n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

piątek, stycznia 16, 2015

SPRAWA lend&leasu



 Artykuł po raz pierwszy w języku polskim ukazał się w dwumiesięczniku Nexus w numerze 2 (2/1999)
Tytuł oryginalny: „The Explosive Secrets of Major Jordan’s Diares”, Nexus (wydanie angielskie), vol. 4, nr 1
Kontakt z redakcją: www.magazynnexus.pl lub www.nexus.media.pl, nexus@nexus.media.pl, tel. 85-6535511
Artykuł do wydruku w formacie PDF
 http://www.kontestator.eu/downloads/nexus_004_tajemnice_dziennikow_majora_jordana_1.pdf
Tajemnice dzienników majora Jordana
George Racey Jordan
Copyright © 1996/1999
część 1
część 2


„PAN BROWN” I POCZĄTKI POWSTANIA DZIENNIKA JORDANA
Pewnego dnia w maju 1942 roku kilku rozsierdzonych Rosjan wtargnęło do mojego biura mieszczącego się na lotnisku Newark. Twierdzili, że zostali znieważeni i że ich rosyjski honor ucierpiał z tego powodu. Podprowadzili mnie do okna, przez które na własne oczy mogłem ujrzeć dowody popełnionej zbrodni.
Dowodził nimi pułkownik Anatolij N. Kotikow, który był szefem rosyjskiej misji stacjonującej na lotnisku Newark. Kotikow był Bohaterem Związku Radzieckiego. Tytuł ten dostał za to, że jako pierwszy przeleciał w roku 1935 samolotem nad Biegunem Północnym z Moskwy do Seattle. W tamtym czasie rosyjskie gazety nazwały go „rosyjskim Lindberghiem”. Kotikow był także pierwszym instruktorem rosyjskich oddziałów powietrzno-desantowych i miał na swoim koncie ponad trzydzieści osiem skoków spadochronowych.
Poznałem go kilka dni wcześniej, 10 maja 1942 roku, kiedy przybyłem na lotnisko Newark pełnić służbę. Bazę, w której znajdowało się to lotnisko, nazywano na wiele różnych sposobów: „Magazyn nr 8 Narodów Zjednoczonych, Wydział Lend-Lease, Lotnisko Newark, Newark, New Jersey, Sekcja Międzynarodowa, Dowództwo Służb Powietrznych, Wojskowe Siły Lotnicze Armii Stanów Zjednoczonych”.
Miałem okazję bardzo dobrze poznać pułkownika Kotikowa i to nie tylko z racji naszego przydziału do Newark. W tamtym czasie pułkownik Kotikow dość słabo znał angielski i dlatego każdego ranka budził się 5.30, aby przez dwie godziny uczyć się go. Stał teraz na wprost okna i pokazywał na coś nerwowo machając ręką.
Na przedpolu hangaru przed budynkiem administracyjnym stał średniej wielkości bombowiec A-20 Havoc firmy Douglas. Został on wyprodukowany w amerykańskiej fabryce i przekazany w ramach transakcji Lend-Lease sfinansowanej z podatków pochodzących od społeczeństwa amerykańskiego, i stał na ziemi należącej do Stanów Zjednoczonych. Był gotów nosić na swoim kadłubie Czerwoną Gwiazdę będącą symbolem radzieckiego lotnictwa wojskowego.
Z punktu widzenia Rosjan i Lend-Lease był to samolot rosyjski. Właśnie miał wkrótce wystartować i dołączywszy do formującego się konwoju wyruszającego do Murmańska i Kandałakszy, dalszą drogę miał odbyć na pokładzie jednego ze statków. Tego dnia dowódca był nieobecny i mnie przypadł w udziale obowiązek pełnienia dyżuru na lotnisku.
Zapytałem tłumacza, co takiego tak bardzo zdenerwowało Rosjan. Okazało się, że samolot pasażerski DC-3 należący do linii lotniczych American Airlines, zjeżdżając z pasa startowego i kołując do miejsca, gdzie miał wysadzić pasażerów, zaczepił o ich samolot i uszkodził jego silnik. Bez trudu zorientowałem się, że szkody wyrządzone przez DC-3 były niewielkie i można je było szybko usunąć. W rzeczywistości nie to jednak tak bardzo rozsierdziło Rosjan. Zdenerwowało ich przede wszystkim to, że w ogóle toleruje się tego rodzaju zdarzenia. Nie mogli pojąć, jak amerykański samolot pasażerski, mógł – nawet nieznacznie – uszkodzić rosyjski samolot wojskowy!
Młody Rosjanin trzymający w ręce słownik rosyjsko-angielski i krążący wokół pułkownika Kotikowa wskazał mi w nim słowo „kara”. Podniesionym głosem krzyczał:
— Ukarać pilota!
Zapytałem go, co ich zdaniem powinienem zrobić z tym pilotem. Jeden z Rosjan ułożył dłoń w kształt pistoletu, przyłożył palec wskazujący do skroni i nacisnął wyimaginowany spust. — Jesteś w Ameryce — powiedziałem do niego. — Tutaj nie rozwiązujemy takich spraw w ten sposób. Zaraz go naprawimy i potem dołączy do konwoju. Po pewnym czasie zaczęli wykrzykiwać:
— Wypędzić!
Mocno podekscytowani powtarzali to w kółko. W końcu zrozumiałem, że nie chodzi im o pilota, ale o usunięcie z lotniska Newark linii lotniczych American Airlines.
Poprosiłem tłumacza, aby powiedział im, że armia amerykańska nie ma żadnej władzy nad samolotami i pilotami pasażerskich linii lotniczych, które na długo przed wybuchem wojny korzystały z lotniska Newark, nawet przed wybudowaniem lotniska La Guardia. Próbowałem uspokoić ich, wyjaśniając im, że nasz oficer ds. obsługi naziemnej, kapitan Roy B. Gardner, gwarantuje, że ich bombowiec będzie gotowy do drogi, nawet jeśli będzie to oznaczało pracę zespołu mechaników przez całą noc.
Pamiętam, co generał Koenig powiedział mi o Rosjanach, kiedy wkrótce po ataku na Pearl Harbor pojechałem do Waszyngtonu. Wiedział, że w roku 1917 służyłem w Oddziale Latających Maszyn Korpusu Łączności i że brałem udział w walkach za oceanem. Kiedy powiedział mi, że potrzebuje oficera łącznikowego między Lend-Lease i lotnictwem wojskowym armii czerwonej, zamieniłem się w słuch.
— Jordan, to praca, która wymaga od człowieka dużej elastyczności i umiejętności okazania taktu wobec Rosjan — powiedział. — To niezwykle twardzi i nieustępliwi ludzie, jeśli chodzi o współpracę. Sądzę, że świetnie sobie poradzisz.
W ten oto sposób zostałem odkomenderowany na lotnisko Newark w celu szybkiego wdrożenia w życie programu Lend-Lease. Zamierzałem wykonać swoją pracę najlepiej, jak potrafiłem. Byłem „starym wygą”, jak zwykło nazywać się nas, weteranów pierwszej wojny światowej, i jednocześnie zwykłym czterdziestoczteroletnim kapitanem. Otrzymałem określone zadanie do wykonania i wiedziałem, że potrafię mu sprostać. Pierwsze dni współpracy z Kotikowem przebiegały raczej bez większych zakłóceń i nawet go polubiłem. Jednak to, co mówił Generał Koenig, okazało się całkowitą prawdą – Rosjanie byli bardzo szorstcy i trudni we współpracy.
W czasie tłumaczenia moich uwag w sprawie naprawy samolotu zauważyłem, że pułkownik Kotikow pogardliwie wierci się. Kiedy skończyłem, wykonał nagły gest ręką i powiedział:
— Chcecie, żebym wezwał tu pana Hopkinsa?
Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem to nazwisko wypowiedziane przez Kotikowa. Zabrzmiało to jak pogróżka i w dodatku głupia. Cóż bowiem Harry Hopkins mógłby zrobić na lotnisku Newark? Przyjmując hipotezę, że pogróżka Kotikowa miałaby się spełnić, co dobrego mogłoby z niej wyniknąć? Zwykłe, cywilne samoloty podlegały ostatecznie jurysdykcji Civil Aeronautics Board (Zarząd ds. Lotnictwa Cywilnego).
— Pan Hopkins to załatwi — stwierdził pułkownik Kotikow. Spojrzał na mnie i wówczas zobaczyłem, że w jego głosie słychać było jakąś ponurą ironię. — I zapewne pan Brown spotka się z panem Hopkinsem, jak sądzę? — dodał śmiejąc się.
Słowa „pan Brown” zdziwiły mnie nieco i zanim zdołałem dowiedzieć się czegoś bliższego na ich temat, Kotikow warknął do tłumacza, mówiąc mu, że chce zatelefonować do swojej ambasady w Waszyngtonie. Wszystkie rozmowy zamiejscowe Rosjan musiały mieć akceptację mojego biura i dlatego zawsze upewniałem się, czy rozmowy Kotikowa, które bywały czasem bardzo długie, były odnotowywane. Poleciłem operatorowi centrali połączyć się z ambasadą radziecką i dopiero wtedy wręczyłem mu słuchawkę.
W tym czasie reszta Rosjan została wyproszona z mojego biura, ja zaś siedziałem sobie spokojnie przy biurku. Pułkownik Kotikow rozpoczął długą przemowę, którą przerywał od czasu do czasu podchodząc do okna. Jedynymi słowami, jakie zrozumiałem wśród potoku rosyjskich słów, były „American Airlines”, „Hopkins” i odczytany po angielsku z wielkim trudem numer seryjny widniejący na ogonie samolotu. Skończywszy mówić, wyszedł z biura bez słowa. Wzruszyłem ramionami i poszedłem obejrzeć uszkodzonego Havoca. Zgodnie z obietnicą samolot został zreperowany i był gotowy do drogi.
Sądziłem, że to już koniec tej sprawy.
Byłem jednak w błędzie. 12 czerwca z Waszyngtonu nadszedł rozkaz zabraniający American Airlines oraz innym liniom lotniczym prowadzenia jakiejkolwiek działalności na terenie lotniska Newark. Nie obowiązywał on przez dzień lub tydzień, ale do końca wojny, mimo iż nazywano go „Tymczasowym Zawieszeniem Lotów”.
Byłem zdumiony. Było to coś, w co trudno uwierzyć i jeszcze trudniej zapomnieć. Czy powinniśmy byli skakać, ilekroć Kotikow strzelał z bata? Czekała mnie trudna lekcja do nauczenia.
Kapitan Gardner, który przebywał na lotnisku Newark dłużej ode mnie i miał większe doświadczenie w czymś, co nazywał „system naciskania odpowiedniego guzika”, wyznał mi potem, że kiedy powiedziałem mu o Kotikowie i „telefonie do Hopkinsa”, postanowił bezzwłocznie przystąpić do działania. Wybrał sobie najlepsze miejsce w terminalu zajmowane do tej pory przez personel pasażerskich linii lotniczych i objął je w posiadanie przybijając na drzwiach tabliczkę ze swoim nazwiskiem. Kilka dni później to miejsce należało do niego.
Byłem zdumiony szybkością, z jaką usunięto z lotniska pasażerskie linie lotnicze. Najpierw przybył inspektor z Zarządu ds. Lotnictwa Cywilnego (CAB). Jak mi powiedział, ktoś w Waszyngtonie wyjął zawleczkę z granatu, który znajdował się pod CAB. Spędził kilka dni w wieży kontrolnej i przeegzaminował nasz personel w zakresie natężenia ruchu pasażerskiego, kładąc nacisk na to, czy nie koliduje on z operacjami prowadzonymi przez Rosjan. Wieść o zamiarze wydalenia cywilnych linii lotniczych z lotniska rozeszła się lotem błyskawicy i wzbudziła wiele emocji. Kilka dni później nadszedł stosowny rozkaz w tej sprawie. Było to arcydzieło biurokratycznego języka.
Aż musiałem się uszczypnąć, aby upewnić się, że to my, Amerykanie, a nie Rosjanie, byliśmy ofiarodawcami programu Lend-Lease. „Już po wszystkim, Jordan” – mówiłem do siebie – „przecież nie znasz wszystkich szczegółów całej operacji. To tylko jeden z jej elementów. Jesteś żołnierzem, a poza tym ostrzegano cię, że nie będzie łatwo”. W tym samym czasie przystąpiłem do pisania pamiętnika, zbierania notatek i zapisywania wszystkiego, co się wydarzyło. Była to jedna z najważniejszych decyzji, jakie wówczas podjąłem.
Robienie notatek nie jest niczym niezwykłym w wojsku. Do dziś mam przed oczami szczerą twarz sierżanta Cooka, który w roku 1917 powiedział do mnie, wówczas dziewiętnastoletniego kaprala, w Kelly Field w Teksasie: „Jordan, jeśli chcesz dawać sobie ze wszystkim radę, miej oczy szeroko otwarte, słuchaj uważnie, trzymaj gębę na kłódkę i miej kopię wszystkiego!”
Właśnie wtedy coś mnie tknęło, że pewnego dnia ktoś zechce przeprowadzić śledztwo w sprawie Lend-Lease i związanych z nim Rosjan. Byłem tylko małym pionkiem w wielkiej grze. Swój pamiętnik zacząłem pisać między innymi dlatego, że nie znałem szczegółów całej tej operacji...


