanie na przeszkodzie dalszym pracom, bo
przecież "Prusy Wschodnie mają być przez nas atakowane i Niemcy zjawią
się "tu jedynie w wypadku niepowodzenia naszej ofensywy ". Tymczasem
stało się inaczej. Nawet ponoć umocnień nie zdobywano... Zresztą
mniejsza z tym. Wieczór 31 sierpnia był pogodny. Olbrzymia czerwona
tarcza księżyca powoli wznosiła się na horyzoncie. Panował lekki chłód
zbliżającej się jesieni. Mgła kładła się spokojnie na polach. W
domostwach gasły światła i ludzie układali się do snu. Nieliczne
oddziały wojskowe w naszej okolicy czuwały. U nas w obozie również
zarządzono od paru dni środki ostrożności. Nikt z nas nie wiedział, że
jutro przyniesie początek najstraszliwszego kataklizmu dziejowego od
czasów wędrówki ludów. Czerwona tarcza miesiąca wyglądała jak zły omen
zapowiadający zbliżającą się pożogę. W tą cichą noc rozpoczęli swą dziką
jazdę po ziemi czterej apokaliptyczni jeźdźcy, by dokonać dzieła
zniszczenia. Ostatnia spokojna noc, nie oświetlana łunami pożarów, nie
przerywana jękiem rannych, i płaczem tułaczy, ogarniała powoli ziemię.
Rano, około dziesiątej godziny, zawiadomiono nas oficjalnie, że wojska
niemieckie pod Wieluniem przekroczyły polską granicę, a samoloty wroga
bombardowały Warszawę, Kraków, Częstochowę, Białą Podlaską, Grodno,
Piotrków, Tomaszów, Kutno i szereg innych miejscowości. Lwowa i Brześcia
nie wymieniano mimo, że tam zginęło sporo osób. Bliższych szczegółów
nie podawano. Nad wieczorem przelatywały nad nami samoloty. Chłopcy
twierdzili, że "to Łosie lecą na Prusy". Okazało się przeciwnie: Niemcy wracali z nalotu na Warszawę.
Głębszego wrażenia na nas wybuch wojny nie
zrobił. Powiedzieliśmy sobie "Dokonało się" i życie obozowe biegło
dalej bez zmian, a nawet w nocy pracowano przy świetle reflektorów (!),
wykańczano umocnienia. Wojna w dniu jej wybuchu rozgrywała się na innym
terenie, nalotów nie mieliśmy i o brakach polskich nie wiedzieliśmy.
Nazajutrz rano radio nie przyniosło nowych wiadomości, poza tym, że
podobno " Polska wypowiedziała wojnę ", co zresztą wyglądało na śmieszną
formalność wobec bezczelnego napadu Hitlera, a ambasadorowie Francji i
Anglii opuścili Berlin.
Chłopi opowiadali, że pod Myszyńcem toczą
się walki. Wiadomość przyniosły pierwsze fale uciekinierów z drugiego
brzegu Narwi, którzy tłumnie poczęli napływać do Mątwicy. Opowiadano
fantastyczne plotki o okrucieństwie niemieckich żołnierzy i siano
popłoch wśród miejscowych. Uciekinierzy wieźli na wozach skromny
dobytek, pędzili bydło, świnie, gęsi. Ku wieczorowi napływały coraz
większe tłumy, zapełniając chaty mątwickie. Uspakajano ich, że pod
Kolnem i Myszyńcem toczą się zaledwie nikłe potyczki, a wkrótce zapanuje
tam spokój, gdy tylko zacznie się polska ofensywa od wschodu.
Samoloty niemieckie kilkakrotnie
przelatywały nad nami i słychać było ogień artylerii przeciwlotniczej z
pobliskiej Łomży. W czasie mego pobytu w Mątwicy strącono w Łomży kilka
maszyn przeciwnika a w kościele ewangelickim wykryto stację radiową,
którą szybko zlikwidowano. Również trzeci i czwarty września przeszły
bez większych wrażeń. Uciekinierów przybywało, gdyż Niemcy zajęli Kolno i
Myszyniec. W nocy widać było na północy łuny pożarów. Samoloty cały
dzień latały nad nami, ale ani jedna bomba nie upadła w naszej okolicy.
Tłukli Łomżę, Zambrów, Śniadowo
a o nas zapominano. Z radia dochodziły do nas niedobre wiadomości.
Nieprzyjaciel posuwał się naprzód. Padła Częstochowa. Rozsiewano
wiadomości o zniszczeniu Jasnej Góry. W Mątwicy czuć było atmosferę
popłochu. Uciekł nauczyciel. Pakowano się. Zatruwanie studzien,
rozrzucanie zakażonych przedmiotów, szpiedzy, dywersanci stali się
jedynym tematem rozmów. Wystąpiły pierwsze objawy histerii i paniki.
Poczta działała i czwartego września otrzymałem ostatnią wiadomość od
matki z 30 sierpnie Wyjeżdżała do Siedlec. Ze zdrowiem czułem się coraz
gorzej. Choroba kiszek, która męczyła mnie od trzech tygodni wzmogła się
pod wpływem przejść nerwowych. Bezczynne siedzenie dobijało mnie do
reszty. Istotnie późniejsza tułaczka z miejsca mnie wyleczyła. Nie
miałem czasu zajmować się zdrowiem i prowadzić dietę.
Dzień czwartego września przyniósł
radosną wiadomość: Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Plotka
mówiła nam, że nic nasze cofanie się, przecież nalatujemy Niemcy.
Hamburg spalony, zachodni Berlin, w gruzach, Francuzi zdobyli Nadrenię, linia Zygfryda
przerwana w n- miejscach, jednym słowem cudeńka. A tymczasem faktem
było posuwanie się Niemców naprzód. Padały miasta za miastami, samoloty
wroga buszowały spokojnie po całym kraju, armia się rozprzęgała, wódz
naczelny tracił z każdą chwilą znaczenie, gen. Bortnowski
swą na wpół partyzancką walką na Pomorzu ratował, choć w części, nasz
honor. W Mątwicy, a później w drodze do Powurska nie wiedzieliśmy
prawdy. Łudziliśmy się, że klęski są kłamstwem wroga, a zwycięstwa -
prawdą. Przyszedł jednak czas, gdy rozwiały się złudzenia, a fantazja
ustąpiła miejsca nagiej i przeraźliwej prawdzie.
Dzień piątego września był
niespokojny od rana. Przyszły wiadomości, że szykuje się niemiecka
ofensywa na Warszawę od strony Prus Wschodnich, a więc nasza Narew
stanie się frontem. Do wyjazdu przygotowałem się tak, by w godzinę być w
stanie wszystko załadować na wóz i ruszać w świat.
Około południa przelatywał nad Mątwicą
nisko samolot i na drugim brzegu Narwi zapalił się las. Podejrzewaliśmy,
że rzucił bombę zapalającą. Mądry Zieliński z jednym podchorążym
piechoty na czele nieuzbrojonych junaków postanowił przeprawić się przez
Narew i gasić pożar (czym?!).
Część przejechała, ale, na szczęście,
kapral Jankowski odmówił posłuszeństwa i nie chciał z bandą niekarną i
nie uzbrojoną iść do lasu. Chłopcy, usłyszawszy to rzucili się do
ucieczki i wrócili do obozu. "Bohater " ze swym towarzyszem poszli
"rozpoznać". Otrzeźwił ich karabin maszynowy. Uciekali na wpół przytomni
ze strachu. W lesie byli Niemcy, których przednie straże doszły do
Narwi. Władze zawracały głowę rzekomym desantem, ale przyszłość pokazała
prawdę. Zarządzono kąpiel, zmianę bielizny. Komendant sądził, ze
szóstego wymaszeruje z Mątwicy i chciał chłopców umyć i przebrać.
Tymczasem o piątej nadszedł rozkaz wymarszu za dwie godziny. Likwidacja
Izby Chorych nastąpiła momentalnie. Po godzinie rzeczy i chorzy byli na
wozach. Doangażowałem nowego sanitariusza, Olejniczaka, który aż do
Pomirska na krok mnie odstępował. Czując powołanie do stanu duchownego, a
nie do wojaczki biedny chłopak umierał przez cały czas ze strachu.
Gospodyni żegnała mnie z rozpaczą. Przywiązali się do mnie przez te
kilka tygodni i traktowali mnie jak przybranego syna. Przez dwie godziny
siedziała osłupiała na swym łóżku. Wiedziała, co czeka. Ze starym
Wasikiem nie pożegnałem się, był w polu i o niczym nie wiedział. O
godzinie siódmej wieczorem opuściliśmy Mątwicę. Rozpoczynałem wędrówkę
wojenną. Skończyły się spokojne dnie mego życia - wojna, niewola.
Szliśmy teraz wśród łun pożarów. W ciche,
ciepłe noce, choć to już był wrzesień, niebo czerwieniło się ze
wszystkich stron. Miasteczka i wioski witały nas zgliszczami, ruinami,
trumnami. Rano budził złowieszczy warkot motorów. A myśmy uciekali i
uciekali. Byłem podchorążym i lekarzem, a przez wrzesień nie widziałem
nawet jednego żołnierza niemieckiego i zrobiłem zaledwie kilka
opatrunków. Śmieszne w swym tragizmie zjawisko.
Cofaliśmy się w kierunku Białegostoku
przez Śniadowo, Zambrów, Barszczewo i Nowosielce. Po tym mieliśmy jechać
do Brześcia. Przypuszczano że tu nastąpi rozwiązanie JHP i przydzielenie do formacji wojskowych. Później, wskutek postępu wojsk niemieckich skierowano naszą kompanię przez Baranowicze, Łuniniec do Sarn, gdzie miano nam wyznaczyć dalszą trasę. W Sarnach dano do wyboru Złoczów lub Powursk. Por. Chciuk wybrał ten ostatni, a może ze względu na bliskość rumuńskiej granicy Złoczów byłby lepszy?
Tabor nasz składał się z licznych wozów
miejscowych gospodarzy, którzy mieli nas odwieżć do Śniadowa, Tam wójt
wyznaczył nowych i tak od etapu do etapu wozili chłopi nasze bagaże
furmankami. Jazda do Śniadowa odbyła się spokojnie, chłopcy szli dobrze,
karność utrzymywana należytą. Przy wjeździe do Śniadowa powitały nas
trzy trumny z ofiarami nalotu. W jednej z nich był żołnierz , który na
widok samolotu uciekł do pobliskiego lasku i w tejże chwili, gdy
osiągnął cel, trafiła go bomba, a koledzy, którzy zostali na miejscu,
wyszli cało. Pobiegł po śmierć.
Odradzano nam pobyt w Śniadowie ze względu
na silne naloty, zatrzymaliśmy się więc we wsi Ratowo Stare. Dzień
minął dość spokojnie, tylko z daleka obserwowaliśmy bombardowanie torów
kolejowych w Śniadowie, zresztą nieskuteczne i krótkie. Junacy
zachowywali się dość niesfornie wybiegali z szop obserwując samoloty. Ze
względu na ogólne bezpieczeństwo musieliśmy ogromnie ich pilnować.
Maturzyści sprawiali o wiele więcej kłopotu, a ochotnicy uczyli się od
nich nieposłuszeństwa. Żywić się musiałem własnym przemysłem. Z dwoma
junakami, maturzystami z Warszawy, Kalinowskim i Zaleskim, staraliśmy
się zdobyć nieco ziemniaków, jaj, masła i mleka. Zaleski w tej
dziedzinie odznaczał się dużym sprytem i przez całą podróż miałem z
niego pociechę. Druga noc była cięższa. Amatorów jazdy wozem przybyło i
trudniej mi było poradzić z "chorymi".
Jechaliśmy piaszczystymi bocznymi drogami.
