n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

środa, lutego 22, 2012

z Blogów * Matka "TVN" Kurka

Rozgwiazdy TVN



 



No nie mogłem się powstrzymać, ale niech mi będzie wybaczone, bo takiego popisu w wykonaniu tytułowych wzmiankowanych dawno nie było – co występ to „hit”. 



  Pierwszy zaczął abiturient po licencjacie, przesunięty do telewizji śniadaniowej, Liz-młodszy, Jarosław Kuźniar. Wypadałoby jakąś krótką charakterystykę popełnić, ale co tu popełniać kiedy frazeologia sama się ciśnie na klawiaturę – chłopek roztropek. Jako krwisty prowincjusz, a rzekłbym nawet wieśniak doskonale wychwytuję niuanse jakimi się zdradza chłopaczyna z Bielawy. Zresztą nie trzeba być mojego pokroju, można być miastowym i też się zauważy, że nadgorliwość prowincjusza Kuźniara przyjmuje groteskowe rozmiary. Wygląda chłopaczyna jakby wczoraj przeczytał podręcznik młodego salonowca i nawet się stara, na pewno wie czego nie mówić, a co mówić, tylko nieszczęśnik jest żywym obrazem ludowego przysłowia: „chłop ze wsi wyjdzie, wieś z chłopa nigdy”. Już prawie wita się z gąską, już nawet się aklimatyzuje, a tu nagle mały paluszek szybuje ponad brzeg filiżanki. Prawie, że był na samym szczycie, aż coś mu strzeliło i do koniaku lodu z cytryną plus parasolkę sobie zażyczył. Tak mało brakowało, ale coś go podkusiło i wyjął jakiś anonim z poczty, samo w sobie małostkowe, wieśniackie i gdyby na tym skończył, jeszcze by uszedł, cóż kiedy wiocha w człowieku żyć nie daje. I poleciał Jarek ze wsi buńczucznym tekstem, że takich listów jak ten, który nazywa Kuźniara zbyt prymitywnym do prowadzenia programów w TVN, musiałby dostać tysiąc, żeby z roboty zrezygnował. Tylko powiedział i dla większości rozgarniętych, bywałych w sieci, było jasne, że zaczną się wyścigi na „fejsie” i tak też się rzecz jasna stało. Internet wykastrował Hołdysa teraz zwalnia Kuźniara, naturalnie co bardziej wrażliwi i obyci, nawołują do przestrzegania praw człowiek i trzymania klasy. No niech ja skonam ze śmiechu. Jakiej klasy i jakich praw oczekiwać w traktowaniu gościa, któremu wiocha uszami wyłazi? Jaki miastowy onanizuje się tego rodzaju pocztą, w dodatku na wizji? Czy można się bardziej prosić? Czy można być większym wsiokiem? Czy słoma z laczków może wyjść jeszcze bardziej. A niech linczują, ile wlezie, zawsze powtarzam, że kto się prosi, ten dostaje.