TECZKI DOTYCZĄCE „PROSZKU DO BOMBY”
Z racji swojej funkcji oficera łącznikowego zacząłem pomagać Rosjanom w ich papierkowej robocie i jednocześnie asystowałem im podczas ich rozmów telefonicznych do różnych fabryk, w których zamawiano różne urządzenia, a następnie wysyłano je konwojami do Rosji. Dzięki temu mogłem poznać nazwiska wielu oficjeli z Komisji ds. Zakupów Rządu Sowieckiego, z którymi kontaktował się pułkownik.
Tylko kilku amerykańskim oficerom, którzy mieli okazję spotkać się przypadkowo z Rosjanami, dane było widzieć jakiekolwiek notatki Rosjan. Im bardziej pomagałem Rodziewiczowi i pułkownikowi Kotikowi, tym bardziej byli w stosunku do mnie serdeczni. Czymś normalnym stało się z czasem przeglądanie przeze mnie ich dokumentów i przygotowywanie ich do wysyłki poprzez ich segregowanie i wkładanie do odpowiednich teczek w celu ułatwienia ich przeglądania przez urzędników w Waszyngtonie.
W tamtym czasie nic nie wiedziałem o bombach atomowych. Słowa „uran” i „Obszar Inżynieryjny Manhattan” były dla mnie czymś zupełnie nowym. Miałem świadomość, że niektóre dokumenty znajdujące się na biurku Kotikowa dotyczyły planów budowy specjalnej fabryki chemicznej. W rzeczywistości ta chemiczna fabryka miała produkować, jak on sam twierdził, „proszek do bomby”. Sprawdzając w swoim pamiętniku dane, wiem teraz, że to wszystko było przeznaczone do budowy reaktora atomowego. Poniżej podaję materiały niezbędne do budowy stosu atomowego, które wysłano do Rosji w roku 1942, w czasie gdy służyłem na lotnisku Newark.
Grafit naturalny w taflach, bryłach lub grudkach – kosztował on amerykańskich podatników 812???437 dolarów. 13???041???152 dolary kosztowały aluminiowe tuby (używane w stosach atomowych do „gotowania” lub przeobrażania uranu w pluton). 834???989 funtów (378???743 kg) kadmu metalicznego do produkcji prętów służących do kontroli stopnia reakcji zachodzących w stosie atomowym wartości 781???472 dolarów. Niedługo potem zaczęto wysyłać prawdziwie tajny materiał – tor. W samym tylko roku 1942 wysłano 13???440 funtów (6096 kg) tego pierwiastka o wartości 22???848 dolarów. (30 stycznia 1943 roku wysłano do Rosji z Filadelfii dodatkowo 11???912 funtów azotanu toru na pokładzie statku SS John C. Fremont. Co ciekawe, w latach 1944–1945 nie wysłano więcej żadnego ładunku, dzięki, jak sądzę, czujności generała Grovesa).
W tamtym czasie Rosjanie zabiegali o jak największą ilość dieslowskich silników okrętowych, z których każdy kosztował 17???500 dolarów. W czasie wcześniejszych dostaw otrzymali 25 silników, z który każdy miał ponad 200 koni mechanicznych mocy, i byli gotowi poruszyć niebo i ziemię, aby otrzymać dodatkowo taką samą partię. Generał-major John R. Deane, szef naszej misji wojskowej w Moskwie, odrzucił ich prośbę w tej sprawie, ponieważ generał MacArthur potrzebował ich w rejonie Południowego Pacyfiku. Jednak Rosjanie byli nieustępliwi i postanowili pójść z tą sprawą do samego Hopkinsa, który miał wówczas dużą władzę i mocno faworyzował Rosjan. W ciągu trzech lat między rokiem 1942 i 1944 do Rosji wysłano 1305 silników! Kosztowały one łącznie 30???745???947 dolarów. Otrzymane wcześniej przez nich silniki były, jak twierdzi generał Deane, składowane pod gołym niebem i rdzewiały. Teraz jest już oczywiste, że były one czymś w rodzaju powojennych darów, które w ogóle nie były im potrzebne do prowadzenia działań wojennych...
Prawdą jest, że nigdy nie wiedzieliśmy, do czego tak naprawdę będzie służyć to, co wysyłaliśmy do Rosji. Brak skutecznej kontroli nad programem Lend-Lease w odniesieniu do Rosjan okazał się poważnym błędem. Mniemanie, że materiały, które wysyłaliśmy do Rosji, nie będą wykorzystane do budowy rosyjskiej bomby atomowej, którą udało im się zbudować dużo wcześniej, niż sądziliśmy, było wyjątkową głupotą i naiwnością. W przeciwieństwie do Brytyjczyków, którzy zgodzili się na inspekcję swoich instalacji bez żadnego sprzeciwu i wymianę informacji, Rosjanie nigdy tego nie zrobili. Nasz Rząd był gotów dostarczyć im wszystko, o co tylko prosili i to najszybciej, jak to tylko było możliwe. I ja byłem jedną z osób, które się do tego bezpośrednio przyczyniły. Kiedy mówię „nasz rząd”, mam oczywiście na myśli Harry’ego Hopkinsa, człowieka który kierował programem Lend-Lease, oraz jego współpracowników. My, wojskowi, wiedzieliśmy, od kogo wychodzą rozkazy. Rosjanie również. „System naciskania odpowiedniego guzika” działał znakomicie i nikt inny nie znał go lepiej od pułkownika Kotikowa...
Wkrótce stało się jasne, że nie możemy dłużej zostać w Newark. Rosnący zakres naszej działalności, rozwój programu Lend-Lease, potrzeba szybszego dostarczania samolotów do Rosji – wszystko to przyspieszyło decyzję o rozpoczęciu dostaw drogą powietrzną zamiast jak dotychczas morską. Od dawna było oczywiste, że najlepsza trasa z Alaski do Rosji biegnie przez Syberię.
Początkowo Rosjanie byli niechętni otwarciu szlaku z Alaski przez Syberię. Jeszcze przed atakiem na Pearl Harbor, w czasie pierwszej wizyty Harrimana-Beaverbrooka w Moskwie w sierpniu 1941 roku, Averell Harriman zasugerował Stalinowi dostarczenie Związkowi Radzieckiemu amerykańskich samolotów z Alaski przez Syberię. Stalin sprzeciwił się wówczas tej propozycji, oświadczając, że to „zbyt niebezpieczna trasa”. Obawiał się zapewne, że w ten sposób dostaniemy się za Żelazną Kurtynę.
Podczas wizyty Mołotowa w Białym Domu Sekretarz Stanu Cordell Hull wręczył Harry’emu Hopkinsowi pismo, które zawierało dziewięć punktów dotyczących Rosjan. Pierwszy z nich brzmiał: „Ustanowienie lotniczego szlaku transportowego ze Stanów Zjednoczonych do Związku Radzieckiego przez Alaskę i Syberię”. Kiedy prezydent wspomniał o tym, Mołotow potraktował to jako radę, ale „nie wiedział wówczas, jaką podjąć decyzję”.
Generał-major John R. Deane wyraził się ironicznie w związku ze zwlekaniem Rosjan w tej sprawie:
„Przed opuszczeniem Rosji generał Arnold, który chcąc coś załatwić w Stanach Zjednoczonych uderzał zwykle ręką w biurko, wezwał mnie pewnego dnia do siebie, uderzył jak zwykle w biurko i powiedział mi, co zamierza zrobić, aby usprawnić transport powietrzny między Stanami Zjednoczonymi i Rosją. Oświadczył mi, że powinienem zabiegać o aprobatę Rosjan dla amerykańskich operacji mających na celu rozwój transportu powietrznego do Moskwy. Transport ten miałby się odbywać trzema trasami w zależności od stopnia ich ważności: pierwsza z Alaski przez Syberię, druga przez Wielką Brytanię i Sztokholm i trzecia z Teheranu do Moskwy. Zasalutowałem, mówiąc: «Tak jest» – i przez następne dwa lata starałem się wykonywać jego polecenia”.1
Tam gdzie Stany Zjednoczone nie mogły sprostać rosyjskim łapom, dzielnie dawali sobie radę Naziści. Niemieckie łodzie podwodne stacjonujące w Norwegii nieustannie atakowały nasze konwoje płynące do Murmańska. Mimo to Stalin uważał, że trasa do Murmańska była dla nas, Amerykanów, mniej niebezpieczna. Miarka się przebrała, kiedy podczas jednego konwoju stracono 21 z 34 statków. Samoloty Douglas A-20 Havoc, które szły na dno oceanu, okazały się ważniejsze dla Stalina niż ludzkie życie. Tak więc na początku zaczęliśmy latać średnimi bombowcami z Południowej Ameryki do Afryki, a następnie do Tbilisi. Lecąc nad Afryką często napotykały one po drodze burze piaskowe, które zatykały ich silniki i zamieniały je w bezużyteczny dla Rosjan złom. Nie byliśmy w stanie dostarczyć im dostatecznej ilości samolotów przewożąc je na statkach wzdłuż brzegów Afryki, a były one im potrzebne do przeprowadzenia wielkiej ofensywy, którą szykowali pod Stalingradem.
Dopiero w tej sytuacji Rosjanie zezwolili na transporty z Alaski przez Syberię. Amerykanie mieli latać samolotami do Fairbanks na Alasce i umożliwić Rosjanom korzystanie z tamtejszego lotniska. Do Rosji mieli latać wyłącznie ich piloci.
Główną sceną na terenie Stanów Zjednoczonych związaną z tym programem stało się lotnisko Gore Field w Great Falls w stanie Montana. Kilka lat przed wybuchem wojny generał Ralph Royce, który ćwiczył razem ze swoją grupą „Śnieżne Ptaki” latanie w warunkach zimowych, odkrył, że nad Great Falls, którego lotnisko położone jest na wysokości 3665 stóp (1100 m) nad poziomem morza i jednocześnie 300 stóp (90 m) nad miastem, przez ponad 300 dni w roku jest czyste niebo, które idealnie nadaje się do latania, mimo iż zimy są tam bardzo mroźne i suche.
Rzut oka na globus pokazuje, że Great Falls leży na podobnej wysokości geograficznej oraz prawie na tym samym przeciwległym południku co Moskwa. Miał to być nowy tajny „Rurociąg”. Wojsko nazywało go w skrócie ALSIB.