Noc ciemna, a na niebie wokół widniały łuny pożarów. Wojska nie
widzieliśmy, otaczała nas cisza. Czuwałem z kapralem Jankowskim nad
taborami a Zieliński i Skóra prowadzili kompanię. Siódmego września
około czwartej rano przybyliśmy do Pruszek pod Zambrowem. Zająłem chatę
ładną i czystą, na wzgórzu przy szosie, cudowny obiekt do
bombardowania, Prawdziwy cud, że w nią nie trafiono. Urządziłem się
kapitalnie z Olejniczakiem i Kaźmierczakiem. Mieliśmy dwie kanapy i
siennik. Pierwszy nalot przespaliśmy. Gospodarze uciekli w pole. Około
jedenastej rano w czasie śniadania, na którym byli poza nami,
Kalinowski, Tchorek i Mrotek rozpoczął się pół godziny trwający nalot,
przy czym maszyny krążyły tuż nad ziemią. Łoskot bomb i warkot motorów
nie ustawał. Rzecz dziwna, ale bombardowanie nie zrobiło na mnie
wrażenia. Olejniczak i Kaźmierczak dostali istnych ataków nerwowych.
Mrotek, Tchorek i ja reagowaliśmy spokojnie. Miałem nieprzyjemne
wrażenie, że polują na mnie, lecz nie było to uczucie lęku. Nalot
skończył się. Jedna z bomb padła koło kuchni, ale szkód nie wyrządziła.
Kompania łączności z drugiej strony szosy została wybita do nogi przez
Niemców Cały dzień po szosie jechali więźniowie wypuszczeni z więzienia w
Łomży, masa taborów i ludzi uciekała od strony Łomży i Ostrołęki.
Podobno za nami pędził nieszczęsny batalion junacki z Nowogrodu,
tłuczony z powietrza przez Niemców. Z junakami mieliśmy kłopot, nie
mogliśmy ich zmusić do siedzenia w szopach. Obawialiśmy się, że Niemcy
wyśledzą i zmasakrują bezbronnych junaków. Cały dzień pilnowaliśmy
rozwydrzoną, coraz bardziej rozpuszczającą się bandę. Traciliśmy głos i
ogromny zasób energii na opanowanie niekarnego elementu cenzusowców. O
16 nawiedziły nas drugi raz samoloty. Tym razem więcej dał się we znaki
karabin maszynowy. Położyliśmy się na podłodze za wałem z walizek i
spokojnie czekaliśmy na koniec. Olejniczak schował głowę pod mój
płaszcz, nogi między nogi Kaźmierczaka i cały czas jęczał. Tak wyglądało
moje pierwsze rendez-vous z samolotami i bombami, z wojną i jej
rozkoszami. Właściwie to śmiechy wobec tego, co przeżyli mieszkańcy
Warszawy, Siedlec, Łowicza i innych miast "ulubionych", nie mówiąc już o
froncie, ale dla mnie, który we wrześniu prawie wojny nie widział i to
wydawało się poważnym przeżyciem. Wieczorem znów dalej w drogę. W
Zambrowie szereg domów leżało w gruzach, płonęła jakaś fabryka,
rezultaty codziennych bombardowań. Niebo czerwone od olbrzymich łun,
które widniały od strony Łomży, Nowogrodu i Ostrołęki. Chwilami
myślałem, że niebo płonie. Z daleka słyszeliśmy huk armat. Front
znajdował się dość blisko. Zaniepokoiły mnie wiadomości o rzekomym
desancie Niemców na południe od nas. Nie chciałem wierzyć. Po tym
okazało się, że naprawdę udało się im zajść Łomżę od strony południowej.
Namawiałem komendanta, by iść jak najdalej. Kompania szła przed
taborami i w pewnej chwili oddzieliła się od nas. Punkt zborny
wyznaczono w Jeżewie. Oddział prowadził Zieliński ze Skórą, a ja z
Jankowskim wozy. Chciuk pojechał po rozkazy. Jechaliśmy wciąż naprzód,
ale oddziału nie było widać. Ludzie, idący w przeciwną stronę mówili, że
nikogo nie widzieli. Zaniepokoiła nas ta wiadomość, ale powiedzieliśmy
"trudno" i jechaliśmy dalej. W Jeżewie nikogo nie zastaliśmy. Lasek,
skrzyżowanie pięciu szos, browar i nasi junacy w lasku, to aż prosiło
się o nalot. Zostawiliśmy jednego junaka jako łącznika i mimo, że już
był jasny dzień, zdecydowałem dalszą jazdę. Wyrzuciłem "chorych" z
wozów, dałem gałęzie na wozy, a ludziom poleciłem maszerować pod
drzewami i dalej naprzód. Minęliśmy most na Narwi i zatrzymaliśmy się w
wiosce ukrytej w przybrzeżnych bagnach, Kruszewie. Dowiedzieliśmy się,
że Zieliński zamiast do Jeżewa pomaszerował do Krzewa
i tam się zatrzymał. Jankowski posłał im żywność, bo tabory były w
komplecie z nami. Jeżewo tego dnia przeszło poważny nalot, w czasie
którego została zniszczona kuchni junackiego batalionu, który ukrył się w
lasku. U nas dzień minął spokojnie. Zatrzymaliśmy się w domku, w którym
rezydowały kobiety umysłowo chore ze szpitala białostockiego. Ustąpiły
mi pokój i pozwoliły się tam przespać. Ugotowaliśmy również obiad,
stanowiący arycydzieło kulinarne Zaleskiego. Przez cały dzień lotnictwo
nieprzyjacielskie bombardowało Łapy, które zniszczono niemal zupełnie.
Wieczorem przymaszerowała kompania i ruszyliśmy do Barszczewa, a stąd po
dwudniowym pobycie w ciszy i spokoju do Starosielec, gdzie załadowano
nas do pociągu.
W Barszczewie wpadła nam do ręki gazeta
"Goniec Białostocki", z którego dowiedzieliśmy się, że zachodnia
Małopolska jest w rękach Niemców, że walki toczą się pod Łodzią i
Pułtuskiem, a Warszawa buduje barykady przeciwtankowe na ulicach.
Wiadomość ta zrobiła potworne wrażenie, posądzaliśmy gazetę o złośliwy
fałsz. Była to jednak prawda. Straszna klęska zbliżała się nieuchronnie.
Armia nasza cofała się bezładnie. Bortnowski i Kutrzeba, epizod
bohaterskiej obrony Westerplatte, późniejsze walki pod Lwowem i
Włodzimierzem i beznadziejna w swym heroizmie obrona Warszawy nie mogły
uratować całości. Cios wymierzony w plecy przez Rosję w chwili
odradzania się naszych sił wykończył do reszty. W dniu 10 września
o zwycięstwie nie marzono. Istniało jedno pytanie: ile czasu będziemy
się bronić? W dwa później opowiadano nam, że sytuacja polepszyła się, że
obrona stała się skuteczniejsza...
Jazda koleją z Białegostoku przez
Baranowicze i Sarny do Powurska odbyła się spokojnie. Dokuczyła nam
jedynie ciasnota w wagonach i głód. Ludność wynosiła, co mogła: mleko,
pomidory, owoce, ale nie wystarczały nam te namiastki, by zasycić się. W
Łunińcu panie KOPu dały
zupę i owoce. W Sarnach na dworcu można było dostać nieco żywności, mimo
ogromnego przeludnienia. Samoloty nie dokuczały szczęśliwie, jedynie w
Krynkach junacy musieli oczyścić tor, by umożliwić przejazd naszego
pociągu. Z dala słyszeliśmy warkot motorów i odgłosy wybuchów, ukryliśmy
się więc w pobliskim lesie, by nas nie przyłapali na stacji. Wzdłuż
całej drogi widniały ślady nalotów w postaci mniejszych lub większych
lejów po obu stronach nieuszkodzonych torów. Andrzejewicze, węzłowa
stacja pod Wołkowyskiem,
miała uszkodzony budynek stacyjny, wokół toru olbrzymie leje. Podobne
leje widziałem za Baranowiczami i przy moście na Prypeci, który na
szczęście ocalał.
Dnia 13 września nad ranem
dojechaliśmy szczęśliwie do Powurska. Zamieszkaliśmy w obozie, na
poligonie artyleryjskim pułku włodzimierskiego. Nie wiedziano
definitywnie, co zrobią z junakami, na razie więc ich ostrzyżono jak
rekrutów i postanowiono "przerabiać" na wojsko. Spodziewano się, że
zjadą tu i inne obozy. Wyznaczono mnie na stanowisko lekarza obozowego. Z
miejsca zabrałem się z Mrotkiem i Każmierczakiem do urządzania izby
chorych. Miałem dużo miejsca, więc zrobiłem jeden pokój 16-to łóżkowy,
drugi czterołóżkowy dla zakaźnych, oraz ambulatorium. Nie mogłem się
nacieszyć swą rezydencją. Łóżka powoli zapełniały się. Przybywali do nas
niedobitkowie z różnych obozów ze Śląska, Częstochowy, Lidzbarku,
Sieradza, Bydgoszczy, zbiedzeni, wyniszczeni, obdarci, głodni i chorzy.
Jeden bardzo sympatyczny maturzysta z Hrubieszowa, który przyszedł tu aż
z Sieradza przez Warszawę, Brześć, Pińsk i Sarny, miał zapalenie
stawów, inni poranili sobie nogi, u wielu serce dało się we znaki
zmęczone forsownym marszem, zbyt uciążliwym dla tak młodych organizmów.
Opowiadali mi tragiczne epizody z wojny. Na ogół, porzuceni przez
dowódców, gnali na wschód, ostrzeliwani przez Niemców. Wielu padło.
Ostatni "turnus" maturzystów w JHP był tragiczny. Wojna zaskoczyła ich w
obozach rozrzuconych w znacznej mierze wzdłuż granicy niemieckiej.
Zaraz w pierwszych chwilach dostali się w ogień. Ucieczka! Gdzie iść?! A
po tym - po 17 wrześniu powpadali do niewoli niemieckiej i
bolszewickiej. W Szepietówce zgasło niejedno młode życie, nie mogąc
znieść głodu, chorób, zimna i trudu.
Starałem się w obozie dać im możliwie dobre warunki. Niestety pobyt mój trwał tu zaledwie 3 dni. Po południu 15 września
gdzieś około godziny czwartej byłem w mieście na obiedzie. Alarm
lotniczy, pierwszy w Powursku, wypłoszył mnie w pole. Jedenaście
samolotów niemieckich bombardowało miasteczko i dworzec przez 15 minut a
może dłużej lub krócej, nie wiem. Widziałem wówczas, jak bomby wypadają
z samolotu i lecą na ziemię ze świstem, by za sekundę wybuchnąć,
rozpryskując wokół siebie ziemię. Ostrzeliwał nas również karabin
maszynowy. Nalot nie wyrządził szkód, tylko uszkodził jedną z chałup i
piekarnię, a jeden z ludzi, emeryt chorąży został ranny w rękę i w oko.
Kazałem mu po opatrunku jechać do szpitala, ale on pochłonięty
przenoszeniem gratów zlekceważył polecenie. Przypuszczam, że stracił
oko. Nalot na Powursk wystraszył władze, a przy tym mówiono o zbliżaniu
się Niemców, więc uznano, że należy dalej wiać. Wyznaczono marsz w
kierunku Pińska, gdzie według posiadanych informacji miała się
reorganizować polska armia. Nazajutrz rano wyruszyłem na północ. W
ostatnim dniu pobytu dowiedziałem się z radia o zniszczeniu Siedlec. Tam
była matka. Mimo to nawet przez minutę nie wierzyłem, by się je coś
stało.
Sytuacja Polski wyglądała rozpaczliwie.