Drugi orzeł TVN, chociaż nie, jeszcze chwilkę, taka mała dygresja. Jak się przyglądam tej stacji 24 godziny na dobę, to oglądać się da „całą prawdę całą dobę”, gdzieś tak od 11.00 do 15.00. Wtedy ci prowadzący są jacyś najmniej obciachowi, a z sejmu relacje zdaje reporterka Grysiak i naprawdę proszę nie kręcić nosem, bo akurat ta jedna reporterka zachowuje minimum przyzwoitości i chyba jako jedyna w TVN mówi po polsku. To tak, żeby nie było, że tylko krytykować potrafię. Drugi orzeł TVN, Morozowski, temu przede wszystkim na języku polskim nie zbywa, pan yyy, yyyy, yyyy, yy. Gdyby zabrakło Kuźniara Morozowski zostałby liderem wiochy w TVN. Kretyńskie felietony utrzymane w „stylistyce” dowcipu PKF, trajkotanie na oślep, stawianie pytań i udzielanie odpowiedzi za odpowiadających. W feralnym dla TVN dniu Morozowski miał zamiar pogadać o emeryturach, ale jak tylko zobaczyłem skład rozmowy i przyczajoną sylwetkę redaktora, który zaczął od przeciągłego yyyyyy, a potem strzelał krótkimi seriami y, yy, y, y, wiedziałem, że z Hofmanem o emeryturach to on nie pogada. I nie pogadał, kwadrans zleciał na tym dlaczego prezesa nie było, cała rozmowa o emeryturach, z tym, że Morozowski jakieś 45 razy zapewniał, że „kończy wątek”. Potem zmiana warty i wparował Kuczyński, na tego zawsze można liczyć. Młodszy kolega puścił staremu TW dość oklepane kazanie Michalika, nie, żeby prawdy nie mówił, ale klepał jakieś zdrowaśki o masonach, libertynach i postmodernistach. Stary Kuczyński wytrzeszczył ślepia i ruszył ze swoim pozaustrojowym faszyzmem, a w potoku błotnistym tak się zagalopował, że wyjechał z teoriami spiskowymi, które stworzyły masonerię. Terlikowski rozklepał Kuczyńskiego jak uczniaka, bo można być ideowcem, ale uznawać masonerię za wytwór spiskowej fantazji, to już jest ignorancja, jeśli nie zwykły debilizm. Tak to wspólnymi siłami doszło do pełnej kompromitacji programu Morozowskiego.

Na koniec i w porządku antenowym zostawiłem sobie panią Pochanke i w tym przypadku Bóg musi mi wybaczyć bluźnierstwo. Klnę się na Boga jedynego, że wolałbym oglądać funkcjonariuszkę Olejnik przez dwie godziny cięgiem, niż przez 15 minut z przerwami, rozgwiazdę Pochanke, normalnie Cichopek z „efektem zająca”. Pawlaka zaprosiła sobie do studia, ta słynna ekspertka lotnictwa, pewnie udawany tata-konkubent Gruszczyk był na szkoleniu, i gada Pochanke, ale jak klasyczna ciotka. Co u kogo słychać, kto umarł, jak się dzieci chowają i oczywiście całość w ramach, jakżeby inaczej – dyskusji o emeryturach. Zastanawiam się czy redaktor Cichopek z efektem zająca zdołałaby wydobyć z siebie jedno pełne zdanie, gdyby nie miała do ucha podpiętej reżyserki. Zjawiskowy przykład analfabetyzmu złożonego, zarówno pierwotnego jak i wtórnego. Pojęcia nie mam jak można w ciągu 20 minut uprawiać werbalną grafomanię i ani na moment się nie pomylić, ani razu nie powiedzieć czegoś po prostu, po polsku. Co pytanie to figura, co wtrącenie to przenośnia, co odpowiedź, to metafora, a wszystko razem jakby Mniszkównę czytać na wyrywki. Z rozmowy z Pawlakiem pamiętam tylko Pawlaka, który na tle Pochanke-Cichopek wypadł jak Cycero. Na Pochanke skończę, chociaż był jeszcze Sekielski ze swoimi głupkowatymi reportażami, wcześniej Olejnik jak nie Olejnik, bo akurat Smolara nie Brudzińskiego zaprosiła, a od 21.00 TVN nawet ja nie daję rady oglądać. Wyprzedzając kluczowe pytanie, udzielam sensownej odpowiedzi. Oglądam TVN, ponieważ tak trzeba, jeśli chce się wiedzieć co salony szykują tym razem, TVN jest obowiązkowy, moim zdaniem lepszy i pewniejszy od GW i po to oglądam. A jak oglądam to czasami napiszę, co obejrzałem, za co młodzież i bardziej wrażliwych serdecznie przepraszam.

PS Dziękuję i proszę.  MK

ANEKS.

Z Tuskim - tragikomicznie,  z Komorowskim może być tylko tragicznie!