PRZEPROWADZKA DO MONTANY
Tuż po wyznaczeniu trasy nastała w tamtym rejonie najzimniejsza zima od prawie 25 lat. Pierwszym człowiekiem, który przetarł nowy szlak, był generał-major Follette Bradley. Jego trasa wiodła nad starymi szlakami poszukiwaczy złota w Kanadzie. Wspólnie z Rosjanami wykreślił trasę, który rozpoczynała się w Great Falls i wiodła aż do Moskwy przez Fairbanks na Alasce, Syberię i Kujbyszew. Jest to najzimniejsza na świecie droga powietrzna, która zahacza o Yukon na Alasce i „biegun zimna” na Syberii. Mimo to sprawdzała się.
Pułkownik (wówczas jeszcze kapitan) Gardner, nasz specjalista od trudnych sytuacji z Newark, był jednym z pierwszych, którzy pojechali do Montany. Następny był porucznik Thomas J. Cockrell, któremu powierzono przygotowanie w Great Falls zakwaterowania dla żołnierzy Siódmej Grupy Transportowej z Dowództwa Transportu Powietrznego, którzy mieli przybyć tam prosto z Seattle.
W tamtym czasie Gore Field było Miejskim Portem Lotniczym w Great Falls. Chociaż wybrano je na siedzibę Siódmej Grupy, nie od razu przystąpiono do stawiania na nim baraków i innych niezbędnych obiektów. Na początek jako tymczasową siedzibę dowództwa wybrano ogromne Centrum Miejskie, gdzie utworzono również kasyno dla żołnierzy. Dodatkowo na baraki i kasyno wykorzystano kryte lodowisko. Centrum dowodzenia rozlokowało się w pomieszczeniach zajmowanych przez burmistrza Eda Shieldsa i jego podwładnych.
Centrum Miejskie pozostawało siedzibą Siódmej Grupy Transportowej przez 4 miesiące. W tym czasie na terenie Gore Field brygady budowlane wznosiły baraki, hangary i inne budynki. Swoją przeprowadzkę na wzgórze Gore, na którym położone było lotnisko, Grupa zakończyła na początku listopada 1942 roku. Siódma Grupa kierowała całością zadań aż do 17 listopada 1942 roku, kiedy to całość operacji na Północno-zachodnim Szlaku powierzono specjalnie powołanemu do tego celu Alaskiemu Skrzydłu Dowództwa Transportu Powietrznego, które przejęło kontrolę nad wszystkimi operacjami od Great Falls do Fairbanks, gdzie na dalszą drogę czekały setki rosyjskich pilotów.
Z miejscowości Spokane przybył major Alexander Cohn, któremu Dowództwo Transportu Powietrznego poleciło utworzyć 34 Oddział Zapasowy. To właśnie ten oddział nadzorował transporty ładunków pochodzących z całych Stanów Zjednoczonych, które wprowadzano do naszego końca „Rurociągu”.
Pułkownik Gardner załatwił mi wkrótce przeniesienie z Newark do Great Falls. W rozkazie, na mocy którego przeniesiono mnie, określono mnie jako „Reprezentanta Narodów Zjednoczonych”. Tylko kilka osób wiedziało, że mimo iż Organizacja Narodów Zjednoczonych utworzona została dopiero we wrześniu 1945 roku w San Francisco, nazwa „Narody Zjednoczone” używana była już w roku 1942 do określania uczestników programu Lend-Lease. Tak było zapisane w moich papierach.
Dla większej jasności pozwolę sobie zacytować rozkaz skierowujący mnie do Great Falls. Powodem, dla którego to czynię, jest oświadczenie „rzecznika” Organizacji Narodów Zjednoczonych, które w roku 1949 na swoich łamach zamieściła gazeta New York Times: „Jordan nigdy nie pracował dla Narodów Zjednoczonych”. Aby to wyjaśnić, udałem się osobiście do Timesa i pokazałem im oryginał tego rozkazu. Wyjaśniłem, że termin „Narody Zjednoczone” był używany w roku 1942 przez naszą armię i poprosiłem ich o sprostowanie (którego oczywiście nie zamieścili) mówiące, że nigdy nie twierdziłem, iż pracowałem w ONZ, nie chciałem bowiem uchodzić za kłamcę. Poniżej podaję pełny tekst tego rozkazu (patrz tekst w prostokącie obok).




Wojskowe Siły Lotnicze
Kwatera Główna 34 Oddziału Zapasowego
Dowództwo Transportu Powietrznego
Biuro Głównodowodzącego


Kapitan George R. Jordan, 0-468248, AC, przydzielony do służby w Nowojorskim Dowództwie Transportu Powietrznego na lotnisku Newark w stanie New Jersey, zostaje z dniem 2 stycznia 1943 roku mianowany reprezentantem Narodów Zjednoczonych przy 34 Oddziale Zapasowym i skierowany niniejszym rozkazem do Great Falls w stanie Montana.


Podpisano
Podpułkownik Meredith.



Ten oficjalny rozkaz został poprzedzony wydaną 1 stycznia prezydencką dyrektywą (patrz tekst w prostokącie poniżej). Dyrektywa ta była skierowana do generała dowodzącego Dowództwem Transportu Powietrznego za pośrednictwem pułkownika H. Raya Paige’a, szefa Międzynarodowej Sekcji Personelu Powietrznego służącego pod rozkazami generała Arnolda. Dyrektywa ta dawała pierwszeństwo rosyjskim samolotom i to nawet przed samolotami Wojskowych Sił Lotniczych Stanów Zjednoczonych! Było to bardzo ważne w całej mojej pracy. Oto jej pierwszy paragraf:




KWATERA GŁÓWNA WOJSKOWYCH SIŁ LOTNICZYCH
WASZYNGTON


1 stycznia 1943


DO GŁÓWNODOWODZĄCEGO GENERAŁA
DOWÓDZTWA TRANSPORTU POWIETRZNEGO


Dotyczy: Ruchu rosyjskich samolotów.



1. Zgodnie z zarządzeniem prezydenta „samoloty będą dostarczone jak najszybciej zgodnie z planami”. W celu wykonania tej dyrektywy nadaje się pierwszeństwo rosyjskim samolotom w zakresie modyfikacji, wyposażenia i przemieszczania się, nawet przed samolotami Wojskowych Sił Lotniczych Stanów Zjednoczonych...


Z polecenia
Generała-porucznika Arnolda


Richard H. Ballard
Pułkownik, G.S.C.
Szef Sztabu Lotniczego, A-4



„...W celu wykonania tej dyrektywy, nadaje się pierwszeństwo rosyjskim samolotom w zakresie modyfikacji, wyposażenia i przemieszczania się, nawet przed samolotami Wojskowych Sił Lotniczych Stanów Zjednoczonych...”
...Rosjanie służący pod rozkazami pułkownika Kotikowa przenieśli się teraz z Newark do Great Falls. W tym czasie byłem już wręcz w przyjacielskich stosunkach z nimi. Z punktu widzenia zwykłych zachowań Rosjan w stosunku do Amerykanów można powiedzieć, że były one wyjątkowo serdeczne...


CZARNE TECZKI
Po moim przeniesieniu do Great Falls zdałem sobie sprawę z bardzo ważnego faktu: kiedy my wysyłaliśmy pewne rzeczy do Rosji, Rosja wysyłała pewne rzeczy do nas.
Jedyną rzeczą, która tak naprawdę bardzo mnie niepokoiła, było to, że napływ rosyjskiego personelu do Stanów Zjednoczonych w ogóle nie był objęty żadną kontrolą. Z Moskwy regularnie przylatywały samoloty przywożące nie zidentyfikowanych Rosjan. Widziałem, jak wyskakiwali z samolotu, przeskakiwali przez płot i biegli do najbliższej taksówki. Wyglądało, że wiedzą, jak dostać się w miejsce, do którego zostali skierowani. Było to idealne rozwiązanie, aby zapełnić nasz kraj ogromną ilością szpiegów działających pod fałszywymi nazwiskami, zarówno w czasie wojny, jak i zaraz po jej zakończeniu.
Trudno uwierzyć, ale w roku 1943 w Great Falls nie obowiązywała żadna cenzura. Ponad siedemdziesięcioletni inspektor Randolph K. Hardy wykonywał prawie podwójną pracę na rzecz Departamentu Skarbu pracując w biurze imigracyjnym i celnym. Jego biuro mieściło się w centrum miasta w odległości około 4 mil (6,4 km) od lotniska. Często grywał również na organach w miejscowym kościele i bardzo nie lubił, kiedy mu się przerywało. Postanowiłem wyposażyć go w telefon, maszynę do pisania, biurko, szafkę na dokumenty, stenografa, tłumacza oraz samochód służbowy.
W końcu zmuszony byłem umieścić nad drzwiami mojego biura dużą tablicę z napisem w języku rosyjskim i angielskim: „Biuro Celne – Zgłoszenia”. Kiedy Hardy nie mógł być obecny w biurze, osobiście sprawdzałem paszporty, notując nazwiska i imiona przyjezdnych oraz inne szczegóły. Nie należało to do moich obowiązków, niemniej dzięki temu mój notes z nazwiskami Rosjan działających na terenie Stanów Zjednoczonych zaczął puchnąć w bardzo szybkim tempie. W końcowym etapie zawierał 418 nazwisk.
Mimo obaw moje kontakty z pułkownikiem Kotikowem układały się jak najlepiej. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby wysłać jak najwięcej towarów do Rosji. Otrzymane rozkazy były jasne i starałem się je wypełniać najlepiej, jak tylko potrafiłem.
Pułkownik Kotikow doskonale wiedział, że major może zdziałać o wiele więcej niż kapitan. Dlatego nie byłem zbytnio zdziwiony, kiedy dowiedziałem się, że osobiście podyktował po angielsku następujący list do pułkownika Gitzingera:


Drogi pułkowniku Gitzinger,
Kapitan Jordan codziennie pracuje teraz zawsze z tymi samymi osobami, Oficerem Zaopatrzenia Inżynieryjnego, majorem Boazem, Oficerem Inżynieryjnym Bazy z Siódmej Grupy Transportowej, majorem Lawrence’em, oficerem Alaskiego Skrzydła Kontroli i Inżynierii, majorem Taylorem, Oficerem Wykonawczym Zaopatrzenia, majorem O’Neillem, oficerem Zaopatrzenia Bazy, majorem Ramseyem.
Podczas wzorcowego wykonywania swoich obowiązków jest on często powstrzymywany przez innych oficerów. Dzieje się tak dlatego, że ma on niższy stopień wojskowy od wymienionych oficerów. Proszę pana o zrównanie jego stopnia ze stopniami pozostałych oficerów. Pozwoli to jemu i Rosjanom o wiele lepiej wykonywać swoją pracę.
A.N. KOTIKOW
Pułkownik, Przedstawiciel ZSRR