Dowództwo główne i rząd straciły kontakt z niższymi organami. Niemcy
stali pod Lwowem, Brześciem, a Warszawę otoczyli pierścieniem. Żołnierze
armii poznańskich i pomorskich pod wodzą generałów Kutrzeby i
Bortnowskiego walczyli jak lwy, ratując honor oręża polskiego.
Widzieliśmy w nich spadkobierców rycerskiej tradycji Chodkiewicza,
Żółkiewskiego, Czarnieckiego, Kościuszki i ks. Józefa, Oni i Starzyński
urośli do bohaterskich rozmiarów w oczach zrozpaczonego społeczeństwa.
Nasza narodowa ambicja cierpiała nad upadkiem ukochanej armii. Do Rydza-Śmigłego nie czuli jeszcze żalu, broniono go z początku, za to piorunowano na niepopularny rząd, a szczególnie na nielubianego Becka. Gen. Sikorski
jeszcze nie był, jak po tym w październiku, na ustach wszystkich.
Dziwiono się, że nie stoi na czele którejś z armii. Za to dużo nadzieli
wiązano z osobą gen. Sosnkowskiego, walczącego pod Lwowem. Łudzono się
również, że Rosja, zetknąwszy się z Niemcami, przystąpi do wojny po
naszej stronie. Ciosu w plecy nikt się nie spodziewał. Następne dnie
rozwiały złudzenia i nadzieje.
II. 16.IX. - 24.IX.
Oto naród mój jak zwiędłe liście
Oto zdrady i serc niegodziwość
Oto pierwsza niewoli godzina
(Juliusz Słowacki "Ksiądz Marek")
Są w życiu człowieka dnie, w których, przeżywa się lata, są dnie
tak koszmarne, że nie można ich nigdy zapomnieć. Trwało zaledwie kilka
dni, lecz uczucie hańby i poniżenia, wstydu i żalu uczyniło z nich okres
w życiu. Pierwsza połowa kampanii wrześniowej właściwie nie wywarła na
mnie wrażenia. Nie wiedziałem nic, łudziłem się, pocieszałem siebie i
innych, dużo nadziei pokładałem w obronie Lwowa i Warszawy, walki pod
Włodzimierzem, reorganizację w Pińsku, osoby Sosnkowskiego, Kutrzeby i
Bortnowskiego, dzieje bohaterskie naszego narodu, czekałem na nową
Częstochowę w niemieckim potopie. Krótka rozmowa w Kamieniu Koszyrskim,
Kowel i Werba zerwały mi najbrutalniej w świecie opaskę z oczu. Nie
klęska słabszego, ale znikczemnienie, rozkład, zgnilizna moralna stanęły
przede mną. Po klęsce Francji, gdy i czas nieco złagodził barwy,
ochłonąłem, ale wtedy zdawało mi się, że niebo na mnie się wali, a
ziemia ustępuje z pod nóg. Jak w narkozie przeszła wędrówka do Kowla,
piekielna ucieczka z miasta, wieść o niewoli bolszewickiej, dantejskie
sceny rabunku w Werbie, transport i ucieczka. Wygłodniały, zmęczony,
wynędzniały, rozbity fizycznie i moralnie przeżywałem te piekielne sceny
jakoby we śnie. Okres upadku i hańby zacząłem dziwnym, cichym,
spokojnym wstępem, przysłowiową ciszą przed burzą, wędrówką przez
Polesie. Szedłem z siedmioma chłopakami pełen nadziei w lepsze jutro do
Pińska, by w zmaganiach się z wrogiem także wziąć udział i spełnić swój
obowiązek żołnierza i lekarza, a nie włóczyć się wciąż z taborami i
wykłócać się z junakami, komendą i Zielińskim o to, kto pojedzie wozem.
Rano 16 wrześniapor. Chciuk wydał rozkaz wymarszu junaków do Pińska.
Mieliśmy się posuwać małymi grupkami wzdłuż Stohodu. Ze względu
na szczupłość kadry oficerskiej mnie polecono prowadzić pierwszą grupę,
przygotowywać miejsca postoju, i ustalać kierunek dalszego posuwania
się. Następne, złożone z samych, junaków miały opuszczać obóz co pół
godziny. Dowództwo z taborami postanowiło wyruszyć na końcu. Chorych,
dwóch czy trzech, zostawiłem z sanitariuszem Mrotkiem, który również
miał się zaopiekować resztą mego bagażu, i materiałem sanitarnym.
Komendant obiecał zabrać wszystko na wóz kompanijny. Nie łudziłem się,
że tak się stanie, więc zabrałem do teczki i małej paczuszki 4 zmiany
bielizny, pończochy, narciarskie skarpety, dwa swetry, kożuszek, listy.
Resztę bielizny rozdałem chłopcom. Pozostałe rzeczy zostawiłem w
Powursku "na żer wron i kruków". Dołączyło do mnie kilku chłopców: mój
sanitariusz Każmierczak, junacy-ochotnicy- Dardas i Węgrzynowski, dalej
maturzyści: Włodarski, Tchorek, Sniadowski i Kalinowski. Ten ostatni
uzbrojony w karabin. Podobno po mym odejściu z płaczem szukał mnie mój
"rodak", Olejniczak. Kilka dalszych grup wyruszyło za mną i rozproszyło
się po całym Polesiu, kilka ruszyło od razu w stronę Warszawy, a reszta
została w obozie, gdyż cofnięto rozkaz wymarszu. Po tym dywersanci
ukraińscy wzięli ich do niewoli. Widziałem się z Chciukiem w Turzysku
kilka chwil. Spotkani później podoficerowie mówili mi, że w Równym zwiał
z kilkoma junakami od boszewików. Zieliński dostał się do niewoli ze
swymi 30 koszulami.
Tak skończyła się moja "junacka" kariera. Co prawda nieraz
jeszcze posługiwałem się nią w różnych celach. Ba! nawet paszport
sowiecki zawdzięczam w pewnej mierze rozkazowi wyjazdu do JHP, jedynemu
memu dokumentowi. Byłem teraz dowódcą, a właściwie boną 7 chłopców.
Kalinowski i Włodarski byli bardziej dojrzali, ale pięciu pozostałych -
beznadziejne, trwożliwe dzieci, niezaradne, z każdym drobiazgiem idące
do mnie. Kalinowski w walizeczce miał całą naszą żywność: kiełbasę,
cukier chleb, tłuszcz, no i nieliczne przybory do jedzenia. Odnosiłem
wrażenie, że odbywam wycieczkę po Polesiu, które mało poznałem w czasie
mego pobytu w Brześciu, a które niewątpliwie posiada specyficzny urok w
swych piaskach i bagnach, melancholii krajobrazu i ludu, żyjącego wśród
smutnej i zamyślonej natury. Stohód płynie na zachodnich peryferiach
tego kraju i podobno nie ma w nim pełni cech poleskiej natury, ale dla
mnie i to była nowość, która cieszyła serce turysty. Przez ostatnie trzy
miesiące poznałem spore połacie kraju. Urok podnosiła piękna jesień,
przekleństwo naszej wojny. Błękitne niebo pola, łąki i lasy okryte lekką
mgiełką. Na bagnach cisza nie przerywana hukiem bomb i warkotem
samolotów, cisza polskiej jesieni. Przyroda obojętna na tragedię
ludzkości, pierwszy akt krwawej pożogi, krwi, zniszczenia i śmierci,
obojętna na cierpienie milionów istot, układała się spokojnie do snu,
jak piękna, zaczarowana królewna, z łagodnym uśmiechem na ustach.
Minęliśmy najpierw poligon artyleryjski, po tym wioski Smolary i
Stobyhwę. Tu spotkaliśmy autobus z gromadą lotników. Niemcy zniszczyli
im na lotnisku pod Zambrowem aparaty. Byli w Kowlu, teraz nocami
podążali na koncentrację do Baranowicz. Oni rozwiali legendę o
wspaniałych nalotach na Niemcy. Pierwsze wielkie rozczarowanie, znikła
pierwsza bajka. Coraz ich odtąd było mniej, a rozpaczliwych faktów
przybywało. Pierwszy większy postój urządziliśmy w dużej wsi poleskiej,
Wielkim Obzyrze. Spożyliśmy nasze zapasy, uzupełnione przez dary chłopów
miejscowych. O zapłacie nie chcieli słyszeć. Mówili, że byłby grzech
śmiertelny brać od głodnego i strudzonego żołnierza. Wielu miało braci,
mężów i synów na froncie i z myślą o nich nas gościli. Stosunek chłopów
Obzyra i Borowna zawsze wspominam z rozrzewnieniem. Był prawdziwie
serdeczny i szczery, pierwotnie gościnny. Wielki Obzyr wyglądał na wieś
dostatnią i dobrze zagospodarowaną. Domostwa prezentowały się nieźle.
Wieczorem osiągnęliśmy wyznaczoną przez komendę na nocleg wieś Borowno i
spędziliśmy noc na ławie u Poleszuka. W chacie było nieco duszno i
ciasno, ale przespało się i nazajutrz raniutko, żegnani płaczem bab i
wyrzekaniem na Niemców, o których mówiono z nienawiścią, ruszyliśmy
dalej na północ. Nie myśleliśmy, że za parę dni, niedaleko stąd
przyjdzie nam z innymi chłopami stoczyć dwie potyczki z ofiarami po obu
stronach. O ile dnia poprzedniego droga biegła lasami, o tyle za
Borownem zaczynały się otwarte przestrzenie. Samolotów niemieckich przez
pierwszy dzień nie było słychać. Co prawda pod wieczór nisko nad ziemią
leciał jakiś samolot, lecz nie niemiecki i nie polski. W głowę
zachodziliśmy, co to za gość. Nic nie wiedzieliśmy, że ze wschodu idzie
ku nam nasz drugi wróg, tajemniczy, czerwony sfinks - Sowiety. Nie
podejrzewaliśmy, że pójdzie przeciw nam z Niemcami i w już tak ciężkiej
sytuacji. Nieraz myślałem, ze może dojść do dwufrontowej wojny, ale
wówczas łudziłem się, iż jesteśmy naprawdę "silni, zwarci i gotowi".
Natomiast uderzenia Sowietów w chwili błyskawicznych sukcesów Hitlera
nie spodziewałem się. W połowie września mówiono, że armia rosyjska stoi
na granicy, by w razie potrzeby pomóc w wojnie. Nawet, o naiwni,
opowiadano o przysłanych tankach przez bolszewików. Co dziwić się nam,
przecież nawet nasz marszałek Rydz-Śmigły i rząd zostali zaskoczeni
posunięciem Stalina.
Nie wiedzieliśmy, że słoneczny poranek 17 września
przynosi Polsce nowy rozbiór, nowy dramat rozdarcia kraju przez dwóch
zaborców, nową niewolę. Szliśmy z wiarą, że idziemy, by służyć Polsce, a
tymczasem bez sensu pętaliśmy się po Polesiu i szukaliśmy
niepotrzebnych wysiłków i przygód. Niestety całe życie jest wielkim
złudzeniem i walką don Kichota z wiatrakami.
Do Helenina, następnej a kolei wioski szliśmy pustym polem,
poprzecinanym rzędami okopów jeszcze z pierwszej wojny
rosyjsko-niemieckiej. Kaźmierczak, Śniadowski i Węgrzynowski wciąż
drżeli ze strachu. "Co to będzie, jak samolot niemiecki będzie leciał" w
kółko powtarzali. Minęliśmy Helenin, a po tym Rudkę. Była niedziela.