Mam smutną wiadomość dla wszystkich, takich jak ja, czyli zorientowanych poniewczasie. Wiadomość brzmi mniej więcej tak, że Donald Tusk jeszcze nie jest taki zły, prawdziwe zło czai się w Bronisławie Komorowskim. O ile Donalda Tuska można uznać za Radziwiłła w pierwszym pokoleniu, mam na myśli tę wersję „francuską” wyperfumowaną i w peruce, o tyle Komorowski jest Szczęsnym Potockim.


Tuskowi wystarczy butelka Brandy, paczka cygar zwijanych na spoconych udach kubańskich Murzynek i parę autografów od gwiazd światowych. Komorowski wszedł w inne klimaty – myśliwskie, jest domorosłym „wojakiem’, cywilnym „komandosem”, umoczonym po uszy w służbach specjalnych zależnych od GRU, bo WSI jest tu tylko nakładką. Współcześnie można Komorowskiego porównać jeszcze nie do Łukaszenki, ale od Kuczmy dzieli go jedno zabójstwo na zlecenie. No właśnie! Dzieli, czy nie dzieli, niestety tego nie wie nikt. Kolejne tajemnicze zgony rozmaitych polityków i oficerów służb specjalnych, raczej nie są dziełem esbeków, ci zajmują się biznesem i polityką biznesu. Zgony należałby łączyć z przybudówką GRU, a już ostatni zgon pułkownika Tobiasza, czy jak mu tam było, bezwzględnie należy łączyć z WSI i Komorowskim. Dużo wcześniej Komorowskiego da się połączyć z wykończeniem Szeremietiewa i mało brakowało, a Komorowski wykończyłby Sumlińskiego, polskiego Gongadze. Jak widać nieźle mnie „oszołomiło”, ale to w zasadzie łagodna wersja tego co myślę, jak zwykł mawiać wielokrotnie skazany Jacek Kurski, z ostrożności procesowej nie opiszę swoich przypuszczeń otwartym tekstem.

Ostatnia sprawa pułkownika Tobiasza, który lada dzień miał zeznawać w tak zwanej aferze marszałkowej bezpośrednio dotyczącej Komorowskiego, jest już numerem otwartym, mokrym i zrobionym przy otwartej kurtynie. Co to oznacza? Ano moim zdaniem jedno! Komorowski zebrał tak silną ekipę, że może sobie pozwolić na podobne numery, oczywiście nie on, ale ludzie, którzy za nim stoją. Nie wnikam czy Komorowski pełni rolę pacynki, jak Tusk, czy aspiruje do realnej władzy, w każdym razie przy Komorowskim ściele się trup i to trup specyficzny. W kolejnym zdaniu napisze być może coś śmiesznego, a być może wręcz przeciwnie. Mówiąc językiem dzielnicowego, bałbym się wejść w posiadanie wiedzy operacyjnej, naprawdę bym się bał i o siebie i „jak się nie zamkniesz, to wiemy do jakiej szkoły…”. Nie wiem na ile się ośmieszam, a na ile moje tchórzostwo ma uzasadnienie, natomiast mam jako taką wyobraźnię i jako tako potrafię kojarzyć fakty. Numer z Szeremietiewem i Sumlińskim to nie są chore wyobrażenia spiskowca, ale mamy do czynienia z FAKTAMI. Obaj panowie zostali zgnojeni, a słabszy psychicznie Sumliński niemal nie skończył życia, na szczęście nieskutecznie usiłował popełnić samobójstwo. Z Sumlińskim łączą się podsłuchy, te słynne, które dotyczyły redaktora Rymanowskiego i znów mamy sytuację, jakiej nie da się porównać z brytyjską aferą podsłuchową, czy niemiecką dymisją prezydenta. Żyjemy w Polsce i taki człowiek jak Komorowski, który byłby po jednej z tych spraw skończony, został prezydentem.