Kiedy uzyskałem nominację na majora, złote liście dębu przyczepił do moich pagonów sam pułkownik Kotikow. Zostało to uwiecznione na fotografii, którą zamieściłem w niniejszej książce.
Tym razem zaczęły mnie martwić dwie inne sprawy. Pierwszą z nich była niezwykle duża ilość czarnych walizek wykonanych z lakierowanej skóry i przewiązanych na krzyż białym sznurkiem zapieczętowanym czerwonym lakiem. Celem ich przeznaczenia była Moskwa. Drugą sprawą było włamanie do naszego magazynu w Gore Field, z którego skradziono ampułki z morfiną z połowy spośród pięciuset zestawów do udzielania pierwszej pomocy.
Pierwszymi sześcioma czarnymi walizkami, które miały polecieć do Moskwy, opiekował się rosyjski oficer. W deklaracji celnej określono je jako „bagaż osobisty”. Bez zadawania zbędnych pytań pozwoliłem wnieść je na pokład samolotu, jednak po pewnym czasie liczba przewożonych jednorazowo walizek wzrosła do dziesięciu, potem do dwudziestu, trzydziestu i w końcu do pięćdziesięciu. Ta ich ilość ważyła już prawie dwie tony i zajmowała cały przedział bagażowy w samolocie. Oficerowie przewożący walizki zostali z czasem zastąpieni przez uzbrojonych kurierów, którzy przewozili je we dwójkę. Na wypadek inspekcji oznaczenie walizek zmieniono z „bagażu osobistego” na „immunitet dyplomatyczny”.
Tak więc tony jakichś materiałów wędrowały do Związku Radzieckiego, a ja nie miałem zielonego pojęcia, co to takiego. Gdyby ktoś mnie o to zapytał, musiałbym to pytanie zignorować.
Ilekroć pytałem o ten bagaż pułkownika Kotikowa, zawsze odpowiadał, że nie może udzielić mi odpowiedzi, ponieważ jest to sprawa „dyplomatyczna najwyższej wagi”. Ta odpowiedź w ogóle mnie nie zadowalała i mówiłem mu, że te walizki nie są wysyłane przez radziecką ambasadę, ale przez Komisję ds. Zakupów Rządu Radzieckiego mieszczącą się w Waszyngtonie. Mimo to nadal twierdził, że bez względu na ich pochodzenie, i tak podlegają dyplomatycznemu immunitetowi. Byłem pewien, że Kotikow wie, iż pewnego dnia mogę zechcieć zajrzeć do nich.
Walizki te były dla nich tak ważne, że poprosili o oddzielne, zamykane pomieszczenie do ich przechowywania. Jedynym pomieszczeniem w magazynie, które miało zamykane drzwi, było to, w którym przechowywano pakiety z zestawami do udzielania pierwszej pomocy. Dałem je pułkownikowi Kotikowi. W pomieszczeniu z walizkami dyżurowali uzbrojeni kurierzy. Jeden z nich spał na walizkach, a drugi trzymał w tym czasie wartę. Pewnie niesłusznie, ale podejrzewałem ich o kradzież naszych ampułek z morfiną. Moje podejrzenie padło na nich dlatego, że byli jedynymi osobami przebywającymi w tym pomieszczeniu bez świadków.
Pewnego mroźnego popołudnia w marcu 1943 roku około godziny czwartej pułkownik Kotikow powiedział do mnie:
— Zapraszam cię dzisiaj na obiad.
Później zadziwił mnie ponownie wyciągając z kieszeni dwie wysmukłe butelki z długimi zwężającymi się ku górze szyjkami.
— Wódka! — rzucił krótko.
Przyjąłem zaproszenie z przyjemnością i pewną dozą ciekawości. Już od ponad roku współpracowałem z pułkownikiem Kotikowem i jego ludźmi, ale nigdy z nimi nie jadłem obiadu. Gwoli ścisłości często jadaliśmy razem w kantynie oficerskiej, jednak wieczorem Kotikow i jego ludzie znikali, rozchodząc się do innych restauracji lub jadalni, najczęściej do hotelu Rainbow, gdzie kwaterowali. Był to, o ile mi wiadomo, pierwszy przypadek, kiedy Rosjanie zaprosili Amerykanów na wieczorny posiłek...
Zauważyliśmy, że Rosjanie nagminnie zapominali płacić czekami żywnościowymi w kantynie oficerskiej. Te niedopatrzenia kosztowały nas około 80 dolarów miesięcznie i postanowiliśmy coś z tym zrobić. W kantynie znajdowało się kilka automatów do gry, z których Rosjanie chętnie korzystali. Aby pohamować ich pijaństwo, postanowiliśmy umożliwić im granie na jednym z nich „za darmo”. Dzięki temu jednorękiemu mechanicznemu bandycie udało się nam w końcu znaleźć sposób na uregulowanie ich rachunków za alkohol.
I nagle zaprosili mnie na obiad i jako wabik oferowali mi darmowy alkohol. Nawet nie zastanawiałem się dlaczego. Mając pewne podejrzenia, przeprosiłem pułkownika Kotikowa, mówiąc mu, że nie mogę jechać razem z nim jego Pontiakiem do miasta. Na przyjęcie, które miało się odbyć o siódmej wieczorem w restauracji „Carolina Pines” w Great Falls, pojechałem służbowym samochodem razem z kierowcą. Na wszelki wypadek chciałem być mobilny.
Nie mając zbyt wiele czasu, zapytałem naszego szefa zmiany, czy Rosjanie planują na dzisiaj jakieś loty. Jego odpowiedź była twierdząca. Na pasie startowym stał gotowy do lotu C-47. Jego silniki były rozgrzewane przez grzejniki Nelsona – wielkie brezentowe torby wypełnione gorącym powietrzem. Grzejniki Nelsona pokrywały silniki samolotu i śmigła. (W zimie temperatura na płycie lotniska mogła spaść do takiego samego poziomu jak w Fairbanks, to jest od 20 do 70 stopni2 poniżej zera. W tej temperaturze olej znajdujący się w silnikach mógł zgęstnieć na kamień. Aby go rozmrozić i uruchomić silnik trzeba było od dwóch do czterech godzin).
Rosjanie rządzili bazą lotniczą silną ręką, lecz mimo to miałem nad nimi pewną władzę. Chociaż samoloty przeznaczone dla Rosjan w ramach programu Lend-Lease dostarczano do Great Falls, to jednak Amerykanie latali nimi do Fairbanks. Żaden pilot Stanów Zjednoczonych nie mógł odlecieć bez mojej zgody. Mogłem wstrzymać start każdego samolotu, kiedy tylko chciałem. Podczas mojej nieobecności, tę możliwość miał Dyżurny Oficer Lotów. Skontaktowałem się z wieżą kontroli lotów, podałem im nazwę restauracji i numer telefonu, pod którym będę uchwytny, i zabroniłem wydawania zezwolenia na start jakiemukolwiek samolotowi lecącemu z ładunkiem do Rosji bez mojej osobistej zgody.
Myśląc o tym rozkazie, pojechałem do „Carolina Pines”... W przyjęciu uczestniczyło pięciu Rosjan i jeden Amerykanin, czyli ja. Spotkaniu przewodził pułkownik Kotikow. Wśród zaproszonych gości był także pułkownik G.E. Cwietkow, szef zespołu myśliwców przechwytujących Komisji ds. Zakupów Rządu Radzieckiego...
Siedząc przy stole piliśmy wódkę. Około godziny 20.30, po minięciu prawie dwóch trzecich imprezy, obsługująca nas kelnerka przekazała mi informację napisaną ołówkiem na papierze. Wzywała mnie wieża kontroli lotów lotniska.
W korytarzu restauracji znajdował się ogólnie dostępny telefon, z którego zadzwoniłem do wieży kontrolnej. Poinformowano mnie, że przed chwilą zaczęto rozgrzewać silniki samolotu C-47 i kilku nowo przybyłych kurierów domagało się pozwolenia na start. Nie wracając do głównego pomieszczenia restauracji, gdzie nadal trwała kolacja, szybko ubrałem płaszcz, zbiegłem po schodach do samochodu i rozkazałem kierowcy jechać jak najszybciej do hangarów, które położone były w odległości około 4 mil (6,4 km) od restauracji.
W Great Falls panował właśnie środek zimy. Na ziemi leżała gruba warstwa śniegu, a na krystalicznie czystym niebie migotały gwiazdy. Tej nocy temperatura na zewnątrz spadła poniżej 20 stopni (-29°C).
Kiedy zbliżaliśmy się do samolotu, w jego otwartych drzwiach zaczęła majaczyć postać potężnie zbudowanego Rosjanina. Stał oparty plecami o jedną stronę ościeża z nogą i ręką opartą o drugą. Wspiąłem się do góry, podczas gdy on próbował mnie przed tym powstrzymać wypinając swój brzuch. Odepchnąłem go i prześlizgnąwszy się pod jego ręką, wszedłem do środka samolotu.
Kabina oświetlona była jedną żarówką umieszczoną na suficie. Wewnątrz znajdowała się duża ilość czarnych walizek przewiązanych sznurkiem i opieczętowanych czerwonym lakiem. Opierając się łokciem o górną powierzchnię ich stosu stał drugi Rosjanin, chudszy od pierwszego, który na mój widok wyprostował się. Obaj mieli około czterdziestki i pod skórzanymi kurtkami nosili typowe dla rosyjskich cywili niebieskie ubranie. Spod kurtek wystawały kolby pistoletów tkwiących w noszonych pod ręką kaburach.
Nie trudno było zgadnąć, że mieliśmy tu do czynienia z nową dostawą walizek. W pierwszym odruchu pomyślałem: „Następna dostawa tych cholernych walizek!” Potem przyszło mi do głowy, że był to najlepszy moment, aby je otworzyć i zobaczyć, co w nich jest. Po znakach, jakie im dałem, zrozumieli, co chcę zrobić.
Nagle zaczęli się zachowywać, jakby postradali zmysły. Zaczęli tańczyć. Skoczyli na mnie z rękoma i łamanym angielskim wykrzykiwali bez przerwy jedno słowo: „Dyplomatki!” Odsunąłem ich od siebie i sięgnąłem do kieszeni po metalowy futerał z brzytwą, którą nosiłem zamiast noża.
Wyczuwając mój zamiar, chudszy z kurierów rzucił się nagle twarzą w kierunku walizek i rozłożył się na nich całym ciałem, najszerzej jak mógł. Udało mi się wyciągnąć spod niego jedną z nich. Aż podskoczył do góry, kiedy zorientował się, że chcę przeciąć opasujący ją sznurek. W tym momencie ich wygłupy i krzyk wzmogły się jeszcze bardziej.
Kiedy otwierałem trzecią walizkę, moją głowę przeszyła nagła myśl, która sprawiła, że moje czoło zrosiło się potem. Rosjanie zachowywali się jak wariaci, byli wściekli i gotowi do walki. Jeden z nich znajdował się przede mną, a drugi za mną. Zastanawiałem się, czy ten, który stał za mną, nie strzeli do mnie w desperacji. Nie byłoby przy tym żadnego Amerykanina jako świadka i moja śmierć mogłaby zostać potraktowana jako „nieszczęśliwy wypadek”.
Wezwałem do siebie naszego żołnierza, który 30 stóp (9 m) dalej patrolował okolicę. Kiedy szedł, słychać było, jak śnieg skrzypi pod jego butami. Wychyliwszy się z samolotu, zapytałem go, czy ma jakieś doświadczenie w walce. Odparł twierdząco. Walczył na Południowym Pacyfiku. Przysunąłem się bliżej do niego i powiedziałem:
— Zamierzam otworzyć większą ilość tych walizek. Chcę, abyście mieli oko na tych dwóch Rosjan. Obaj są uzbrojeni. W zasadzie nie spodziewam się żadnych kłopotów, ale jeśli któryś z nich wymierzy we mnie broń, chcę, aby to któryś nich pierwszy wyciągnął broń. Rozumiecie mnie?
Po chwili zastanowienia żołnierz spojrzał mi prosto w oczy i zapytał:
— Czy to rozkaz?
— Tak, to rozkaz — odrzekłem.
Przeładował karabin, aby być w razie czego gotowym do strzału. Był wystarczająco wysoki, aby widzieć wnętrze samolotu. Mając teraz obok siebie uzbrojonego żołnierza czułem się o wiele pewniej.
Jeden z Rosjan wyskoczył z samolotu i szybko pobiegł w kierunku hangaru, aby zadzwonić. Drugi z nich, który był niemal bliski płaczu, zaczął zawiązywać z powrotem sznurki, które wcześniej porozcinałem. Z doprowadzeniem walizek do porządku był pewien kłopot. Otóż Rosjanie wybrali najtańszy model walizki, jaki był dostępny. Nie miały one żadnych zamków, a jedynie parę klamer. Wszystkie były zaadresowane na ten sam adres: „Do dyrektora, Instytut Techniki i Informacji Ekonomicznej, Czkałowskaja 47, Moskwa 120, ZSRR”.
Postanowiłem sprawdzić, co w nich jest. Zajrzałem do co trzeciej z nich. Z około pięćdziesięciu sprawdziłem osiemnaście. Przejrzałem je dokładnie, ponieważ szukałem zaginionej morfiny (w rzeczy samej nie znalazłem ani jednej ampułki). Wewnątrz kabiny światło było tak słabe, że bez latarki nie było możliwości odczytania tekstu. Musiałem zdjąć z rąk rękawice. Od zimna drętwiały mi palce. Wykorzystując za podkładkę kolano, pospiesznie robiłem ołówkiem notatki na dwóch długich kopertach, które przypadkowo znalazłem w kieszeni...
Pierwsza rzecz, jaką wygrzebałem, wywołała u mnie niesmak. Była to opasła księga na temat przewozu czworonożnych zwierząt. Czy to możliwe, aby dla przewozu takiej makulatury amerykańscy piloci ryzykowali życie? Jednak na końcu tego dzieła znajdowały się tablice i mapy przedstawiające prawie wszystkie połączenia kolejowe istniejące w Stanach Zjednoczonych.
Razem z tą księgą zapakowane były mapy drogowe, jakie można kupić na każdej stacji benzynowej. Co ciekawe, wszystkie one były mocno poznaczone. Wszystkie razem stanowiły szczegółową mapę Stanów Zjednoczonych z naniesionymi na niej nazwami miejsc, w których istniały zakłady przemysłowe. Na przykład przy Pittsburghu naniesione były nazwy takich zakładów, jak „Westinghouse” i „Blaw-Knox”.
Następna walizka wypełniona była materiałami zgromadzonymi przez oficjalnie działającą w Stanach Zjednoczonych Radziecką Agencję Telegraficzną „TASS”. Trzecia walizka była przeznaczona dla należącej do rządu radzieckiego Amtorg Trading Corporation z Nowego Jorku. Kolejna walizka zawierała zbiór map Komisji ds. Kanału Panamskiego z naniesionymi na nich punktami strategicznymi położonymi w Strefie Kanału oraz podanymi odległościami do portów i wysp usytuowanych w promieniu tysiąca mil (1852 km) od kanału.
Inna walizka wypełniona była dokumentami, które dotyczyły poligonu Aberdeen Proving Ground, jednego z „kluczowych” miejsc w czasie wojny. Sądząc po tym, co zawierały otwarte przeze mnie walizki, pozostałe mogły zawierać materiały dotyczące sprzętu, rafinerii, hut, kopalń, cementowni etc. Przypuszczam, że inne dokumenty były przewożone przez wywiad także statkami. Były tam setki różnego rodzaju katalogów handlowych i pism naukowych... a także dokumenty na temat Meksyku, Argentyny i Kuby.
W przeszukanych walizkach znajdowały się dokumenty, które sądząc po ich treści pochodziły prawdopodobnie z Departamentu Rolnictwa, Handlu oraz Stanu. Marginesy wszystkich ich były obcięte do samego tekstu. Przypuszczam, że zrobiono to w celu zmniejszenia ich wagi lub usunięcia pieczęci w rodzaju „Tajne”, „Poufne” lub „Ograniczony dostęp”, w przeciwnym bowiem razie dokumenty te nigdy nie mogłyby opuścić Stanów Zjednoczonych...
Później zauważyłem napis: „Od Hissa”. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Algerze Hissie i otworzyłem tę teczkę, ponieważ leżała jako druga na stosie. Okazało się, że zawiera setki zdjęć czegoś, co wyglądało na wojskowe raporty...
Walizka, którą otworzyłem w środku mojego przeszukania, zawierała plany inżynieryjne oraz prace naukowe, które najeżone były różnymi wzorami, obliczeniami i specjalistycznym żargonem. Właśnie miałem ją zamykać, kiedy mój wzrok padł na dokument, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
Widniejący na nim nagłówek brzmiał: „Biały Dom, Waszyngton”. Jako właściciela osiemdziesięcioakrowej (32,4 ha) działki położonej na wybrzeżu stanu Waszyngton, zaintrygowało mnie ominięcie liter „D.C.”3 Przestudiowałem ten dokument z wielką uwagą. Składał się on z dwóch kartek papieru. Był zaadresowany do „Mikojana”, którego nazwisko było dla mnie w tym czasie czymś zupełnie nowym. (Kiedy zapytałem pułkownika Kotikowa, kim jest Mikojan, dowiedziałem się, że był on w tym czasie po Stalinie i Komisarzu ds. Zagranicznych Mołotowie człowiekiem numer trzy w Związku Radzieckim. Był Komisarzem ds. Handlu oraz szefem rosyjskiej strony w programie Lend-Lease).
Po zwrocie „Drogi Panie Ministrze” następowało kilka zdań grzecznościowych. Najbardziej zaintrygował mnie jednak jedenastowyrazowy ustęp na górze drugiej strony dokumentu i to do tego stopnia, że postanowiłem zapisać go na kopercie. Brzmiał on mniej więcej następująco: „...miałem nie lada trudności z wydobyciem tego od Grovesa”.
Dwa ostatnie słowa nie odnoszą się, jak sądzę, bezpośrednio do generała-majora Leslie R. Grovesa, ale do „organizacji Grovesa”. Generał-major Groves, dowódca Obszaru Inżynieryjnego Manhattan, późniejszego Projektu Manhattan, należał do bardzo nielicznej grupy hierarchów w Waszyngtonie, którzy żywili otwartą niechęć i podejrzliwość wobec Rosji...
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po znalezieniu tego pisma, było odszukanie podpisu. Zanotowałem go na swojej kopercie jako „H.H.” Być może nie była to dosłowna transkrypcja, niemniej zrobiłem to najdokładniej, jak potrafiłem. Z miejsca pomyślałem, że chodziło tu o Harry’ego Hopkinsa. Zarówno w Great Falls, jak i innych miejscach zawsze w odniesieniu do niego używano tych dwóch liter z pominięciem środkowego inicjału.
Pamiętam, jak musiałem wyciągać to pismo z metalowego spinacza łączącego z nim dwa załączniki, które były zapewne tym, co tak trudno było wydobyć od Grovesa. Jednym z nich była gruba mapa. Rozłożona z trudnością mieściła się między rozpostartymi na całą szerokość rękoma. Widniejąca na niej legenda mówiła: „Oak Ridge, Obszar Inżynieryjny Manhattan”.
Drugim załącznikiem była kopia raportu z nagłówkiem „Oak Ridge” składająca się z dwóch lub trzech stron. Nie zauważyłem na niej żadnego podpisu. Na samej górze pierwszej strony widniał odciśnięty czerwoną pieczątką lub wystukany na maszynie napis „Harry Hopkins” oraz tytuł „Specjalny Koordynator Pomocniczy” lub „Administrator”. Doszedłem do wniosku, że ta kopia była przeznaczona dla Hopkinsa. W raporcie tym natknąłem się na szereg bardzo obco brzmiących dla mnie wyrazów, których znaczenie chciałem wyjaśnić. Były wśród nich takie słowa, jak „cyklotron”, „proton” i „deuter” oraz zwroty w rodzaju: „energia produkowana w wyniku fuzji” i „ściany grubości pięciu stóp [1,5 m] wykonane z ołowiu i wody w celu kontroli swobodnych neutronów”.
Przypuszczam, że nie więcej niż 200 ludzi w całym kraju wiedziało w tamtym czasie, co znaczyły te słowa i zwroty. Papier, na którym je zanotowałem, przesłałem później do ekspertyzy do Urzędu ds. Normalizacji w celu ustalenia jego wieku.
Właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałem się ze słowem „uran”. Dokładnie słowo to brzmiało „uran 92”. Później przeczytałem w jednej z książek, że 92 oznacza liczbę, pod którą ten pierwiastek umieszczony jest w tablicy Mendelejewa.
W czasie tych wydarzeń, podobnie jak wiele innych osób, nie miałem pojęcia, czym jest Oak Ridge, Okręg Manhattan i kim jest jego szef, generał Groves. Całe to przedsięwzięcie określane było jako „najlepiej chroniona tajemnica w historii”. Projekt ten był tak tajny, że wtajemniczonym weń oficerom zakazano rozmawiać na jego temat w czasie prywatnych rozmów telefonicznych na terenie Pentagonu. Generał Groves twierdził, że bez jego osobistej zgody jego biuro nie ma prawa wysłać jakichkolwiek dokumentów do Białego Domu, nawet na osobiste żądanie prezydenta Stanów Zjednoczonych...