Chłopi wystrojeni w wyszywane koszule stali bezczynnie przed domami,
baby plotkowały, ani śladu wojennej atmosfery. We wsi panowała pryszczyca
i o kupnie mleka nie było mowy, trzeba było więc nieco zboczyć z drogi
i zajść do majątku Czerewiszcze, by tam zaopatrzyć się w żywność i
napić się mleka. Jak się okazało dwór należał do angielskiego Żyda, a
siedziała w nim obecnie gromada "lwów Judy", która wystraszyła się
naszym widokiem. Później dowiedziałem się, że po Polesiu włóczyło się
sporo band żołnierzy, którzy pogubili swe formacje, dezerterów i
łazików, żądających od ludności świadczeń, jedzenia itp. Poza tym
uważano, że mundury "przyciągają" samoloty i bomby. Jednym słowem
byliśmy niepożądani. Gdyby nie dwaj uciekinierzy, Polacy z Chojnic,
inżynierowie rolnictwa i leśnictwa, którzy nas serdecznie ugościli,
odeszlibyśmy z kwitkiem. Powiedzieli nam, że sytuacja stała się
niewyraźna, że Niemcy jakoby podchodzą pod Kobryń, a stąd mają uderzyć
na Pińsk, że wojsko idące na północ i wschód zawraca. Radził porozmawiać
telefonicznie z Kamieniem Koszyrskim, w którym dzielny starosta a
policją szykują obronę. Posłuchałem rady. Starosta ucieszył, się, że
przybędzie mu lekarz, a poza tym zakomunikował, że wyszedł rozkaz, by
żołnierzy idących do Pińska zawracać na zachód. Byłem zupełnie
zdezorientowany, ale nie miałem wyboru. Trzeba wracać, to wracam.
Przechodząc przez Budkę kazałem kierować innych junaków do Kamienia
Koszyrskiego. W drodze do Huty Borowieńskiej parokrotnie z dala
słyszeliśmy warkot motoru w powietrzu, lecz dźwięk ich wydawał się nam
inny. Około godziny szóstej wieczorem osiągnęliśmy polską osadę: Hołuby
Małe. Po drodze zatrzymał nas konny policjant, komendant pobliskiego
posterunku. Kazał nam się nazajutrz zameldować, gdy będziemy szli do
Kamienia. Ten porządek podobał mi się, szczególnie, że szliśmy już
stronami, gdzie komuna zrobiła swoje. Na szczęście nic nie wiedziano
tego dnia o wkroczeniu czerwonej Armii.
W Hołubach było pełno ucikinierów z całej Polski od Poznania, Pomorza i
Śląska począwszy. Wójt od razu wyznaczył nam nocleg. Po kolacji
poszliśmy spać, znużeni długą trasą.
18 września około 8 rano udaliśmy się na posterunek w Policach.
Panował tu niepokój. Me mieli żadnych instrukcji. Zadzwoniłem do komendy
garnizonu w Kamieniu. Kazano nam siedzieć na miejscu. Nie wiedziałem,
co robić. Chłopcom poleciłem wracać, komendę zdałem Kalinowskiemu, a sam
poszedłem w stronę Kamienia po instrukcje. Ze dworu wyjeżdżały tłumy
uciekinierów w okropnym nieładzie i strachu. Od nich dowiedziałem się,
że armia sowiecka przekroczyła granicę. Zawróciłem z miejsca. Chłopcy
byli jeszcze na posterunku. Nie umiano mi nic wyjaśnić. Komendant nie
wiedział, w jakim charakterze idą Sowiety. 0trzymali rozkaz nie
stawiania oporu. Obawiali się rozruchów wśród miejscowych komunistów.
Wróciliśmy do Hołubów, by tam czekać na wyjaśnienie. Za swoje pieniądze
kupiłem pół wieprzka i poprosiłem gospodynię, by go nam przyrządziła.
Po południu jeździłem jeszcze raz z Włodarskim do Polic, ale niczego
nowego nie dowiedziałem się. Komendant dał mi "nagan", stanowiący od tej
pory drugą broń naszą obok starego karabinu Berthiera, niesionego przez
Kalinowskiego. Po powrocie siedliśmy z Włodarskim do obiadu. Niestety z
wieprzka niewiele dla nas zostało. Moja szóstka i ośmiu junaków, którzy
do nas dołączyli, miała nie najgorszy apetyt.
O godzinie 10 wieczorem złudzeń już nie miałem: radio Mińsk
mówiło o "wyzwoleniu", Niemcy zakomunikowali o porozumieniu z ZSRR,
powtórzyły tę samą wiadomość radia włoskie, francuskie i angielskie.
Rozbiór Polski
był dokonany. Jeszcze rano mówił mi jeden z policjantów że prezydent,
wódz naczelny i rząd uciekli do Rumunii. Radio i to potwierdziło.
Sowiety swe wkroczenie motywowały koniecznością opieki nad Ukraińcami i
Białorusinami po opuszczeniu ich przez polski rząd. Podawano o
porozumieniu w tej sprawie zarówno z Niemcami, jak i z ambasadą polską w
Moskwie. Anglia twierdziła, że jest krokiem Moskwy zaskoczona.
Ludność wieczorem 18 już coś niecoś wiedziała o wkroczeniu
Moskali. Jeden z mołojców wręcz oświadczył Dardasowi, że "z braćmi
Rusami zrobią porządek z warszawskimi burżujami". Wobec całokształtu
sytuacji, braku należytego uzbrojenia i wieku moich pupili wydałem o 11 w
nocy rozkaz wymarszu do Kamienia Koszyrskiego. Zaspani i wystraszeni
chłopcy niemal z płaczem oponowali. Mimo próśb i jęków, opowiadań o
możliwości napadu w nocy i.t.p. nie cofnąłem zarządzenia. Uważałem, że
ciemna noc i brak pewnych wiadomości wśród chłopów gwarantują
bezpieczeństwo. Jako się rzekło, nasze uzbrojenie stanowił stary
Berthier Kalinowskiego i mój, darowany przez policję, olbrzymi "nagan".
Noc była ciemna, bezksiężycowa, mglista. Chwilami padał drobniutki
deszczyk, a przykry ziąb przenikał do kości. Szliśmy milcząc, senni,
znużeni całodzienną krzątaniną. Kilku junaków, którzy wieczorem przyszli
do Hołubów, ledwo się wlokło. Grupa składała się z 15 osób. Dołączyło
do nas paru cywilnych. Wydawało się nam, że nigdy nie dojdziemy do
Kamienia. Ze świtem, we mgle zamajaczyły się przedmiejskie budy miasta.
Od razu po przyjściu udałem się do starostwa. Ale tam panował bałagan,
bieganina, z nikim nie można było się dogadać, o obronie nie było mowy,
wszyscy na wpół przytomni. Skierowano mnie do komendy garnizonu.
Nadszedł moment straszny w mym życiu, najboleśniejsze rozczarowanie,
chwila, w której śmierć wydawała się jedynym wyjściem z sytuacji.
Uwielbiana przez naród armia ukazała się mym oczom jako bezwstydna
prostytutka, czekająca przy kieliszku wódki na nowego klienta. Tu nikt
nie czuł się niespokojny i niepewny, nie było tam steranych, głodnych,
obdartych żołnierzy, przeciwnie - wódka, konserwy, gala, auta osobowe,
wokół których skakali fertyczni panowie i eleganckie panie. Pogodna
atmosfera postoju i nieznaczny pośpiech w ucieczce. Zakomunikowano mi,
że co do Rosji, to właściwie wszystko skończone, bo armia ich cofnęła
się, a przeciwnie nawet, sytuacja jest cudowna:
Hitler zabity i Niemcy uciekają w popłochu. Ba! nawet pociąg idzie do
Warszawy. Owe wiadomości miało rzekomo podać radio Budapeszt. Mnie mogą
przyjąć, czemu nie, choć im lekarzy nie trzeba. Junacy niech jadą do
domu. Prędko, bo pociąg odchodzi. Karabin? Zdać. Torbę sanitarną? Zdać.
Koce? Mogą zatrzymać. Chłopcy popędzili na dworzec. Jakiś kapitan, zdaje
się lekarz, zresztą nie pamiętam, podszedł do mnie i z bezwstydną miną
wyjawił, że to łgarstwo. Bolszewicy idą naprzód. Hitler cieszy się
dobrym zdrowiem, nasz rząd i wódz zwiali, radio sfałszowano" dla
uspokojenia przerażonych cywilów". Nie ma się czego obawiać, Sowiety
zachowują się przyzwoicie, zostawiają nas w spokoju, nawet honory oddają
wyższym oficerom. Będzie można służyć w Czerwonej Armii. Stopnie
zachowają, gaże zapłacą i razem z nami Hitlera pobiją". Mówił te
straszne słowa z cynizmem zdrajcy. Jakaś siła wstrzymała mnie, że mu
publicznie w pysk nie plunąłem. Po co. Na takiego szkoda śliny. Coś mi
po tym mówił o śniadaniu, wódce, nic nie słyszałem. Biegłem na dworzec,
by znów zaopiekować się chłopcami, aż do czasu wyjaśnienia się naszej
sytuacji. Zaczepiali mnie po drodze cywile, pytali się z obłędnym
wyrazem twarzy: Co to jest, co to będzie?. Biegłem i po raz pierwszy i
daj Boże po raz ostatni w życiu wstydziłem się splugawionego przez
łotrów munduru. Może spotkało umie po tym wiele strasznych widowisk i
ponurych scen, ale tego okropnego uderzenia obuchem w głowę w Kamieniu
Koszyrskim w dniu 19 września nigdy nie potrafię zapomnieć.
Na dworcu zastałem junaków. Byli zaniepokojeni. O pociągu do
Kowla nie było słychać. Na stacji wśród personelu panowało zamieszanie.
Nikt nic nie wiedział. Latali, jak ogłupiali. Zabrałem chłopców i w
krótkich słowach wyjaśniłem im sytuację i konieczność natychmiastowego
marszu do Kowla. Wrażenie było straszna. Patrzyli na mnie tępo i tylko w
rozszerzonych źrenicach mieszało się uczucie potwornego zdziwienia i
rozpaczy. Walił się ich gmach złudzeń. Im teraz z kolei rzuciła się w
oczy rzeczywistość, zimna i okrutna. Trzeba było się wyrwać ze stanu
bolesnego bezruchu i pomyśleć o strawie. Zadzwoniłem do pierwszego z
brzegu domku i poprosiłem właścicielkę o odrobinę kartofli. Nie jedliśmy
już od 15 godzin. Ugotowała nam. Zapłaty nie przyjęła. "Mam dziś, daję
głodnym, jutro może mnie ktoś da" powiedziała. Ruszyliśmy przed siebie
kowelską szosą. Od strony Kowla szły nieprzerwane gromady żołnierzy
zdemobilizowanych. Wlekli z sobą wojskowe rowery, prowadzili konie i
wozy porabowane z polskich taborów. Niektórzy mieli na wpół cywilne
ubrania, szli bez butów, obdarci. Wracali do domu z dwutygodniowej
wojny, niektórzy nie widząc jej nawet w polu. Przy szosie, w rowach
leżały resztki podartych masek, rozbita broń, amunicja, stosy papierów i
dokumentów wojskowych. Czułem się zmęczony i wyczerpany nerwowo. Po
wstrząsie opanowała mnie apatia. Na szczęście chłopcy trzymali się
dobrze i nie sprawiali mi kłopotu. Mieli nawet więcej życia , niż w
ubiegłych dniach. W Podcyriach i Nujnie znać było zbliżające się
czerwone rządy. Już przed wojną komunizm cieszył się tu popularnością, a
teraz począł pokazywać swe żądełko. Na domach, gdzieniegdzie wisiały
czerwone gałgany, a chłopstwo a bezczelną natarczywością patrzyło na me
odznaki podchorążackie. O kupnie jedzenia nie marzyliśmy. "Dla was
chleba nie mamy , chowamy go dla naszej Czerwonej Armii" mówili.
Mniemali, że bolszewicy dadzą im cudzą własność, że będą mogli
wyprawiać, co im się podoba, hulać po dworach i okolicznych, miastach,
nic nie dawać, ale brać, brać i brać bez końca za darmo. Legalna
kradzież stała się dla nich ideałem, który mieli przynieść sowieciarze.
