"Słowo" - ostatni podarek ziemiaństwa Wstęp Z roku na rok nasza wiedza o polszczyźnie północnokresowej wzbogaca się o nowe opracowania i artykuły. Studia te wszakże nie tylko dają obraz języka, jakim się obecnie posługują Polacy, mieszkający na Litwie, Łotwie czy Białorusi, lecz ujawniają również pewne luki. Jedna z nich dotyczy m. in. języka międzywojennej inteligencji wileńskiej, o którym mamy jedynie szczątkowe informacje. Ówcześni badacze nie poświęcili temu zagadnieniu należytej uwagi. Tak np. Halina Turska w studium, opisującym powstanie polskich obszarów językowych na Wileńszczyźnie, nie wspomina o języku, jakim się posługiwali mieszkający Wilna ani też o tym, czy i na ile ta kulturalna odmiana polszczyzny północnokresowej była zgodna z ogólnopolskim językiem literackim1.
Dziś do dyspozycji badaczy kulturalnej odmiany języka owego okresu pozostały jedynie materiały drukowane (w tym również prasowe), jak też listy, pamiętniki, wspomnienia tych, którzy tworzyli niegdyś tę niesamowitą atmosferę Wilna. Współcześni językoznawcy nie mogą natomiast skorzystać ze źródła najcenniejszego, jakim jest bezpośredni kontakt z informatorami. Ludzie, którzy w dwudziestoleciu międzywojennym stanowili trzon wileńskiej inteligencji, albo nie żyją, albo też ich język w pełni nie odzwierciedla stanu rzeczy sprzed 60-80 lat. Wiele pytań nadal więc pozostanie bez odpowiedzi, co wszakże nie oznacza, że niemożliwy do uchwycenia jest ogólny stan kulturalnej odmiany polszczyzny okresu międzywojennego, jej tendencje rozwojowe czy też stosunek do regionalnej odmiany języka. Temu właśnie zagadnieniu i będzie poświęcona moja rozprawa, zatytułowana Język felietonów społeczno-obyczajowych "Słowa" wileńskiego. Dlaczego wybór mój padł na "Słowo", a nie np. na "Dziennik Wileński" czy "Kurier Wileński"? Przytoczę tu pewną wypowiedź Stanisława Stommy: "Trzeba powiedzieć, że "Słowo" to typowo wileński twór, oparty na wileńskich wartościach. W "Słowie", jak w lustrze, odbijał się szczególny charakter naszego miasta. Pismo było konserwatywne i wyrażało ducha ziemian polskich. Cat-Mackiewicz zwykł mawiać, że "Słowo" było ostatnim podarkiem naszego ziemiaństwa dla kultury polskiej. Redagowane było tak ciekawie, że czytano je wszędzie. Rozchodziło się po Warszawie, Poznaniu, Krakowie, wszędzie. "Kurier Wileński", reprezentujący lewą sanację, czy "Dziennik Wileński", który był endecki - już tej ogólnopolskiej rangi nie uzyskały. Były to solidne pisma, jak byśmy dziś powiedzieli - regionalne. Tylko genialny Cat potrafił zrobić pismo rozchwytywane w całej Polsce."4
Które pismo, jak nie to, oparte na tradycyjnych wileńskich wartościach, konserwatywne w swej wymowie i treści, lepiej odda ducha tamtej epoki, odzwierciedli jej język? Dzieje prasy Wileńskiej5 Dzieje prasy Wileńskiej sięgają XVIII wieku. Pierwszym polskim pismem były wydawane od 1761 roku aż do czasów drugiego rozbioru Rzeczpospolitej w 1793 roku cotygodniowe "Wiadomości Wileńskie". W 1796 roku ich miejsce zajął "Kurier Litewski", pismo związane ze środowiskiem Uniwersytetu Wileńskiego. Do najważniejszych pism wileńskich w okresie Polski porozbiorowej zaliczyć można społeczno-satyryczny tygodnik "Wiadomości Brukowe" (1816 - 1822). Fundatorem pisma był K. Strawiński, zamożny ziemianin i marszałek powiatu trockiego. Na łamach tygodnika wypowiadali się czołowi intelektualiści wileńscy, tacy jak K. Kontrym, J. Szymkiewicz, A. Marcinowski, B. Rychter, J. Śniadecki. Za pośrednictwem swych felietonów, listów, powiastek wschodnich, doniesień, podziękowań, ostrzeżeń i wielu innych form literackich piętnowali zacofanie i ciemnotę litewskiej szlachty, zły system wychowania domowego młodych paniczów, trudną sytuację chłopów. Jednocześnie autorzy "Wiadomości Brukowych" walczyli o piękno i czystość języka polskiego na Litwie, a ich artykuły pisane były staranną polszczyzną. Wszystko to sprawiło, że pismo cieszyło się ogromną popularnością i to nie tylko w Wilnie, lecz również w Galicji i Królestwie Kongresowym6. Po upadku w 1831 roku powstania listopadowego sytuacja prasy polskiej w całym zaborze rosyjskim diametralnie się zmieniła. Zaostrzono cenzurę, wprowadzono nadzór policyjny nad życiem całego kraju. Na łamach gazet można było drukować już tylko te wiadomości, które zostały zaakceptowane przez władze carskie, podobnie było z wiadomościami zagranicznymi. Prasa polska zaczęła podupadać. W Wilnie, co prawda, przez pewien czas tolerowano założony w 1834 roku "Kurier Litewski", lecz już wkrótce pismo to przekształcono w pismo polsko-rosyjskie, a następnie całkowicie zrusyfikowano (w roku 1864 "Kurier Litewski" przestał się ukazywać).
Po upadku powstania styczniowego proces rusyfikacji jeszcze bardziej się nasilił - zrusyfikowano wszystkie instytucje publiczne i szkoły, zakazano wszelką działalność polityczną, wprowadzono surowe zasady regulujące system przyznawania koncesji na wydawanie tytułów prasowych i obsadzania stanowisk redaktorskich. Mimo to Wilno nadal było sporym ośrodkiem wydawniczym. Ukazywały się tu takie pisma, jak "Kurier Litewski" (r. zał. 1905), "Nowiny Codzienne", postępowa "Gazeta Wileńska", endecki "Dziennik Wileński, a od 1908 roku "Goniec Wileński i"Goniec Codzienny", pismo dla chłopców "Zorza Wileńska" i klerykalny"Przyjaciel Ludu", od 1910 roku ukazywał się dziennik "Gazeta 2 Grosze" (potem "Gazeta Codzienna"). Dużą popularnością wśród czytelników cieszyły się także pisma satyryczne, kobiece, periodyki naukowe. W okres dwudziestolecia międzywojennego Wilno wkroczyło licząc ok. 30 tytułów prasowych. Należy przy tym zaznaczyć, że historycy prasy dysponują tu jedynie przybliżonymi danymi i to nie tylko ze względów, wspomnianych przy omawianiu rozwoju prasy w Polsce międzywojennej. Prasie Wileńskiej, jak dotychczas, nie poświęcono żadnego monograficznego opracowania. Omawia się ją jedynie fragmentarycznie na tle dziejów prasy polskiej7, co w znacznym stopniu utrudnia ocenę zachodzących tu zjawisk. Jak wynika z istniejących danych, w porównaniu z największymi ośrodkami prasowymi w Polsce (pomijając Warszawę) w latach 1919 - 1937 sytuacja Wilna wyglądała tu następująco: Z obliczeń Andrzeja Paczkowskiego wynika, że prasa wileńska rozwija się w tempie zbliżonym do średniej krajowej9, nie zawsze jednak liczba wydawanych pism miała wpływ na ich zasięg. Tak np. mimo, że w drugiej połowie lat trzydziestych w Wilnie ukazywało się więcej pism niż w Łodzi, nakłady tych ostatnich były jednak kilkakrotnie wyższe, co sprawiało, że mogły one docierać m. in. na Pomorze czy Polesie. Tymczasem dzienniki Wileńskie (może z wyjątkiem "Słowa") kolportowane były w zasadzie jedynie na terenach województw wschodnich - Wileńskiego, nowogródzkiego i poleskiego. Import prasy do Wilna był przy tym tak znaczny, że stanowił poważną konkurencję dla prasy lokalnej. Wśród pism wileńskich jedno z czołowych miejsc w owym okresie zajmował "Dziennik Wileński". W styczniu 1920 roku dziennik ten został wykupiony z rąk księży Józefa Songina i Aleksandra Rutkowskiego i stał się jednym z czołowych organów Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego na ziemiach północno - wschodnich. Na czele nowego pisma stanęli Aleksander Zwierzyński i Aleksander Hryniewski, a do zespołu redakcyjnego weszli m. in. Jan Obst i Ignacy Grabowski. Trudne dla prasy Wileńskiej lata 1920 - 1921 "Dziennik Wileński" przetrwał głównie dzięki subwencjom rządowym, nakład w wysokości 1500 - 2000 egz. nie dawał bowiem takiej możliwości. Z czasem pismo zdobyło oparcie w lokalnym rynku ogłoszeniowym, co znacznie wzmocniło jego pozycję. Nakład nadal jednak miało najniższy, jeśli chodzi o Wileńskie dzienniki - w 1938 roku nie przekraczał 5-7 tys. egzemplarzy. Pod nazwą "Dziennik Wileński" pismo ukazywało się do czasu postawienia w stan oskarżenia Aleksandra Zwierzyńskiego w związku z głośną sprawą prof. W. Cywińskiego. Dziennik został wówczas zawieszony, a po miesięcznej przerwie ukazał się już pod nazwą "Głos Narodowy". Na czele redakcji stanął początkowo Stefan Łochtin, w maju 1939 funkcję tę przejął Dariusz Żarnowski. Dużą popularnością wśród mieszkańców Wilna cieszył się inny dziennik - "Kurier Wileński" (1924 r.). Założycielem, a jednocześnie redaktorem pisma był Aleksander Kleczkowski. Z dziennikiem, liczącym kilkanaście tysięcy nakładu, współpracowali m. in. Bolesław W. Święcicki, Adam Ludwig, Antoni Miller, Wacław Sieroszewski. Jak zaznacza A. Paczkowski, "pismo miało charakter popularny i - co należało wówczas do rzadkości - stosowało niektóre chwyty pism brukowych"10. Mimo że pismo było redagowane dość dobrze, nie miało jednak zbyt dużego zasięgu oddziaływania - nakład pisma nie przekraczał w owym okresie 4000 egz. Było tak aż do czasu przejęcia dziennika przez założoną w 1928 roku m. in. przez Witolda Abramowicza, Kazimierza Okulicza i Witolda Staniewicza spółkę. Na czele "Kuriera Wileńskiego" stanął Witold Abramowicz i już wkrótce uwidocznił się pewien postęp w rozwoju pisma. Tak w 1931 roku dziennik ten ukazywał się 6 razy w tygodniu na 24 kolumnach, zaś w roku 1939 - 7 razy tygodniowo na 52 kolumnach. W skład redakcji, obok wspomnianego wcześniej Bolesława W. Święcickiego, weszli m. in. Józef Batorowicz, Helena Romer - Ochenkowska, Tadeusz Szeligowski. Po 1935 roku dołączyli do nich m. in. Piotr Lemiesz, Stanisław Stomma, Władysław Gołubiew. "Słowo" - ostatni podarek ziemiaństwa dla kultury polskiej11 W okresie międzywojennym największą rangę spośród pism wileńskichzyskało konserwatywne "Słowo". Pierwszy numer tego dziennika ukazał się 1 sierpnia 1922 roku w miejsce zachowawczej, a nawet lojalistycznej "Gazety Krajowej". Administracja "Słowa" przejęła wszystkie dotychczasowe zobowiązania "Gazety" względem "prenumeratorów oraz ogłaszających się", o czym wydawcy poinformowali swych czytelników już w pierwszym numerze12. Jak się dowiadujemy z artykułu "Słowo" z 1922 r. i "Słowo" obecnie, dziennik ten powstał "z pierwotnej inicjatywy prof. Maryana Zdziechowskiego urzeczywistnionej przez pp. Maryana hr. Broel-Platera, Dr. Tadeusza Dembowskiego i Stanisława Wańkowicza"13. Poczynając od pierwszych miesięcy pismo to wspierali również książę Eustachy Sapieha, Aleksander Meysztowicz, Antoni hr. Jundziłł, Władysław Ignacy Dowgiałło, Artur hr. Potocki, Michał Obiezierski, Albrecht Radziwiłł oraz Jan hr. Tyszkiewicz, który miał bodajże największy udział finansowy. Nieprzypadkowo w swej Historii Polski Cat - Mackiewicz pisał, że utrzymywał "Słowo" niekiedy w bardzo trudnych warunkach finansowych "przy pomocy pierwiej mego przyjaciela, nie zawsze zgadzającego się ze mną, śp. Jana Tyszkiewicza, jednego z najszlachetniejszych ludzi w Polsce"14. Głównym celem pisma, zdaniem J. Jaruzelskiego, było wyprowadzenie wileńskich konserwatystów na scenę ogólnopolską, celem pośrednim - przygotowanie i udział w kampanii wyborczej do Sejmu jesienią 1922 roku. Skład redakcji "Słowa" w pierwszym okresie istnienia pisma był znacznie mniejszy niż liczba założycieli - składał się zaledwie z ośmiu dziennikarzy i jednego korektora. Na czele pisma stanął dwudziestosześcioletni wówczas Stanisław Mackiewicz, który potrafił skupić wokół pisma czołowych przedstawicieli swojej epoki w tym m. in. nestora polskiej myśli niepodległościowej, zawsze twórczego, oryginalnego, odważnego Władysława Gizbert-Studnickiego15, doświadczonego dziennikarza Czesława Jankowskiego, Mariana Zdziechowskiego, Stefana Wierzyńskiego, Helenę Romer. Po czterech latach istnienia na rynku personel redakcyjny i administracyjny "Słowa" liczył już przeszło 20 osób, z pismem zaś współpracowali m. in. St. Cywiński, dr Wł. Chudzyński, Al. Chomiński, A. Czapliński, ks. Witold Czeczott, W. Hulewicz, ogółem - około 150 osób16. Początkowo pismo było deficytowe, gdyż jego nakład nie przekraczał 2-3 tys. egzemplarzy. Wszystkie straty były pokrywane przez założycieli. Sytuacja nieco się zmieniła w latach 1926 - 1930, kiedy nakład "Słowa" zaczął sięgać 4500 - 7000 egzemplarzy, co pozwoliło już na pewną stabilizację finansową. Z czasem Stanisław Mackiewicz zaczął wydawać 2 inne gazety: "Kurier Nowogródzki" (Baranowicze) i "Kurier Grodzieński". Pisma te były mutacjami "Słowa", nie były jednak w pełni identyczne: "pewne artykuły ze "Słowa" nie trafiają do tamtych gazet i naodwrót, gdyż "Słowo" ma fizjognomję pewnej grupy politycznej, wchodzącej do BB., a zadaniem tamtych dwóch pism jest obsługiwanie terenu i propaganda Bloku Bezpartyjnego jako całości"17. W latach późniejszych do wspomnianych wyżej pism dołączony został "Kurier Słonimski" i "Słowo Polesia" (Pińsk).Łączny nakład wszystkich pism nie był jednak duży - nie przekraczał 20-25 tys. egz. Jednym z ważniejszych etapów rozwoju dziennika stało się nabycie własnej drukarni, co znacznie ułatwiło pracę redakcji. Później przyszła kolej na rozwój samego pisma. Należy przy tym dodać, że dokonano tego bez subwencji rządowych, z których korzystał m. in. "Dziennik Wileński". "Słowo", mimo skromnej objętości (4 kolumn), było dość urozmaicone pod względem tematycznym, drukowano tam bowiem nie tylko artykuły informacyjne i różnego rodzaju felietony, lecz również prowadzono liczne rubryki, w tym m. in. sportową. Gazeta wyróżniała się też obfitym serwisem informacyjnym o państwach sąsiednich, w tym również o ZSRR i Litwie. W roku 1939 "Słowo" ukazywało się już codziennie, a łączna tygodniowa objętość dziennika wynosiła 64 kolumny przy nieznacznie zmniejszonym formacie. Ogółem w redakcji, administracji, drukarni i ekspedycji pracowało około 100 osób. Zespół redakcyjny w owym okresie liczył 15 osób. Wśród wybitniejszych współpracowników Stanisława Mackiewicza wymienić można m. in. Teodora Bujnickiego (dział teatralny), Henryka Łubieńskiego (dział informacji politycznej), Józefa Mackiewicza (dział reportażu społecznego). Stałym felietonistą był Karol Zbyszewski, Marian Szydłowski prowadził kronikę sądową. Ostatni numer "Słowa" ukazał się 18 września 1939 roku. Przez pierwsze dni wojny "Słowo", w odróżnieniu od wielu innych pism, wychodziło i to w normalnej objętości. Liczbę stron zmniejszono dopiero w połowie września, ostatnie zaś numery wyglądały już jednak jak dodatki nadzwyczajne. Dziennikarze wileńscy zdani byli w owym okresie wyłącznie na zagraniczne stacje radiowe, nie mieli niemal żadnych informacji o tym, co się dzieje na froncie, stąd liczne dezinformacje. Siedemnastoletnie dzieje Wileńskiego ?Słowa" zamyka artykuł Mackiewicza Wilno, w którym redaktor informuje o wkroczeniu Armii Radzieckiej na terytorium Polski. Wstępniak kończy się słowami: "W chwili, kiedy moja 17-letnia praca na stanowisku redaktora "Słowa" dobiega kresu, wznoszę okrzyk: Niech żyje żołnierz polski! Boże dopomóż w słusznej walce i zmiłuj się nad Wilnem"18. Wspomniany wyżej artykuł został opublikowany w 5539, ostatnim numerze "Słowa". Stanisław Mackiewicz Zdaniem wielu badaczy, sławę swą "Słowo" zawdzięcza głównie niepospolitemu talentowi publicystycznemu i temperamentowi Stanisława Mackiewicza. "Mackiewicz "Słowo" zorganizował, prowadził, zapełniał. Żył z nim i żył z niego. Bardzo rzadko publikował gdzie indziej - w "Wiadomościach Literackich", "Buncie Młodych", "Czasie". Cat i "Słowo" były to synonimy"19 - pisał Jerzy Jaruzelski. Łazarz Stanisław z Jańcza - Mackiewicz, herbu Boża Wola urodził się 18 grudnia 1896 roku w Petersburgu w zasobnym domu mieszczańskim. Jego ojciec, Antoni, był współwłaścicielem dużej firmy win "Fochts i Ska" oraz kilku petersburskich kamienic, matka publicysty, Maria z Pietraszkiewiczów, wywodziła się z Krakowa i była ściśle związana z kołami Młodej Polski.