Zapowiadana zła informacja jest podwójnie zła, przede wszystkim Komorowski to cicha woda, ale de facto znacznie bardziej cyniczna i bezwzględna persona niż Tusk. Po drugie i kto wie czy nie gorsze, wszystko wskazuje, że Komorowski jeśli nie zastąpi Tuska, to będzie się w nowym rozdaniu liczył i w najgorszym razie zbuduje sobie silne skrzydło władzy, takie państwo w państwie, coś jak kiedyś mafia Kwaśniewskiego i mafia Millera. W najlepszym Komorowskiemu może się udać wszystko, dla siebie prezydentura i wokół siebie ludzie, którzy wiedzą jak urywać łby i przyprawiać o samobójstwo, a w rządzie jakaś delegatura może Palikot, może Schetyna, może ktoś z żydokomuny UD. Śmierć Tobiasza nie jest byle jakim numerem, zgoda, to jeszcze nie Kuczma i nie Gongadze, ale tak naprawdę ten fakt działa na korzyść Komorowskiego i jego ludzi, bo Kuczma po prostu spieprzył robotę. Tusk jest już chodzącym trupem, to polityczne zombie, jeśli nie został do tej pory wykończony, to tylko dlatego, że „elity” muszą pozacierać ślady i najprawdopodobniej nie wykrystalizowała się jeszcze nowa grupa sprawująca władzę. Gorliwość Komorowskiego zarówno w przejęciu władzy w dniu tragedii smoleńskiej, jak i w zwalczaniu „spisków smoleńskich”, pozwala mi się również zastanowić, kto tu bardziej ma „krew na rekach”. O ile doszło do czegoś więcej niż wypadku, co w mojej ocenie powoli staje się więcej niż prawdopodobne, Tuska konsekwentnie o jakiś czynny udział nie podejrzewam, natomiast udziałem Komorowskiego wcale bym się nie zdziwił. Zakładając, że był zamach, trzeba założyć, że chociaż „prace wstępne” musiały być przeprowadzone w trakcie „organizacji” wizyty, tym bez wątpienia zajęła się przybudówka GRU. Komorowski jest dla Moskwy absolutnie nieszkodliwy, mają na niego takie kwity, że będzie chodził jak po sznurku i chyba nie muszę tłumaczyć, co takie chodzenie dla Polski oznacza. Nie chcę bluźnić, ale wydaje się, że Tuska wariant niemiecki nazywa się Pikuś w porównaniu z wariantem sowieckim Komorowskiego. Jakby nie patrzeć Wielkopolska jest „ordnung”, podwórza zagrabione, a Привислинский край gdzieniegdzie jeszcze dumnie strzechami świeci i furmanki ładuje. Strach się bać.