Spotkało ich rozczarowanie. Czerwona Armia 1939 roku nie była na wpół
dziką tłuszczą z 1920 roku, niosącą rzeź i pożogę. Stanowiła wojsko
zorganizowanego państwa i nie miała zamiaru wydawać burżujów na łup
proletariatu. Prywatną własność likwidowała powoli z korzyścią dla
państwa. Tam, gdzie doszło do rabunków i mordów, spacyfikowała nie mniej
radykalnie od niejednego burżuazyjnego wojska. Na razie jednak nie
wiedziano o swej pomyłce i postawa z aroganckiej przechodziła chwilami
we wrogą i agresywną. W Nujnie zażądali od sanitariusza oddania koca i
płaszcza.
Jakaś baba poradziła nam iść do szkoły, do nauczycielki Polki.
Zastałem tam gromadę kobiet i młodziutkiego porucznika z tanków, rannego
w kręgosłup. Nie wiem, jakie ich były dalsze losy. Wokół zapalał się
płomień, czekano na moment, by rzucić się na małą placówkę polskości.
Polskie nauczycielki i oficer - to dobry kąsek dla wrogiej tłuszczy.
Przyjęto nas gościnnie, mimo wyraźnej biedy. Oczekiwano spokojnie i z
rezygnacją na dalszy los. Porucznik nas pocieszał, że kiedyś może
odpłacimy naszym wrogom, żałował, że los przykuł go do łóżka, zmuszając
leżeć bezczynnie.
Piękna postać dzielnego żołnierza. I tacy leżeli ranni, a psubraty,
opoje i zdrajcy chodzili spokojnie, oczekując na sowieckie honory i
gaże. Około południa opuściliśmy zacny dom, pokrzepieni na ciele i
duchu. Tuż aa Nujnem stała gromada wozów z uciekinierami patrzącymi z
trwogą w stronę pobliskiego lasu. Kręciło się trzech, żandarmów, trzech
podoficerów z różnych, broni, porucznik na koniu, dwie karetki
sanitarne, a reszta- sami cywile. Okazało się, że w lesie urządzono
zasadzkę z karabinem maszynowym. Las duży, ryzyko przejścia znaczne. Nie
wiedziano, jak postąpić. Część moich junaków zwiała z powrotem.
Zostałem tylko ze swą dawną siódemką, nie wiedząc, co robić. Iść naprzód
źle i cofnąć się nie ma sensu. Z lasu tymczasem szli spokojnie
zdemobilizowania żołnierze, taszcząc wozy i konie. Porucznik wpadł na
kapitalny pomysł: zatrzymał wszystkich, ustawił ich w długi szereg na
przedzie, wozy pokonfiskował (jeden nam przypadł w udziale). Za taką
"osłoną" postępowaliśmy z bronią w ręku, odbezpieczoną, przygotowaną,
by w każdej chwili zdrajcy dać kulkę w plecy. Na końcu trzech żandarmów
strzegło porządku. W takim szyku weszliśmy do lasu. Mówiono po tym, że w
jednym ze skonfiskowanych wozów znaleziono ów karabin maszynowy. Jeden z
"awangardy" usiłował zwiać, co rychło przepłacił życiem. Rozstrzelano
na miejscu dwóch chłopów złapanych z bronią w ręku. Przejścia przez las
przypominało mi opisy z książek indiańskich: kilku zbrojnych strzeże
karawany, wsłuchując się bacznie wa ciszę leśną i myszkując po krzakach.
Sądziłem dawniej, że nigdy nie byłbym m stanie zabić człowieka, ale
wówczas czułem, że jest inaczej, że są chwile, w których każdy jest
zdolny zabić drugiego, wrogiego człowieka. W najbliższej wiosce za lasem
powielały czerwone chorągwie, chłopi butnie stali, z zimną ironią
patrząc na nas. Chciwe błyski spojrzeń padały na łuby cywilów. Lecz nasi
żandarmi szybko spacyfikowali wieś. Kilku chłopów dostało przez łeb
karabinem, paru w gębę i nim doszliśmy do połowy wsi, znikły wszystkie
chorągwie, a chłopy w pas się kłaniały W Sosysznie zastaliśmy oddział
policji i kilku ciężkich przestępców z więzienia kowelskiego. Policjanci
mieli ręczne granaty i karabiny.
Postanowiono dalej ruszyć razem. W Sosysznie dano nam jeden wóz z
koniem. Mogliśmy bagaż złożyć i nieco odpoczywać na zmianę. Na
zagłuszenie głodu zjedliśmy mój ostatni blok czekolady Wedla. Do Kowla
było jeszcze 30 km. Niektórzy mieli poza sobą 36 godzin marszu, reszta
24, czekała całą noc bezsennie,a trzeba iść naprzód, by z gromadą nie
stracić kontaktu.
Przed Niesuchojeżami zabiegli nam drogę trzej wojskowi: dwóch
oficerów i sierżant. Od rana oblegało ich na plebanii 120 dywersantów.
Przysłali im kilkugodzinne "ultimatum. Teraz na wieść o zbliżaniu się
"wojska" ukryli się, ale lada moment mogą zaatakować. Mieli ręczne
granaty i karabiny. Wjechaliśmy do wioski, czy też miasteczka i
zatrzymaliśmy się. Mały patrol ruszył na rozpoznanie. Około północy
rozległa się salwa karabinów. Dwóch ludzi krzyknęło: jednego raniono w
klatkę piersiową, drugiego w dłoń. Zrobiłem i natychmiast opatrunek.
Klatka piersiowa została przestrzelona po lewej stronie. Wlot z przodu,
około przedniej linii pachowej, wylot był w kącie łopatki. Ręka drugiego
była dwukrotnie przestrzelona: w śródręczu i nadgarstku. Kość śródręcza
sterczała w ranie, krwotoku nie było. Opatrunki z braku materiału
założyłem prowizorycznie. Załadowałem rannych do karetki i odesłałem do
szpitala kowelskiego. Na ogień napastników odpowiedziano karabinami i
granatami. Po tym zapanowała cisza. Ruszyliśmy naprzód. O szóstej rano,
20 września wjeżdżaliśmy do Kowla. Tuż pod Kowlem natknąłem się na
rozbity szpital polowy. Leżały stosy leków, opatrunków, poniszczonych
przyrządów. Setki złotych walały się na drodze. Zabrałem dużo salolu,
Dovera, piramidonu, morfinę i kamforę. Resztę leków rozdałem ucikinierom
objaśniając do czego służą. Zbyteczną morfinę potłukłem , by nie
dostała się w niepowołane ręce.
W Kowlu panował niesamowity bałagan. Ogromne masy wojska
stłoczone w koszarach, oficerowie latający bez celu i sensu w najwyższym
stopniu podnieceni, tabory, konie, broń, ogólna panika. Przyczyną było
zbliżanie się wojsk rosyjskich, W nocy z 19 na 20 września przednie
straże sowieckie zjawiły się w okolicach miasta. Podobno prowadzono
rokowania o oddaniu miasta, a armia polska wycofywała się w kierunku
Włodzimierza. Po obozie rozeszła się pogłoska, że rzekomo gen. Olbrycht
uzyskał zgodę Rosjan na wycofanie się Polaków na Węgry. Uważano
wiadomość za pewną. Fałszywa wieść zaważyła gruntownie na mych planach.
Już w Kamieniu zdecydowałem się ma przedostanie się do Węgier. W Kopalu
chciałem pozbyć się munduru i w przebraniu z naszym wózkiem i junakami
iść na południe Polski. Wobec rzekomej ugody z Sowietami nie było sensu
samemu wybierać się w ryzykowną podróż, lecz lepiej przejść z całą
armią. Popełniłem błąd nie do darowania, trzeba było doczepić się do
jakiejkolwiek formacji, gdyż puste żołądki natarczywie dopominały się o
swe prawa. Zacząłem szukać szpitala. Ubiegłego dnia, gdy w garnizonie
koszyrskim zapytałem o szefa sanitarnego, popatrzono na mnie, jak na
wariata, a jeden z oficerów wybuchnął śmiechem. W Kowlu przekonałem się,
że pytanie moje istotnie wyglądało naiwnie, wśród tłumów żołnierzy
plątały się siostry, podchorążowie ze szkoły zawodowej C.W.San.,
lekarze, poszukując jak ja, władz sanitarnych. Nagle spostrzegłem
plutonowych Niemyjskiego i Królika. Była to kompania gospodarcza
C.W.San. z kpt. Nowakiem. Zaraz dopisano mnie do składu kompanii jako
podchorążego sanitarnego bez przydziału. Gorzej jednak było z junakami.
Nikt o nich nie dbał i nie chciał przyjąć. Dużo plątało się żołnierzy
bez formacji, o których nie troszczono się, choćby zdychali z głodu.
Pełne wozy jedzenia, a obok ludzie wynędzniali, głodni, obdarci. Jedynie
dzięki wielkiej karności żołnierzy w armii polskiej nie doszło w Kowlu
do rabunku. Mimo rozprzężenia w kadrze oficerskiej młodsze części naszej
armii trzymały się dobrze i możne byłoby jeszcze masy żołnierskie
zużytkować w polu. Dalsze dnie zerkały i z nich więzy dyscypliny. W
Werbie regularny żołnierz stał się już opryszkiem.
Musiałem rad nierad podzielić się swą racją chleba, dość dużą
trzeba przyznać, z junakami. Również ofiarowałem im kilka papierosów,
które w tych dniach były cenniejsze nawet niż chleb. Wpakowaliśmy się z
naszym wózkiem do taborów C.W.San, i czekaliśmy na jazdę do Budapesztu.
Nad miastem krążyły bombowce sowieckie, rozrzucające ulotki. Na dworcu
widać było pociągi idące do Brześcia i Lublina, które zabierały tłumy
uciekinierów. Kowel w czasie wojny wrześniowejstał się rendez-vous pół
Polski. Jeśli kogoś zapytało się, gdzie spędzał czas wojny, bardzo
czysto wymieniał Kowel. Choć przez parę godzin musiał tam bawić. Teraz
na wieść o pochodzie Czerwonej Armii wszyscy rzucili się bezładnie do
ucieczki na zachód. Pamiętano rok 1917 i 1920, czerezwyczajkę i na wpół
dzikie hordy azjatów, więc nie myśląc o niczym, pchali się ludziska do
wagonów, sądząc, że unikną przeznaczenia. Plotkowano, że Brześć i Lublin
są w polskich rękach pod władzą gen. Kleberga. Równie ci się oszukali,
którzy w tym dniu jechali do gen. Kleberga, jak i my rojąc o
Budapeszcie. Część junaków postanowiła skorzystać ze sposobności i
popędzała na dworzec. Odszedł Kaźmierczak, Sniadowski, Węgrzynowski i
Dardas.