Co jednak sprawiło, że w 1922 roku wileńscy konserwatyści redakcję "Słowa" powierzyli dwudziestosześcioletniemu wówczas studentowi prawa? Zdaniem Jerzego Jaruzelskiego niemałą rolę odegrał tu wydany przez Mackiewicza w styczniu 1922 roku Statut Litwy Środkowej. O autonomię wileńską. Początkujący na niwie Wileńskiej publicysta poruszył temat aktualny - Sejm Orzekający miał właśnie rozpocząć debatę o ustroju wewnętrznym i stosunkach, łączących Litwę Środkową z Rzeczpospolitą. Na łamach Statutu, będącego pochwałą autonomii, wypowiedział się dojrzały zachowawca, dla którego umacnianie polskości na ziemiach Litwy Środkowej było równoznaczne z tolerancją względem mniejszości narodowych, zaś mocny samorząd terytorialny świadczył o sprawnym, spójnym państwie. Postulaty Mackiewicza pozostały jedynie na papierze. Po dwóch miesiącach sprawa straciła na ważności - 24 marca 1922 roku nastąpiła inkorporacja Litwy Środkowej. Mimo to Mackiewicz osiągnął swój cel - zwrócił na siebie uwagę wileńskich konserwatystów, a tym samym przestał być osobą anonimową. Pozwoliło mu to w kilka miesięcy później przekonać grupę wileńskich osobistości do wykupienia pogrążonej w długach "Gazety Krajowej"21 i utworzenia na jej bazie nowego pisma. Tak też się i stało - 1 sierpnia 1922 roku ukazał się pierwszy numer "Słowa", na którego czele stanął Stanisław Mackiewicz. Redaktorem naczelnym był Mackiewicz przez cały okres istnienia pisma (1922- -1939), wydawcą - od 1923 roku, na kilka lat przed wojną stał się również formalnym właścicielem "Słowa". To on z prowincjonalnego dziennika stworzył gazetę ogólnopolską, zachowując przy tym koloryt lokalny. "Słowo" było nieodłączną częścią Wilna. Wielka polityka międzynarodowa sąsiadowała tu z opisami słynnych wileńskich"Kaziuków", sprawozdaniom z posiedzeń Sejmu towarzyszyły opisy działalności Związku Ziemian w Drui. Mimo to jednak pismo to było czytane przez czołowych przedstawicieli świata polityki i kultury, a od maja 1926 roku i wydarzeń nieświeskich - przez każdego bodajże redaktora, dziennikarza, polityka. Jakim człowiekiem był Stanisław Mackiewicz? Jerzy Jaruzelski w swej monografii zaznacza, że był on wyniosły, apodyktyczny, niecierpliwy, za "najobrzydliwsze kalectwo" uważał głupotę. W towarzystwie kobiet był zawsze szarmancki, w męskim gronie, o ile go znudziło, potrafił położyć się na kanapie i czytać książkę telefoniczną. Nie znosił reguł, rygorów, nakazów. Istotą jego natury była przekora, polemika, często nazywano go wręcz warchołem i sejmikowym garłaczem22. Miał na swoim koncie kilka pojedynków (Jerzy Jaruzelski doliczył się ich 7), kiedy zaś udawał się na ubitą ziemię prosił żonę, Wandę Mackiewiczową, by przygotowała "katafalk w salonie, łóżko w moim pokoju i kolację wystawną na tyle a tyle osób"23. Do pieniędzy miał stosunek osobny. Należał do ludzi, którzy zarabiając dużo, wydają jeszcze więcej, w związku z czym nigdy się nie dorobił majątku, mimo że w latach trzydziestych "Słowo" przynosiło już poważne dochody. Niewątpliwie Mackiewicz należał do elity publicystycznej Polski międzywojennej. Podsumowując jego twórczość, Jerzy Jaruzelski zaznaczał, że była ona "swoistym wyzwaniem koloru szarego: szarych słów, szarych myśli, ale i szarych ludzi także. Wolał purpurę, amarant, krochmal koronek i kołnierzyków, nawet fiolety. Sam nosił się w byle czym i byle jak. Jedyną szarością, jaką uznawał, jaką wielbił, była kurtka komendanta"24. Był zwolennikiem ścisłego sojuszu z Piłsudskim, popierał nie tylko "Brześć", lecz także Berezę, co go różniło od konserwatystów krakowskich. Rozbrat z ośrodkami, sprawującymi władzę, rozpoczął się dopiero roku 1935, a już kilka lat później "Słowo" było jednym z najczęściej konfiskowanych dzienników (tylko w 1938 r. miało na swym koncie 58 konfiskat, w tym 28 w czasie kampanii wyborczej). Kulminacja nastąpiła 22 marca 1939 roku, kiedy to Mackiewicz został aresztowany i osadzony w Berezie Kartuskiej za oddziaływanie "na opinię publiczną w sposób prowadzący do podrywania zaufania do zdolności obronnych państwa, obniżania powagi władz państwowych oraz szerzenia się nastrojów defetystycznych w sprawie wewnętrznej i zewnętrznej sytuacji państwa."25 Aresztowanie wywołało burzę - młodzież akademicka pikietowała dworzec, w mieście demonstrowali członkowie "Falangi", protesty u władz złożyli m. in. gen. Żeligowski, poseł Dudziński, przedstawiciele syndykatów dziennikarzy Wileńskich, krakowskich, warszawskich, oburzenia nie kryli nawet zdecydowani przeciwnicy Mackiewicza i jego pisma. Po 17 dniach, 8 kwietnia 1939 roku Mackiewicz został zwolniony, nie od razu jednak postanowił wrócić do działalności publicystycznej. Decyzja ta wywołała domysły, że zwolnienie wiązało się z pewnymi warunkami. Nie wiemy, czy w istocie tak było - Mackiewicz nigdy nie opisał tamtych wydarzeń, zaś ówczesny premier publicznie oświadczył, że władze w żaden sposób nie wpływały na decyzję redaktora. Ostatecznie Stanisław Cat-Mackiewicz, po zwołaniu sądu obywatelskiego i wysłuchaniu opinii kolegów wrócił do pracy. Okres Wileńskiej działalności Stanisława Mackiewicza zamyka rok 1939. Wtedy to, po wydaniu ostatniego numeru "Słowa" i spaleniu wszystkich papierów, opuścił Wilno i udał się w stronę granicy litewskiej. Mimo że nosił mundur oficera rezerwy, nie został internowany. Pomogła mu w tym wpływowa rodzina i liczni znajomi. Po kilku tygodniach wraz z kilkudziesięcioosobową grupą uciekinierów na pokładzie statku "Iris" wypłynął z Tallina i przez Sztokholm, Bergen, Hawr dotarł do Paryża. Tam reaktywował "Słowo", tym razem jako tygodnik. Pierwszy numer ukazał się 18 stycznia 1940 roku. Nakład pisma był nieduży - do kilkunastu kiosków leżących w dzielnicach, zamieszkałych przez Polaków rozwożono go taksówką. Tygodnik ukazywał się do czerwca 1940, kiedy to Cat musiał opuścić Paryż - zbliżał się front. Po kilkumiesięcznej tułaczce, 8 września 1940 roku dotarł do Londynu. Spędził tu 16 lat. W roku 1956, po długich wahaniach zdecydował się na powrót do kraju, argumentując to m. in. tym, że "Polska jest Polską". Resztę życia spędził w Warszawie, na rogu Celnej i Jezuickiej. Zmarł nagle, wskutek ataku serca 18 lutego 1966 roku. Teksty Mackiewicza dalekie były od wyrafinowanej stylistyki - "pisał szybko, żywiołowo, wręcz niechlujnie", wprost dla zecera.26 Zawsze przy tym był wyraźnym nadawcą tego, co umieszczał na łamach "Słowa". Obłudy nie mogli mu zarzucić nawet najzaciętsi przeciwnicy. Nigdy nie pisał "od kogoś", ani tym bardziej "pod kogoś"27. Ogółem zaś w ciągu 17 lat istnienia "Słowa" publicysta ten napisał około 2000 artykułów, drugie tyle powstało w okresie późniejszym - w Paryżu, Londynie czy Warszawie, gdzie spędził resztę swego życia. Dodać do tego należy około 50 broszur, cztery sztuki sceniczne, ponad 20 książek oraz tony listów, gdyż z czasem miejsce publicysty zajął pisarz, eseista, felietonista, gawędziarz historyczny. Większość z nich - to teksty "o polityce, politykach, politykowaniu". Jerzy Jaruzelski pisze wręcz, że Stanisław Mackiewicz "należał do gatunku "homo politicus", a dopiero wtórnie "homo ludens""28 Z czasem miejsce publicysty zajął pisarz, eseista, felietonista, gawędziarz historyczny, z pod którego pióra wyszło około 50 broszur, cztery sztuki sceniczne, ponad 20 książek oraz "tony" listów. Ludzie "Słowa" Do najważniejszych osiągnięć Stanisława Mackiewicza, jako redaktora, zaliczyć można fakt, że potrafił skupić wokół "Słowa" zarówno czołowych przedstawicieli swojej epoki, jak i początkujących publicystów i to niezależnie od ich przekonańpolitycznych. Wśród tych pierwszych wymienić trzeba przede wszystkim Mariana Zdziechowskiego, Władysława Studnickiego i Czesława Jankowskiego. "Połączenie tych nazwisk, tego co reprezentują, było dla mnie redakcyjnym i dziennikarskim programem. (...) w ich zestawieniu, w ich współpracy, która czasami się tak dziwna wydawała, znajdywałem wytwarzanie specjalnej atmosfery psychicznej, przygotującej coś, co się zbliżało do czegoś w rodzaju doktryny politycznej." - pisał Stanisław Mackiewicz w dziesiątą rocznicę istnienia "Słowa"29. Nie było to zadanie łatwe: Czesław Jankowski współpracował niegdyś z pismami ugodowymi, profesor Marian Zdziechowski reprezentował "gest honoru rycerskiego, wysubtelizowany, wypielęgnowany, choć czasem fałszywie wydobyty", Władysław Studnicki "należał do prasy i pracy podziemi, nazwisko jego starczyło za nieprzyjednanie, za ekstremistyczną pogardę nie tylko do ugody, lecz jakiejkolwiek politycznej współpracy z zaborcą. (...) Ci ludzie stali w rozbieżnych obozach przed wojną. Studnicki kiedyś organizował krakowskich studentów, aby okna wybili Zdziechowskiemu."30 Po latach wszyscy trzej spotkali się w redakcji Wileńskiego "Słowa". 1. Czesław Jankowski Spośród wspomnianych wyżej osób bodajże najmniej znana dzisiejszemu czytelnikowi jest postać Czesława Jankowskiego. A tymczasem to właśnie on był jednym z twórców prasy polskiej w Wilnie po 1905 roku. W pamięci swych współczesnych zapisał się jako poeta i pisarz, dziennikarz i redaktor popularnych pism, niezwykle przenikliwy krytyk literacki, recenzent teatralny, tłumacz i, przede wszystkim, niezrównany felietonista31. Czesław Jankowski, syn Karola i Wandy z Benisławskich, urodził się dnia 8 grudnia 1857 roku w rodowej majętności "Polany" w powiecie oszmiańskim. Wywodził się ze szlachty, lecz nie z tej tak licznej na Oszmiańszczyźnie, która według określenia ks. Waleriana Meysztowicza, szable nosiła na sznurku i miała jedną parę butów na dwóch, ale z tej, która posiadała włości i spokrewniona była z panami.32 Pradziad dziennikarza był podkomorzym oszmiańskim, dziad - marszałkiem, sam zaś Jankowski był szeroko skoligacony z Wileńskim i inflanckim ziemiaństwem33. Szkołę średnią ukończył w Mitawie, w rosyjskim gimnazjum z niemieckim językiem wykładowym, co dało mu gruntowną znajomość kilku języków obcych oraz wprowadziło w świat kultury antycznej. Wiedzę z tego ostatniego zakresu poszerzał podczas studiów filozoficzno-historycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w latach 1879-1882.
Start dziennikarski Czesława Jankowskiego wiązał się z "Kurierem Warszawskim". Współpracę z tym dziennikiem rozpoczął w roku 1883 umieszczając na jego łamach sprawozdania z życia artystycznego Warszawy, recenzje teatralne i wydawnicze. Popularność młodemu dziennikarzowi przyniósł zwłaszcza cykl scenek rodzajowych poświęconych emancypacji kobiet, a raczej reakcja na nie ze strony pisma "Świt". Maria Konopnicka - redaktorka i czołowa publicystka tego pisma - skrytykowała Stenia34 w artykule Przestańcie, bo się źle bawicie35, a następnie ostro zaatakowała całość jego pracy pisarskiej. Jankowski po raz pierwszy i ostatni w swym życiu polemiki nie podjął - odszedł z pola bez walki. Mimo to jednak został zauważony - o wszechstronnego i błyskotliwego publicystę znającego języki obce zaczęły zabiegać różne wydawnictwa. Już we wrześniu 1889 roku Jankowski objął kierownictwo literackie "Kuriera Codziennego", współpracując jednocześnie z "Tygodnikiem Ilustrowanym"36, "Światem", "Życiem", "Kurierem Warszawskim", "Krajem". Redaktor tego ostatniego pisma, Erazm Piltz, już od roku 1890 próbował na stałe zaangażować Jankowskiego w petersburskiej redakcji. Udało mu się to dopiero w dziewięć lat później, w sierpniu 1899 roku, kiedy to Jankowski na siedem miesięcy objął stanowisko zastępcy redaktora "Kraju", a następnie pełnił (często formalnie) funkcje sekretarza redakcji, by w latach 1902-1904 w zastępstwie zajętego polityką Piltza samodzielnie kierować pismem. Czesław Jankowski nigdy nie był jednak łatwym współpracownikiem i swemu przełożonemu stwarzał mnóstwo kłopotów - zrywał podpisane umowy, zwiększał wymagania finansowe, nieoczekiwanie wyjeżdżał z Petersburga, propagował własne koncepcje polityczne, często diametralnie różne od poglądów Piltza. Do ostatecznego rozłamu doszło jednak dopiero na przełomie marca i kwietnia 1904 roku, a i to tylko na gruncie metody, jak to określił Jankowski: "Stanowisko, które on chciał aby pismo zajęło wobec wypadków rozgrywających się na Dalekim Wschodzie było mojem zdaniem błędne i dla pisma szkodliwe. Ktoś musiał ustąpić. Oczywiście ja ustąpiłem. Piltz mi w następstwie przyznał rację."37 Po rozstaniu z "Krajem" Jankowski wrócił do rodzinnych Polan i podjął współpracę z "Tygodnikiem Ilustrowanym" oraz "Kurierem Warszawskim", starając się jednocześnie wspólnie z Feliksem Zawadzkim i Hipolitem Korwin-Milewskim o pozwolenie na wydawanie w Wilnie polskiej gazety "Dzień". Realizację tego projektu uniemożliwił brak zgody Wileńskiej cenzury jak też powstałe wewnątrz spółki tarcia, co doprowadziło do jej rozwiązania - Korwin-Milewski samodzielnie zaczął wydawać dziennik "Kurier Litewski", Jankowski zaś wyjechał do Warszawy, skąd bacznie obserwował sprawy Wileńskie. W grudniu 1905 Czesław Jankowski objął stanowisko redaktora naczelnego "Kuriera". Ukazujące się pod jego kierownictwem pismo reprezentowało interesy polskiego ziemiaństwa kresowego, propagowało program tzw. krajowej odrębności Litwy i Białorusi od Królestwa Polskiego. Takie stanowisko pisma wywołało konflikt z nacjonalistycznie nastawioną częścią polskiego społeczeństwa na Litwie. Powstałe wskutek tego trudności finansowe, jak też konflikt redaktora z jednym ze współwłaścicieli gazety, biskupem Edwardem Roppem, sprawiły, że w kwietniu 1907 roku Jankowski odszedł z "Kuriera". Półtora miesiąca później założył pierwszy w Wilnie polski tygodnik "Głos Polski", który sam też finansował. Niestety, własnych środków Jankowskiego wystarczyło jedynie na wydanie 5 numerów, po czym pismo to zostało zamknięte a jego redaktor i wydawca rozżalony na rodaków z Litwy i Białorusi wyjechał do Warszawy. Z dziennikarstwa jednak nie zrezygnował - w październiku 1907 roku otrzymał propozycję współpracy z warszawskim "Słowem", a już w grudniu wspólnie z Antonim Donimirskim i Miścisławem Godlewskim stanął na czele kierownictwa pisma. Pisał dużo - spod jego pióra wychodziły zarówno wstępne artykuły polityczne (pisane często wspólnie z A. Donimirskim), jak i scenki rodzajowe, opowiadania historyczne, felietony. Choroba Godlewskiego oraz częste wyjazdy równie schorowanego Donimirskiego sprawiły, że Jankowski często sam kierował pismem i, podobnie jak w "Kraju", bez konsultacji z nieobecnymi kolegami dokonywał zmian personalnych w redakcji, przekształcał wcześniej zaplanowane numery, co prowadziło do licznych konfliktów i, w ich wyniku, do odsunięcia w 1909 roku Jankowskiego od prac kolegium redakcyjnego. Artykuły Jankowskiego nadal jednak ukazywały się na łamach tego pisma. Do ostatecznego rozłamu doszło dopiero w roku 1912. Jankowski podjął wówczas współpracę z redagowaną przez Wincentego Rzymowskiego "Prawdą". Wybuch wojny zastał Czesława Jankowskiego w Warszawie, gdzie w październiku 1914 roku powołał do życia "Przegląd Warszawski". Bezlitosne cięcia cenzury, jak też błyskawicznie rosnące koszty związane z wydawnictwem sprawiły, że również i ten miesięcznik wkrótce przestał się ukazywać. Po likwidacji "Przeglądu" Jankowski nie miał już zobowiązańwzględem żadnej z warszawskich redakcji, sporadycznie współpracował jedynie z "Tygodnikiem Ilustrowanym", co pozwoliło mu na wyjazd do Wilna. Pozostał tam znacznie dłużej niż pierwotnie zamierzał, władze niemieckie nie kwapiły się bowiem z wydaniem zezwolenia na wyjazd dziennikarzowi, znanemu ze swych antyniemieckich wystąpień. Do Warszawy wr¨?cił dopiero po siedmiu miesiącach, w lutym 1916 r., lecz nie znalazł tam stałego zatrudnienia. Co prawda nadal współpracował z "Tygodnikiem Ilustrowanym" i "Kurierem Porannym", zamieszczając na łamach tych pism sprawozdania teatralne, nie miało to jednak większego wpływu na jego sytuację materialną. Ta ostatnia nieco się poprawiła dopiero wtedy, gdy w lipcu 1917 r. objął funkcję kierownika artystyczno-literackiego w Teatrze Polskim, a następnie we wrześniu 1918 r. zaczął redagować dział kulturalny "Godziny Polski". Współpraca z tym ostatnim pismem, choć krótkotrwała, wywarła znaczący wpływ na dalsze losy dziennikarza, co więcej, zdaniem Romana Jurkowskiego, stała się jedną z przyczyn, dla których musiał opuścić Warszawę38. Tuż po zakończeniu wojny, w listopadzie 1918 roku ujawniono fakt, że pismo to było tzw. "gadzinówką", gdyż otrzymywało dotację od niemieckiego zarządu