sobota, lutego 18, 2012

W 1987 byłam pod Czernobylem

Byłam pod Czarnobylem

Przebywając w pamiętnym 1986 roku w Kijowie, doświadczyłam na własnej skórze jak wygląda „the day after”. Uczestniczyłam w życiu codziennym ludzi dotkniętych katastrofą, i przeżywałam wraz z nimi wydarzenia, jakie jej towarzyszyły.
Mogę wiec po latach powiedzieć: Byłam pod Czrnobylem.
Sporo czekałam na tę okazję: studia podyplomowe za granicą. Studia fundował Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, miał więc prawo życzyć sobie, aby kandydaci spełniali określone wymogi. Moja kandydatura długo odpadała w przedbiegach, bo byłam bezpartyjna i nie należałam nawet do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Byłam za to działaczem „Solidarności”. Tylko dzięki temu, że wśród moich władz zwierzchnich znalazły się osoby gotowe za mnie poręczyć, wyjazd doszedł do skutku. Pojechałam, złożywszy wpierw obietnicę, że „nie będę się wychylać”. Obietnica ta będzie mnie potem drogo kosztować.
Same studia w Kijowskim Instytucie Językoznawstwa były nadzwyczaj nudną freblówką, taką na obowiązkowych 8 godzin dziennie,
w czasie których, poza wiedzą czysto językoznawczą, wciskano nam do głowy propagandowy kit. Nie było żadnych zwolnień z zajęć, były obowiązkowe zaliczenia, egzaminy, praca dyplomowa. Za te 200 rubli miesięcznie, które nam wypłacano (a były to na tamte warunki duże pieniądze: nasi wykładowcy zarabiali połowę) i darmowe miejsce w akademiku, władza radziecka wymagała od nas solidnego zaangażowania, dyscypliny i (jak się potem również okaże) pełnej dyspozycyjności. Pouczeni wcześniej na wakacyjnym kursie przygotowawczym w Polsce, pozostający pod troskliwym okiem politruków, wiedzieliśmy, że nie wolno dyskutować na tematy polityczne i niczego krytykować.
Wiadomość o katastrofie w elektrowni atomowej w Czarnobylu dotarła do nas z…Polski. Już nazajutrz dzwonili nasi bliscy, w alarmujący sposób wzywając nas do natychmiastowego powrotu do kraju.
Wracać? - dziwiliśmy się. Przecież nic strasznego się nie dzieje. Telewizja podała jako jedną z szeregowych informacji wiadomość o małej awarii w elektrowni atomowej – i na tym koniec. Życie w Kijowie – odległym od Czarnobyla o 134 km., toczyło się normalnym trybem, jakby nic się nie stało.
28 kwietnia, jadąc na zajęcia, widziałam tłum młodzieży, jak w pełnym słońcu w strojach gimnastycznych na stadionie „Dynama” ćwiczy ze szturmówkami i transparentami marsz przed 1-majowym pochodem. Będę ich tak oglądać codziennie aż do ostatniego kwietnia.
W radio – żadnych alarmujących wiesci. Głos zabrał, co prawda, minister zdrowia Ukrainy, ale tylko po to, żeby stwierdzić, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa.. Ludzie wierzą. To nie tak jak w Polsce, że owszem, przyjmuje się do wiadomości informacje oficjalne, ale zaraz potem łapie się Wolną Europę albo Głos Ameryki, żeby się dowiedzieć jak jest naprawdę.
Za wschodnią granicą, – co powie władza – to święte. Przynajmniej wtedy tak było. Były jakieś przecieki, że jest źle. Z Polski, gdzie też usiłowano zbagatelizować sprawę, dochodziły jednak wieści, że podano płyn Lugola, że były badania poziomu skażenia… A tu? - Spokój.