http://www.kontestator.eu/artykuly_z_nexusa/nexus_004_tajemnice_dziennikow_majora_jordana_1.php
Przełożył Adrian Anszczak


Przypisy:
1. John R. Deane, The Strange Alliance (Dziwne Przymierze), Viking, 1947, str. 78.
2. Chodzi o skalę temperatur Fahrenheita. –20-70°F odpowiada –29-57°C. – Przyp. red.
3. Skrót D.C. pochodzi od słów District Columbia (Dystrykt Kolumbia) i oznacza obszar, na którego terenie położona jest stolica Stanów Zjednoczonych Waszyngton. Te litery dodaje się zawsze, gdy chodzi o stolicę USA.

http://www.kontestator.eu/artykuly_z_nexusa/nexus_004_tajemnice_dziennikow_majora_jordana_1.php

część 2
Powrót na początek strony Strona główna | Nexus | Blog | Grafiki | Kontakt | Sklep
Copyright for the Polish translation ©  1999–2015 by Agencja Nolpress

czwartek, stycznia 15, 2015

Monsieur "J. L e w a n d o w s k i "

Zapis rabowania Polski

Żyd Janusz Lewandowski - Aaron Langman jeden z ideologów totalnej wyprzedaży Polski.
 Janusz Lewandowski – SEE jeden z ideologów totalnej wyprzedaży Polski.
Zapis rabowania Polski (1)