prasowego. Prasa polska ostro potępiła zarówno wydawców, którzy zapewne jako jedyni wiedzieli o źródłach finansowania, jak również wszystkich współpracowników tego pisma, w tym m. in. Czesława Jankowskiego. Oburzony tymi posądzeniami Jankowski pełną kwotę honorariów, które otrzymał w "Godzinie Polski", przekazał na Skarb Narodowy, mimo to długo musiał się zmagać z piętnem niemieckiego kolaboranta. Dodać do tego należy trudną sytuację materialną, w której się znalazł po kilku nieudanych inicjatywach wydawniczych, jak też niemożność wobec nieprzebrzmiałych jeszcze oskarżeń podjęcia stałej współpracy z którąkolwiek z warszawskich redakcji, by stwierdzić, że niepodległą Polskę powitał w sytuacji nader dla siebie niekorzystnej. Nic więc dziwnego, że po raz pierwszy w życiu postanowił znaleźć posadę nie związaną z pracą pisarską i... został urzędnikiem, obejmując 1 listopada 1919 roku stanowisko kierownika Wydziału Prasowego Zarządu Cywilnego Ziem Wschodnich w Wilnie. Bez pracy dziennikarskiej wytrzymał jednak niedługo- już w marcu 1920 roku został jednym ze współredaktorów "Tygodnika Wileńskiego", niestety na krótko, gdyż i to pismo należało do tak licznych w owym okresie efemeryd. Okres wojny 1920 roku spędził Jankowski w Warszawie. Do Wilna wrócił w siedem dni po wkroczeniu tam wojsk generała Żeligowskiego i od razu reaktywował prowadzony wcześniej Wydział Prasowy. Następnie pełnił funkcję naczelnika Biura Prasowego Tymczasowej Komisji Rządzącej, Wydziału do Spraw Wyznaniowych przy tejże Komisji, przewodniczył powołanemu przez polskie MSZ Komitetowi Pasa Neutralnego, podczas Sejmu Wileńskiego organizował Klub Prasy. Był też prezesem Związku Literatów i Dziennikarzy Polskich w Wilnie, a po jego rozpadzie członkiem zarządu Związku Pracowników Prasy Polskiej w Wilnie, przekształconego następnie w Towarzystwo Literatów i Dziennikarzy. Jednocześnie współpracował z "Gazetą Krajową" - głównym organem krajowców-demokratów Wileńskich. W zamieszczanych na łamach tego pisma artykułach, podpisanych pseudonimem Oszmiańczuk, powracał do propagowanej niegdyś idei "krajowości", mówiącej m. in. o potrzebie utworzenia tzw. Litwy Wielkiej, sięgającej od Bałtyku aż po Dźwinę i Niemen, będącej połączeniem Litwy Środkowej z Litwą Kowieńską. Jak się należało spodziewać, projekt ten wywołał krytykę zarówno strony litewskiej, jak i polskiej. Marian Zdziechowski wystąpienie to określił anachronizmem na tle przeżywanej chwili39. Dość szybko zdał sobie z tego sprawę również sam Jankowski, który z czasem całkowicie odszedł od pięknych, lecz jakże nierealnych teorii. Co więcej, odszedł też niemal całkowicie od polityki, a to głównie za sprawą Stanisława Mackiewicza i redagowanego przez niego "Słowa". Współpracę z tym pismem rozpoczął już w chwili jego powstania, a więc w roku 1922. Początkowo była ona dość luźna na skutek pobytu Jankowskiego w Zakopanem. Do kolegium redakcyjnego "Słowa" wszedł dopiero we wrześniu 1924 roku, obejmując dział kulturalny, gdzie publikował recenzje teatralne, sprawozdania z uroczystości artystycznych, przeglądy nowości wydawniczych, nigdy, lub prawie nigdy nie wypowiadał się natomiast na tematy polityczne. Było to jednym z założeń Stanisława Mackiewicza, który w jednym ze swych artykułów, poświęconych pamięci Czesława Jankowskiego pisał: "Nie byłem na pewno "bohaterem jego romansu" - jak się to mówi. Zbyt dużo cech oddzielało mnie od tego markiza dziennikarstwa polskiego. Ale oto (...) Ludwik Abramowicz napisał w nekrologu o Jankowskim takie mniejwięcej słowa: "Pod koniec życia znalazł przystańspokojną i cichą w redakcji Wileńskiego "Słowa". Dlaczego "cichą" i dlaczego "spokojną". Sądzę, że tu jest część mojej zasługi czysto-redaktorskiej, którą nieomieszkam się pochwalić. Oto przy usilnem trzymaniu się osoby Jankowskiego przy prowadzeniu "Słowa" - robiłem jednocześnie co mogłem, aby nie pisał on o polityce. W ten sposób odgradzałem go nie tylko od zagadnień najdrażliwszych, lecz zbudowałem mur, który zasłaniał go przed atakami. W r. 1922, gdy Jankowski zaczynał pisać w "Słowie" był on bardzo z wileńską opinją publiczną skłócony. W 1929 r. gdy umierał, żałowano go już powszechnie, z wielkim uczuciem serdeczności i głębokiego żalu. W tem wszystkiem było trochę mojego starania w kierunku oddzielenia, odseparowania go od polityki."40 Nie było to zresztą trudne, gdyż kilka lat wcześniej również sam Jankowski tak określa swój stosunek do tej dziedziny życia społecznego: "Polityki - osobliwie z jej matactwami partyjnemi - nie lubię. Żadnych nigdy ambicyj w kierunku karjery politycznej nie miałem. Porywała mnie tylko polityka w swe tryby jako wielki odłam życia w ogóle publicznego, od którego nigdy nie stroniłem."41 Odseparowanie Jankowskiego od tematów politycznych nie było jednak równoznaczne ze złożeniem przez niego broni. Nadal kroczył przez życie ze szpadą w ręku, a nie była to, zdaniem Stanisława Mackiewicza, szpada papierowa. "Jej uderzenia, to nie były ukłucia, to często były pchnięcia śmiertelne. Od tych pchnięć padali ludzie boleśnie trafieni i cierpieli bardzo"42. Był to bowiem "mistrz drażnienia ludzi pętelką jedwabną, niedostrzegalną, miękką i delikatną, - zarzucał ją zgrabnie i cieszył się, jak widział, że ofiara dusi się i pieni ze złości. Widziałem massę takich scen. (...) To jednego profesora samego uniwersytetu ośmielił się skrytykować, aż do mnie, jako redaktora, przybiegały słuchaczki tej wielkości z rozpłomienionemi oczami, aby "świętości nie szargać". To do pewnej instytucji prowadzonej nastropowo-mistycznie, Jankowski otwierał znienacka drzwi i wołał "a ku-ku" - psując im namaszczenie. Ten mistrz floretu potrzebował przeciwników, szukał, lub stwarzał sobie przeciwników do fechtunku"43. A wszystko to za pomocą felietonów, z których każdy był zamkniętą, wręcz doskonałą całością. Co, zdaniem Jankowskiego, kryło się za tą formą? Według niego był to "bliżej nieokreślony rodzaj twórczości piśmienniczej, coś niepochwytnego, a dającego się odczuć jak liryzm naprzykład". Istotę felietonu stanowił "nieuchwytny dar "feljetonistycznego" ujmowania przedmiotu", swoisty, subiektywny pogląd na rzecz, całkowite opanowanie i przetrawienie tematu, wreszcie "talent pisarski: temperament, humor, sarkazm, ironja, styl, paradoksalność"44. Jankowski osiągnął w tej dziedzinie prawdziwe mistrzostwo, wykorzystując w swej twórczości nie tylko wspomniane wyżej czynniki, lecz również jedną z najważniejszych cech swego pisarstwa - niezwykle obrazowe, żywe, skrzące humorem lub sarkazmem (w zależności od poruszanego tematu) gawędziarstwo. Słynne Przechadzki po Wilnie Jana Kantego Skierki (bo tak je podpisywał) są najlepszym tego dowodem. Rozrzucone po spłowiałych łamach Wileńskiego "Słowa" są dziś najlepszym świadectwem epoki, która bezpowrotnie minęła, oddają bowiem nie tylko atmosferę, która przed laty panowała w Wilnie, lecz również przywołują z zapomnienia bardziej lub mniej zasłużonych ludzi tego miasta, a wszystko to za pośrednictwem bystrej i jakże przenikliwej obserwacji felietonisty. Nieprzypadkowo więc, jak wspomina ks. Walerian Meysztowicz, czytelnicy z niecierpliwością czekali na każdą kolejną wypowiedź Skierki i zaczynali czytać "Słowo" od dołu drugiej strony: "Co sobota chłopak z redakcji od południa siedział w przedpokoju Jankowskiego by "wyrwać mu z gardła" rękopis. (...) Jankowski opowiadał, że przez cały tydzień nosił swój felieton w głowie - a w sobotę był on już wykończony do ostatniego słowa, tylko go było trzeba "z głowy przelać na papier""45. Od lat ustalonego trybu pracy nie przerwała nawet ciężka choroba pisarza i związane z nią cierpienia. Według świadectwa współczesnych, Jankowski do ostatnich chwil życia nie tylko miał uśmiech na twarzy, lecz śmiały się również jego felietony. "Czytelnicy "Słowa", którzy w ciągu września jeszcze czytali wesołe odcinki podpisane Cz. J. nie domyślali się, że pisała je ręka konającego w strasznych męczarniach starca, że to dowcipy i koncepty pisane były przy świetle gromnicy, zapalonej dla konającego." 46 Serce pisarza bić przestało 6 października 1929 roku. Co po nim pozostało? Pół-czułe, pół-zabawne wiersze porozsypywane po antologiach, monograficzne dzieło, opisujące dzieje powiatu oszmiańskiego, do którego będą zapewne sięgać jedynie historycy, tysiące artykułów, recenzji, sprawozdań i, przede wszystkim, felietonów - najbardziej udanych z prac jego życia. Jaka szkoda, chciałoby się powtórzyć za Stanisławem Mackiewiczem, że "ludzie nie czytają feljetonów i feljetoników rozproszonych po dziennikach, jaka szkoda, że to co rodzi się po dziennikarsku, w numerze dziennika, chociażby najpiękniej rozkwitało na 24 godziny, więdnie tak prędko i z taką trudnością da się utrwalić i przenieść do książek przechowywanych po bibljotekach."47 2. Władysław Studnicki48 Kolejnym filarem, na którym Stanisław Mackiewicz postanowił oprzeć istnienie swego pisma, był Władysław Studnicki. Podobnie jak i w wypadku Czesława Jankowskiego, choć z innych nieco powodów, nie było to zadanie łatwe. Studnicki, jak sam o sobie mówił, był "niewolnikiem jednej wielkiej myśli"49, a mianowicie odzyskania, a następnie utrwalenia przez Polskę niepodległości, przy czym głównego sprzymierzeńca w tej sprawie, niezależnie od wydarzeń zachodzących na arenie politycznej, widział w państwie niemieckim, głównego wroga zaś - w Rosji. Gdzie tkwi źródło tej afirmacji względem jednego państwa, a wrogości wobec drugiego? Antyrosyjska postawa Władysława Studnickiego zaczęła się kształtować jeszcze w domu rodzinnym w Dyneburgu. Urodzony w 1865 roku swe pokolenie nazywał "dziećmi roku 1863": "Nad ziemiami polskimi pod zaborem rosyjskim, gdzie się urodziłem, roztaczała się atmosfera cmentarza. (...) Na naszych ziemiach wschodnich trwało poczucie klęski, połączone z nadzieją odzyskania godności niepodległego państwa. Jeszcze w kilka lat po powstaniu styczniowym więzienia Wilna, Kowna, Grodna i Dyneburga przepełnione były ofiarami z okresu powstania." 50
Na reakcję władz nie trzeba było długo czekać - 7 listopada 1988 roku Studnickiego aresztowano i osadzono w Cytadeli, a następnie skazano na sześć lat zesłania53. Pierwsze cztery lata spędził w wiosce, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od Minusińska. W rozmowie z Józefem Mackiewiczem tak wspomina ten okres: "Rząd płacił za moje utrzymanie 8 rubli miesięcznie. Izba z pełnym utrzymaniem kosztuje 7 rubli. Zostawał mi rubel. Z domu przesyłali mi 10 rubli miesięcznie. Można było chodzić, robić wycieczki, polować. Ale ja nie polowałem. (...) W Minusińsku była olbrzymia biblioteka. Raz na miesiąc najmowałem trojkę, jechałem, nabierałem masę książek, czytałem i pisałem."54. W ten sposób Studnicki nie tylko dogłębnie poznał historię Rosji oraz stosunki gospodarcze i ekonomiczne panujące na Syberii, lecz również przeszedł kurs prawniczy. Ostatnie dwa lata zesłania spędził Studnicki w Tobolsku, gdzie pracował jako adwokat i publicysta. Szczególnie w tej ostatniej dziedzinie odniósł spore sukcesy jako znawca syberyjskiej problematyki gospodarczej, administracyjnej i prawnej. To jednak nie dawało mu satysfakcji, ciążyła mu bowiem świadomość, że pisząc o problemach nurtujących tę cześć Rosji i szukając sposobów ich rozwiązania pracuje na korzyść zaborcy. A to właśnie w klęskach i niepowodzeniach Rosji widział możliwość wyzwolenia Polski spod panowania "zimnej i okrutnej rasy, zimnokrwistego okrucieństwa, zimnokrwistej rozwiązłości"55. Syberia stała się dla niego polityczną szkołą poznania Rosji. "Na Syberii obserwowałem wynarodowione, poddane procesowi rusyfikacji tubylcze narody, zasilające Rosję swą krwią, a w rzeczywistości degradujące ją rasowo. (...) Rosyjski sposób myślenia jest, jak u plemion barbarzyńskich, kolektywny. W rosyjskiej mentalności nie znalazłem podłoża dla swobód politycznych"56. Poglądom tym pozostał wierny do końca swych dni, dlatego też zawsze był największym przeciwnikiem zbliżenia Polski z Rosją. Po powrocie w grudniu 1896 roku z zesłania, nadzieje na odzyskanie przez Polskę niepodległości Studnicki nadal wiązał głównie z ruchem socjalistycznym, dlatego też nie tylko zapisał się do PPS, lecz również stał się jednym z czołowych działaczy tej partii. W kraju pozostał jednak niedługo - na polecenie kierownictwa partii udał się do Londynu, gdzie objął stanowisko zastępcy redaktora "Przedświtu" - wydawanego w Anglii a dostarczanego do Polski organu PPS. Podczas blisko dwuletniego pobytu w Londynie Władysław Studnicki znacznie skorygował swe poglądy polityczne - "międzynarodową solidarność proletariatu" zaczął odbierać jako zwykłe kłamstwo, co skłoniło go do wystąpienia z obozu socjalistycznego i skierowania się w kierunku nacjonalizmu. W roku 1901 nawiązał Studnicki kontakt ze Stronnictwem Ludowym. Wtedy też do programu tego ugrupowania próbował wprowadzić postulat usamodzielnienia się Galicji, mając nadzieję, że z czasem ta część dawnej Polski stanie się "Piemontem odrodzenia państwa polskiego"57. Poglądy te nie znalazły jednak należytego zrozumienia wśród ludowców, dlatego też Studnicki zerwał również z tym ugrupowaniem politycznym i przeszedł do tworzącego się właśnie we Lwowie Stronnictwa Narodowego. I tu jednak jego poglądy, oparte na aktywnej polityce antyrosyjskiej, nie zyskały akceptacji kierownictwa partii, w wyniku czego Studnicki wycofał się z jej działalności i za pośrednictwem wydawanego przez siebie w latach 1906-1909 w Warszawie dwutygodnika "Naród a Państwo", a następnie pisma "Votum Separatum" (1909-1910, Petersburg), podjął walkę z nasilającymi się wśród polskiego społeczeństwa nastrojami ugodowymi, przy czym główny nacisk kładł na zbliżającą się wojnę światową, w której upatrywał szansę na odzyskanie przez Polskę niepodległości. To przekonanie było jedną z przyczyn, dla których w roku 1912 Studnicki wespół z Piłsudskim zwołał Konferencję Zakopiańską, której celem było powołanie do życia Skarbu Wojskowego. Nie mniej aktywnie działał Studnicki również po wybuchu I wojny światowej, kiedy to w okupowanej części Królestwa Kongresowego prowadził werbunek do Legionów, a następnie wysyłał ochotników do kwatery głównej Piłsudskiego. Po wkroczeniu 15 sierpnia 1915 roku wojsk niemieckich do Warszawy Studnicki wraz ze swoimi przyjaciółmi Grużewskim i Makowieckim podjął się redagowania antyrosyjskiej gazety "Goniec Wieczorny i Poranny"58. Ponadto założył Klub Państwowców Polskich, prowadził pertraktacje z Besalerem, których głównym tematem było proklamowanie niepodległości Polski, był członkiem pierwszej i drugiej Rady Stanu. Po zakończeniu wojny, sytuacja Studnickiego diametralnie się zmieniła, gdyż, jak sam pisał, właśnie wtedy rozpoczęła się na niego nagonka, w związku z czym musiał się przenieść do Wilna, gdzie objął kierownictwo Urzędu Statystycznego w Zarządzie Cywilnym Ziem Wschodnich. Po likwidacji Zarządu Cywilnego został doradcą do spraw umów międzynarodowych w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, a następnie doradcą w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. "Były to stanowiska doradcze a nie kierownicze. Powodem tego było moje przekonanie, wyrażane wbrew panującej opinii, że bezpieczeństwo Polski nie może opierać się na przymierzu z Francją, która ze względów biologicznych nie była już w stanie bronić swoich sfer wpływów. Zatem egzystencja Polski zależeć musiała od ułożenia się stosunków z Niemcami"59. Studnicki w owym okresie nie miał ani zwolenników, ani partii politycznej, która by się za nim wstawiła. Jego poglądy oddziaływały głównie na jego oponentów politycznych, którzy "nie zdając sobie z tego sprawy zaczynają powtarzać to, co od Studnickiego słyszeli lub u Studnickiego czytali", "Studnickiego zwalczano, wyśmiewano - powtarzano jego argumenty jako swoje"60. Dawne wpływy polityczne Władysław Studnicki zaczął odzyskiwać dopiero po podjęciu współpracy z Wileńskim "Słowem", gdyż pismo to wiele jego poglądów popierało. Redaktor Stanisław Mackiewicz, który uważał siebie za ucznia Studnickiego, drukował go na łamach "Słowa" aż do roku 1939. "Na tych samych więc stronach sąsiadowały peany o Piłsudskim i artykuły nieubłaganego antagonisty Marszałka. Naturalnie nie były to teksty krytyczne wobec Piłsudskiego. "Słowo", jak widać, było domostwem obszernym, przestronnym, zajazdem dla różnych podróżników, lecz w końcu nie domem