Dziś, po latach, kiedy ilość ofiar ocenia się na ponad 8.000 nie chce się wierzyć, że kochana władza radziecka dla zamydlenia oczu zagranicy i uspokojenia opinii publicznej, potrafiła poświęcić zdrowie tysięcy młodych ludzi, ich właśnie wystawiając na pokaz, posyłając tam, gdzie najbardziej niebezpiecznie. W sukurs komunistycznym bonzom ZSRR poszli też przywódcy bratnich krajów socjalistycznych. To nie przypadek, że właśnie wtedy, po raz pierwszy (i jedyny zresztą) trasę kolarskiego wyścigu Warszawa- Berlin – Praga poprowadzono przez Kijów. Ludzie uspokojeni kojącymi wiadomościami z radia mówili:
- Jakieś niebezpieczeństwo? Wybuch? – Przecież nic nie widać, nic nie czuć, nikt nie umiera na ulicy.
Samoloty nad Kijowem rozpylały, co prawda, codziennie o świcie jakąś substancję, ale kto by się tam zastanawiał, – dlaczego?
W dniu Święta Pracy na trybunie honorowej stanął I sekretarz KC Komunistycznej Partii Ukrainy – W. Szczerbicki razem ze swoim wnuczkiem. Ludzie mówili: - Jakby było źle, nie narażałby dziecka.
Jak się potem okazało, wnuczek cały czas przebywał daleko poza Kijowem i tylko na tych parę godzin, w celach propagandowych przywieziony został do stolicy Ukrainy.
A my? – Dostąpiliśmy szczególnego splendoru uczestniczenia w pierwszoma-jowej demonstracji w charakterze gości, obserwujących przemarsz z trybuny honorowej. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa przebywania przez wiele godzin w pełnym słońcu i z tego, że nasz udział stanowi niezły materiał propagandowy. Nikt nie odmówił przyjęcia tego „zaszczytu”. Dlaczego? Hm… Tym, którzy nie pamiętają tamtych czasów dosyć trudno uświadomić sobie znaczenie słów: dobrowolny przymus. Było nie do pomyślenia, żeby ktokolwiek z nas się wychylił.
Defilada trwała ponad 5 godzin w nieznośnym upale – i po raz pierwszy jej obszerne fragmenty pokazały Eurowizja i Interwizja. Dotychczas bywały to tylko migawki ze stolic świętujących 1 Maja. Tym razem zaszczytu pojawienia się na ekranach telewizorów na całym świecie dostąpił również Kijów. Dlaczego? – Ano, macie, zobaczcie na własne oczy, że zycie u nas toczy się normalnie i nie ma najmniejszych podstaw, by wierzyć oszczerstwom.
To tylko kłamliwa, zachodnia propaganda szkaluje, jak zwykle, Kraj Rad!
Gdzieś w następny dzień w migawce telewizyjnej wykpiono tchórzostwo zachodnich studentów, którzy na wieść o wybuchu opuszczali moskiewskie uczelnie. Nam zadzwonił dzwonek alarmowy: - Coś musi być, jeśli oni, tak daleko od Czarnobyla, - a wieją. W końcu: gdzie Moskwa, gdzie Kijów? A my?
Pod wpływem tej wiadomości zażądaliśmy spotkania z przedstawicielem polskiego konsulatu w Kijowie. Zjawił się konsul W. i „po linii i na bazie”,
w myśl instrukcji otrzymanych zapewne od władz Ukrainy, przedstawił zachowanie amerykańskich studentów jako panikarskie. Stanowczo również stwierdził, że nie ma zgody polskich władz oświatowych na nasz powrót do kraju i takie rozwiązanie w ogóle nie wchodzi w rachubę. Dodał przy tym, że „nie wolno nam opuszczać w takiej chwili przyjaciół’.
„Przyjaciół???” – mimo zaangażowanej politycznie większości, odezwały się głosy myślących racjonalnie. - Tu chodzi o nasze zdrowie i nasze życie.
- My chcemy do Polski!
Dzwonię jeszcze w tym samym dniu do moich zwierzchników: – Wracam.
Pomóżcie mi się stad wydostać.
- Coś ty… Nie możesz nam tego zrobić. Poręczyliśmy za ciebie. Dałaś słowo, że nam niczego nie „wykręcisz”. Wytrzymaj do końca! – usłyszałam w odpowiedzi.
A konsul? – Dla uspokojenia gorącej atmosfery obiecał wszystkim badania na wysokość skażenia. I tyle.