W gruncie rzeczy ucieszyłem się, że na moją porcję i wózek
przypada mniej osób. Tchorek na przemian z Kalinowskim mieli powozić, ja
z Włodarskim paradowaliśmy na siedzeniu tylnym. Tabory powolutku
opuszczały Kowel. Około południa wojska rosyjskie znalazły się na
rogatkach miasta, pociągi odeszły. Nakazano pośpiech. Zaczęło się
potworne widowisko: setki wozów rzuciło się naprzód, pędząc i
najeżdżając się nawzajem. Na próżno oficerowie usiłowali opanować
sytuację. Rozkazy ginęły wśród krzyków, rżenia koni, tętentu kopyt,
hałasu motorów, stukotu kół. Wydawało mi się, ze wpadłem w wir, w którym
kotłuje się tysiące ludzi, zwierząt, wozów i maszyn. Na próżno
staraliśmy się utrzymać z C.W.San. Dwie olbrzymie platformy zniszczyły
nam wóz. Koń i my cudem wyszliśmy z życiem. Byliśmy sami z bagażem na
środku rozszalałej rzeki. Nie wiedzieliśmy, co robić. Hałas odbierał nam
zdolność myślenia. Z Kowla było słychać wystrzały armatnie: wojska
rosyjskie zajęły miasto. Na ratuszu powiewała czerwona chorągiew. Tu
tłum zdezorganizowanych taborów, tam już oni. Na domach przedmieścia też
czerwone szmaty. Żydzi roześmiani gromadzili się z boku. Trzymali
czerwone kwiaty. Spluwali ostentacyjnie na nasz widok. Lekceważące
śmiechy. Jeden taszczył chleb i sól. Boże ! i na to musiałem spokojnie
patrzeć. żądza zemsty. Co robić?! Piechotą nie mam sił iść. Doganiamy
C.W.San. Wozy zapchane. Wsadzam na jeden Kalinowskiego i Tchorka.
Włodarski gdzieś znikł. Znalazł jakiś wóz i jedzie nim. Ja wskoczyłem na
wóz z 10 dywizji piechoty. Woźnica grzeczny pozwolił jechać. C. W.San.
blisko. Odetchnąłem spokojniej. Jedziemy dalej. Grupy żołnierzy idą
znużone do Kowla. Obiad. Skąpy. Wystarałem się zupy dla chłopców.
Jedziemy dalej. Nagle usłyszałem, że ktoś woła: Tadzio Gorzkowski.
Przesiadłem się na jego wóz i dowiedziałem się, że jest lekarzem 10
dywizji. Cofali się bezładnie od Łodzi przez Garwolin. Sprowadziłem
junaków i oddałem Włodarskiego pod opiekę wujaszka. Tadzio obiecał się
nami zająć i słowa swego dotrzymał. Co mógł, to starał się nam zrobić. W
nocy przybyliśmy do Turzyska i tu zatrzymaliśmy się na nocleg. W
Turzysku przyszło załamanie psychiczne. Straciłem całą energię.
Zmęczenie, brak jedzenia, przejścia moralne, napięcie nerwów przez
ostatnie dnie i możność niemyślenia, które zrzuciłem na Tadka,
spowodowało, że znalazłem się w półśnie, zajęty jedynie zagadnieniem
jedzenia. Łaziłem po polach i ogrodach, wyrywając marchew i ogórki,
żebrałem po kuchniach żołnierskich o łyżkę strawy C.W.San. odjechał, a
Tadzio nie mógł łatwo zdobyć żywności dla 5 ludzi. Przeszedłem wtedy
tyle upokorzeń, że wstyd mi aż o nich myśleć. Podoficerowie żywnościowi
igrali z naszymi nerwami, szykany na każdym kroku. Dużo "dodatków"
dostawało się z zupą. W drugim dniu pobytu w Turzysku dowiedzieliśmy
się, że wydają chleb w piekarni dla bezdomnych" żołnierzy. Miałem już
nowych trzech junaków. Poszedłem. Zameldowałem się l jako podoficer JHP z
drużyną V 43-ciej Samodzielnej Kompanii. Osób podałem liczbę dwanaście.
Otrzymałem 12 porcji chleba więcej niż szczupłych. Pod oknami piekarni
stał ogon steranych głodem i drogą żołnierzy. Małe racje - ćwierć
kilograma na głowę w budziły w nich oburzenie. Padały obraźliwe słowa
pod adresem oficerów. Groźby. Sytuacja stawała się poważna. Słychać było
głosy: " strzelaj do s...synów i sami bierzmy chleb", "żony ich żrą
konserwy, a my chleba nie mamy", "sprzedali nas", "złodzieje", "precz z
oficerami". Postawa tłumu z każdą chwilą stawała się groźniejsza. Bałem
się, że mi chleb zabiorą. Wymknąłem się chyłkiem unosząc z junakiem
zdobycz pod płaszczem. Chleb zjedliśmy. Był znośny. Piernik w porównaniu
z tym, który mieliśmy żreć w Werble. Jedliśmy nie dopieczony chleb i
surowizny brudnymi łapami, a w wojsku szalała czerwonka. Jakoś Bóg nas
strzegł. Zupy, choć cholerne, za przeproszeniem, lury zmiataliśmy z
wielkim apetytem. To najważniejsze, że były gorące, bo zimne noce
zaczynały się dawać we znaki. Szczególnie z 21 na 22 września
myślałem, że skostnieję. Wałęsałem się do trzeciej rano, po tym
wpakowałem się na godzinę do jakiejś budy i przespałem się nieco.
Staliśmy w rzeźni miejskiej i halach targowych. Panował niesamowity
brud. Wychodek przeznaczony dla personelu rzeźni przedstawiał koszmarny
widok. Żołnierze licznie chorujący na czerwonkę zanieczyszczali teren.
W dniu 21 września dowiedziałem się prawdy: tanki
sowieckie otoczyły nas, o Węgrzech nie ma co marzyć, jesteśmy w niewoli,
w Werbie pod Włodzimierzem rozbrajają armię, a co po tym - nie wiadomo.
Na wieść o tym utopiłem swą broń w studni. Nie mogłem nic innego
uczynić. Przynajmniej broni im nie oddałem. Wiadomość o niewoli
przyjąłem obojętnie. Silne ciosy moralne wymierzone poprzednio, brak
złudzeń, co do zalet naszej rozpadającej się armii, o której miałem tak
wielkie mniemanie, głód, chłód stępiły moją wrażliwość na nowe wstrząsy.
Jedynie obóz w Werble zrobił jeszcze na mnie wrażenie w tej "kalwarii".
Nie zastanawiałem się nawet nad skutkami niewoli. Można powiedzieć, że
nie zdawałem sobie sprawy ani teraz, ani we Włodzimierzu, ani w chwili
ucieczki w Kiwercach. Po czasie wydaję się sobie jako człowiek niezbyt
przytomny, kierujący się wyłącznie zwierzęcym instynktem. Moje
posunięcia były nie wynikiem myślowego procesu, ale odruchem obronnym.
W czasie swego pobytu w Turzysku widziałem się ze swą komendą z
JHP. Jechał Chciuk, dwaj dygnitarze z Warszawy, Zieliński, Sobczak,
Sonnenberg, i paru junaków. Szlify mieli zdarte przez Ukraińców. Z łap
bandyckich uwolniły ich sowieckie wojska. Kazano im dołączyć się do
armii w Kowlu. Poza nimi spotkałem dwóch, kolegów z Poznania:
Wawrzyniaka i Urbana. Pierwszego jako zwykłego szeregowca - ochotnika,
drugiego - jako porucznika. Na drugi dzień chwilę rozmawiałem z Wojtkiem
Gadomskim. Szukał Heli w Warszawie i nie znalazł. Wstąpił do wojska i
jechał z Warszawy z brygadą kawalerii. Wreszcie ostatnim napotkanym
znajomym był sierżant Dyrkacz, szef X drużyny w naszej kompanii w
Podchorążówce. W okresie mego pobytu w Szkole Podchorążych, a zwłaszcza w
czasie stażu na urazówce; obdarzał mnie wielką sympatią i bardzo lubił
ze mną rozmawiać. Ogromnie się ucieszył na mój widok. Podczas rozmowy
wciąż biadał "Co to się stało, panie Kryński, co to się stało?! Trzecia
wojna w moim życiu i nic podobnego nie widziałem! Co to się stało?!"
Uciekał po całej Polsce ze szpitalem polowym, który w ogóle się nie
rozwinął. Siedział teraz bezradnie na wózku. Nic w nim nie zostało z
szybko biegającego podoficera, który budził nas rano w czasie pobudki.
"Nie nauczyliście nas na ćwiczeniach bojowych porządnie uciekać, mówiłem
mu, a przydałoby się teraz". Biednemu Włodziowi w głowie się nie
mieściło, że "dziarska" armia zostanie tak rozbita i będzie uciekać w
popłochu. Podobno za nami jechał kpt.Zaleski, nasz dowódca I Kompanii.
Tak gloryfikował wojsko, jego karność, spójność, wartość moralną. Teraz z
bólem serca zapewne patrzył i myślał w pustce swych słów na wykładzie.
Członki, sprawiały się źle, bo głowa nie dopisała.
Dnia 22 września przybyliśmy do Werby, miejscowości
oddalonej o kilka kilometrów od Włodzimierza Wołyńskiego. Do wsi samej
właściwie nas nie wpuszczono, kazano pod gołym niebem oczekiwać na
dalsze rozkazy. Przestrzegano, że otaczają nas artyleria i tanki
sowieckie. Najmniejszy odruch "nielojalności" mógł spowodować masakrę
oddziałów zamkniętych w Werbie. Noc była zimniejsza, niż poprzednie, w
dzień padał deszczyk, na dworze mgła i wilgoć. O leżeniu na wozie nie
myślałem. Szukałem ogniska, by ogrzać zziębnięte członki. Przy jednym
uprzejmi żołnierze zrobili mi miejsce, dali odrobinę słomy, bym nie
siedział na mokrej ziemi. Tej nocy przydała się moja medycyna. Miałem
sporo bandaży, maść borną, nieco opatrunków ze skrzynki Tadzia i, już w
Turzysku, zrobiłem parę opatrunków na okaleczone i otarte nogi. Jeden z
żołnierzy mówił mi, że jestem trzydziestym z rzędu lekarzem, którego
prosił o pomoc. Inni nie chcieli czy też nie mogli mu opatrzyć
okaleczonych nóg. Tu w Werbie, gdy dowiedzieli się, żem lekarz i mogę
pobandażować im nogi, zaraz zaczęli się zgłaszać do mnie Przez
wdzięczność kopali mi kartofle i piekli w ognisku. Całą noc wsuwałem
pieczone ziemniaki, sycąc dokuczliwy głód. Nikt nie spał, rozmawialiśmy o
katastrofie. Skarżyli się ma dowódców armii i wyższych oficerów, którzy
porzucili formacje i wiali z rodzinami na wschód. Wymieniali również
dzielnych i bohaterskich, lecz twierdzili, że to wyjątki. Oskarżenie ich
nie miało cech brutalnych i rewolucyjnych, słów nienawiści do Polski
nie wyrzucali ssij z siebie z jadem, jak to słyszeliśmy później w
wagonie. Czuło się w nich ogrom żalu za zmarnowane bez celu i sensu
siły, za zawiedzione nadzieje, żalu, że ich oszukano, mamiono. Nie szło o
głód i poniżenie, ale o bezcelowość cierpienia,
Noc przy ognisku w Werbie - noc smutku, buntu i żalu ustąpiła
dniu, w którym obóz przemienił się w jaskinię zbójców. Stanęła przede
mną wizja scen z Nieboskiej Komedii. Od rana 23 września w obozie
w terbie czuć było wzmagający się stan rozprzężenia. Bezładny odwrót,
głód, zimne noce, widok zapchanych wozów oficerskich wiozących ich
rodziny demoralizowały żołnierza coraz bardziej z każdą chwilą.
Niektórzy z oficerów wpadli na kapitalny pomysł sprzedawania państwowych
sucharów. Zarobili nieźle. Okoliczni chłopi sprzedawali chleb za koce,
mydło, a nawet wozy z końmi i siodła. Nikt niczym się nie krępował.