wariatów"61. Pewien rozdźwięk rozpoczął się dopiero w okresie przedmonachijskim. Studnicki uważał wówczas, że niemiecko-czechosłowacki konflikt zbrojny leży w interesie Polski, zdanie Cata zaś było wprost przeciwne, chociaż i on widział pewne korzyści w załatwieniu sporu po myśli Niemiec. Z biegiem czasu Stanisław Mackiewicz coraz bardziej dystansował się względem poglądów Studnickiego, lecz mimo to jego artykuły, opatrywane polemicznymi notami Cata, na łamach "Słowa" ukazywały się aż do wybuchu wojny62. W możliwość polsko-niemieckiego zbliżenia wierzył Studnicki nawet po kampanii wrześniowej. Dopiero pierwsze miesiące okupacji uświadomiły mu, jakie jeszcze oblicza miał hitleryzm. Niektóre z nich znał już wcześniej, bowiem jako jednego z nielicznych w okresie międzywojennym Polaków zapraszano go na uroczystości partii hitlerowskiej, w związku z czym utrzymywał ścisłe kontakty z niemieckimi dygnitarzami, przychylnie oceniającymi jego poglądy polityczne. Znajomość z tymi ostatnimi była szczególnie przydatna podczas prób, które Studnicki podejmował, chcąc poprawić położenie ludności polskiej na zajmowanych przez Niemców terenach - apelował o uwolnienie więźniów (w tym m. in. A. Nowaczyńskiego), pisał memoriały, w których mówił o potrzebie zmiany polityki niemieckiej wobec Polski. Jeden z nich, a mianowicie "Akt oskarżenia przeciwko niemieckiej polityce okupacyjnej", zawiózł nawet osobiście do Berlina, za co został aresztowany i osadzony w więzieniu. Kilkugodzinne przesłuchanie, które nastąpiło w kilka dni później, tak go wyczerpało, że zachorował i trafił do szpitala. Wypracowana przez lata opinia wroga Rosji sprawiła, że Studnicki po opuszczeniu kliniki nie trafił do więzienia lub obozu koncentracyjnego, a mimo to, jako osoba niewygodna i mogąca zaszkodzić niemieckim interesom, pozostał więźniem Rzeszy odizolowany... w sanatorium pierwszej klasy w Babelsbergu. Mógł, co prawda, pisać co chciał i do kogo chciał, lecz jego listy ginęły w gestapo, tak że ani najbliższa rodzina, ani przyjaciele nie wiedzieli, gdzie Studnicki w owym czasie przebywał. Uwolniony został dopiero po klęsce Francji i wagonem sypialnym II klasy wrócił do Warszawy. I tym razem nie został jednak biernym obserwatorem zachodzących wydarzeń, za co też początkowo na 48 godzin, a następnie na 14 miesięcy został osadzony na Pawiaku. W pierwszym wypadku aresztowano go za wysłaną do Krakowa prośbę o uwolnienie kilku więźniów, w drugim zaś - za przedłożoną niemieckim urzędom deklarację, mówiącą o tym, że wszystkie polskie ugrupowania są przeciwne sabotażom, co miało zapobiec pociągnięciu do zbiorowej odpowiedzialności za te akty. Od chwili uwolnienia w sierpniu 1942 roku aż do roku 1944 przebywał Studnicki w Warszawie. Na dwa dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego, któremu się zresztą sprzeciwiał, udał się Studnicki do Krakowa, później przed nadchodzącymi wojskami sowieckimi wyjechał na Węgry, by następnie przez Kitzbüchel w Tyrolu i Rzym dotrzeć do Londynu. W tym mieście w nader trudnej sytuacji finansowej spędził Studnicki resztę swego życia. Władysław Studnicki zmarł 10 stycznia 1953 roku, w tydzień później został pochowany na cmentarzu Kensal Green. Józef Mackiewicz tak wspomina ten ostatni okres życia profesora, jak go nazywał: "Jeżeli można powiedzieć o załamaniu wszystkich dążeń i planów całego życia, to w pełni odnosi się do życia Studnickiego. Nie tylko "Ziemie Wschodnie Rzeczypospolitej", o które walczył od zarania, cała Polska, a wraz z nią pół Europy, na której pomocy roił strategie sojusznicze - znalazły się w rękach nienawistnego wroga. W jego wieku mógł stać się człowiekiem załamanym. Nie stał się"63. Do końca walczył o swoją postawę polityczną, o swoją doktrynę, często zapominając przy tym o własnym interesie. "Tak jak jego współziomkowie, Studnicki w życiu osobistym był całkowicie bezinteresowny, zawsze gotów do poświęceń i do podjęcia walki o swe przekonania bez chwili zastanowienia się, jakie to może mieć konsekwencje. Niestety, polityka "to sztuka osiągania celów możliwych" (art of the possible), co wymaga kompromisów. Polityk bezkompromisowy nie istnieje i istnieć nie może, człowiek bezkompromisowy może być ideologiem, myślicielem, inspiratorem akcji politycznej, ale nie politykiem. Źródłem tragedii Studnickiego było to, że chciał być politykiem, a nie był i nie mógł być"64 - te słowa syna Władysława Studnickiego Konrada najpełniej oddają sens życia tego niestrudzonego pisarza, publicysty, polityka. 3. Marian Zdziechowski65 Trzecią osobą, której Stanisław Mackiewicz oddawał hołd w jubileuszowym numerze "Słowa"66, był Marian Zdziechowski. Ten wybitny myśliciel i uczony o randze europejskiej był jednym z założycieli pisma, jednakże z jego redakcją związany był najluźniej spośród wymienionych wcześniej publicystów. Nie oznaczało to, że na łamach "Słowa" nie ukazywały się jego wystąpienia polityczne, czy artykuły, poświęcone mistrzom światowego romantyzmu. Wręcz przeciwnie, w pierwszym okresie istnienia "Słowa" prace Zdziechowskiego były częstym gościem na łamach tego pisma. Z czasem wystąpienia te stały się rzadsze, gdyż drogi uczonego i kolegium redakcyjnego jeżeli się nie rozeszły, to bardzo się od siebie odchyliły. Nawet wówczas jednak każdą wypowiedź Zdziechowskiego w "Słowie" witano z radością, widziano w nim bowiem nie tylko tego, "który z niepospolitym talentem broni zasady większej Polski, lecz i szlachcica, wskrzeszającego pojęcie honoru"67. To ostatnie miało szczególne znaczenia dla konserwatywnego pisma, jakim było "Słowo". Stanisław Mackiewicz tak o tym pisał: "Jego wspaniały talent pisarski tak właśnie jest spokrewniony z ideą honoru, jak jest związany styl jakiejś epoki z charakterem wypadków politycznych tej epoki. (...) Oczywiście, nie należy tu myśleć o honorze codziennym, boziewiczowskim, który często wygląda jak papierowa maniszka, włożona na brudną koszulę. Ale honor klasyczny, wyrażał Zdziechowski w okresie wydalanego Sawinkowa, ukrzywdzonych Węgrów."68
Młodość Zdziechowskiego nie była wszakże niczym nie zmąconą sielanką, za progiem rodzinnego domu toczyła się bowiem nieustanna walka z carskimi władzami o zachowanie polskiego języka i polskiego Kościoła. Tak było np. w rosyjskim gimnazjum w Mińsku Litewskim, w którym Zdziechowski się uczył, a gdzie religię wykładał ksiądz apostata Ferdynand Sęczykowski. Mimo wciąż nasilającej się rusyfikacji, Zdziechowski nie odciął się ani od języka, ani od literatury rosyjskiej, jak to uczyniło wielu innych69. Po ukończeniu gimnazjum podjął studia językoznawcze i rusycystyczne w Petersburgu, które następnie kontynuował w Dorpacie. W tym czasie zetknął się z takimi wybitnymi filologami rosyjskimi, jak Aleksander Wiesiołowski, Orest Miller, Paweł Wiskowaty, czy Aleksander Pypin. To właśnie oni sprawili, że napisał szereg prac zestawiających rosyjskie słowianofilstwo z polskim mesjanizmem romantycznym. Prace te zostały zauważone, jednakże polska opinia publiczna przyjęła je ze zgorszeniem. Taka sytuacja dosyć często powtarzać się będzie również w przyszłości, gdyż, jak pisał Marian Zaczyński "(...) Zdziechowski przez całe niemal swe twórcze życie był "źle obecny". Zawsze drażnił i irytował prostolinijnością, niekonwencjonalnością, niebywałą odwagą cywilną i szczególną prawością, nade wszystko zaś - anachronicznym zgoła męstwem intelektualnym i etycznym"70. Również i te pierwsze krytyczne uwagi nie zmusiły go do zmiany zainteresowań, Zdziechowski udał się bowiem na studia uzupełniające z zakresu literatury powszechnej i slawistyki do Grazu, które następnie kontynuował w Zagrzebiu i Genewie. W tym samym mniej więcej czasie odbył podróż na Bliski Wschód śladami romantyków, po czym podjął współpracę z "Siewiernym Wiestnikiem" i petersburskim "Krajem" Piltza. W roku 1888 Marian Zdziechowski wyjechał do Krakowa, gdzie rok później się doktoryzował na podstawie pracy Mesjaniści i słowianofile71 u Stanisława Tarnowskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim. W Krakowie mieszkał i pracował aż do roku 1914, uzyskując coraz to wyższe stopnie naukowe - docenta (w 1894 roku za pierwszy tom książki Byron i jego wiek), profesora nadzwyczajnego (1899 r.), a następnie zwyczajnego (1908 r.). Działalność Zdziechowskiego nie ograniczała się jednak wyłącznie do pracy badawczej i naukowej - w grudniu 1901 roku zainicjował powstanie Klubu Słowiańskiego, cztery lata później był jednym z współzałożycieli pisma "Świat Słowiański"72. Był też członkiem Towarzystwa Słowiańskiego, czynnie uczestniczył w licznych zjazdach slawistycznych. Jak zaznacza Marian Zaczyński, Marian Zdziechowski był niezwykłym profesorem: "Już w Krakowie dał się poznać jako wykładowca pełen żaru i uniesienia; największa sala wykładowa UJ, sala Kopernika, zapełniała się studentami i gośćmi z miasta uczestniczącymi w poruszającym misterium - oto drobny, nerwowy profesor odsłaniał przed słuchaczami tajniki duszy rosyjskiej albo zmagał się z zagadnieniami podstawowymi dla człowieka i kultury: ze złem, nihilizmem"73. Podobnie było i w Wilnie, gdzie w 1919 roku objął katedrę literatury powszechnej. Z Uniwersytetem Stefana Batorego związany był do roku 1931. W tym czasie pełnił m. in. funkcję dziekana Wydziału Humanistycznego (lata 1921-1922) oraz rektora (w latach 1925-1926 i 1926-1927). Ks. Walerian Meysztowicz, który był jednym z uczniów Wileńskiej wszechnicy, gdy jej rektorem był Marian Zdziechowski, tak wspomina ten okres: "Nikt z nas, moich kolegów, nie zapomni jego małej, drobnej, pochylonej postaci, siwych włosów, ostrych rysów i bardzo łagodnego spojrzenia. Nikt nie zapomni jego przemówień rektorskich w auli kolumnowej, jego odczytów publicznych w auli Śniadeckich."74 Podobnie jak i w Krakowie, Marian Zdziechowski był jedną z czołowych postaci Wileńskiego życia kulturalnego i naukowego - przez wiele lat pełnił funkcje prezesa Towarzystwa Przyjaciół Nauk oraz prezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich, wykładał w Szkole Nauk Politycznych przy Towarzystwie dla Badań Europy Wschodniej. W życiu politycznym, mimo ogromnego autorytetu, czynnego udziału nie brał, a mimo to, to właśnie jego po przewrocie majowym Piłsudski wskazał jako jednego z kandydatów na stanowisko prezydenta Polski. Zdziechowski propozycję tę odrzucił, a po procesie brzeskim ostro wystąpił przeciwko polityce Marszałka. Również w okresie późniejszym nie unikał wypowiedzi na tematy polityczne, tak jak to miało miejsce za czasów Ozonu, kiedy to stanął w obronie demokratycznych zasad rządzenia. Zmarł Zdziechowski 5 października 1938 roku w Wilnie. W pamięci swych współczesnych zapisał się nie tylko jako wybitny uczony, myśliciel i moralista, "czujne sumienie narodu już wolnego politycznie, lecz jeszcze nie wyzwolonego duchowo"75, "Piotr Skarga odrodzonej Polski"76, lecz również jako nieprzejednany wróg bolszewickiej Rosji. Ksiądz Walerian Meysztowicz tak to wspomina: "Z Rosji przywiózł profesor Zdziechowski najgłębsze przekonanie nie tylko o bezbożności, ale i o właściwym satanizmie bolszewizmu. Był zupełnie pewny, że szatan opętał masy ludu rosyjskiego"77. Jedyną siłę, która mogła stanowić opór tej potędze, widział w faszyzmie. To przekonanie zbliżało go do poglądów, głoszonych przez Władysława Studnickiego i Stanisława Mackiewicza. Wcześniej jednak niż pozostali dwaj dostrzegł Zdziechowski również drugie oblicze tego ruchu. Po powrocie z Berlina w 1935 roku, gdzie gościł z odczytem o Nie-boskiej komedii Krasińskiego, przyszedł do młodego profesora, jakim był wówczas ks. Walerian Meysztowicz, i powiedział, że hitlerowcy mają to samo szatańskie piętno, co i bolszewicy. "Napisał wówczas ostatnią swoją książkę; wyszła ona w czarnej okładce, latem 1939 roku. Tytuł był: W obliczu końca78. Przewidywał wszystko: zmowę Stalina z Hitlerem przeciw Polsce, klęskę i okropność okupacji. (...) Książka nie zdążyła się rozejść! (...) Gdy wojna wybuchła, profesor już nie żył"79. Przypisy: 1 H. Turska, O powstaniu polskich obszarów językowych na Wileńszczyźnie [w:] SPK, t. I, s. 30. 2 Z. Kurzowa, Język polski Wileńszczyzny i kresów północno-wschodnich XVI - XX w., Warszawa - Kraków 1993, s. 15. 3 Tamże, str. 221. 4 Barbara Hołub, Przy Wileńskim stole, Warszawa 1992, str. 58-59. 5 Dzieje prasy Wileńskiej zaprezentowano na podstawie następujących prac: J. Łojek, J. Myśliński, W. Władyka, Dzieje prasy polskiej, Warszawa 1988; A. Paczkowski, Prasa polska w latach 1918 - 1939, Warszawa 1980. 6 M. Białoskórska, Regionalizmy leksykalne w "Wiadomościach Brukowych" [w:] SPK t. VII, red. J. Rieger, Wrocław - Warszawa - Kraków 1994, str. 203-211. 7 Oprócz wspomnianych na wstępie tego podrozdziału opracowań wymienić tu można takie pozycje, jak Prasa polska w latach 1661 - 1864, pod red. J. Łojka, Warszawa 1976 oraz Prasę polską w latach 1864 - 1918, pod red. J. Łojka, Warszawa 1976. 8 Tabelę sporządzono na podstawie danych zawartych [w:] A. Paczkowski, Prasa polska w latach 1918 - 1939, Warszawa 1980, str. 434 9 A. Paczkowski, Prasa polska w latach 1918 - 1939, Warszawa 1980, str. 434. 10 Tamże, str. 67. 11 Dzieje "Słowa" zaprezentowano na podstawie artykułów, publikowanych na łamach tego pisma oraz następujących prac: J. Jaruzelski, Mackiewicz i konserwatyści. Szkice do biografii, Warszawa 1976; J. Jaruzelski, Stanisław Cat-Mackiewicz 1896 - 1966, Wilno - Londyn - Warszawa, Warszawa 1987; J. Łojek, J. Myśliński, W. Władyka, Dzieje prasy polskiej, Warszawa 1988; A. Paczkowski, Prasa polska w latach 1918 - 1939, Warszawa 1980. 12 "Słowo" z dn. 1 sierpnia 1922 r. 13 "Słowo" z dn. 16 grudnia 1925 r. 14 S. Mackiewicz, Historia Polski od 11 listopada 1918 r. do 17 września 1939 r., Londyn 1941, str. 184. 15 "Słowo", tamże. 16 "Słowo" z dn. 16 grudnia 1925 r. 17 "Słowo" z dn. 1 sierpnia 1932 r. 18 "Słowo" z dn. 18 września 1939 r. 19 J. Jaruzelski, Mackiewicz i..., str. 61. 20 Już w tej pierwszej próbie literackiej uwidacznia się, zdaniem J. Jaruzelskiego "konserwatysta mocarstwowiec ekspansjonista urzeczony "szumem husarskich skrzydeł"". Tamże, str. 40. 21 W dzienniku tym Mackiewicz pracował od chwili powrotu do Wilna, zaś jego redaktor, Kazimierz Okulicz, zaproponował go nawet na swego następcę, do nominacji jednak nie doszło. 22 Tamże, str. 65. 23 Tamże, str. 66. 24 Tamże, str. 8. 25 Komunikat PAT z dn. 23 marca 1939 r. 26 Tamże, str. 68. 27 Tamże, str. 13 28 Tamże, str. 145. 29 Cat, Dzieje jednej redakcji [w:] "Słowo" 1932, nr 184. 30 Tamże. 31 Dzieje Czesława Jankowskiego zaprezentowano na podstawie artykułów, które ukazały się na łamach "Słowa" (co będę sygnalizowała przypisami) oraz na podstawie następujących artykułów: R. Jurkowski, Czesław Jankowski jako dzienikarz [w:] "Kwartalnik Historii Prasy Polskiej" 1984, z. 3, str. 15-51; R. Jurkowski, W lisiej szubie, z piórem w ręku (Czesław Jankowski), [w:] "Kwartalnik Historii Prasy Polskiej" 1992, z. 3-4, str. 136-146; M. Stokowa, Jankowski Czesław [w:] K. Lepszy (red.), Polski słownik biograficzny, Wrocław-Warszawa-Kraków, 1962-1964, str. 533-534 32 W. Meysztowicz, Poszło z dymem, gawędy o czasach i ludziach, t. 1, Londyn 1973, str. 307-309. 33 W. Piotrowicz, Czesława Jankowskiego służba pisarska. Pięćdziesiąt lat z piórem w ręku, [w:] "Słowo" 1926, nr 230. 34 Był to jeden z pseudonimów, którymi Czesław Jankowski podpisywał swe artykuły. 35 M. Zawielska, Spór Marii Konopnickiej z Czesławem Jankowskim o poglądy na kwestię kobiecą, [w:] "Rocznik Zakładu Narodowego im. Ossolińskich", 1975, r. 11, str. 116-129. 36 Jankowski był wówczas stałym sprawozdawcą artystycznym "Tygodnika Ilustrowanego". 37 Zet, Credo polityczne Czesława Jankowskiego. Rozmowa z dzisiejszym Jubilatem, [w:] "Słowo" 1926, nr 230. 38 Tamże, str. 42. 39 M. Zdziechowski [rec.], J. A. Herbaczewski, "Głos bólu", cz. I, "Gazeta Krajowa" 1920, nr 95. 40 St. M., O Czesławie Jankowskim, "Słowo" 1930, nr 230. 41 Zet, Credo polityczne Czesława Jankowskiego... 42 St. Mackiewicz, Zgon wielkiego dziennikarza, [w:] "Słowo" 1929, nr 232. 43 St. M., O Czesławie Jankowskim... 44 W. Piotrowicz, Czesława Jankowskiego służba pisarska... 45 W. Meysztowicz, Poszło z dymem... 46 St. Mackiewicz, Zgon wielkiego dziennikarza... 47 St. M., O Czesławie Jankowskim... 