Ktoś dociekliwy zapyta: - Jak to? Nie można było tak po prostu wsiąść w pociąg i wrócić do domu? W czym problem? Ano w tym, że w dniu przyjazdu do Kijowa musieliśmy zdeponować nasze paszporty w rektoracie uczelni.
A spróbuj człowieku poruszać się po Kraju Rad i przekroczyć ruską granicę bez tego dokumentu!
Badania przebiegały taśmowo i czuła aparatura ani drgnęła na widok którego-kolwiek z nas. Badano nią każdego osobnika od stóp do głów. Aparatura wyrażała się jednakowo obojętnie zarówno o naszych świeżo umytych włosach, jak i zakurzonych butach, na których niewątpliwie osiadał pył o dużym stopniu skażenia. Sowiecka służba zdrowia wywiązała się z obowiązku.
Jedna z koleżanek, będąca w ciąży, nie wytrzymała psychicznego obciążenia i zaniosła się histerycznym płaczem. Lekarka wzięła ją na osobistą rozmowę i dziewczyna wyszła z oświadczeniem lekarskim o wskazaniach do powrotu do domu. Ów akt miłosierdzia źle się skończył dla wrażliwej lekarki. Druga grupa, wracająca nazajutrz z badań, przyniosła nam sensacyjną wiadomość:
- Pani doktor za wydanie tego zezwolenia pożegnała się z pracą. A my?
Otrzymaliśmy propozycję nie do odrzucenia. W najbliższą niedzielę (a była to jak raz prawosławna Wielkanoc) – mamy darmową wycieczkę po Dnieprze, „przypadkowo” w stronę Czarnobyla. Reportaż z tej eskapady miała zrealizować towarzysząca nam telewizja.
Zawsze znajdzie się kilka idiotek chętnych do pokazania się za wszelka cenę w TV, ale większość rozsądnych przemówiła im do rozumu. Jasnym było, że ten film miał stanowić przeciwwagę dla informacji o wyjeździe zachodnich studentów. Ktoś znający temat zwrócił nam uwagę, że siła promieniowania rośnie w słońcu i w odbiciu od lustra wody, wiec nie dajmy się „wrobić”.
Naszą odmowę władze uczelni przyjęły ze zrozumieniem, ale w „nagrodę”,
w ową Wielkanoc, kiedy chcieliśmy zobaczyć w cerkwi zwyczaje prawosławne, zrobiono nam od rana ośmiogodzinne, obowiązkowe szkolenie polityczne.
Ot, czym się kończy u przyjaciół brak dyscypliny i dyspozycyjności.
W radio ponownie odezwał się minister zdrowia, tym razem sugerując, aby nie wychodzić z domu bez specjalnej potrzeby. Mówił także o konieczności dokładnego mycia się i prania całej odzieży po powrocie, dodając, by nie spożywać również owoców i warzyw niewiadomego pochodzenia. Mimo lekkiego tonu tej wypowiedzi naród wpadł w panikę. Jeszcze w tym samym dniu ze zdziwieniem obserwuję kilkukilometrową (dosłownie!) kolejkę do ukraińskiego odpowiednika naszego „Orbisu”, prowadzącego przedsprzedaż biletów kolejowych na dalekie trasy. Kto żyw, kto ma chody, układy, bierze urlop; kto ich nie ma – po prostu zwalnia się z pracy i ucieka jak najdalej od Kijowa. Po dwóch dniach – spokój.
I co? – pytam zaprzyjaźnioną kijowiankę. Opanowano panikę?
- Nie – odpowiada. Tylko, że już wszystkie bilety na pociągi dalekobieżne zostały wyprzedane na dwa miesiące naprzód.
Wisielczy dowcip z tego okresu mówił, że pozostały już tylko bilety do Czarnobyla.
Przyciśnięta przez nas do muru jedna z wykładowczyń, taka mniej politycznie zacietrzewiona i z mniejszymi klapkami na oczach, przy tym matka 8-letniego dziecka – nie wytrzymała psychicznie, rozpłakała się.
- Jest źle. Co będzie z nami? Co będzie z naszymi dziećmi?...