Strzelano w górę "na wiwat", rzucano dla figlów granatami. Od czasu do
czasu krążyły nad nami sowieckie samoloty. Moskale obawiali się buntu
nierozbrojonej jeszcze armii. Sytuacja stawała się denerwująca. Baliśmy
się, by sprowokowani głupimi zaczepkami bolszewicy nie otworzyli ognia
artyleryjskiego i lotniczego. Głód stawał się nie do zniesienia, gdyż
kuchnie polowe już nie gotowały. Kupiony za drogie pieniądze chleb z
kartofli był na wpół surowy z domieszką gliny, słomy itp. Wymieniliśmy u
jednego chłopa zapasy mydła na biały bochenek chleba. Około południa
zaczęły się potworne sceny rabunku taborów. Pozwolono kraść. Tłumy
rozjuszonego głodem żołdactwa rzuciły się na tabory. Nie rozbierano
zapasów, lecz je rozrywano. Nikt nie patrzył na drugiego, lecz brał.
Inni rzucali się na zdobywcę skarbów i wydzierali mu je. Miałem
wrażenie, że znalazłem się wśród pierwotnej dziczy. Wykrzywione twarze,
dzikie wrzaski, bijatyki robiły potworne widowisko. Około godziny
czwartej po południu nadjechały rodziny oficerskie, a z nimi stary,
emerytowany generał. Prowadzący ich kapitan rozpoczął z innym oficerem
kłótnię, kto pierwszy ma jechać. Żołnierze zrobili z nich
przedstawienie, podrażniając ich obu jak w cyrku. Padały soczyste uwagi
pod adresem rodzin spokojnie spoczywających w wozach z konserwami w
rękach. Powoli postawa żołnierzy stawała się agresywna, padały słowa
propozycji dobrania się do wozów oficerskich. Obaj oficerowie
spostrzegli powagę sytuacji i szybko pogodziwszy się, puścili wozy
naprzód.
W godzinę później za Werbą władze rosyjskie rozbroiły oddziały, z
którymi jechałem. Kazano wysiadać z wozów, zabrać rzeczy i iść
czwórkami do Włodzimierza. Muszę przyznać, że zachowywali się uprzejmie.
Pasów nie zabierano, rewizję przeprowadzano delikatnie, bez śladu
brutalności. Moje pierwsze wrażenie wytworzyło raczej korzystną opinię o
wojsku sowieckim. Później zmieniłem zdanie, ale mniejsza z tym.
Szedłem, jako podchorąży, z podoficerami, a na stacji, mimo sprzeciwów
Tadzia, przyłączyliśmy się do żołnierzy. Uważałem, że w kraju, gdzie
rządziły rady robotników, chłopów i żołnierzy, bezpieczniej będzie
przebywać z prostymi żołnierzami. Stłoczono nas po 40 osób. Noc przeszła
koszmarnie. Brak jakiegokolwiek kubła i niemożność wyjścia z wagonu
powodowało, że ludzie załatwiali się na miejscu, którym stali. Kilku
było chorych na czerwonkę. Panował niesamowity zaduch. Mieszał się smród
niemytych od wielu dni ciał i odchodów. Żołnierze, robotnicy z Łodzi,
częściowo komuniści, klęli Polskę, drwili z ojczyzny i religii. Nic
świętego nie było dla tej hołoty. We Włodzimierzu powiedziano nam że w
Kowlu można wysiąść i każdy będzie mógł iść do domu. Tymczasem pociąg
szybko minął Kowel i począł jechać w stronę Równego. Żołnierzom nie
podobała się jazda na wschód i na przystankach spokojnie wysiadali i
wiali przed siebie. Komendant pociągu nie uważał, żołnierzy nie
pilnowano. Postanowiliśmy z Tadkiem i Januszem Włodarskim wysiąść w Kiwercach
i pójść do brata Tadka, inż. Stanisława Gorzkowskiego, inspektora lasów
państwowych na Wołyniu. Reszta junaków miała jechać do Równego i czekać
na nas, by razem postanowić, co dalej czynić. Nie docenialiśmy powagi
naszej sytuacji, jechaliśmy nie na wycieczkę, lecz do niewoli do Rosji.
Spokojnie wysiedliśmy w Kiwercach, pożegnaliśmy towarzyszy do następnego
dnia i po odjeździe pociągu poszliśmy do inż. Gorzkowskiego. Na drugi
dzień pociągi szły zaplombowane, w miastach robiono obławy zbiegów.
Nieliczni, na szczęście, z naszego transportu znaleźli się w obozie w
Szepietówce. Sobczak w czasie spotkania w Brześciu mówił mi, że
Kalinowski spotkał w Równym Chciuka i razem zwiali do Lwowa. Na drugi
dzień byliśmy już cywilami. Nasza wojskowa kariera skończyła się. Tejże
samej niedzieli, gdy uciekliśmy a niewoli samoloty niemieckie siały
spustoszenia w stolicy. Warszawa bombardowana bez przerwy sypała się w
gruzy. Płonęły gmachy publiczne, zabytki, teatry, dzieła sztuki, domy,
tysiące ludzi traciło życie w bohaterskiej obronie. Paliła się polska
kultura pod butem teutońskim. Trzy dni później ostatni akt tragedii
wrześniowej dobiegał końca: 27 września armia brunatnego bandyty
weszła do Warszawy. Ojczyzna nasza była znów w niewoli, "Ojczyznę wolną
racz nam wrócić Panie" miało teraz brzmieć w kościołach.
III. Kiwerce - epilog wrześniowej tragedii
U pana Stanisława Gorzkowskiego powitano nas ze zdziwieniem, a
nawet pewną konsternacją. Widok ludzi spacerujących w polskich mundurach
musiał w budzić zrozumiały niepokój. Trzeba przyznać, że inżynier
wykazał szybki refleks. Kazał natychmiast nam się przebrać w ciuchy
cywilne pozostawione u niego przez jakiś uciekinierów, mundury spalić.
Zachowałem sobie tylko odznakę Szkoły Podchorążych i orzełka z czapki.
Załatwił nam, jako uciekinierom zameldowanie i to z datą pierwszych dni
września. Posunięcie jego było słuszne, gdyż w godzinę po naszym
przyjściu wtargnęli milicjanci, poszukujący wojskowych. Chodziło
naturalnie o nas. Nasze cywilne ubrania i odcinki zameldowania rozwiały
ich podejrzenia.Kiwerce zdały się nam rajem w którym jedna rozkosz
posypała się za drugą: śniadanie, kąpiel, czysta bielizna, wygodne łóżko
i ciepło, wszystko to, co nam tak brak było w ciągu naszej tułaczki.
Nie trzeba było już jeść kartoflanego, na wpół płynnego chleba, żebrać o
łyżkę zupy z kotła, nie trzeba było szczękać zębami pod gołym niebem i
oczekiwać przez długie godziny nocy wrześniowej na poranek lub gnieść
się w wypchanym wagonie w smrodzie, chłodzie i głodzie. Odpoczynek w
cichym domku - o jak dawno marzyliśmy o tym! Tułaczka, choć krótka, nie
trwająca miesiąca, znużyła nas. Zdezorientowani w sytuacji, w ciągłej
ucieczce, niepewni życia najbliższych, bez pożywieni byliśmy u kresu
sił. Otoczono nas serdeczną opieką, starając się w miarę możności i
warunków doprowadzić do normalnego stanu.
W Kiwercach zgromadziło się sporo uciekinierów. Bawił tu ponoć
nas nieszczęsny rząd przed swoim zwianiem do Rumunii. Szpiedzy niemieccy
wywęszyli to i na osadę posypały się bomby, których liczne ślady w
postaci pobudzonych domów widniały wszędzie. Domek, w którym
zamieszkaliśmy potracił szyby od bomby rzuconej do ogrodu. Bardziej znać
było wojnę w Kiwercach niż w pobliskim Łucku, gdzie podniszczono tylko
koszary i urządzenia kolejowe. Podobno przeżyto tu ciężkie dnie. O
świcie uciekano do lasu i dopiero o zmierzchu wracano z niepokojem, czy
znajdą dach nad głową, czy też może dom ich leży w gruzach. Na szczęście
wokół Kiwerzec rozciągają się ogromne lasy, którymi lotnicy niemieccy
jakoś się nie zainteresowali. Teraz panował spokój. Warkot motorów
nikogo już nie straszył. Za to wszędzie powiewały czerwone chorągwie,
zrobione z przepołowionej polskiej. Rozerwano ją, jak kraj cały. Zamiast
policji uwijała się gromadka cywili, wystrojonych w czerwone opaski, z
minami niesłychanie ważnymi. Rozpierała ich pycha smarkacza, któremu
dano broń i władzę. Przed rzeźnikiem, piekarzem, sklepem spożywczym
godzinami wystawały ogonki ludzi pragnących za jakąkolwiek bądź cenę
kupić odrobinę jedzenia. Wszyscy jeszcze mieli papierki z
trzymiesięcznej gaży i nie szczędzili grosza na mięso i chleb. Co dalej?
Wszystko jedno, byle by dziś się najeść. Miejscowi jeszcze dostawali "z
boku", a biedny "bieżeniec" godzinami wystawał oczekując na ochłapy z
wieprza lub krowy. O ile w czasie ucieczki, porwany wirem wypadków,
prawie nie myślałem o domu, święcie wierząc, że Bóg ocali moich
najbliższych, o tyle w Kiwercach opanowała mnie dzika tęsknota za domem.
Nie mogłem znaleźć miejsca. Ani czytanie, ani spacery, ani towarzystwo
nic mogło mnie wyrwać z tego stanu nostalgii. Z zakamarków duszy
wypełzły chmury, jednostajne, ponure, beznadziejne. Poczułem się
samotny, z dnia na dzień coraz bardziej sam. Myśl na próżno usiłowała
przebić czas i przestrzeń, odszukać gdzieś w dali tych, których się
kocha. Otoczyła mnie nicość.
Chwilami wydawało mi się, że śnię koszmarny sen i że za sekundę
pryśnie nocna mara, odczuwałem nieprzepartą chęć obudzenia się. Lecz to
nie był sen. I dalej duszę mą poczynała kąsać tęsknota, odrywać ją po
kawałku. Wyjazd odkładałem z dnia na dzień, niby pod pretekstem braku
komunikacji. A naprawdę bałem się jechać, bałem się, że zastanę tam
tylko zgliszcza i może Ich już nie ma. Nie tylko jechać, ale myśleć o
Nich się bałem, a nawet śnić. I tak mijały dnie, jedne pogodne, inne
szare i chmurne, a w mej duszy panował wciąż jednostajny mrok.
Usiłowałem walczyć z sobą, chwytałem się wszystkiego, by choć na moment
uwolnić się od dręczącej mnie zmory. Zacząłem czytać powieścidło
Courthis-Mahler, jakieś tam "Rozjaśnione mroki". Tylko mnie zdenerwowały
te cukierkowe tragedie. Wziąłem potem Mereżkowskiego "Leonarda da
Vinci", rzecz poważną i ciekawą, lecz "ona" odrywała mój wzrok od kartek
i niosła znów w pustkowie. Chodziłem do Łucka, wsi okolicznych,
podziwiałem zabytki i krajobrazy, nawet śmiałem się, czy raczej udawałem
śmiech, ale "ona" niestrudzenie żarła mi duszę. I pomyśleć, że jeszcze
niedawno miałem w sobie tyle radości życia, wszystko wokół mnie śmiało
się pełne szczęścia. Boże! Można było oszaleć. Tęsknota nie jak rwący
potok, lecz jak powolne spadanie kropli z kranu niszczyła moją duszę. Na
szczęście później otrząsnąłem się z tego stanu. Tym większe było
cierpienie, że deptano wszystko to, co czciło się najwięcej. Gazety i
plakaty szydziły bezkarnie z Matki Boskiej i Białego Orła, drwiono z
tego, co było dla najświętsze. I to wszystko z naszej winy. Samiśmy
rzucili Polskę pod nogi barbarzyńców. Poczucie zbiorowej
odpowiedzialności pogłębiało jeszcze bardziej mój ból. Ja nic nie
zrobiłem, nie dano mi nic zrobić, tylko uciekać i drżeć o życie własne i
tych, których oddano pod moją opiekę. W Kiwercach, po zdjęciu munduru i
już tak obdartego z odznak, ubrałem się w ofiarowaną mi wiatrówkę,
"pumpy" i czapkę narciarską. Po kurtkę musiałem iść do Łucka. Kupienie
jej napotkało na dość znaczne trudności. Po długich poszukiwaniach
znalazłem w żydowskich kramikach przy katedrze, po parokrotnie wyższej
cenie niż była warta (50 zł), fatalnie uszytą, lecz względnie ciepłą
kurtkę chłopską. W przebraniu tym nikt by nie poznał niedawno jeszcze
eleganckiego plutonowego podchorążego. Jakiś Żyd w rozmowie ze mną
wyraził pogląd, że teraz, jako dla człowieka przyzwyczajonego do pracy
fizycznej nie będzie mi źle. Uważałem to za objaw korzystny, ułatwiający
mi ewentualne ruchy bez niepotrzebnego zwracania uwagi. Wszyscy starali
się wyglądać możliwie ordynarnie. Krawaty, kapelusze, wytworne płaszcze
znikły w oka mgnieniu, futra pokrywano starymi płaszczami, by tylko nie
wyglądać na "kapelusznika krwiopijcę z wielkim brzuchem".