48 Dzieje Władysława Studnickiego zaprezentowano na podstawie prac: Legjonista, rtm. S. s., Władysław Studnicki, "Słowo" z dn. 15 listopada 1938 r.; Wł. Studnicki, Tragiczne manowce. Próby przeciwdziałania katastrofom narodowym 1939-1945, Toruń 2002 oraz Aneksu II do tej pracy, zawierającego wypowiedzi na temat Władysława Studnickiego jego współczesnych (w przypisach będę sygnalizowała miejsce, gdzie wypowiedź ta została opublikowana po raz pierwszy). 49 Cat, Dzieje jednej redakcji... 50 Wł. Studnicki, Tragiczne manowce..., str. 19. 51 Polska Partia Socjalno-Rewolucyjna "Proletariat" powstała w 1988 r. z połączenia kółka młodzieży inteligenckiej o dążnościach socjalistycznych, kierowanego przez L. Kulczyckiego, z organizacją socjalistyczną, założoną w r. 1988 przez M. Kasprzaka. 52 Wł. Studnicki, Tragiczne manowce..., str. 21-22. 53 Władysław Studnicki przebywał na zesłaniu od 5 grudnia 1890 do 5 grudnia 1896 roku. 54 J. Mackiewicz, Władysław Studnicki [w:] Wł. Studnicki, Tragiczne manowce..., str. 219, pierwodruk: J. Mackiewicz, Władysław Studnicki [w:] "Kultura", Paryż, grudzień 1965. 55 Wł. Studnicki, Tragiczne manowce..., str. 23 56 Tamże, str. 23-24. 57 Legjonista, rtm. S. s., Władysław Studnicki... 58 Od 1905 nieoficjalny organ Narodowej Demokracji. 59 Wł. Studnicki, Tragiczne manowce..., str. 37. 60 St. Mackiewicz Cat, Władysław Studnicki, [w:] Wł. Studnicki, Tragiczne manowce..., str. 209; pierwodruk: St. Mackiewicz Cat, Władysław Studnicki, [w:] Historia Polski od 11 listopada 1918 r. do 17 września 1939 r., Londyn 1941. 61 J. Jaruzelski, Stanisław Cat-Mackiewicz..., str. 33. 62 Tamże, str. 218. 63 J. Mackiewicz, Przed dwudziestu pięciu laty zmarł Władysław Studnicki, [w:] Wł. Studnicki, Tragiczne manowce..., str. 236; pierwodruk J. Mackiewicz, Przed dwudziestu pięciu laty zmarł Władysław Studnicki, [w:] "Kultura", Paryż 1979, nr 3. 64 K. Studnicki-Gizbert, Władysław Studnicki, [w:] Tragiczne manowce. Próby przeciwdziałania katastrofom narodowym 1939-1945, Gdańsk 1995, str. 208; pierwodruk K. Studnicki-Gizbert, Władysław Studnicki, [w:] "Tygodnik Polski" z 30.06.1985. 65 Dzieje Mariana Zdziechowskiego zaprezentowano na podstawie prac: T. Weiss, Marian Zdziechowski 1861-1938, [w:] Obraz literatury polskiej XIX i XX w. Ser. 4. t. 4. Literatura okresu Młodej Polski, Kraków 1977, str. 19-68; J. Starnawski, Sylwetki wileńskich historyków literatury, Bydgoszcz 1997, str. 81-94; M. Zaczyński, Wstęp, [w:] M. Zdziechowski, Wybór pism, Kraków 1993. 66 Cat, Dzieje jednej redakcji... 67 Tamże. 68 Tamże. 69 Tak np. jak to miało miejsce w wypadku Władysław Studnicki, który znał i kochał literaturę rosyjską, miłość tę jednak uważał za grzeszną. 70 M. Zaczyński, Wstęp..., str. 5. 71 Nieco wcześniej pod pseudonimem M. Ursyn ogłosił rosyjską wersję tej pracy. 72 Czasopismo to było organem Klubu i ukazywało się od roku 1905 do 1914, a więc do czasu rozwiązania Klubu Słowiańskiego. 73 M. Zaczyński, Wstęp..., str. 7. 74 W. Meysztowicz, Poszło z dymem..., str. 279. 75 W. Charkiewicz, Śp. Marian Zdziechowski, [w:] "Kwartalnik Historyczny" 1939, t. 53, z. 1. 76 Tamże. 77 W. Meysztowicz, Poszło z dymem..., str. 280. 78 Ks. W. Meysztowiczowi chodziło zapewne o książkę Widmo przyszłości. To właśnie to dzieło w druku ukazało się w roku 1939, a więc po śmierci jego autora. Zbiór, zatytułowany W obliczu końca, ukazał się w roku 1937 w Wilnie i zawierał prace publikowane częściowo w czasopismach od roku 1910, w tym m. in. takie szkice, jak Czerwony terror; Tragiczna Europa czy Zwiastuny Satanizmu w Polsce. 79 W. Meysztowicz, Poszło z dymem..., str. 280-281. Nasz Czas 17/2004 (642) | ||||||||||||||
- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"
Archiwum
-
▼
2022
(56)
- ► października 2022 (5)
- ► września 2022 (2)
- ► sierpnia 2022 (4)
- ► lipca 2022 (8)
- ► czerwca 2022 (6)
- ► kwietnia 2022 (7)
- ► marca 2022 (5)
- ► lutego 2022 (6)
- ► stycznia 2022 (4)
-
►
2021
(30)
- ► grudnia 2021 (3)
- ► listopada 2021 (4)
- ► października 2021 (7)
- ► września 2021 (1)
- ► sierpnia 2021 (5)
- ► lipca 2021 (1)
- ► czerwca 2021 (1)
- ► kwietnia 2021 (3)
- ► marca 2021 (1)
- ► lutego 2021 (1)
-
►
2020
(12)
- ► grudnia 2020 (1)
- ► października 2020 (1)
- ► września 2020 (2)
- ► sierpnia 2020 (1)
- ► lipca 2020 (1)
- ► czerwca 2020 (4)
- ► marca 2020 (2)
-
►
2019
(5)
- ► grudnia 2019 (1)
- ► września 2019 (2)
- ► stycznia 2019 (1)
-
►
2018
(9)
- ► września 2018 (1)
- ► lipca 2018 (3)
- ► czerwca 2018 (3)
- ► kwietnia 2018 (1)
- ► marca 2018 (1)
-
►
2017
(24)
- ► grudnia 2017 (1)
- ► listopada 2017 (2)
- ► października 2017 (2)
- ► sierpnia 2017 (2)
- ► lipca 2017 (1)
- ► kwietnia 2017 (2)
- ► marca 2017 (2)
- ► lutego 2017 (6)
- ► stycznia 2017 (4)
-
►
2016
(38)
- ► grudnia 2016 (4)
- ► listopada 2016 (3)
- ► października 2016 (2)
- ► września 2016 (6)
- ► sierpnia 2016 (3)
- ► lipca 2016 (1)
- ► czerwca 2016 (2)
- ► kwietnia 2016 (4)
- ► marca 2016 (3)
- ► lutego 2016 (2)
- ► stycznia 2016 (4)
-
►
2015
(60)
- ► grudnia 2015 (2)
- ► listopada 2015 (3)
- ► października 2015 (1)
- ► września 2015 (9)
- ► sierpnia 2015 (6)
- ► lipca 2015 (5)
- ► czerwca 2015 (7)
- ► kwietnia 2015 (4)
- ► marca 2015 (11)
- ► lutego 2015 (4)
- ► stycznia 2015 (7)
-
►
2014
(123)
- ► grudnia 2014 (6)
- ► listopada 2014 (11)
- ► października 2014 (4)
- ► września 2014 (8)
- ► sierpnia 2014 (9)
- ► lipca 2014 (21)
- ► czerwca 2014 (9)
- ► kwietnia 2014 (20)
- ► marca 2014 (5)
- ► lutego 2014 (6)
- ► stycznia 2014 (12)
-
►
2013
(157)
- ► grudnia 2013 (5)
- ► listopada 2013 (10)
- ► października 2013 (9)
- ► września 2013 (11)
- ► sierpnia 2013 (9)
- ► lipca 2013 (5)
- ► czerwca 2013 (10)
- ► kwietnia 2013 (14)
- ► marca 2013 (10)
- ► lutego 2013 (28)
- ► stycznia 2013 (33)
-
►
2012
(249)
- ► grudnia 2012 (19)
- ► listopada 2012 (23)
- ► października 2012 (26)
- ► września 2012 (11)
- ► sierpnia 2012 (20)
- ► lipca 2012 (8)
- ► czerwca 2012 (27)
- ► kwietnia 2012 (8)
- ► marca 2012 (12)
- ► lutego 2012 (27)
- ► stycznia 2012 (35)
-
►
2011
(256)
- ► grudnia 2011 (10)
- ► listopada 2011 (54)
- ► października 2011 (8)
- ► września 2011 (5)
- ► sierpnia 2011 (23)
- ► lipca 2011 (13)
- ► czerwca 2011 (8)
- ► kwietnia 2011 (15)
- ► marca 2011 (22)
- ► lutego 2011 (52)
- ► stycznia 2011 (32)
-
►
2010
(133)
- ► grudnia 2010 (8)
- ► listopada 2010 (29)
- ► października 2010 (7)
- ► września 2010 (11)
- ► sierpnia 2010 (11)
- ► lipca 2010 (3)
- ► czerwca 2010 (1)
- ► kwietnia 2010 (15)
- ► marca 2010 (13)
- ► lutego 2010 (9)
- ► stycznia 2010 (7)
-
►
2009
(27)
- ► grudnia 2009 (7)
- ► listopada 2009 (2)
- ► października 2009 (3)
- ► września 2009 (5)
- ► sierpnia 2009 (1)
- ► lipca 2009 (2)
- ► kwietnia 2009 (4)
- ► marca 2009 (1)
- ► stycznia 2009 (2)
-
►
2008
(55)
- ► grudnia 2008 (5)
- ► listopada 2008 (2)
- ► października 2008 (6)
- ► września 2008 (16)
- ► sierpnia 2008 (18)
- ► lipca 2008 (1)
-
►
2006
(1)
- ► listopada 2006 (1)
LOKALIZATOR
A K T U E L L
poniedziałek, stycznia 31, 2011
WILEŃSKIE " S ł o w o "
" b i d a "
Polski rząd ma 500 (!) limuzyn służbowych. Szwedzki - 16
"Rzeczpospolita" informuje dziś, jak to rząd zawzięcie oszczędza. Na początek - na taksówkach i biletach tramwajowych. Utrzymując 500 (słownie: pięćset) samochodów.
Schematyczność polskiej polityki jest już trochę nudna. Będąc w opozycji dużo się gada o bizantyjskim zacięciu aktualnie rządzących i potrzebie owszczędzania, cięć, likwidacji i tak dalej. Potem zdobywa się władzę - i pławi w luksusach na koszt podatników.
Najpierw maleńkie porównanie. Rząd o wiele bogatszej Szwecji ma do dyspozycji 16 samochodów z kierowcami. Aby z nich skorzystać, ministrowie muszą składać podanie. Często jeżdżą po kilku. Ministrów, a nawet premiera, często widuje się w środkach komunikacji miejskiej - albo na rowerze.
W jeszcze bogatszych Niemczech samochody do dyspozycji mają tylko premier, ministrowie, sekretarze stanu i dyrektorzy departamentów. Pozostali urzędnicy korzystają z parku samochodowego na podstawie zezwoleń.
Jednak Polska jest krajem tak bogatym, że z doświadczeń tych krajów korzystać nie musi. W garażach MON stoi ponad setka samochodów. Kancelaria Premiera ma do dyspozycji "tylko" 78. MSWiA - 49 samochodów osobowych, sześć ciężarówek, trzy autobusy - i traktor.
MSZ ma na stanie 57 aut. Ministerstwo Infrastruktury - 40. Ministerstwa sprawiedliwości i finansów - po 27. Pariasami są, jak zwykle, resorty sportu, Rozwoju Regionalnego (po 9), oraz kultury (12) i edukacji (11). I jedynie Ministerstwo Infrastruktury zamierza się części swych samochodów pozbyć. Choć tylko... sześciu.
Oszczędności rządu Tuska były tyleż demonstracyjne co komediowe. Premier jeździ obecnie kolumną dwóch samochodów - podczas gdy Jarosław Kaczyński podróżował trzema. Proporcjonalnie wicepremierzy wożą się dziś jednym autem naraz - nie dwoma. Ale to koniec oszczędności. W kraju, gdzie według danych GUS 2,5 mln ludzi żyje w skrajnym ubóstwie, trochę to chyba dziwi.
Słowem, punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Albo, jak pisał pewien brodaty filozof, byt określa świadomość. Tę prawdę polscy politycy wyznają ponad podziałami. Lech Kaczyński wypominał Kwaśniewskiemu jego "raj na ziemi" w Juracie - a następnie sam się w nim zakochał (w raju, nie w Kwaśniewskim). I siedzi tam prawie bez przerwy. Wraz z bratem, też wielkim "oszczędzaczem".
Zaś rzeczą całkowicie niepojętą jest dla nas jedno: po co rządowi aż tyle samochodów? W jednym jeździ pan minister, a w drugim jego teczka?
Ostentacyjne kutwienie na samolotach nikogo nie oszuka, jeśli latając tanimi liniami ma się jednocześnie w garażu pięćset limuzyn.
Chociaż po "podróży życia" za 1,6 mln złotych już nic nikogo nie oszuka.
http://www.pardon.pl/artykul/5352//7
Najpierw maleńkie porównanie. Rząd o wiele bogatszej Szwecji ma do dyspozycji 16 samochodów z kierowcami.
W jeszcze bogatszych Niemczech samochody do dyspozycji mają tylko premier, ministrowie, sekretarze stanu i dyrektorzy departamentów. Pozostali urzędnicy korzystają z parku samochodowego na podstawie zezwoleń.
Jednak Polska jest krajem tak bogatym, że z doświadczeń tych krajów korzystać nie musi. W garażach MON stoi ponad setka samochodów.
MSZ ma na stanie 57 aut. Ministerstwo Infrastruktury - 40. Ministerstwa sprawiedliwości i
Oszczędności rządu Tuska były tyleż demonstracyjne co komediowe. Premier jeździ obecnie kolumną dwóch samochodów - podczas gdy Jarosław Kaczyński podróżował trzema. Proporcjonalnie wicepremierzy wożą się dziś jednym autem naraz - nie dwoma. Ale to koniec oszczędności. W kraju, gdzie według danych GUS 2,5 mln ludzi żyje w skrajnym ubóstwie, trochę to chyba dziwi.
Słowem, punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Albo, jak pisał pewien brodaty filozof, byt określa świadomość. Tę prawdę polscy politycy wyznają ponad podziałami. Lech Kaczyński wypominał Kwaśniewskiemu jego "raj na ziemi" w Juracie - a następnie sam się w nim zakochał (w raju, nie w Kwaśniewskim). I siedzi tam prawie bez przerwy. Wraz z bratem, też wielkim "oszczędzaczem".
Zaś rzeczą całkowicie niepojętą jest dla nas jedno: po co rządowi aż tyle samochodów? W jednym jeździ pan minister, a w drugim jego teczka?
Ostentacyjne kutwienie na samolotach nikogo nie oszuka, jeśli latając tanimi liniami ma się jednocześnie w garażu pięćset limuzyn.
Chociaż po "podróży życia" za 1,6 mln złotych już nic nikogo nie oszuka.
http://www.pardon.pl/artykul/5352//7
Bartosz Kowalczyk | Piątek [19.02.2010, 19:35]
Tusk i jego ministrowie zarabiają za mało?
Więcej od premiera i szefów resortów dostają ich podwładni. Ba, nawet sekretarki w Komisji Europejskiej zarabiają lepiej.
Redaktorzy "Dziennika Gazety Prawnej" pochylili się nad wynagrodzeniami najważniejszych urzędników w państwie. Przekonują, że w porównaniu
z pensjami w prywatnych firmach zarabiają oni żenująco mało.
Gazeta cytuje Grażynę Kopińską z Fundacji Batorego, która uważa, że szczególny problem jest z wynagrodzeniami ministrów i wiceministrów. Ci pierwsi zarabiają maksymalnie 14 tys. zł miesięcznie. Ale to kwota z dodatkami funkcyjnym i stażowym - pensja zasadnicza to niecałych 10 300 zł. Zdarza się, że to mniej niż dostają ich podwładni - np. dyrektorzy generalni czy dyrektorzy departamentów w ministerstwach. Wynagrodzenie zasadnicze tych ostatnich to maksymalnie 15 tys. zł. Do tego dochodzą premie (chętnie rozdawane w urzędach), trzynasta pensja, dodatek stażowy oraz możliwość zasiadania w radach nadzorczych. Agnieszka Chłoń-Domińczak, była wiceminister pracy:
Eksperci, z którymi rozmawiali dziennikarze "DGP", przekonują, że w sytuacja, w której szef dostaje mniej niż podwładny, wpływa demotywująco na pracownika i prowadzi do patologii. Powoduje też ucieczkę fachowców do prywatnego biznesu. Dlatego ich zdaniem podwyżki na wysokich
stanowiskach w administracji publicznej są nieuniknione. Nawołuje do tego także Jolanta Góra-Ojczyk z "DGP":
dobiera się ministrów, jest daleki od ideału. Wystarczy wspomnieć takich asów jak Rafał Wiechecki, Anna Kalata, Tomasz Lipiec, Mirosław Drzewiecki czy Julia Pitera. Oni i im podobni naprawdę zasłużyli na wyższe pensje? Jakoś ciężko uwierzyć, że na lepszych - mimo stosunkowo niskich zarobków - nas nie stać.
z pensjami w prywatnych firmach zarabiają oni żenująco mało.
Dyrektor zarządzający czy członek zarządu firmy zatrudniającej ponad 100 osób zarabia około 50 tys. zł [wszystkie kwoty brutto - BK]. (...) Prezydent otrzymuje miesięcznie 20,1 tys. zł, a premier 16,7 tys. zł.
Sprawni, posiadający dużą wiedzę urzędnicy, nie chcą awansować na polityczne stanowiska – tam jest większa odpowiedzialność, mniejsza stabilizacja zatrudnienia i niższe wynagrodzenie. Wiceminister nie dostaje nagród, trzynastej pensji, nie może też dorabiać. A musi podejmować strategiczne decyzje.
stanowiskach w administracji publicznej są nieuniknione. Nawołuje do tego także Jolanta
Czy 9 tys. zł netto dla ministra mającego wpływ na najważniejsze dla naszej przyszłości decyzje to dużo? Tyle zarabiają sekretarki w Komisji Europejskiej. Jeszcze gorzej wynagradzani są wiceministrowie, którzy zwykle nie są politykami, ale fachowcami. (...) Dlatego warto ich wynagradzać w sposób choćby w minimalnym stopniu odpowiadający płacom w sektorze prywatnym. Może dzięki temu na kandydata na ministra środowiska nie będzie trzeba czekać dwa miesiące. I będzie mniej korupcji.Brzmi to dość logicznie, ale raczej się nie ziści. Po pierwsze, politycy - zwłaszcza tuż przed wyborami i w czasach kryzysu - są ogarnięci ideą taniego państwa. Dlatego są mniej skorzy, by podnosić pensje sobie i swoim kolegom. I to jest właśnie po drugie - sposób, w jaki w Polsce
dobiera się ministrów, jest daleki od ideału. Wystarczy wspomnieć takich asów jak Rafał Wiechecki, Anna Kalata, Tomasz Lipiec, Mirosław Drzewiecki czy Julia Pitera. Oni i im podobni naprawdę zasłużyli na wyższe pensje? Jakoś ciężko uwierzyć, że na lepszych - mimo stosunkowo niskich zarobków - nas nie stać.
o ŁŁ
"layaut" lazaretu
Zanotował wychodźca
Blog HP zaczęto skromnie trzema podstawowymi działami. Dopiero w przeciągu wielu miesięcy rozrósł się stopniowo do wszystkoizmu.
Z ogromnom troskom oglądam zatem skryszoty pana Jakuba z siedemnastoma działami ekonomiczno-prawniczymi, które zapewne pozostaną pustawe w obliczu aktualnej bieżączki wokół "Mgły".Arianna
On The Blog Now
Welcome to the Huffington Post, which, as our motto says, has been delivering news and opinion since, well, a few hours ago. As you look around, you’ll see that our front page features our favorite posts from our group bloggers -- including Senator Jon Corzine, Larry David, John Cusack and Walter Cronkite -- and the top news headlines of the moment. If you are hungry for more, you can always get your fill at The Blog and the News Wirewhere fresh posts and news stories are added 24/7. And don’t forget to check out Eat the Press, Harry Shearer’s spicy dish about the media. So come in and make yourself at home.
Być może jednak do nowożeńca ŁŁ przyszedł we wrześniu Gruppenführer KAT przebrany za patriotę australijskiego i zaproponował ŁŁ-owi trochę kasy za wyciszenie na okres afery Anodiny. Zaaranżowano spektakularne wywalenie ŁŁ z salonki. Dziwnym trafem ŁŁ nie posiadał w momencie spektakularnego bana żadnego backupu swoich wpisów, choć i Ścios i St. Wiarus od zawsze sobie takowe backupy prowadzą, a i sam ŁŁ prowadził takowy do 6 września 2010, czyli do wizyty Gruppenführera KATa przebranego za patriotę .