Rzeczywiście, jest naprawdę źle. Nastrój paniki pogłębił się. Dużo ludzi wyjechało. Wcześniej zakończono rok szkolny i 8 maja rozpoczęto i bardzo szybko przeprowadzono ewakuację wszystkich dzieci do lat 16. Po cichu zaczęto mówić o planowanej ewakuacji całego Kijowa. Okazało się to nie takie proste. Związek Radziecki wielki, ale Kijów – to, jakby nie było – 2 mln. mieszkańców.
Miasto bez dzieci stało się smutne. Nam, przed Dniem Zwycięstwa, na poprawę humoru, podano w charakterze toastu okolicznościowego – płyn Lugola. W dwa tygodnie po awarii znaczył on tyle, co musztarda po obiedzie.
Na straganach bazarów więdły dorodne truskawki, czereśnie i rzodkiewki. Tak było może przez dwa tygodnie, potem ludzie na wszystko machnęli ręką. Coś tam w końcu jeść trzeba. Podobnie było z mlekiem. Pod koniec maja ludzie jedli już wszystko, robili przetwory ze skażonych owoców z rezygnacją, że co ma kogo spotkać, to go i tak nie ominie.
Znajoma tancerka kabaretowa któregoś dnia przekazała mi z grobową miną:
- Jadę do Czarnobyla..
Nie wierzyłam własnym uszom.
- Czyś ty zwariowała? Komu w Czarnobylu potrzebny kabaret?
- Jedziemy z programem rozrywkowym dla pracowników usuwających skutki awarii. Będzie telewizja.
- Gdzie ty się pchasz? Przecież to niebezpieczne…
- A czy nas kto pytał o zgodę? Jest „prikaz”, to się jedzie. Powiedzieli tylko, że kto odmówi, może się pożegnać z pracą. Ty wiesz jak trudno o pracę w dobrym zespole.
Pojechała. Ałła Pugaczowa, znakomita piosenkarka, odmówiła udziału w podobnym programie. Znalazła się pod pręgierzem opinii publicznej. Pluli na nią we wszystkich środkach masowego przekazu za postawę niegodną radzieckiej artystki. Trzeba było mieć niezłą odporność, żeby taką presję wytrzymać.
Żar lał się z nieba przez całe dwa miesiące. Nie spadła ani kropla deszczu.
Aśka, dziewczyna młoda, reprezentacyjna i „do wzięcia” - w wolnych od zajęć chwilach biegała nad Dniepr i smażyła się na plaży, całkowicie bagatelizując zagrożenie. Lubiła przyćmiewać inne dziewczyny urodą, a szczególnie pięknie opalonym ciałem.
Pierwszy od awarii deszcz spadł pod koniec czerwca. Byłyśmy wtedy jak raz całą grupą na Kreszczatiku i zachowując się trochę jak Gene Kelly w „Deszczowej piosence” – tańczyłyśmy z radości boso, w strugach ulewnego deszczu na pryncypialnej ulicy, wystawiając twarz na jego ożywcze (jak nam się wydawało) krople. Idiotki. Nie wiedzieć nic o kwaśnych deszczach i ich skutkach!
Po powrocie do Polski zbadałam się w Instytucie Izotopowym w Katowicach-Ligocie. Znajomy, szef tego Instytutu – docent N. załamał ręce na widok wyników badań. Poziom strontu i cezu, które odłożyły się w kośćcu okazał się być siedmiokrotnie większy niż poziom stwierdzony u pracowników polskiej ekipy budowlanej, która opuściła Kijów w dwa dni po awarii.
- Jak z tym żyć? – zapytałam z lękiem. Jak się leczyć?
- Leku żadnego na to nie ma, a okres naturalnego rozpadu wynosi ponad 30 lat..- usłyszałam w odpowiedzi.
No tak…to już tylko „ziemia wyciągnie” – pomyślałam.
- Powinna pani uważać na siebie. Nie wiadomo jaki bodziec może wywołać białaczkę.

***

Aśka umarła w parę lat po awarii. Nie przypuszczam, aby zaliczono ją do podanej oficjalnie liczby 8.000 ofiar.
A ja?
– Wyrok: nowotwór złośliwy - usłyszałam rok temu.
Póki co - pierwsze starcie z chorobą wygrałam. Żyję, ale jak na bombie zegarowej z opóźnionym zapłonem, wsłuchując się z lękiem - jak tyka wmontowany w nią zegar…..
Kiedy wybuchnie?
Danuta Skalska