W Łucku było
pełno uciekinierów. Ulice zatłoczone, niczym warszawski Nowy Świat,
lecz bez tamtejszej elegancji, a pozamykanymi sklepami nienaturalnie
ożywione wywierały dziwne wrażenie. Na twarzach przechodniów widniał
smutek i chęć powrotu do domowych pieleszy. Na gmachach sterczały
czerwone chorągwie. Nawet rezydencję biskupa i gmach Akcji Katolickiej
ozdobiono znakiem "krwi uciśnionych". Miałem nadzieję spotkać kogoś ze
znajomych, ale nie sprzyjało mi szczęście.
Spotkałem tylko jednego kolegę z Poznania. On również chciałby wracać,
ale nie wiedział jak i kiedy. Na razie tak, jak ja tkwił w bezruchu i
oczekiwał dnia następnego w błogiej nadziei, że mu przyniosą wiadomość,
która umożliwi podjęcie decyzji. Zaopatrzenie miast w żywność
szwankowało. Wieś nie donosiła wcale nabiału, a jako zapłaty żądała
zapałek, machorki, soli lub cukru. Trzeba było urządzać wyprawy po
prowianty do okolicznych wiosek. Pewnego pięknego poranka wybraliśmy się
z p. Mirą, kuzynką żony inż. Gorzkowskiego i Tadziem do Hawszyc z
koszykiem, kubkami na śmietanę i mleko. Szliśmy najpierw torem kolejki
przez las. Otaczała nas melancholia jesiennego poranka. Nad podmokłą
łąką, przeszytą wzdłuż kanałem wałęsały się resztki oparów,
opalizujących w promieniach anemicznego słońca, Na drzewach w
przygasającej zieleni, z lekka haftowanej złotymi i czerwonymi nićmi,
znać było pierwsze podmuchy jesieni. Po bladoniebieskim niebie mknęły
skłębione obłoki, tworząc miejscami nagromadzenia na kształt kry przy
wiosennych roztopach. Nic
nie zmieniło życia w przyrodzie. Jak co roku wybuchła ostatnim
przepychem barw przed zimowym snem, by znów odrodzić się z wiosną. "Może
i nasze życie się odrodzi, gdy minie upadku sen", myśleliśmy patrząc na
ten coroczny cud natury. Dręczył nas w Kiwercach głód wiadomości,
którego nie mogły zaspokoić szczątkowe komunikaty schwytane w radiu, ani
wszechwładna plotka, przynosząca sprzeczne, niewiarygodne, chwilami
nikczemne wiadomości Warszawa broni się! Nie, 27 poddała się! Nieprawda,
broni się! Zniszczona! Niemożliwe, żeby się broniła, bo idą tam
pociągi. Gdzie granica? Wisła, Narew, Niemen, San. W Warszawie głód,
brak wody, czerwonka. Sowiety grożą Francji wojną! Ultimatum U.S.A. i
Japonii! Niepewność, stała niepewność zatruwała nas do reszty. Pociągi
idące rzekomo do Warszawy przez Lublin dochodziły zaledwie do Kowla.
Należało szybko podjąć decyzję, gdyż uciekinierzy mieli do 1
października albo opuścić miejsce wygnania albo podjąć starania o dalszy
pobyt. Dnia 29 września usłyszeliśmy przez radio ze Lwowa o traktacie
przyjaźni między Z.S.R.R. i Niemcami. Dwaj nasi sąsiedzi wymazali Polskę
z mapy Europy, stawiając Francji i Anglii warunki pokoju. Sowiety w
razie odmowy groziły czynną pomocą. Tragiczne dni września dobiegały do
końca. Przed nami stanęły nowe problemy. Co robić? Oto jest pytanie.
Całe moje towarzystwo decydowało się na jazdę przez Kowel, Włodzimierz,
Hrubieszów i Lublin do Warszawy, mnie raczej odpowiadał kierunek
Równe-Łuniniec-Pińsk-Brześć. Termin wyjazdu parokrotnie odwlekało się,
aż wreszcie 3 października wieczorem pożegnawszy się serdecznie z
ludźmi, którzy w tak ciężkich chwilach okazali tyle serca, siadłem do
towarówki. Przemarzłem w niej straszliwie, gdyż dopiero około 4 rano
ruszyliśmy w stronę Równego.
Po opuszczeniu stacji Kiwerce łudziliśmy się, że za 5 godzin najdalej
dotrzemy do Równego,
skąd podobno pociągi miały kursować normalnie. Nadzieje nasze okazały
się płonne. W Ołyce staliśmy stosunkowo krótko, ale za to w Klewaniu z
bliżej nieokreślonych przyczyn spędziliśmy około 6 godzin. Na szczęście
pogoda była piękna, typowa polska zadumana jesień i czyste niebo bez
jednej chmurki, lekko złocące się liście drzew i krzewów, nitki babiego
lata unoszące się w powietrzu. Z przyjemnością wygrzewaliśmy na słonku
po fatalnej nocy. Zaniepokoiły mnie tylko lekkie dreszczyki, ból głowy i
senność, ale tłumaczyłem to sobie nieprzespaną nocą i niewygodnym
leżeniem na podłodze wagonu. W dalszej drodze poczułem się gorzej.
Sądziłem, że zaczyna się grypa. Okazało się po tym w Brześciu, że była
to żółtaczka. W Równem dworzec był poważnie uszkodzony i o dostaniu tam
ciepłej herbaty nie było nawet co myśleć. Ruszyłem do miasta na
poszukiwanie kawiarni. Niestety przeważnie były zamknięte z racji
przepisów władz sowieckich zezwalających na otwieranie lokali jedynie do
godz.17 Po długich mękach i cierpieniach dotarłem do jakiejś tureckiej
knajpy i z niebywałą rozkoszą wypiłem herbatę z chałwą. W Równem
musiałem wykupić bilet do Łunińca. Przed kasą stał potężny ogon. Część
ludzi jechała do Lwowa, część do Wilna, Baranowicz, Białegostoku,
Brześcia, a nawet do niefortunnego Kowla. Około godz.22 siedliśmy do
towarówki, z której w Kostopolu przesiedliśmy do osobowego. W nim
szczęśliwie dojechaliśmy do Łunińca, a stąd już bez biletu przez Pińsk
do Brześcia.
Z chwilą przyjazdu do Brześcia kończyła się moja jesienna
odyssea. W ciągu tego miesiąca przeżyłem wiele, może więcej niż dawniej
przez całe, długie lata. W mych oczach waliła się po 21-letnim
istnieniu Polska Odrodzona, Polska "legionowa", w rozsypkę szła jej
chluba, uwielbiane przez nasze społeczeństwo wojsko polskie. Bogaty kraj
oddawał swe plony najeźdźcom, zamożni jego obywatele stawali się
nędzarzami Przyjdą kiedyś historycy, będą badać przyczyny, przebieg i
skutki dni wrześniowych, przeprowadzą drobiazgową sekcję i analizę tych
czasów, ale któż zdoła odtworzyć bezmiar tragedii ludzkiej, niedolę
głodnych dzieci, rozpacz rozbitych rodzin. Historia wojen otacza aureolą
nie przemijającej sławy władców i wodzów, ukazuje ich dzieło,
zwiększony obszar tego, czy innego koloru na mapie świata, a resztę
nazywa "koniecznymi ofiarami". Unika starannie drugiej strony medalu.
Może by tam też napisać: "Oto wasze dzieło". Waszym dziełem zniszczenie
dorobku kultury i wieloletniej pracy, waszym dziełem spalone wsie i
miasta, waszym dziełem stos trupów i tłum kalek, waszym dziełem
wynędzniałe dzieci i rozbite rodziny. Minie wojna i znów ludzie rzucą
się w pogoń za złudą szczęścia, pójdą w niepamięć ciężkie chwile, w
proch, się rozsypią kości tych, których wojna zmiotła z powierzchni
ziemi. Wielki dar Boga, największy obok nadziei, zapomnienie zagoi
bolesne rany. Wszystko mija, a czas wszystko łagodzi. "Czas jest panem
tego świata, czas jest panem i mąk duszy; czegóż srogi czas nie skruszy,
nad grobami gdy przelata" ("Książę Niezłomny").
Pisałem me wspomnienia w jesieni 1940 roku, gdy pamięć o wrześniu
była świeża i nie osiadła na niej jeszcze patyna mitu. Realia czerpałem z
prowadzonego w czasie całej wojny dziennika, przeżycia tkwiły we mnie.
I tak minęło 35 lat od chwili, gdym pisał te wspomnienia. Poszły w
niepamięć ciężkie chwile, w proch rozsypały się kości poległych,
wyschły łzy płynące wówczas po twarzach ich bliskich. Powstały legendy
obrony Westerplatte i Warszawy, opracowano dzieje bitew pod Kutnem i
Kockiem, historycy przeanalizowali przyczyny, przebieg i skutki
wrześniowej kampanii. Napisano wiele wspomnień, powieści, nakręcono
filmy. Czy jednak dziś ktoś zrozumie rozpacz dwudziestopięcioletniego
podchorążaka tułającego się po kraju, nie mogącego pomóc swej ginącej
ojczyźnie, patrzącego na ruinę swoich ideałów. Dziś ojczyzna - to pusty
dźwięk, to frazes z książki, a dla nas w tamtych dniach, to było coś
wielkiego i bardzo drogiego, coś, co nam zabrano x sponiewierano, coś,
dla czego się ginęło na polu walki i dla czego niektórzy w chwili jej
upadku a rozpaczy odbierali sobie życie. Może dzisiejsi młodzi ludzie
rozumieją, co to jest tragedia osobista, lecz nie są w stanie pojąc,
czym może być uczestnictwo w tragedii narodu.
Minęło 35 lat. Znikli ze sceny główni autorzy i aktorzy dramatu.
Młodzi wówczas żołnierze, podchorążacy i oficerowie, jeśli przeżyli te
koszmarne lata, są już przeważnie dziadkami z głowami przyprószonymi
siwizną. I dziś, gdy starość staje obok mnie, gdy większość dni mego
życia jest już poza mną, zastanawiam się, czym był dla mnie wrzesień i
czym dni następne. I sądzę, że w tych tragicznych dniach chłopaczek
przemienił się w mężczyznę i nauczył się rozumieć, że w świecie istnieją
większe dobra niż osobiste szczęście i że człowiek jest odpowiedzialny
nie tylko za siebie.
Gdańsk 10 lipca 1975 roku
Copyright 1975 Stefan Kryński
Wszystkie prawa zastrzeżone.
|
|