Należałoby tu podkreślić, iż prowadzenie blogów poza domeną .pl jest niezmiernie przykre dla ekipy rządzącej naszom kochanom Ojczyznom. Skanalizowanie natomiast takowych nieprzyjemnych blogerów na kRajowym blogowisku projektekran.pl zostanie powitane przez rząd i służby ze sporym zadowoleniem. W uwiarygodnianiu ŁŁ wziął także udział agent wpływu milczek Kuliński z Solnej koło Sztokholmu.
Blogowiska w domenie .pl da się usunąć jednym kliknięciem. Usunięcie zagranicznego agregatu zbierającego RSSy rozrzuconych blogów jest nieco bardziej kłopotliwe.
Dzięki starannemu kanalizowaniu blogerów kRajowych przez brygady internetowe WSI najpopularniejszy na świecie blog prezentuje światu naszom kochanom Ojczyznem jako kRaj żubrówki i Świebodzina. ŁŁ tymczasem był widziany wczoraj na nartach w ekskluzywnym elitarnym ośrodku wczasowym lotnictwa wojskowego.
http://schizma.blogspot.com/2011/01/layaut-lazaretu.html?showComment=1295914475463#c382012633063242926
niedziela, stycznia 30, 2011
Czołg
Anders do boju! FOTO nowego polskiego czołgu (2010)
Anders to pierwszy polski czołg zbudowany po II wojnie światowej. MON jest zainteresowane jego przydatnością dla wojska.
We wrześniu Anders został zaprezentowany podczas targów zbrojeniowych w Kielcach, a w październiku przeszedł udane próby poligonowe►. Stworzyli go specjaliści z Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Urządzeń Mechanicznych (OBRUM) w Gliwicach oraz z Wojskowej Akademii Technicznej i Wojskowych Zakładów Mechanicznych w Siemianowicach Śląskich. Kosztował ok. 20 mln złotych. – Jest wyjątkowo lekki jak na pojazd, który zapewnia załodze wysoki poziom bezpieczeństwa – mówi Piotr Nowiński z OBRUM.
Jednak Anders to znacznie więcej niż czołg. Trzon jego konstrukcji stanowi tzw. Polska Platforma Bojowa, do której można dołączać wymienne moduły. Po zdemontowaniu bezzałogowej wieżyczki ze 120-milimetrowym działem można w jej miejsce wstawić mniejszą z działkiem o mniejszym kalibrze i zmienić pojazd w transporter opancerzony podobny do Rosomaka. Zamontowanie szerokiej nadbudowy z kilkoma wizjerami pozwala przeobrazić Andersa w wóz dowodzenia. Pojazd może być też sanitarką czy wozem zabezpieczenia technicznego z żurawiem i wyciągarkami, a z przodu można zainstalować trał do unieszkodliwiania min.
Jednak Anders to znacznie więcej niż czołg. Trzon jego konstrukcji stanowi tzw. Polska Platforma Bojowa, do której można dołączać wymienne moduły. Po zdemontowaniu bezzałogowej wieżyczki ze 120-milimetrowym działem można w jej miejsce wstawić mniejszą z działkiem o mniejszym kalibrze i zmienić pojazd w transporter opancerzony podobny do Rosomaka. Zamontowanie szerokiej nadbudowy z kilkoma wizjerami pozwala przeobrazić Andersa w wóz dowodzenia. Pojazd może być też sanitarką czy wozem zabezpieczenia technicznego z żurawiem i wyciągarkami, a z przodu można zainstalować trał do unieszkodliwiania min.
córka generała Andersa Anna Maria
sobota, stycznia 29, 2011
piątek, stycznia 28, 2011
Smolensk' - hipoteza, januar 2011
+++
Oszustwo Katastrofy Smoleńskiej
10 kwietnia 2010
Dowody oszukańczej inscenizacji - ręcznego ułożenia -podrzuconych fragmentów
wraku samolotu TU-154M. Uwagi pośrednie.
(ciąg dalszy; „Samolot bliźniak” oraz „Katastrofa, której nie było”)
Cześć Trzecia- Raport MAK; -sekundy, których nie ma.
(kontynuacja; Oszustwo Katastrofy Smoleńskiej 100821)
Http: //zamach.eu/100821%20Oszustwo%20katastrofy%20smolenskiej/Oszustwo.htm
MAK przyznał, że katastrofy smoleńskiej TU-154M 101 nie było.
Uczynił to raportem opublikowanym dniu 10 stycznia 2010 roku w Moskwie.
W dokumencie tym, nie ma zapisu w CVR i FDR z okresu; od uderzenia skrzydłem w brzozę, do momentu rozbicia się po drugiej strony drogi asfaltowej - tzn. odbycia lotu na dalsze 300-400m.
A to właśnie jest katastrofą, a nie dialogi pilotów.
W raporcie, zapis czarnych skrzynek kończy się właśnie w chwili uderzenia w brzozę, a to dopiero początek katastrofy, a nie jej koniec. A przecież, po tym momencie, Tupolew leci jeszcze 3-6 sekund, skrzynki pozostają nieruszone i muszą pracować normalnie, ale
zapisu tej pracy nie ma.
Brak zapisu przebiegu katastrofy, oznacza brak dowodów na to, że ona miała miejsce.
-Skorupy poszarpanego wraku samolotu nie są dowodem katastrofy.
-Plac ich zalegania, nie jest automatycznym miejscem wypadku.
Podobnie, znalezienie ciał zabitych w Smoleńsku ( lub prosektorium w Moskwie) nie oznacza,
tego, że osoby te utraciły życie w Rosji.
Brak zapisu wynika z prostego faktu: sfałszowanie zapisu FDR, przy tej dokumentacji fotograficznej rzekomego miejsca katastrofy– jaką niefrasobliwie wypuszczono w świat - nie jest możliwe dla nikogo. Tu nawet geniusz kłamstwa oszustów Apokalipsy nie pomoże.
Najsprytniejszym chwytem jest udawać, że początek katastrofy jest jej końcem, bo to zalewie parę słabo uchwytnych sekund, które się zręcznie pomija.
MAK opublikował wersją multimedialną raportu, zwaną animacją. Animacja ta swoim hałasem i scenariuszem grozy, odwróciła uwagę od tego bardzo prostego faktu; barku w/w zapisu przebiegu technicznego katastrofy, która doprowadziła do ostatecznego uszkodzenia samolotu i śmierci 96 osób. Sztuką było umieć ten brak przemilczeć lub zagadać innymi problemami.
Natychmiast po animizacji, pani Anodina podała, że gen. Błasik był pijany. Wersje tę – powód katastrofy - natychmiast rozgłoszono w całym świecie.
Skuteczność propagandowa tej akcji musi dawać dużo do myślenia Polakom, którzy potrafią rozważać o Polsce w szerszej perspektywie.
Na tym jednak nie koniec. Aby utrzymać odwrócenie uwagi od tych paru sekund lotu, którego nie było, zwołano chybcikiem kontr-konferencję Millera. W retoryce obrony dobrego imienia Polski w świecie, narobiono nowej porcji zamieszania. A nawet obiecano, że polski raport będzie tym bardziej niekorzystny dla Polski niż wersja rosyjska. O stanie umysłów referentów tamtego gremium świadczy fakt, że oficer lotnictwa podawał kurs Tupolewa w metrach, kiedy – dotąd - kurs był podawany w stopniach.
Parę dni po Millerze, do akcji podkręcania emocji ruszył parlament. O problemie oszustwa z zapisem w skrzynkach, ani słowa. Skończyło się na damskich utarczkach, bo mężczyźni z powodu braku testosteronu w organizmie siedzieli cicho. A tu, – co gorsza - nie pyskować, a łby urywać trzeba.
„…Żniwa wielkie, a robotników mało.”
Polacy muszą zrozumieć filozofię zaplecza zamachu. Dojrzenie tego zaplecza (beneficjentów) i zrozumienie jego celów decyduje o możliwości, wyobrażenia sobie tej gry 10 kwietnia. Gdzie cały ten zamach, to jedynie drobny fragment procesu, który w Polskiej historii najnowszej należy liczyć od co najmniej 1 września 1939 ( 17 -09).
Strona polska i Rosja to jedynie pionki w grze. Przy czym jest zupełnie odwrotnie, niż się myśli. To Warszawa wydaje zlecenia Moskwie, a nie odwrotnie. Wynika to z prostego faktu; zamach został wymierzony w Polskę, i doraźne sterowanie przebiegiem tego zamachu najlepiej powierzyć politykom w Warszawie - są słabsi i głupsi niż koledzy rosyjscy. Zyski tego przedsięwzięcia muszą wpaść we właściwe ręce, więc ani polskie ani rosyjskie. A o to zadba najlepiej szumowina polskojęzyczna.
Rosja, której pozwolono by czynić zbyt dużo, mogłaby popaść w jakąś pokusę i posunąć się zbyt daleko. Byłby z nią kłopot , wciąż nie jest ona dostatecznie pijana.
To dlatego wszystko zostało zrobione w Warszawie, co następnie podrzucono do Smoleńska i Moskwy. Rolą Moskwy było wystawić kwity i tak się właśnie stało.
Raport MAK, został napisany i opublikowany wg. tego jak to zleceniodawcy w Warszawie zadecydowali. Emocje tego raportu odwracają uwagę od kłopotliwego faktu braków dowodów katastrofy w Smoleńsku. Brak ten obnaża słabość oszustwa smoleńskiego. Co za tym idzie, hipoteza mówiąca, że delegacja katyńska została porwana i zamordowana w Polsce nie ma alternatywy.
A to sytuacja najgorsza z możliwych. To dlatego w histerii medialnej biorą udział wszyscy gracze medialni bez wyjątku. To są te „ wszystkie ręce na pokład”.
Wszystko jednak się ułoży. Rzekoma agresywność i fałsz raportu, podlegnie słusznemu odporowi zdeterminowanych polityków w Warszawie. Będzie więc tak, że Rosja wycofa się z wielu tez tego raportu, weźmie na siebie część winy, co doprowadzi do ugody między rzekomo skłóconymi politykami. Ugoda ta zaś uniemożliwi dochodzenie do prawdy. No bo po co drażnić niedźwiedzia?
Histeria - celowo zaplanowana - wywołuje emocje, które uniemożliwiają logiczne ułożenie klocków. Napięcia te sprawiają przekonanie sugerujące, że rzekomo strona rosyjska jest agresorem, a strona polska ofiarą i nic więcej. Katastrofa jak każda inna.
Podczas kiedy obraz jest dużo szerszy: Niedźwiedź – szabelka, to owszem, ale Oszuści Liczb najpierwsi.
Kiedy Ten Naród w końcu się obudzi.
20110125
Oszustwo Katastrofy Smoleńskiej
10 kwietnia 2010
Dowody oszukańczej inscenizacji - ręcznego ułożenia -podrzuconych fragmentów
wraku samolotu TU-154M. Uwagi pośrednie.
(ciąg dalszy; „Samolot bliźniak” oraz „Katastrofa, której nie było”)
Cześć Trzecia- Raport MAK; -sekundy, których nie ma.
(kontynuacja; Oszustwo Katastrofy Smoleńskiej 100821)
Http: //zamach.eu/100821%20Oszustwo%20katastrofy%20smolenskiej/Oszustwo.htm
MAK przyznał, że katastrofy smoleńskiej TU-154M 101 nie było.
Uczynił to raportem opublikowanym dniu 10 stycznia 2010 roku w Moskwie.
W dokumencie tym, nie ma zapisu w CVR i FDR z okresu; od uderzenia skrzydłem w brzozę, do momentu rozbicia się po drugiej strony drogi asfaltowej - tzn. odbycia lotu na dalsze 300-400m.
A to właśnie jest katastrofą, a nie dialogi pilotów.
W raporcie, zapis czarnych skrzynek kończy się właśnie w chwili uderzenia w brzozę, a to dopiero początek katastrofy, a nie jej koniec. A przecież, po tym momencie, Tupolew leci jeszcze 3-6 sekund, skrzynki pozostają nieruszone i muszą pracować normalnie, ale
zapisu tej pracy nie ma.
Brak zapisu przebiegu katastrofy, oznacza brak dowodów na to, że ona miała miejsce.
-Skorupy poszarpanego wraku samolotu nie są dowodem katastrofy.
-Plac ich zalegania, nie jest automatycznym miejscem wypadku.
Podobnie, znalezienie ciał zabitych w Smoleńsku ( lub prosektorium w Moskwie) nie oznacza,
tego, że osoby te utraciły życie w Rosji.
Brak zapisu wynika z prostego faktu: sfałszowanie zapisu FDR, przy tej dokumentacji fotograficznej rzekomego miejsca katastrofy– jaką niefrasobliwie wypuszczono w świat - nie jest możliwe dla nikogo. Tu nawet geniusz kłamstwa oszustów Apokalipsy nie pomoże.
Najsprytniejszym chwytem jest udawać, że początek katastrofy jest jej końcem, bo to zalewie parę słabo uchwytnych sekund, które się zręcznie pomija.
MAK opublikował wersją multimedialną raportu, zwaną animacją. Animacja ta swoim hałasem i scenariuszem grozy, odwróciła uwagę od tego bardzo prostego faktu; barku w/w zapisu przebiegu technicznego katastrofy, która doprowadziła do ostatecznego uszkodzenia samolotu i śmierci 96 osób. Sztuką było umieć ten brak przemilczeć lub zagadać innymi problemami.
Natychmiast po animizacji, pani Anodina podała, że gen. Błasik był pijany. Wersje tę – powód katastrofy - natychmiast rozgłoszono w całym świecie.
Skuteczność propagandowa tej akcji musi dawać dużo do myślenia Polakom, którzy potrafią rozważać o Polsce w szerszej perspektywie.
Na tym jednak nie koniec. Aby utrzymać odwrócenie uwagi od tych paru sekund lotu, którego nie było, zwołano chybcikiem kontr-konferencję Millera. W retoryce obrony dobrego imienia Polski w świecie, narobiono nowej porcji zamieszania. A nawet obiecano, że polski raport będzie tym bardziej niekorzystny dla Polski niż wersja rosyjska. O stanie umysłów referentów tamtego gremium świadczy fakt, że oficer lotnictwa podawał kurs Tupolewa w metrach, kiedy – dotąd - kurs był podawany w stopniach.
Parę dni po Millerze, do akcji podkręcania emocji ruszył parlament. O problemie oszustwa z zapisem w skrzynkach, ani słowa. Skończyło się na damskich utarczkach, bo mężczyźni z powodu braku testosteronu w organizmie siedzieli cicho. A tu, – co gorsza - nie pyskować, a łby urywać trzeba.
„…Żniwa wielkie, a robotników mało.”
Polacy muszą zrozumieć filozofię zaplecza zamachu. Dojrzenie tego zaplecza (beneficjentów) i zrozumienie jego celów decyduje o możliwości, wyobrażenia sobie tej gry 10 kwietnia. Gdzie cały ten zamach, to jedynie drobny fragment procesu, który w Polskiej historii najnowszej należy liczyć od co najmniej 1 września 1939 ( 17 -09).
Strona polska i Rosja to jedynie pionki w grze. Przy czym jest zupełnie odwrotnie, niż się myśli. To Warszawa wydaje zlecenia Moskwie, a nie odwrotnie. Wynika to z prostego faktu; zamach został wymierzony w Polskę, i doraźne sterowanie przebiegiem tego zamachu najlepiej powierzyć politykom w Warszawie - są słabsi i głupsi niż koledzy rosyjscy. Zyski tego przedsięwzięcia muszą wpaść we właściwe ręce, więc ani polskie ani rosyjskie. A o to zadba najlepiej szumowina polskojęzyczna.
Rosja, której pozwolono by czynić zbyt dużo, mogłaby popaść w jakąś pokusę i posunąć się zbyt daleko. Byłby z nią kłopot , wciąż nie jest ona dostatecznie pijana.
To dlatego wszystko zostało zrobione w Warszawie, co następnie podrzucono do Smoleńska i Moskwy. Rolą Moskwy było wystawić kwity i tak się właśnie stało.
Raport MAK, został napisany i opublikowany wg. tego jak to zleceniodawcy w Warszawie zadecydowali. Emocje tego raportu odwracają uwagę od kłopotliwego faktu braków dowodów katastrofy w Smoleńsku. Brak ten obnaża słabość oszustwa smoleńskiego. Co za tym idzie, hipoteza mówiąca, że delegacja katyńska została porwana i zamordowana w Polsce nie ma alternatywy.
A to sytuacja najgorsza z możliwych. To dlatego w histerii medialnej biorą udział wszyscy gracze medialni bez wyjątku. To są te „ wszystkie ręce na pokład”.
Wszystko jednak się ułoży. Rzekoma agresywność i fałsz raportu, podlegnie słusznemu odporowi zdeterminowanych polityków w Warszawie. Będzie więc tak, że Rosja wycofa się z wielu tez tego raportu, weźmie na siebie część winy, co doprowadzi do ugody między rzekomo skłóconymi politykami. Ugoda ta zaś uniemożliwi dochodzenie do prawdy. No bo po co drażnić niedźwiedzia?
Histeria - celowo zaplanowana - wywołuje emocje, które uniemożliwiają logiczne ułożenie klocków. Napięcia te sprawiają przekonanie sugerujące, że rzekomo strona rosyjska jest agresorem, a strona polska ofiarą i nic więcej. Katastrofa jak każda inna.
Podczas kiedy obraz jest dużo szerszy: Niedźwiedź – szabelka, to owszem, ale Oszuści Liczb najpierwsi.
Kiedy Ten Naród w końcu się obudzi.
Christus Rex
(-) Krzysztof Cierpisz http://zamach.eu/110125/110125.htm
20110125
NOWE poWIEŚCI
27.01.11 21:47 Aleksander Szumanski radioRadio Aleksandra Szumańskiego
Agnieszka Holland z Józefem Stalinem w tle
AGNIESZKA HOLLAND Z JÓZEFEM STALINEM W TLE
Polska laureatka nagrody Nobla Wisława Szymborska przekonywała Polaków, iż Lenin jest Adamem nowego człowieczeństwa:
„…że w bój poprowadził krzywdzonych
nowego człowieczeństwa Adam”,
o śmierci Stalina:
„Jaki ten dzień rozkaz przekazuje nam
Na sztandarach rewolucji profil czwarty?
Pod sztandarem rewolucji wzmacniać warty!”
Joanna Senyszyn, światła żelbetowa stalinistka, być może przyszła prezydent Stołeczno Królewskiego Miasta Krakowa, chętnie udziela wywiadów dotyczących Krzyża Pańskiego, najczęściej i najchętniej „Skokowi rabina”:
„Czy pani nosi krzyżyk na szyi”?
„No wie pani, jak pani może o to pytać?! Ja się krzyżykiem brzydzę! Ja w ogóle jestem anty krzyżowa.
Co będzie modne tej jesieni według Joanny Senyszyn? –
W Polsce na pewno zapanuje moda krzyżowa - ocenia euro posłanka. Senyszyn twierdzi również, że krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego ma wpływ na odkrycia naukowe. - Pomoże w poszukiwaniu punktu G, bo krzyż na Krakowskim Przedmieściu to pisowski punkt G i dlatego piso krzyżowcy odstawieni od krzyża nie mogą dostać orgazmu i są sfrustrowani - mówi Wirtualnej Polsce Joanna Senyszyn, euro posłanka SLD
Na swoim blogu Senyszyn konkluduje:
„…poseł Palikot ma się więc z czego uczyć”,
„…nie każdy ma brata na Wawelu!”,
„…Jarosław Kaczyński wskakuje na trumnę brata, jak Piłsudski na kasztankę!”