„Wyeliminowanie narodowej produkcji w Polsce, głównie przemysłu ciężkiego, maszynowego, górniczego, kolejowego czy okrętowego, zepchnęło Polskę do grona niedorozwiniętych technologicznie krajów obrzeża starych krajów unijnych.
Pozbawiona zdolności eksportowych Polska stała się łakomym kąskiem rynkowym wspólnotowej konkurencji, która otwierając Polsce drogę do Unii, narzuciła jej dalsze ograniczanie zdolności wytwórczych i zwiększanie uzależniającego ją importu techniczno-technologicznego, permanentnie zadłużającego ją za granicą, które obecnie wynosi 16,4 mld dolarów amerykańskich. Taka sytuacja i to w sercu kontynentu europejskiego pozwoliła natomiast obcym firmom, głównie europejskim i północnoamerykańskim na natychmiastową ekspansję lokalizacyjną. Rozpoczął się wyścig po zdobycie uzbrojonej infrastruktury przemysłowej na własność i to w głównych ośrodkach przemysłowych i wielkomiejskich na obszarze całej Polski. W ten sposób nowe 87 obce firmy utrwaliły swoją długoterminową ekspansję i rażąco wysoką dewizowo zależność eksploatacyjną Polski, ograniczając nasz strukturalny rozwój w oderwaniu od położenia, zasobności surowcowej i kapitału ludzkiego kwalifikowanej kadry robotniczej i inżynieryjnej, która poszła w zupełną rozsypkę lub na wcześniejsze emerytury” – pisze dr Ryszard Ślązak w artykulept. ”Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1(10)/2009 dwumiesięcznika „Realia”.
Ponieważ po zlikwidowaniu przemysłu stoczniowego przez rząd Donalda Tuska Polska stała się krajem bez własnej ekonomiki, warto przyjrzeć się jak w ciągu 20 lat kolejne ekipy „prawicowe” i „lewicowe” dokonywały eutanazji gospodarki narodowej, będącej dziełem dwóch pokoleń Polaków. Ten przegląd zawdzięczamy uprzejmości dra Ślązaka, który zezwolił nam na wykorzystanie materiałów zamieszczonych w ww. pracy, za co autor i redakcja składają serdeczne podziękowania Panu Doktorowi.
Sterowany bałagan
S
Na przełomie lat 1989/90 ówczesne władze rozpoczęły przygotowania do przemian własnościowych w naszym kraju. Jednym z motywów tych posunięć był jeden z niepisanych punktów układu „okrągłego stołu”, polegający na oddaniu władzy politycznej „Solidarności” w zamian za uwłaszczenie nomenklatury partyjnej. Pierwszy krok stanowiło usamodzielnienie przedsiębiorstw państwowych, co oznaczało zdjęcie gwarancji władz, natomiast państwo przejęło długi zagraniczne tych zakładów. (Wówczas tylko państwo, a nie podmioty gospodarcze było zadłużone względem zagranicy.) W tym okresie pojawiły się trzy rodzaje własności: samodzielne przedsiębiorstwa używające jeszcze przymiotnika „państwowy”, własność Skarbu Państwa i własność prywatna. Przywrócono funkcjonowanie przedwojennego Kodeksu handlowego (nota bene nigdy nie został on formalnie uchylony), który zezwalał na powstawanie nowych podmiotów gospodarczych różnego rodzaju. Na początku lat 90. wyodrębniono czwarty rodzaj własności – własność komunalną..
Za tymi gwałtownymi zmianami nie nadążało jednak ustawodawstwo gospodarcze – w praktyce obowiązywało równolegle nowe i stare prawo. Zasypywany pytaniami Sąd Najwyższy podjął uchwałę z dnia 12 grudnia 1989 roku nr III CRN 401/89 (nie publikowaną!), w której uzasadniał, że majątek państwowych zakładów jest ich własnością i nie stanowi własności Skarbu Państwa.
Tym samym zakłady państwowe zostały uwłaszczone majątkiem od stycznia 1989 roku.
Oznaczało to, że mogą one tworzyć spółki z innymi podmiotami gospodarczymi – głównie akcyjne i z ograniczoną odpowiedzialnością, bez uzyskiwania zgody branżowych ministrów. Na podstawie nowych regulacji prawnych w latach1989 – 1990 zakłady stały się właścicielami gruntów i innych nieruchomości dotąd przez niezarządzanymi w imieniu państwa. W 1993 roku Sąd Najwyższy inną uchwałą (tym razem opublikowaną) potwierdził rozróżnienie własności, formułując termin „Skarbu Państwa”.
Tak szybki proces przekształceń własnościowych stał się przyczyną majątkowego ataku na zadłużone zakłady ze strony różnych sił krajowych i zagranicznych oraz bankowych kredytodawców. Banki obejmując czy przejmując akcje lub udziały w nowych spółkach szybko zaczęły je rozparcelowywać, dzielić, likwidować i zbywać ich majątek o równowartości należności kredytowych czy akcji bądź udziałów. Częściowo również z winy banków nastąpił lawinowy proces upadłości, bankructw, likwidacji, sprzedaży i różnorodnych spekulacji majątkiem wypracowanym przez Naród w latach 1945 – 1989. Miało miejsce rażące marnotrawstwo majątku narodowego, na przy zezwoleniu władz państwowych wszystkich szczebli. Co gorsza, już na początku realizowania doktryny prywatyzacyjnej odrzucono zasadę zachowania w rękach państwa pewnej liczby przedsiębiorstw o znaczeniu strategicznym.
Opisany tu bałagan wynikał nie tylko z braku doświadczenia czy też niechlujstwa. Przy braku jasnego, czytelnego prawa, nieprecyzyjnych zasadach wyceny (o czym poniżej), braku określenia, co powinno pozostać w ręku państwa lub pod jego kontrolą, można było za bezcen – ale za to za łapówki – wyprzedać zagranicznemu kapitałowi cały majątek narodowy.
Wycena według uznania
W pierwszych latach 90. zastanawiano się nad metodą wyceny podmiotów państwowych oraz nad tym, co ma być i komu sprzedane. W rezultacie mienie państwowe podzielono na trzy grupy:
a) niebędące przedmiotem obrotu, zawsze pozostające jako własność państwa, np. złoża kopalin czy dobra kultury;
b) dobra nieprzeznaczone do obrotu, nabyte lub wytworzone za środki publiczne przez jednostki państwowe;
c) mienie stanowiące obecnie lub w przyszłości przedmiot obrotu, a przeznaczone do prywatyzacji.
Według tej metodologii mienie zaliczone do grupy „a” określano tylko rzeczowo, w ujęciu opisowym lub rodzajowo-opisowym, ale wyceny dokonywano jak dla mienia będącego w stanie naturalnym, dóbr kultury, zasobów dokumentacyjnych czy archiwaliów. Majątek z grupy „b”, ujmowano wartościowo, stosując wartość szacunkową, głównie w odniesieniu do gruntów. Natomiast mienie z grupy „c”, ujmowano wartościowo na podstawie przepisów o rachunkowości oraz odnoszących się do jednostek państwowych. Te pośpiesznie przyjęte zasady wyceny sprawiły, że nadano im szczegółowy charakter i przyjęto odmienne wymogi.
Tak sformułowane zasady powodowały nieadekwatność przyjmowanych kwot wyceny do rzeczywistej wartości mienia oraz niemożność stosowania jednego miernika wartości. Majątek państwowy wyceniano poprzez szacunek ekspercki, szacunek własny Ministerstwa Skarbu Państwa, poprzez operat szacunkowy, w oparciu o informacj e przekazywane przez starostów, a także wyceniano według wartości wynikającej z protokołów przekazania zakładu pracy nowemu użytkownikowi – właścicielowi.
Stosunkowo największa uznaniowość występowała przy wycenie gruntów państwowych, będących obiektem szczególnego zainteresowania rolników – z jednej strony a wszelkiej maści spekulantów krajowych izagranicznych – z drugiej. Pamiętajmy, że w roku 1987 grunty Skarbu Państwa obejmowały 42% terytorium kraju, co stanowiło niemal 13 mln hektarów. Gminy i różne osoby prawne zajmowały tylko 6% obszaru państwa, a osoby fizyczne miały prawo własności do 52% powierzchni kraju. Wartość tych gruntów ujmowano tylko wtedy, gdy nieruchomość była znana. W zasobach Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa w 1997 roku znajdowało się 2.435.214 hektarów o uznaniowo określonej wartości 6 021 160 110 zł. Po 2004 roku grunty wyceniano bardziej precyzyjnie.
Ile mieliśmy
W 1997 roku. działało 415 jednoosobowych spółek Skarbu Państwa o wartości nominalnejakcji 26.494.319.033 zł. Z liczby tej 39, o wartości akcyjnej 110.684.200 zł, było w stanie likwidacji. Natomiast spółek z częściowym udziałem Skarbu Państwa istniało 1.347, o wartości udziałów państwa wynoszącej 8.983.367.950, w tym 33 spółki o wartości 74.567.470 zł znajdowały się w stanie likwidacji. Wszystkie spółki z całkowitym i częściowym udziałem Skarbu Państwa, podlegały nadzorowi Ministra Skarbu Państwa. Do organów zarządzających tych spółek partie polityczne desygnowały swoich delegatów, co nadzwyczaj sprzyjało ich prywatyzacji.
Jeszcze w 1997 r. przedsiębiorstwa państwowe i banki państwowe, dla których organem założycielskim i zarządzającym byli minister skarbu i wojewodowie, posiadały fundusze własne o łącznej, szacunkowej wartości 42.099.088 tys. zł, która w czasie działalności gospodarczej powinna wzrastać, a nie maleć, bo stanowi to przecież cel ich działalności.
Poza tym majątkiem Skarbu Państwa, Minister SP wniósł część majątku narodowego do 38 różnego rodzaju fundacji o łącznej wartości 17,098.mln zł. Majątek ten w wielu przypadkach został dziwnie „uwłaszczony” i nadal po cichu się rozpływa. Z czego wynika konieczność rzetelnej ewidencji majątków wszelkich fundacji, którym rząd powierzył mienie narodowe do czasowego gospodarowania. Minister powinien każdego roku składać dokładne sprawozdanie z gospodarowania tym majątkiem przez fundacje. Ponadto do wiadomości publicznej powinien podawać wykaz fundacji z wyszczególnieniem, jakim majątkiem narodowym dysponują i jak go użytkują. A są to grunty, budynki, pałace, nawet te znacjonalizowane, a niezwrócone ich prawowitym właścicielom, budynki wybudowane po wojnie. Majątek ten nie powinien pozostawać bez nadzoru państwa, mimo iż umknął z dotychczasowej publicznie dostępnej ewidencji.
Po 10 latach, w 2007 roku. Skarb Państwa dysponował akcjami i udziałami w 1.344 spółkach, z których 982 prowadziło działalność gospodarczą, a wartość akcji i udziałów w tych spółkach wynosiła 198 mld złotych. Z tych 1.344 spółek tylko 410 było jednoosobowymi spółkami Skarbu Państwa z kapitałem o wartości 80 mld złotych. Na giełdzie papierów wartościowych notowano tylko 40 spółek dysponujących akcjami o wartości 73 mld zł. Najdroższe były spółki energetyczne wycenione na ok. 56 mld złotych, których wartość znacznie wzrosła. Za nimi znajdowały się spółki kolejowe o wartości 12 mld złotych. Do nieodpłatnego nabycia akcji w spółkach w samym tylko 2007 roku uprawnionych było 1,64 mln pracowników różnych zakładów, a także rolników, którzy łącznie otrzymali nieodpłatnie 950 mln akcji. W całym dotychczasowym procesie prywatyzacyjnym nieodpłatnie akcje uzyskało około 4 mln pracowników.
Zapis rabowania Polski (2)
Kontynuujemy zapis eutanazji gospodarki narodowej pod hasłem „prywatyzacji” przeprowadzanej od tzw. przełomu, czego symbolicznym zakończeniem stała się likwidacja przemysłu stoczniowego na przełomie ubiegłego i bieżącego roku. Przypominam, że w artykuletym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił Autor.
Po cichu, a potem jawnie.
„Prywatyzacja stała się doktryną i programemgospodarczym niemal wszystkich rządów po roku 1989 (…) stała się integralną częścią programu działalności gospodarczej, którego założenia opracowywał rząd, a Sejm zatwierdzał i rozliczał go z tej realizacji” – w wymienionej pracy. Pierwsza prywatyzacja odbywała się po cichu, niejawnie, począwszy od 1988 r. i obejmowała ona głównie nomenklaturę partyjno-rządowo-esbecką. Ta prywatyzacja nie podlegała ewidencji, choć objęła ona majątek wartości 200 mln zł.
Tę jawną rozpoczęto w 1990 r. Istniało wtedy 8.453 zarejestrowanych przedsiębiorstwpaństwowych, z czego w okresie 1990 – 2000 „sprywatyzowano” 5.216, co stanowi 62% stanu wyjściowego. W 2002 r. działalność gospodarczą prowadziło 1.386 państwowych zakładów, z których w roku 2006 pozostało czynnych tylko 551, 94 likwidowano, a 188 znajdowało się w stanie upadłości (vide – tabela 1). Zasadniczy cel prywatyzacji stanowiło unicestwienie najpierw wielkich przedsiębiorstw państwowych, określanych pogardliwie „molochami”. Tak naprawdę chodziło o sprzedaż uzbrojonych terenów, głównie miejskich, zabudowań i wyposażenia technicznego. W ten sposób firmy zagraniczne, przy pomocy polskich kondotierów, wyparły raz na zawsze polskie przedsiębiorstwa z ich zagranicznych rynków zbytu.
Jednocześnie likwidowano centrale handlu zagranicznego, głównie eksportowe, co niemal całkowicie i nagle załamało polski eksport wyrobów przemysłowych i eksport budownictwa. Ten ostatni rozwijany był na podstawie długoterminowych umów państwowych, przyczyniając się do wzrostu polskiego eksportu w ramach nowej polityki gospodarczo-modernizacyjnej Edwarda Gierka. Polityka „prywatyzacji” doprowadziła polskie centrale eksportowe do paraliżu ekonomicznego, a następnie do ich rozpadu i likwidacji. Na proces prywatyzacji nie miały one wpływu, ponieważ o losie przedsiębiorstw państwowych decydowały ówczesne, z zasady niestabilne politycznie, nowe władze. W rezultacie nastąpiło zwiększanie importu inwestycyjnego i importu ogółem, w dużej części zbędnego, czy wręcz śmietnikowego. Poprzedniej struktury eksportowej nigdy już nie odbudowaliśmy, a i dziś w programach rządowych ten problem nie istnieje.