Agnieszka Holland zwierzyła się expressis verbis we „Wprost” Tomaszowi Lisowi i Piotrowi Najsztubowi:
„Kiedy Stalinowi umarła żona, to on zaczął wielkie czystki” – komentuje zachowanie Jarosława Kaczyńskiego po śmierci jego brata prezydenta Agnieszka Holland.
I dalej:
„życie zaczyna się wtedy, kiedy pijany pluszowy miś narzyga do ułożonych w kształcie krzyża puszek po piwie „Lech” w tłumie nienawidzących się nawzajem Polaków. PIS jest sektą zachowującą się sekciarsko. Oni, czyli Jarosław Kaczyński, mają w tej chwili jedyny cel: zawłaszczyć jak najwięcej przestrzeni dla zwłok swojego brata. Już mają Wawel, już mają powstanie warszawskie, teraz chcą mieć Pałac Prezydencki. Za chwilę się okaże, że to nie wystarczy, bo ta bestia jest strasznie żarłoczna. Bo ten zmarły wymaga coraz więcej”.
O Jarosławie Kaczyńskim: „on nie jest symbolem, Antygoną; zbolała maska, to jest maska nienawiści i wściekłości, którą widać, jak tylko zdejmie na chwilę maskę poczciwego wujka”- komentuje Holland. I to należy ośmieszać i drwić używając do tego możliwie wszystkich narzędzi – jak np. bezczelnych i obłąkanych sekciarzy pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim.
„Krzyżowa paranoja sięga zenitu. PISokrzyżowcy mają obłęd w oczach i nienawiść w sercu. Szantażują ustami posłanki Szczypińskiej; zgodzą się na przeniesienie krzyża, jeżeli dostaną gwarancję na piśmie, że tu gdzie stoi krzyż, powstanie coś, co godnie upamiętni ofiary katastrofy smoleńskiej. Szantaż jest przestępstwem. Postawienie krzyża bez zgłoszenia także” – uważa Holland.
I dalej:
„ Jeżeli ktoś chce upamiętniać zmarłych, to niech sobie stawia jakie chce pomniki, ale w miejscu dozwolonym po uzyskaniu zgody zarządzających cmentarzami, a nie wywoływać przez sektę PISokrzyżową burdy krzyżowe w miejscu publicznym i szantażować tym nowo wybranego prezydenta RP”.
Agnieszka Holland – reżyserka filmowa należy do najbardziej fanatycznych wyrazicielek fobii antyreligijnych i anty patriotycznych. Za „Skokiem rabina” twierdzi, iż patriotyzm jest rasizmem /„GW” wyborcza. pl Tomasz Żuradzki – „Patriotyzm jest jak rasizm”/.
Owe fobie Holland łączy z ciągłym tropieniem antysemityzmu , zajadłą nienawiścią i wrogością do wszystkiego co polskie, łącząc ideologię stalinowską z grubiańskimi atakami na Jarosława Kaczyńskiego i jego partię.
Członkini honorowego komitetu kandydata na prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, inicjatorka znanego protestu przeciwko budowie w Warszawie pomnika ofiar rzezi wołyńskiej dokonanej na polskiej ludności cywilnej przez ukraińskich nacjonalistów z OUN - UPA.
W tekstach wywiadów udzielanych przez Holland stale napotyka się negatywny wizerunek Polaków jako narodu, niedojrzałego, antysemickiego, ksenofobicznego, przesyconego płytką nierozumną religijnością.
Holland kontynuuje metody fanatycznej agitacji komunistycznej swoich rodziców Henryka Hollanda i Ireny Rybczyńskiej – pary stalinowców z zajadłością uczestniczących w bolszewickich nagonkach na nonkonformistycznych naukowców – m.in. w haniebnym donosie na wybitnego polskiego naukowca – profesora Władysława Tatarkiewicza.
Przy Holland plasuje się Adam Michnik – posiadający honorowy doktorat Uniwersytetu Pedagogicznego uzyskany przy sprzeciwie większości i społecznym proteście , zwolennik i propagator połączenia Polski z Ukrainą w t. zw. „Pol-Ukr, lub Ukr-Pol”:
„…należałem do komunistów w sześćdziesiątych latach. Uważałem, że komunistyczna Polska to moja Polska. Środowiskiem, z którego pochodzę jest liberalna żydokomuna. Jest to żydokomuna w sensie ścisłym, bo moi rodzice wywodzili się ze środowisk żydowskich i byli przed wojną komunistami. Być komunistą znaczyło wtedy coś więcej niż przynależność do partii, to oznaczało przynależność do pewnego języka, do pewnej kultury, fobii, namiętności". / "Powściągliwość i Praca" nr 6 1986 r. /.
Podaję za Wikipedią - strona zmodyfikowana 6.XII. 2008 r. - " Żydokomuna” - antysemicki termin propagandy, a przede wszystkim agitacji politycznej, przypisujący Żydom winę za komunizm. Oskarżenie to zdobyło popularność wśród przeciwników bolszewizmu w czasie wojny domowej w Rosji / 1917 - 1920 /. W latach dwudziestych termin zdobył popularność na świecie i stał się jednym z ważniejszych elementów ideologii i propagandy nazistowskiej / "judischer Bolschewismus" /. W Polsce używany m.in. w znaczeniu grupy, lub organizacji lewicowej o prawdziwej, lub rzekomej przewadze Żydów we władzach, przypisywany Komunistycznej Partii Polski, a następnie Urzędowi Bezpieczeństwa. Używany w Polsce dla stygmatyzacji środowisk liberalnych, oraz wywodzących się z b. PZPR. Jest używany wyłącznie przez środowiska nacjonalistyczne i ksenofobiczne, w polskich /światowych/ mediach nurtu współczesnego praktycznie nieobecny. Pojęcie to pojawiło się na przełomie drugiego i trzeciego dziesięciolecia XX wieku, w związku z przypisywaniem Żydom kierowaniem ruchem komunistycznym - tak w Rosji Sowieckiej - jak i w Polsce".
Rodzice Adama Michnika wywodzili się z nurtu działaczy komunistycznych Komunistycznej Partii Polski z programem:
przyłączenia Polski do ZSRR, oderwania od Polski ziem wschodnich, oraz zrzeczenia się na rzecz "bratnich socjalistycznych Niemiec" Górnego Śląska i Pomorza.
Ojciec Adama Michnika był członkiem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, wypróbowanym agentem Moskwy w Polsce /H. Piecuch "Akcje specjalne" - Warszawa 1996 s. 76/ i wchodził wraz z Brystygierową – „Krwawą Luną” w randze pułkownika NKWD, Bermanem, Chajnem, Groszem, Kasmanem, w skład wydzielonej komórki, bezpośrednio podporządkowanej Moskwie. Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy konsekwentnie dążyła do rozbicia Polski, oderwania wielkiej części jej ziem i przyłączenia do już zrusyfikowanej skrajnym sowieckim terrorem wschodniej Ukrainy.
Matka Adama Michnika, Helena, zaangażowana komunistka sprzed wojny, po wojnie "wsławiła się" głównie dogmatycznymi podręcznikami, zalecającymi m.in. jak najskuteczniejszą walkę z religią katolicką.
Wpływ wychowawczy rodziców Adama Michnika nie ominął jego brata Stefana. Należy on do grupy stalinowskich katów, jako członek jednej z grup sędziów odpowiedzialnych za mordercze wyroki. M.in. wyrokował w t. zw. "sprawach tatarowskich".
Wydawał wyroki śmierci na osoby w sfabrykowanych przez komunistów procesach działaczy niepodległościowych. Wyroki śmierci w głośnych sprawach wysokich oficerów z grupy generała Tatara wcale nie były jedynymi wyrokami śmierci, które orzekł Stefan Michnik. Tylko, że te inne wyroki - w sprawach oficerów podziemia niepodległościowego są dużo mniej znane. Tak, jak podpisany przez Stefana Michnika wyrok śmierci na majora Karola Sęka. Major Karol Sęk artylerzysta spod Radomia, przedwojenny oficer, potem oficer Narodowych Sił Zbrojnych, został stracony z wyroku sędziego Stefana Michnika w 1952 roku. Tak jak w przypadku kierowanego przez Stefana Michnika wykonania wyroku śmierci na wspaniałym polskim patriocie Andrzeju Czajkowskim - Cichociemnym, powstańcu warszawskim, zastępcy dowódcy połączonych baonów "Oaza-Ryś" na Mokotowie i Czerniakowie, odznaczonym za bohaterstwo w walce z Niemcami krzyżem Virtuti Militari. Zamordowano go na Mokotowie 10 października 1953 roku pod nadzorem porucznika Stefana Michnika /Piotr Jakucki "Nasza Polska" 20 października 1994/.
Wokół michnikowszczyzny rojno, same gwiazdy polskiego dziennikarstwa, a to Monika Olejnik, do której na kolanach bieżą politycy, aby nie utracić na wiarygodności, a to Katarzyna Kolenda - Zaleska, najdzielniejsza z najdzielniejszych w starciach z laptopem tego, jak mu tam Ziobry. A to Grzegorz Miecugow, nowe wcielenie Stefana Martyki -„szczekaczki radiowej” z wczesnego PRL z niesławnym tatusiem Brunonem Miecugowem w tle /. Tatuś „wsławił” się m.in. podpisaniem „rezolucji 53” / w procesie Kurii krakowskiej w 1953 roku, gdy zapadły wyroki śmierci / wspólnie z Wisławą Szymborską i Sławomirem Mrożkiem /. Telewizja TVN z Justyną Pochanke, Kamilem Durczokiem, Bogdanem Rymanowskim, wspomnianym Grzegorzem Miecugowem, oraz z innymi serwilistycznymi mówcami elektronicznymi prześcigają się w poniżaniu Prezydenta Rzeczypospolitej prof. Lecha Kaczyńskiego i całego tego ośmiomilionowego "bydła" z nim związanego.
Nie tylko Kuc / Kutz / i Senyszyn są doradcami Janusza Palikota, o czym powszechnie wiadomo.
Natomiast mało znani są jeszcze inni doradcy Janusza Palikota /którego ojciec Marian był lubelskim szmalcownikiem wydającym Żydów w łapska gestapo/ wzzw.wordpress.com 6.08.2010/ - piszący na jego zamówienie „literackie” nikczemne scenariusze:
Jacek Kajtoch TW ksywa - kryptonim "Jacek Dywersja" nauczyciel akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego, wieloletni sekretarz POP PZPR w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, komunista ideowy, wieloletni i aktualny v-ce prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, oraz Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Osobisty przyjaciel znanych agentów SB: /prof. Tadeusza Hanauska, prof. Olgierda Terleckiego, prof. Kazimierza Buchały wszyscy z UJ /. Wywodzi się ze śląskiej zgermanizowanej rodziny - imię i nazwisko rodowe Jacenty KAŃTOCH. Sam opowiada z dumą o swojej rodzinie, że nie służyli w wojsku polskim, lecz w wehrmachcie. Osobnik nieuczciwy / wychowawca młodzieży akademickiej/ PLAGIATOR w UJ.
Został usunięty z UJ za powtarzające się plagiaty, wówczas zaangażowało go "Życie Literackie" red. naczelny SB-ek Władysław Machejek, skąd został wyrzucony znowu za plagiaty dotyczące prac naukowych o twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego. V-ce prezes komunistycznego samozwańczego KOZLP z namaszczenia prezesa ZG ZLP TW Marka Wawrzkiewicza / KRYPTONI "MW" / powołujący niepoprawnych politycznie kolegów przed Sąd Koleżeński KOZLP i ZG ZLP.
Jego syn WOJCIECH KAJTOCH ukończył studia podyplomowe w Moskwie przed rozpadem Związku Sowieckiego. Osobisty przyjaciel wszystkich esbeków w ZG Związku Literatów Polskich z żoną ANNĄ Kajtochową komunistką ideową dopomógł rozbić nie komunistyczny KOZLP, za co otrzymał z ZG ZLP nagrodę w postaci sfinansowania mu wycieczki do Chin Ludowych. Wraz z dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Miasta Krakowa Stanisławem Dziedzicem, dyrektorem Śródmiejskiego Ośrodka Kultury w Krakowie Januszem Paluchem, nie zlustrowanych z listy Wildsteina, podejrzanych o współpracę z SB, z żoną Anną Kajtochową i innymi organizuje nagłaśniane w Internecie imprezy literackie w Krakowie, zapraszając na nie wszystkich agentów SB w ZG ZLP. Cenzor almanachów poetyckich w ZLP WRAZ Z OSTATNIM CENZOREM PRL WALDEMAREM KANIĄ. Współuczestnik sprzeciwu wraz ze Stanisławem Dziedzicem i Januszem Paluchem obchodów w Krakowie "Dni katyńskich". Twierdzący, iż istnieją dowody, że zbrodni pod Katyniem dokonali hitlerowcy, a Hitler był mężem stanu.
Według Jacka Kajtocha ustalenia w Jałcie należały się Stalinowi za jego heroizm w czasie II wojny światowej.
W Zarządzie Głównym Związku Literatów Polskich zasiadają wyłącznie Tajni Współpracownicy SB, również doradcy Tuska - Komorowskiego – Palikota:
prezes ZG ZLP Marek Wawrzkiewicz - pseudonim, kryptonim MW, za czasów PRL członek PZPR, korespondent „Trybuny Ludu” PRL w Moskwie,
v-ce prezes Jacek Kajtoch – pseudonim, kryptonim Jacek – Dywersja,
v-ce prezes Aleksander Nawrocki TW Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
v-ce prezes Krzysztof Gąsiorowski pseudonim, kryptonim KG,
v-ce prezes Andrzej Zaniewski pseudonim, kryptonim TW Witold Orłowski,
v-ce prezes Wacław Sadkowski pseudonim, kryptonim Olcha
v-ce prezes Leszek Żuliński pseudonim, kryptonim Literat, Jan, publicysta „Trybuny”,
v-ce prezes Grzegorz Wiśniewski TW Służb Wojskowych,
Aleksander Krawczuk – komunista TW odmówił powtórnego
wstąpienia do ZLP ponieważ nie wszyscy są komunistami.
To ten komunistyczny minister kultury, który na Pęksowym Brzyzku cmentarzu w Zakopanem zorganizował pogrzeb Stanisława Ignacego Witkiewicza, aby pochować 23-letniego kozaka.
Obecnie „piedestałowym” mężem stanu jest „Wolski” – Wojciech Jaruzelski.
Ostatnio w udzielonym kolejnym wywiadzie dla „Skoku rabina” Jaruzelski oświadczył:
„Ks. Jerzy Popiełuszko jest męczennikiem nie za wiarę, ale za politykę, sianie nienawiści i nie podporządkowanie się rządowi i partii.
W programie telewizji TVN „Kropka nad i” prowadzonym przez Monikę Olejnik J.E. abp. metropolita lubelski „Filozof” TW Józef Życiński oświadczył, że „Polska jest antysemicka”.
Ile trzeba mieć w sobie podłości i zła, żeby nie uszanować spoczynku zmarłych? Ile trzeba mieć w sobie chamstwa i niespotykanego draństwa, jakiej trzeba zajadłości i jakiego upodlenia, aby mówić o krwi na rękach spoczywającego w wawelskiej katedrze Lecha Kaczyńskiego?
Gdy Palikot, przyjaciel Bronisława Komorowskiego, powiedział, że zmarły prezydent Lech Kaczyński ma krew na rękach, albo gdy mówił o zastrzeleniu i patroszeniu Jarosława Kaczyńskiego – wydawać by się mogło, że większego draństwa być nie może.
Okazuje się, że może. Większe jest draństwo Kazimierza Kuca / obecnie Kutz /, który w TVN rozparty jak basza, przyznał cynicznie i z dumą, że to on jest doradcą i reżyserem występów zaprzyjaźnionego z prezydentem Komorowskim Palikota.
Kuc usprawiedliwiał prezydenckiego przyjaciela stwierdzeniem, że to PiS mówił o krwi na rękach Tuska. Na nic zdały się tłumaczenia, że żaden polityk PiS nigdy czegoś takiego nie powiedział. Powtarzam – żaden polityk PiS nigdy niczego takiego nie powiedział. No i Tusk żyje, może się bronić, a Lech Kaczyński spoczywa w wawelskiej krypcie i przed zarzutami bronić się nie może.
Przykra jest ta rozparta buta Kuca, jeszcze bardziej przykra niż chamskie nikczemności tuby Tuska Palikota. Bo Palikot to Palikot, polityk i przyjaciel prezydenta, bezwartościowa błaznowata tuba Tuska i PO, Kuc to reżyser filmowy, wychowawca pokoleń.
Ostatnio pani Kucowa zgłosiła policji, iż dom w którym mieszkają z mężem został przez PIS oblany farbą i PIS groził im śmiercią.
Zwieńczeniem działań tej hordy zbirów jest obecna walka rządzących z chrześcijaństwem i symbolem wiary Krzyżem Pańskim, którą podjął prezydent „wszystkich Polaków” zwany komoruskim, zapewne wspólnie i w porozumieniu z agenturą FSB /KGB/ i własną „zlikwidowanych” służb WSI.
W pierwszym ogniu złoczyńcy polscy ścięli w noc majową 2010 Krzyż Papieski na krakowskich Błoniach, następnie judasze „nieznani sprawcy” uczynili to samo w Przemyślu i na tatrzańskich Rysach – szczycie naszej Ojczyzny. Pogróżki wystosowano już krzyżowi w Stalowej Woli. Broni się Krzyż Chrystusowy przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Tu przeciwko garstce broniących użyto gazu pieprzowego, armatek wodnych, przemocy fizycznej z pobiciem włącznie, „happeningu” nocnego z wyzwiskami, pijaństwem i orgiami, za zezwoleniem prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz – Waltz, pod egidą 23-letniego bandziora-kucharza z ASP,
a nade wszystko „słowa bożego” hierarchów kościelnych i tego „słowa bożego” z Jasnej Góry:
Ten krzyż to mebel mówią świętobliwi! / Onet.pl/
Stworzono nową formę okupacji Polski. Obce narodowi siły zewnętrzne dążą, aby utracił on źródło swojej spoistości i przestał być wrażliwy na własną tożsamość ukształtowaną przez wiekowe dziedzictwo chrześcijańskie i kulturowe. Te same siły zawładnęły Kościołem.
Czarna agenturalna noc okupacji Polski rozpoczęta 4 lipca 2010 trwa.
Aleksander Szumański
http://www.radiownet.pl/radio/wpis/12419/
Agnieszka Holland z Józefem Stalinem w tle
AGNIESZKA HOLLAND Z JÓZEFEM STALINEM W TLE
Polska laureatka nagrody Nobla Wisława Szymborska przekonywała Polaków, iż Lenin jest Adamem nowego człowieczeństwa:
„…że w bój poprowadził krzywdzonych
nowego człowieczeństwa Adam”,
o śmierci Stalina:
„Jaki ten dzień rozkaz przekazuje nam
Na sztandarach rewolucji profil czwarty?
Pod sztandarem rewolucji wzmacniać warty!”
Joanna Senyszyn, światła żelbetowa stalinistka, być może przyszła prezydent Stołeczno Królewskiego Miasta Krakowa, chętnie udziela wywiadów dotyczących Krzyża Pańskiego, najczęściej i najchętniej „Skokowi rabina”:
„Czy pani nosi krzyżyk na szyi”?
„No wie pani, jak pani może o to pytać?! Ja się krzyżykiem brzydzę! Ja w ogóle jestem anty krzyżowa.
Co będzie modne tej jesieni według Joanny Senyszyn? –
W Polsce na pewno zapanuje moda krzyżowa - ocenia euro posłanka. Senyszyn twierdzi również, że krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego ma wpływ na odkrycia naukowe. - Pomoże w poszukiwaniu punktu G, bo krzyż na Krakowskim Przedmieściu to pisowski punkt G i dlatego piso krzyżowcy odstawieni od krzyża nie mogą dostać orgazmu i są sfrustrowani - mówi Wirtualnej Polsce Joanna Senyszyn, euro posłanka SLD
Na swoim blogu Senyszyn konkluduje:
„…poseł Palikot ma się więc z czego uczyć”,
„…nie każdy ma brata na Wawelu!”,
„…Jarosław Kaczyński wskakuje na trumnę brata, jak Piłsudski na kasztankę!”
Agnieszka Holland zwierzyła się expressis verbis we „Wprost” Tomaszowi Lisowi i Piotrowi Najsztubowi:
„Kiedy Stalinowi umarła żona, to on zaczął wielkie czystki” – komentuje zachowanie Jarosława Kaczyńskiego po śmierci jego brata prezydenta Agnieszka Holland.
I dalej:
„życie zaczyna się wtedy, kiedy pijany pluszowy miś narzyga do ułożonych w kształcie krzyża puszek po piwie „Lech” w tłumie nienawidzących się nawzajem Polaków. PIS jest sektą zachowującą się sekciarsko. Oni, czyli Jarosław Kaczyński, mają w tej chwili jedyny cel: zawłaszczyć jak najwięcej przestrzeni dla zwłok swojego brata. Już mają Wawel, już mają powstanie warszawskie, teraz chcą mieć Pałac Prezydencki. Za chwilę się okaże, że to nie wystarczy, bo ta bestia jest strasznie żarłoczna. Bo ten zmarły wymaga coraz więcej”.
O Jarosławie Kaczyńskim: „on nie jest symbolem, Antygoną; zbolała maska, to jest maska nienawiści i wściekłości, którą widać, jak tylko zdejmie na chwilę maskę poczciwego wujka”- komentuje Holland. I to należy ośmieszać i drwić używając do tego możliwie wszystkich narzędzi – jak np. bezczelnych i obłąkanych sekciarzy pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim.
„Krzyżowa paranoja sięga zenitu. PISokrzyżowcy mają obłęd w oczach i nienawiść w sercu. Szantażują ustami posłanki Szczypińskiej; zgodzą się na przeniesienie krzyża, jeżeli dostaną gwarancję na piśmie, że tu gdzie stoi krzyż, powstanie coś, co godnie upamiętni ofiary katastrofy smoleńskiej. Szantaż jest przestępstwem. Postawienie krzyża bez zgłoszenia także” – uważa Holland.
I dalej:
„ Jeżeli ktoś chce upamiętniać zmarłych, to niech sobie stawia jakie chce pomniki, ale w miejscu dozwolonym po uzyskaniu zgody zarządzających cmentarzami, a nie wywoływać przez sektę PISokrzyżową burdy krzyżowe w miejscu publicznym i szantażować tym nowo wybranego prezydenta RP”.
Agnieszka Holland – reżyserka filmowa należy do najbardziej fanatycznych wyrazicielek fobii antyreligijnych i anty patriotycznych. Za „Skokiem rabina” twierdzi, iż patriotyzm jest rasizmem /„GW” wyborcza. pl Tomasz Żuradzki – „Patriotyzm jest jak rasizm”/.
Owe fobie Holland łączy z ciągłym tropieniem antysemityzmu , zajadłą nienawiścią i wrogością do wszystkiego co polskie, łącząc ideologię stalinowską z grubiańskimi atakami na Jarosława Kaczyńskiego i jego partię.
Członkini honorowego komitetu kandydata na prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, inicjatorka znanego protestu przeciwko budowie w Warszawie pomnika ofiar rzezi wołyńskiej dokonanej na polskiej ludności cywilnej przez ukraińskich nacjonalistów z OUN - UPA.
W tekstach wywiadów udzielanych przez Holland stale napotyka się negatywny wizerunek Polaków jako narodu, niedojrzałego, antysemickiego, ksenofobicznego, przesyconego płytką nierozumną religijnością.
Holland kontynuuje metody fanatycznej agitacji komunistycznej swoich rodziców Henryka Hollanda i Ireny Rybczyńskiej – pary stalinowców z zajadłością uczestniczących w bolszewickich nagonkach na nonkonformistycznych naukowców – m.in. w haniebnym donosie na wybitnego polskiego naukowca – profesora Władysława Tatarkiewicza.
Przy Holland plasuje się Adam Michnik – posiadający honorowy doktorat Uniwersytetu Pedagogicznego uzyskany przy sprzeciwie większości i społecznym proteście , zwolennik i propagator połączenia Polski z Ukrainą w t. zw. „Pol-Ukr, lub Ukr-Pol”:
„…należałem do komunistów w sześćdziesiątych latach. Uważałem, że komunistyczna Polska to moja Polska. Środowiskiem, z którego pochodzę jest liberalna żydokomuna. Jest to żydokomuna w sensie ścisłym, bo moi rodzice wywodzili się ze środowisk żydowskich i byli przed wojną komunistami. Być komunistą znaczyło wtedy coś więcej niż przynależność do partii, to oznaczało przynależność do pewnego języka, do pewnej kultury, fobii, namiętności". / "Powściągliwość i Praca" nr 6 1986 r. /.
Podaję za Wikipedią - strona zmodyfikowana 6.XII. 2008 r. - " Żydokomuna” - antysemicki termin propagandy, a przede wszystkim agitacji politycznej, przypisujący Żydom winę za komunizm. Oskarżenie to zdobyło popularność wśród przeciwników bolszewizmu w czasie wojny domowej w Rosji / 1917 - 1920 /. W latach dwudziestych termin zdobył popularność na świecie i stał się jednym z ważniejszych elementów ideologii i propagandy nazistowskiej / "judischer Bolschewismus" /. W Polsce używany m.in. w znaczeniu grupy, lub organizacji lewicowej o prawdziwej, lub rzekomej przewadze Żydów we władzach, przypisywany Komunistycznej Partii Polski, a następnie Urzędowi Bezpieczeństwa. Używany w Polsce dla stygmatyzacji środowisk liberalnych, oraz wywodzących się z b. PZPR. Jest używany wyłącznie przez środowiska nacjonalistyczne i ksenofobiczne, w polskich /światowych/ mediach nurtu współczesnego praktycznie nieobecny. Pojęcie to pojawiło się na przełomie drugiego i trzeciego dziesięciolecia XX wieku, w związku z przypisywaniem Żydom kierowaniem ruchem komunistycznym - tak w Rosji Sowieckiej - jak i w Polsce".
Rodzice Adama Michnika wywodzili się z nurtu działaczy komunistycznych Komunistycznej Partii Polski z programem:
przyłączenia Polski do ZSRR, oderwania od Polski ziem wschodnich, oraz zrzeczenia się na rzecz "bratnich socjalistycznych Niemiec" Górnego Śląska i Pomorza.
Ojciec Adama Michnika był członkiem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, wypróbowanym agentem Moskwy w Polsce /H. Piecuch "Akcje specjalne" - Warszawa 1996 s. 76/ i wchodził wraz z Brystygierową – „Krwawą Luną” w randze pułkownika NKWD, Bermanem, Chajnem, Groszem, Kasmanem, w skład wydzielonej komórki, bezpośrednio podporządkowanej Moskwie. Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy konsekwentnie dążyła do rozbicia Polski, oderwania wielkiej części jej ziem i przyłączenia do już zrusyfikowanej skrajnym sowieckim terrorem wschodniej Ukrainy.
Matka Adama Michnika, Helena, zaangażowana komunistka sprzed wojny, po wojnie "wsławiła się" głównie dogmatycznymi podręcznikami, zalecającymi m.in. jak najskuteczniejszą walkę z religią katolicką.
Wpływ wychowawczy rodziców Adama Michnika nie ominął jego brata Stefana. Należy on do grupy stalinowskich katów, jako członek jednej z grup sędziów odpowiedzialnych za mordercze wyroki. M.in. wyrokował w t. zw. "sprawach tatarowskich".
Wydawał wyroki śmierci na osoby w sfabrykowanych przez komunistów procesach działaczy niepodległościowych. Wyroki śmierci w głośnych sprawach wysokich oficerów z grupy generała Tatara wcale nie były jedynymi wyrokami śmierci, które orzekł Stefan Michnik. Tylko, że te inne wyroki - w sprawach oficerów podziemia niepodległościowego są dużo mniej znane. Tak, jak podpisany przez Stefana Michnika wyrok śmierci na majora Karola Sęka. Major Karol Sęk artylerzysta spod Radomia, przedwojenny oficer, potem oficer Narodowych Sił Zbrojnych, został stracony z wyroku sędziego Stefana Michnika w 1952 roku. Tak jak w przypadku kierowanego przez Stefana Michnika wykonania wyroku śmierci na wspaniałym polskim patriocie Andrzeju Czajkowskim - Cichociemnym, powstańcu warszawskim, zastępcy dowódcy połączonych baonów "Oaza-Ryś" na Mokotowie i Czerniakowie, odznaczonym za bohaterstwo w walce z Niemcami krzyżem Virtuti Militari. Zamordowano go na Mokotowie 10 października 1953 roku pod nadzorem porucznika Stefana Michnika /Piotr Jakucki "Nasza Polska" 20 października 1994/.
Wokół michnikowszczyzny rojno, same gwiazdy polskiego dziennikarstwa, a to Monika Olejnik, do której na kolanach bieżą politycy, aby nie utracić na wiarygodności, a to Katarzyna Kolenda - Zaleska, najdzielniejsza z najdzielniejszych w starciach z laptopem tego, jak mu tam Ziobry. A to Grzegorz Miecugow, nowe wcielenie Stefana Martyki -„szczekaczki radiowej” z wczesnego PRL z niesławnym tatusiem Brunonem Miecugowem w tle /. Tatuś „wsławił” się m.in. podpisaniem „rezolucji 53” / w procesie Kurii krakowskiej w 1953 roku, gdy zapadły wyroki śmierci / wspólnie z Wisławą Szymborską i Sławomirem Mrożkiem /. Telewizja TVN z Justyną Pochanke, Kamilem Durczokiem, Bogdanem Rymanowskim, wspomnianym Grzegorzem Miecugowem, oraz z innymi serwilistycznymi mówcami elektronicznymi prześcigają się w poniżaniu Prezydenta Rzeczypospolitej prof. Lecha Kaczyńskiego i całego tego ośmiomilionowego "bydła" z nim związanego.
Nie tylko Kuc / Kutz / i Senyszyn są doradcami Janusza Palikota, o czym powszechnie wiadomo.
Natomiast mało znani są jeszcze inni doradcy Janusza Palikota /którego ojciec Marian był lubelskim szmalcownikiem wydającym Żydów w łapska gestapo/ wzzw.wordpress.com 6.08.2010/ - piszący na jego zamówienie „literackie” nikczemne scenariusze:
Jacek Kajtoch TW ksywa - kryptonim "Jacek Dywersja" nauczyciel akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego, wieloletni sekretarz POP PZPR w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, komunista ideowy, wieloletni i aktualny v-ce prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, oraz Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Osobisty przyjaciel znanych agentów SB: /prof. Tadeusza Hanauska, prof. Olgierda Terleckiego, prof. Kazimierza Buchały wszyscy z UJ /. Wywodzi się ze śląskiej zgermanizowanej rodziny - imię i nazwisko rodowe Jacenty KAŃTOCH. Sam opowiada z dumą o swojej rodzinie, że nie służyli w wojsku polskim, lecz w wehrmachcie. Osobnik nieuczciwy / wychowawca młodzieży akademickiej/ PLAGIATOR w UJ.
Został usunięty z UJ za powtarzające się plagiaty, wówczas zaangażowało go "Życie Literackie" red. naczelny SB-ek Władysław Machejek, skąd został wyrzucony znowu za plagiaty dotyczące prac naukowych o twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego. V-ce prezes komunistycznego samozwańczego KOZLP z namaszczenia prezesa ZG ZLP TW Marka Wawrzkiewicza / KRYPTONI "MW" / powołujący niepoprawnych politycznie kolegów przed Sąd Koleżeński KOZLP i ZG ZLP.
Jego syn WOJCIECH KAJTOCH ukończył studia podyplomowe w Moskwie przed rozpadem Związku Sowieckiego. Osobisty przyjaciel wszystkich esbeków w ZG Związku Literatów Polskich z żoną ANNĄ Kajtochową komunistką ideową dopomógł rozbić nie komunistyczny KOZLP, za co otrzymał z ZG ZLP nagrodę w postaci sfinansowania mu wycieczki do Chin Ludowych. Wraz z dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Miasta Krakowa Stanisławem Dziedzicem, dyrektorem Śródmiejskiego Ośrodka Kultury w Krakowie Januszem Paluchem, nie zlustrowanych z listy Wildsteina, podejrzanych o współpracę z SB, z żoną Anną Kajtochową i innymi organizuje nagłaśniane w Internecie imprezy literackie w Krakowie, zapraszając na nie wszystkich agentów SB w ZG ZLP. Cenzor almanachów poetyckich w ZLP WRAZ Z OSTATNIM CENZOREM PRL WALDEMAREM KANIĄ. Współuczestnik sprzeciwu wraz ze Stanisławem Dziedzicem i Januszem Paluchem obchodów w Krakowie "Dni katyńskich". Twierdzący, iż istnieją dowody, że zbrodni pod Katyniem dokonali hitlerowcy, a Hitler był mężem stanu.
Według Jacka Kajtocha ustalenia w Jałcie należały się Stalinowi za jego heroizm w czasie II wojny światowej.
W Zarządzie Głównym Związku Literatów Polskich zasiadają wyłącznie Tajni Współpracownicy SB, również doradcy Tuska - Komorowskiego – Palikota:
prezes ZG ZLP Marek Wawrzkiewicz - pseudonim, kryptonim MW, za czasów PRL członek PZPR, korespondent „Trybuny Ludu” PRL w Moskwie,
v-ce prezes Jacek Kajtoch – pseudonim, kryptonim Jacek – Dywersja,
v-ce prezes Aleksander Nawrocki TW Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
v-ce prezes Krzysztof Gąsiorowski pseudonim, kryptonim KG,
v-ce prezes Andrzej Zaniewski pseudonim, kryptonim TW Witold Orłowski,
v-ce prezes Wacław Sadkowski pseudonim, kryptonim Olcha
v-ce prezes Leszek Żuliński pseudonim, kryptonim Literat, Jan, publicysta „Trybuny”,
v-ce prezes Grzegorz Wiśniewski TW Służb Wojskowych,
Aleksander Krawczuk – komunista TW odmówił powtórnego
wstąpienia do ZLP ponieważ nie wszyscy są komunistami.
To ten komunistyczny minister kultury, który na Pęksowym Brzyzku cmentarzu w Zakopanem zorganizował pogrzeb Stanisława Ignacego Witkiewicza, aby pochować 23-letniego kozaka.
Obecnie „piedestałowym” mężem stanu jest „Wolski” – Wojciech Jaruzelski.
Ostatnio w udzielonym kolejnym wywiadzie dla „Skoku rabina” Jaruzelski oświadczył:
„Ks. Jerzy Popiełuszko jest męczennikiem nie za wiarę, ale za politykę, sianie nienawiści i nie podporządkowanie się rządowi i partii.
W programie telewizji TVN „Kropka nad i” prowadzonym przez Monikę Olejnik J.E. abp. metropolita lubelski „Filozof” TW Józef Życiński oświadczył, że „Polska jest antysemicka”.
Ile trzeba mieć w sobie podłości i zła, żeby nie uszanować spoczynku zmarłych? Ile trzeba mieć w sobie chamstwa i niespotykanego draństwa, jakiej trzeba zajadłości i jakiego upodlenia, aby mówić o krwi na rękach spoczywającego w wawelskiej katedrze Lecha Kaczyńskiego?
Gdy Palikot, przyjaciel Bronisława Komorowskiego, powiedział, że zmarły prezydent Lech Kaczyński ma krew na rękach, albo gdy mówił o zastrzeleniu i patroszeniu Jarosława Kaczyńskiego – wydawać by się mogło, że większego draństwa być nie może.
Okazuje się, że może. Większe jest draństwo Kazimierza Kuca / obecnie Kutz /, który w TVN rozparty jak basza, przyznał cynicznie i z dumą, że to on jest doradcą i reżyserem występów zaprzyjaźnionego z prezydentem Komorowskim Palikota.
Kuc usprawiedliwiał prezydenckiego przyjaciela stwierdzeniem, że to PiS mówił o krwi na rękach Tuska. Na nic zdały się tłumaczenia, że żaden polityk PiS nigdy czegoś takiego nie powiedział. Powtarzam – żaden polityk PiS nigdy niczego takiego nie powiedział. No i Tusk żyje, może się bronić, a Lech Kaczyński spoczywa w wawelskiej krypcie i przed zarzutami bronić się nie może.
Przykra jest ta rozparta buta Kuca, jeszcze bardziej przykra niż chamskie nikczemności tuby Tuska Palikota. Bo Palikot to Palikot, polityk i przyjaciel prezydenta, bezwartościowa błaznowata tuba Tuska i PO, Kuc to reżyser filmowy, wychowawca pokoleń.
Ostatnio pani Kucowa zgłosiła policji, iż dom w którym mieszkają z mężem został przez PIS oblany farbą i PIS groził im śmiercią.
Zwieńczeniem działań tej hordy zbirów jest obecna walka rządzących z chrześcijaństwem i symbolem wiary Krzyżem Pańskim, którą podjął prezydent „wszystkich Polaków” zwany komoruskim, zapewne wspólnie i w porozumieniu z agenturą FSB /KGB/ i własną „zlikwidowanych” służb WSI.
W pierwszym ogniu złoczyńcy polscy ścięli w noc majową 2010 Krzyż Papieski na krakowskich Błoniach, następnie judasze „nieznani sprawcy” uczynili to samo w Przemyślu i na tatrzańskich Rysach – szczycie naszej Ojczyzny. Pogróżki wystosowano już krzyżowi w Stalowej Woli. Broni się Krzyż Chrystusowy przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Tu przeciwko garstce broniących użyto gazu pieprzowego, armatek wodnych, przemocy fizycznej z pobiciem włącznie, „happeningu” nocnego z wyzwiskami, pijaństwem i orgiami, za zezwoleniem prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz – Waltz, pod egidą 23-letniego bandziora-kucharza z ASP,
a nade wszystko „słowa bożego” hierarchów kościelnych i tego „słowa bożego” z Jasnej Góry:
Ten krzyż to mebel mówią świętobliwi! / Onet.pl/
Stworzono nową formę okupacji Polski. Obce narodowi siły zewnętrzne dążą, aby utracił on źródło swojej spoistości i przestał być wrażliwy na własną tożsamość ukształtowaną przez wiekowe dziedzictwo chrześcijańskie i kulturowe. Te same siły zawładnęły Kościołem.
Czarna agenturalna noc okupacji Polski rozpoczęta 4 lipca 2010 trwa.
Aleksander Szumański
http://www.radiownet.pl/radio/wpis/12419/
Subskrybuj:
Posty (Atom)