Jeszcze do początku lat 90 Polska eksportowała kompletne obiekty przemysłowe, różnorodne usługi (także medyczne) na Bliski i Daleki Wschód, do Azji, Europy, Związku Sowieckiego. Budowaliśmy drogi, mosty, zakłady przemysłowe pod klucz, kopalnie, huty, elektrownie, całe osiedla mieszkaniowe od zaprojektowania do ich kompleksowego, ostatecznego wykonania, szpitale, w których w ramach kontraktów usługowych były zatrudnione całe nasze zespoły medyczne. Roczne wpływy z tego eksportu sięgały ponad 6 mld USD. Tylko z samego eksportu różnorodnych usług, nasze wpływy w końcu lat 70. i w latach osiemdziesiątych wynosiły rocznie ponad 2 mld USD. Wyspecjalizowane polskie firmy renowacyjne (odbudowy i konserwacji zabytków) realizowały w różnych krajach europejskich i pozaeuropejskich tego rodzaju usługi, co poza zarobkiem i dopływem wymienialnej waluty dla nich i dla kraju, dawało polskiej kadrze technicznej i artystycznej uznanie i zawodową sławę zagranicą, z czego korzystamy do dziś.
Tzw. Prywatyzację motywowano rzekomo większą efektywnością ekonomiczną tego sektora. Tłumaczono, że nawet przedsiębiorstwa państwowe przekształcone w spółki prawa handlowego osiągają lepsze wyniki w porównaniu z czysto państwowymi. Aby nadać szczególną wagę tej wyprzedaży, ukuto termin „inwestora strategicznego”, z reguły zagranicznego. Wyprzedaż miała się stać jednym z decydujących czynników wzrostu gospodarczego, szybkiego wzrostu eksportu i spadku importu. Minione 20-lecie dowiodło czegoś wręcz przeciwnego: eksport rósł bardzo powoli (była to tendencja stała), czemu towarzyszył lawinowy wzrost importu uzupełniającego, co uzależnia produkcję realizowaną przez nowego właściciela od dostaw zagranicznych. Import półfabrykatów i innych elementów, które mogą być produkowane w Polsce, ma stałą tendencję wzrostu.
Ponadto w Polsce zagraniczni właściciele z reguły zmieniali asortyment produkcji i wytwarzają części, elementy i półfabrykaty, a nie produkt finalny. W przypadku tego ostatniego nie oznakowują, że towar został wytworzony w Polsce.
Taki stan rzeczy zwiększa pośrednio obciążenie dewizowe państwa, bo tylko państwo dysponuje dewizami i to państwo, kosztem własnego budżetu, zapewnia obce dewizy na regulacje zobowiązań płatniczych wobec zagranicy.
Pętla Balcerowicza
Nowo mianowany minister finansów, a jednocześnie wicepremier – Leszek Balcerowicz (funkcje te pełnił w latach 1989-1991, a następnie za rządów AWS/uW w okresie1987-2000), od razu wprowadził restrykcyjną politykę finansową służącą podbiciu ekonomicznemu Polski przez Zachód. Paradoksalnie, jego polityce sprzyjały odziedziczone po poprzednim systemie – centralny model zarządzania oraz powszechna własność państwowa. Ponadto do państwa nadal należały wszystkie banki, a NBP nadal nosił charakter nie banku centralnego, ale monobanku: udzielał kredytów, obsługiwał finansowo podmioty gospodarcze, dysponował rozbudowaną siatkę filii.
Nadal więc polityka kredytowa i stopy procentowe zależały od decyzji MinistraFinansów.
Na początku 1989 roku średnia stopa procentowa dla kredytów inwestycyjnych wahała się w granicach 4 -7 procent, a kredytów obrotowych 7-10 proc. Od początku 1990 r. Balcerowicz podniósł drastycznie wszystkie stopy procentowe, w tym stopy odsetek od zaległości podatkowych oraz odsetki cywilnoprawne, czyli tzw. ustawowe, stosowane w relacjach podmiot – obywatel.
Stopy kredytowe wzrosły w roku 1990 do ponad 72 proc., a stopa redyskontowa nawet do106 proc. rocznie.
Odsetki ustawowe wzrosły do 92 proc. średniorocznie, odsetki od zaległości podatkowych nawet do 212 proc. średniorocznie, a czasowo aż do 720 proc.
Horrendalnemu podniesieniu stóp, co stanowiło bandytyzm ekonomiczny, towarzyszył bandytyzm prawny, bowiem nowo wprowadzone stopy procentowe obejmowały nie tylko nowe umowy kredytowe, ale również wszystkie kredyty udzielone uprzednio. Czyli, już w trakcie trwania umowy, kredytobiorcom narzucono nowe warunki kredytowe w czterech tytułach odsetkowych, po to, aby nie mogli prowadzić działalności gospodarczej. Zostali oni z góry skazani na straty. Wszystkie przecież rodzaje kosztów były uprzednio kalkulowane w oparciu o stopy z umów zawartych przed rokiem 1990. Nagły wzrost stóp procentowych prowadził nieuchronnie do szybkiej upadłości i likwidacji przedsiębiorstw państwowych z powodu niewypłacalności, niewypłacalność do ich upadku, a to z kolei dawało asumpt do ich pośpiesznej, przymusowej prywatyzacji pod pozorem braku zyskowności. Metody te przypominają niszczenie własności prywatnej domiarami w czasach stalinowskich. Zadłużone w ten sposób podmioty gospodarcze nie mogły spłacić nie tylko kapitału uzyskanego z kredytu, ale i ponad dziesięciokrotnie wyższych odsetek, tym bardziej że władze i banki przyjęły zasadę, że wszelkie spłaty dłużnika (kredytobiorcy) najpierw są zaliczane na spłatę odsetek, a dopiero reszta na spłatę kapitału kredytowego.
Balcerowicz stworzył sytuację wieczystego zadłużenia i niemożności spłaty kredytów kiedykolwiek, co przyśpieszało nagonkę prywatyzacyjną zarówno ze strony władz, jak i różnych kombinatorów krajowych i zagranicznych. Stosunkowo często przyjmowano kwotę zadłużenia przedsiębiorstwa za cenę jego sprzedaży. Wycena przedsiębiorstwa zazwyczaj miała charakter uznaniowy. Z zasady kwestionowano wartość ewidencyjną majątku trwałego, twierdząc, że majątek ten został już zamortyzowany, jest mało wartościowy produkcyjnie, a to rażąco zaniżało wartość podmiotu gospodarczego. Ponadto do wyceny z reguły nie zaliczano wartości gruntu, na którym znajdował się zakład. Przejęć za należności kredytowe i odsetkowe dokonywały także banki. Uzyskały one zamianę swoich należności kredytowych na udziały czy na akcje u tych kredytobiorców. W sztucznie zawyżonej części odsetkowej uzyskiwały one korzyści finansowe czy majątkowe niemal za darmo.
Podsumujmy. Wskutek wstrząsowej polityki finansowej nastąpiła niemal powszechna niewypłacalność różnorodnych podmiotów gospodarczych, ogromne zatory płatnicze i zastosowana przez władze blokada kredytowa wobec przedsiębiorstw państwowych.
W takich to warunkach ekonomicznych następował aktywny politycznie proces przekształceń prywatyzacyjnych. Sztucznie zawyżone zobowiązania bezpośrednio wpływały na uzyskiwaną cenę zbycia, czy ceny udziałów bądź akcji podlegających sprzedaży. Innymi słowy, chodziło o wyprzedaż polskich zakładów jak najszybciej i jak najtaniej.
Zapis rabowania Polski (3)
Poniżej przedostatni odcinek relacji z niszczenia gospodarki polskiej przez ekipy rządzące Polską od 1989 r. W artykule tym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił naszej redakcji Autor.
Apogeum wyprzedaży
31.10.1997 r. rządy w Polsce objęła koalicja AWS-UW. Na czele gabinetu stanął Jerzy Buzek (AWS), ale kluczowe resorty gospodarcze (i nie tylko) objęli bądź funkcjonariusze UW, bądź ludzie z AWS, których poglądy na gospodarkę (a raczej wykańczanie polskiej gospodarki) mieli tożsame z partią Bronisława Geremka. Tak więc wicepremierem i jednocześnie ministremfinansów został Leszek Balcerowicz – w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego pogromca przedsiębiorstw państwowych. Urząd ten pełnił do czerwca 2001 r., kiedy to UW – ku rozpaczy Mariana Krzaklewskiego – opuściła koalicję. Był on faktycznym dyktatorem gospodarki. W procederze wyprzedaży majątku narodowegozaciekle pomagał mu minister skarbu państwa – Emil Wąsacz (AWS), zdymisjonowany dopiero 16.08.2000 r., na cztery miesiące zastąpiony przez Andrzeja Chronowskiego, a od 28.02.2001 r. funkcję tę objęła Aldona Kamela-Sowińska. Zapewniała ona publicznie, że do końca kadencji rządu nie pozostanie w Polsce ani jeden zakład państwowy. Wprawdzie zapowiedzi nie spełniła, ale starała się bardzo usilnie. W każdym razie rządy Buzka stanowią apogeum wyprzedaży (z reguły za bezcen) majątku narodowego, zaś rok 2000 jej szczyt.
W roku 1999 majątek Skarbu Państwa (w tym państwowe zasoby własności rolnej) wyceniono na
159 mld zł (ok. 41 mld USD). Wartość samych przedsiębiorstw i banków państwowych i jednoosobowych spółek Skarbu Państwa oraz udziałów i akcji państwa w różnych podmiotach gospodarczych wynosiła ok. 137 mld zł (ok. 35 mld USD). Przyjęto wtedy (teoretycznie), że część majątku państwowego służąca zadaniom publicznym nie będzie prywatyzowana. Jego wartość oszacowano na ok. 21 mld złotych.
Tylko w roku 2000 „sprywatyzowano” poprzez sprzedaż: Polski Koncern Naftowy S.A, Telekomunikację Polską S.A, Bank Handlowy w Warszawie S.A, Bank PBK S.A., Bank Pekao S.A, Orbis S.A. Nadto rozpoczęto przygotowania do prywatyzacji głównych sektorów gospodarki: energetyki, hutnictwa, cukrownictwa, górnictwa węgla kamiennego, a nawet przemysłu obronnego. Forsowano też przyśpieszenie prywatyzacji bezpośredniej, czyli sprzedaży całkowitej. W tym samym roku rozpoczęto sprzedaż 9 spółek w ramach prywatyzacji pośredniej, tzw. kapitałowej, czyli udziałów i akcji w spółkach Skarbu Państwa wcześniej powstałych w ramach komercjalizacji. W grupie tych 9 spółek były: Zespól Elektrociepłowni Wrocławskich Kongeneracja S.A, Elektrociepłownie Warszawskie S.A, Polskie Linie Lotnicze LOT SA, Elektrociepłownia im. T Kościuszki S.A, Zakłady Farmaceutyczne Polfarma S.A, Szczecińskie Zakłady Nawozów Fosforowych „Superfosfat” S.A, Kieleckie Zakłady Przemysłu Wapienniczego S.A, Zakłady Gipsowe Dolina Nidy oraz Opoczno S.A. W 3 innych spółkach nastąpiła warunkowa sprzedaż akcji tj. w Elektrociepłowni Wybrzeże S.A, w Górnośląskim Zakładzie Energetycznym S.A i w Śląskiej Spółce Cukrowej S.A.
Minister Skarbu sprzedawał też udziały i akcje 24 spółek Skarbu Państwa oraz rozpoczął sprzedaż akcji i udziałów w 80 nowych spółkach, w 32 wznowił sprzedaż akcji i udziałów, jak również wznowił procesy upadłościowe. W roku 2000 całkowicie sprywatyzowano 35 spółek i w 12 rozpoczęto sprzedaż. Z niepełnych danych wynika, że podczas 20 lat prywatyzacji wpływy finansowe wyniosły zaledwie 94,54 mld zł, w tym ze sprzedaży banków 22,52 mld zł. Ryszard Ślązak pisze: „W żadnych materiałach sejmowych nie można było znaleźć danych o wpływach dewizowych z tej prywatyzacji, o dokonanych wpłatach dewizowych z zagranicy za nabywany zakład czy za nabywane akcje lub udziały. Nie ma też wykazu sprywatyzowanych czy przekształconych w spółki zakładów, komu zostały sprzedane, jakie uzyskano za nie należności, czy były wpłaty dewizowe za ich nabycie przesyłane z zagranicy oraz jakie poniesiono koszty w trakcie sprzedaży, czy przekształcania danego zakładu”.
Ziemia i grunty pod młotek
Na początku przekształceń własnościowych w rękach państwa znajdowało się 3.352.631 ha ziemi, z czego większość przeznaczono do sprzedaży, względnie do dzierżawy – często nawet na okres ponad 20 lat. Dotąd sprzedano 1,8 mln ha gruntów. W 2003 r. na podstawie 150 tys. umów wydzierżawiono 2,4 mln ha gruntów, tj. około 70 proc. ówczesnego zasobu, a obecnie wydzierżawionych jest 1,8 mln ha W zasobach państwowych pozostało jeszcze 1,1 mln ha. Obecnie porządkuje się ewidencję gruntów znajdujących się w dyspozycji wojewodów i starostów gospodarujących gruntami Skarbu Państwa. Inne grunty, jako samorządowe, pozostają w dyspozycji wójta, starosty i marszałka województwa.
Grunty i ziemia niedzierżawiona i niesprzedana oraz położona wewnątrz aglomeracji miejskich, czy w nieistniejących już okręgach przemysłowych, stanowi przedmiot usilnych zabiegów spekulantów, głównie zagranicznych, w celu ich odrolnienia. Odrolnienie ma objąć grunty bez względu na klasę ziemi, choć powinno obejmować tylko grunty klasy V i VI, jako niemal nieużytki rolne. Dr Ślązak zauważa: „Powtarza się sytuacja z okresu panowania ziemskiej doktryny przeniesionej ze Związku Sowieckiego, że ziemia nie była czynnikiem ekonomicznym, nie miała w ogóle ceny. Według tej zasady rozwój przestrzenny Warszawy pchano na żyzne tereny rolnicze Służewca i Ursynowa, zamiast na piaski Młocin czy w kierunku Otwockim”.
Brak ustalenia ceny gruntów w okresie intensywnej prywatyzacji od początku lat dziewięćdziesiątych spowodował, że wielu prywatnych nabywców zakładów państwowych, natychmiast dzieliło je na mniejsze działki i wnosiło aportem po parokrotnie wyższej cenie do innych nowo powstałych podmiotów, czy nawet zbywało.
Usługi doradcze, opiniodawcze dokonywały firmy czy nowo tworzoneobce spółki, które kapitał zdobywały, dopiero realizując zamówienia na tzw. doradztwo. Zyski pochodzące z tych zamówień transferowano, po zamianie krajowych środków płatniczych na waluty obce zagranicę.
Wzrost zainteresowania wszelkiego rodzaju gruntami wystąpił głównie w okresie przygotowawczym do naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Rozparcelowywano grunty kółek rolniczych oraz państwowych gospodarstw rolnych po ich likwidacji. Z drugiej strony – reprywatyzację i zwrot ziemi przedwojennym właścicielom przewlekano w nieskończoność, aby nie reaktywować historycznej warstwy ziemian.
Narodziny nowej oligarchii
Tzw. Prywatyzacja służyła dwóm grupom beneficjantów. Pierwszą stanowiły firmy i koncerny zagraniczne, które nabywały nie tylko poszczególne zakłady, ale całe branże i rynki zbytu po cenach śmiesznie niskich. Przejmowały one polskie podmioty gospodarcze, a następnie likwidowały, bądź uruchamiały produkcję półfabrykatów, stanowiących uzupełnienie produkcji zakładów umieszczonych w krajach macierzystych. O kulisach tej prywatyzacji oraz branych przy tej okazji łapówkach znakomicie pisał kilka lat temu prof. Kazimierz Poznański w dwóch książkach
– „Wielki przekręt” i „Obłęd reform”.
Druga grupa to rodzime „elity” polityczne, które podjęły samouwłaszczenie, zapominając o obowiązku wyrównania krzywd pokoleniu, które odbudowywało Polskę ze zniszczeń wojennych i zostało pozbawione jakiejkolwiek własności. A jest to pokolenie odchodzące.
Dr Ślązak tak komentuje ten proces: „Naiwna, liberalna wiara w samoregulującą się gospodarkę rynkową i preferencje wobec cudzoziemszczyzny sprawiły, że majątek narodowy przechodził w obce ręce, a nie w ręce własnych pracowitych obywateli, zwłaszcza indywidualnych rolników, którzy powinni nabyć na paroletnich warunkach kredytowych większość gruntów rolnych, jakimi państwodysponowało od momentu przemian.
Łatwość nabywania od państwa ziemi rolnej nawet na długoletnie dzierżawy czy też gruntów po zakładowych spowodowała szybkie własnościowe rozwarstwienie się społeczeństwa, co sprzyjało powstawaniu nowej klasy posiadaczy i nowych już regionalnych struktur oligarchicznych, nawet oligarchii rolnej. Aktywność w pozyskiwaniu ziemi od państwa przejawiały głównie te siły, które dysponowały wiedzą i przygotowywały się pod przyszłe uzyskiwanie korzyści z unijno- narodowych dopłat okresu członkowskiego. Te przyszłe zapoczątkowane w roku 2004 narodowo- unijne dopłaty powierzchniowe do gruntów rolnych, utrwaliły podział struktury w rolnictwie, na większościową liczebnie drobnicę gospodarstw do 20 ha stanowiącą około 76 proc. ogółu gospodarstw rolnych i drugą część oligarchiczną od 300 ha aż do 12.400 ha stanowiącą około 20 proc. obszaru rolnego”.
Nowi władcy Państwa Polskiego nie zapomnieli również o pomocy dla nabywców naszego majątku narodowego w sektorach pozarolniczych. Przejawiała się ona w zwolnieniach podatkowych sięgających nawet 10 lat. Była to innego rodzaju dotacja i to dla firm cudzoziemskich. Inną formą dotacji były kredyty preferencyjne oraz pomoc uzyskiwana z funduszy przedakcesyjnych rozdzielanych przez państwo. Trzeba też pamiętać o dopłatach powierzchniowych dla rolnictwa, już w niemałym stopniu opanowanym przez zagranicznych właścicieli. Wreszcie – po aneksji Polski do UE – obcy kapitał w rolnictwie czy w innych dziedzinach gospodarki korzysta z najprzeróżniejszych funduszy unijnych, skorzystanie, z których jest uwarunkowane udziałem budżetu państwa w granicach 25 – 50 proc.
Zapis rabowania Polski (4)
Poniżej ostatni odcinek relacji z niszczenia i wyprzedaży gospodarki polskiej przez ekipy rządzące Polską od 1989 r. Przypominam, że wartykule tym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił Autor.
„Tubylcy” w odstawce
Prywatyzację w Polsce przeprowadzały z reguły firmy zagraniczne. Pełniły one dwojakie funkcje: po pierwsze – przystosowywały one zakłady do przejęcia przez nowego właściciela, po drugie – choć nie zawsze – wyszukiwały kupca zwanego mylnie inwestorem. Dr Ryszard Ślązak pisze: „Miały one niczym nieskrępowany dostęp do organów władzy, która wprost szczyciła się otwartością na współpracę z zagranicą, choć w rażącej różnicy poziomowej, bo nie na równorzędnym poziomie państwowym”. Firmypolskie były dyskryminowane w tym procederze. Nie brały w „doradzaniu” ani nasze uczelnie ekonomiczne, ani wybitni polscy ekonomiści. Nie dopuszczono też ani polskich (jeszcze)banków, ani instytutów branżowych (potem rozpędzonych). Na „doradców” zagranicznych, niekiedy zwykłych hochsztaplerów, nie szczędzono środków.
Często honorarium otrzymywały one, głównie banki, w walutach wymienialnych, aby wykonawcy tych usług nie ponosili kosztówróżnic kursowych i prowizji bankowych przy zamianie w polskich bankach złotych na walutę obcą. Troska to zgoła wzruszająca. Niejednokrotnie tak uzyskane należności „doradcy” przeznaczali na zakup polskichprzedsiębiorstw lub udziałów lub akcji w nich (sic!). Największe prowizje otrzymywały banki zagraniczne za „sukces przy prywatyzacji”, za znalezienie kupca (z zasady ze swojego kraju) i za przeprowadzenie jego sprzedaży. Od niektórych wynagrodzeń strona polska płaciła jeszcze podatek VAT i inne pochodne im koszty, niezaliczone bezpośrednio w koszt obsługi tych umów.
„Zagraniczny, więc lepszy” – takie hasło przyświecało sprzedawcom naszego majątku, a właściwie sprzedawczykom.
Kto się obłowił?
Przyjrzyjmy się, ile w niektórych latach zarobiły zagraniczne firmy doradcze.
Wydatki na nich w 1993 r. stanowiły kwotę ponad 37 mln zł.
Wówczas sprzedawano 184 przedsiębiorstw. W 100 przypadkach brali udział „doradcy” zagraniczni, w większości obce banki. Oto lista tych, którzy w owym roku najbardziej się obłowili. Habros Bank zajął się sprzedażą 5 państwowych zakładów papierniczych, za co policzył sobie i wziął 4,4 mln zł. Bain and Compagnie „obrabiał” przedsiębiorstwa z branży telekomunikacyjnej za 7,3 mln zł. Price Waterhause pobrał 1,9 mln zł, White and Case – 110 tys. zł, Samuel Montagu -
I, 586 mln zł, Creditanstalt Investment – 4,5 mln zł. Zakłady „Stomil” prywatyzowało Societe General za 890 tys. zł. Inni doradcy policzyli sobie następująco: Nicom Consulting – 200 tys., zł, NM Rothschild – 270 tys. zł, Winson and Elkins -150 tys. zł, Dickions Wright – 300 tys. zł, BAA – 143 tys. zł, KPMG – 400 tys. zł, Artur Andersen – 1,214 mln zł, Deloitte and Touche – 100 tys. zł, Kleinwort Benson Limited – 260 tys. zł, International Finance Corporation – 1,1 mln zł, York Trust
160 tys. zł, ING Bank 90 tys. zł. Ci i inni „doradcy” kosztowali budżet państwa (czyli nas wszystkich) 26 mln zł, co stanowiło 69 proc.kosztów obsługi wyprzedaży majątku narodowego w 1993 r.
W 1994 r. koszty te opiewały na 22,893 mln zł, z czego firmom obcym, przeważnie bankom, zapłaciliśmy 16,8 mln zł, czyli 73,5 proc. tej kwoty. „Krajowcy” uzyskali 5,2 mln zł, tzn. 22,7 proc. Zapłacony z budżetu państwa od niektórych transakcji z firmami zagranicznymi podatek VAT wypełnia różnicę. Price Waterhause zajął się hutami szkła Jarosław i Kunice za 1,5 mln zł. Bain and Company „prywatyzował” fabryki baterii, w tym znaną Centra Poznań, za 380 tys. zł. Dams and Moore za „zajęcie się” celulozowniami i zakładami papierniczymi uzyskał 350 tys. zł.
Rothschild doradzał, jak „spylić” Orbis za 250 tys. zł. Morgan Grenfell za „prywatyzację” fabryk tytoniowych wziął 150 tys. zł. International Financial Corporation zarobił 1,7 mln zł,
W następnym, 1995 r., koszty obsługi „prywatyzacji” 121 zakładów państwowych wyniosły 34,8 mln zł, z czego firmy zagraniczne wzięły 21,094 mln zł, czyli 69,7 proc. Były to z reguły zachodnie banki, które obsługiwały 36 największych państwowych zakładów. W większości przypadków podatek VAT zapłaciła za nich strona polska.
A oto czołówka najdroższych z roku 1995. International Finance Corporation za „prywatyzację” Cementowni Ożarów otrzymał 2,516 mln zł, a za KOW Kujawy 2,282.mln zł, razem – prawie 4,8 mln zł. Morgan Grenfell zajmujący się państwowymi fabrykami papierosów policzył sobie łącznie
II, 132 mln zł. Były to zakłady w Augustowie, Radomiu, Łodzi, Krakowie, Poznaniu. Business Analysis and Advisers (BAA) za wynegocjowanie wartości spółki oraz zobowiązań inwestycyjnych dostała 270 tys. zł, a firma Schoder za pomoc przy „prywatyzacji” zakładów papierniczych otrzymała prowizję za „sukces prywatyzacyjny” w kwocie 418.018 zł. Central Europe Trust za doradztwo przy prywatyzacji zakładów Hanka w Siemianowicach Śląskich zarobiła 235.820 zł.
W 1996 r. „prywatyzacja” kosztowała Polaków 39,446 mln zł. Rozdzielono ją na kapitałową (koszt
– 36,25 mln zł) i przetargową (koszt – 3,196 mln zł). „Prywatyzacji” kapitałowej podlegało 67 zakładów, a przetargowej – 51. Przy pozbywaniu się 20 największych zakładów drogą kapitałową i 10 ważniejszych zakładów drogą przetargową „doradzały” firmy zagraniczne, głównie banki. W pierwszym przypadku kosztowało to polskiego podatnika 28,58 mln zł, a w drugim – 2,901 mln zł. Na cudzoziemskie doradztwo wydaliśmy wtedy 31,481 mln zł, czyli 80 proc. „prywatyzacyjnych” kosztów.
A komu wówczas zapłaciliśmy najwięcej? Morgan Grenfell and Cooperation Ltd doradzał przy zbyciu 6 największych zakładów tytoniowych: w Augustowie, w Radomiu (2 zakłady), Krakowie, Lublinie i Poznaniu, za co otrzymał 22,936 mln zł. Prócz tego zapłaciliśmy za niego VAT – 633 tys. zł. Hambros Bank za przetarg na Zakłady Przemysłu Celulozowego Kwidzyń dostał 4,535 mln zł. Z tytułu „sukcesu za prywatyzację” Browarów w Tychach Finkorp pobrał prowizję 1,993 mln zł, a Zakładów Kęty firma Evip – 698 tys. zł.
Pro-Invest otrzymał prowizję za sprzedaż akcji spółki FAEL w kwocie 1,191 mln zł. Z kolei firma BAA otrzymała premię 190 tys. zł za „prywatyzację” Browarów Piast we Wrocławiu.
W roku 1997 „prywatyzacja” kosztowała nas 65,726 mln zł, z czego udział obcych doradców wyniósł 69 proc.
Rok 2000 stanowi szczyt ilościowego udziału obcych spółek doradczych lub firm, lub ich spółek- córek funkcjonujących w naszym kraju.
Usługi tych firm były średnio czterokrotnie droższe niż podmiotów polskich o tym samym profilu. Najwięcej kosztowała nas „prywatyzacja” polskich banków. Za PKO S.A. Credit Suisse First Boston sp. z o.o. wzięła 4,6 mln zł, a Nikom Konsulting Ltd pobrał 6,625 mln zł za Bank Zachodni S.A. W wysokości honorarium „przebił” wszystkich ABN Amro Bank Polska, który za „prywatyzację” PZU S.A. policzył sobie12 mln złotych. TDI -Towarzystwo Doradztwa Inwestycyjnego za „prywatyzację” Towarzystwa Ubezpieczeń i Reasekuracji Warta S.A. wzięło 1,4 mln złotych. Tylko za doradztwo przy zawieraniu umowy kupna-sprzedaży akcji Wytwórni Wyrobów Tytoniowych S.A w Poznaniu Deutsche Morgan Grenfeel zapłacono 720 tys. zł. Innym wypłacono: Central Europe Trust Polska sp. z o.o. -1,3 mln zł, spółce Doradztwo Gospodarcze DGA -1.830 tys. zł. White and Case za doradztwo przy odszkodowaniach otrzymało 980 tys. zł. Firmy polskie za analogiczne usługi brały w tym samym roku średnio 52,5 tys. zł.
„Wolny najmita”
Przedstawiony powyżej zapis wyprzedaży majątku narodowego Polaków, choć niepełny, jest obrazem wstrząsającym. Na oczach całego narodu ekipy zwące się raz lewicowymi, raz prawicowymi wyprzedały dorobek wielu pokoleń Polaków.
Chciałoby się napisać, że dokonano „wyprzedaży bezmyślnej”. Takie określenie stanowiłoby jednak kłamstwo. Konsekwencja i determinacja w oddawaniu naszego majątkuobcym świadczą o czymś wręcz przeciwnym. Była to od początku do końca operacja przemyślana i rozłożona na etapy. Kraj, który nie posiada we własnych rękach kluczowych, strategicznych gałęzi gospodarki jest skazany na niebyt polityczny, a jego niepodległość staje się fikcją. Rządzący Polską kondotierzyzagranicznych koncernów i agenci obcych wywiadów poszli dalej: nie tylko pozbawili nas branż strategicznych, ale również innych gałęzi gospodarki. A co zakrawa już na cynizm, za tzw. prywatyzację na rzecz obcych Polacy musieli zapłacić z własnych kieszeni. Nawet przy tym podłym, zdradzieckim procederze, dawano zarobić różnej maści doradcom zagranicznym, odsuwając polskie firmy doradcze.
Początkowo była to wyprzedaż chaotyczna. Potem przybrała charakter planowy, systemowy i w ciągu 20 lat średniej wielkości, zasobny, uprzemysłowiony kraj położony w centrum Europy został prawie całkowicie pozbawiony własnej gospodarki. Piszę „prawie”, ponieważ do „ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej” pozostała jeszcze wyprzedaż ostatniego dobranarodowego – ziemi. Ten „problem” już rozwiązuje. Doprowadzenie do nieopłacalności produkcji rolnej, cicha wyprzedaż ziemi pozostającej w rękach agencji państwowych, dopuszczenie do nieuczciwej konkurencji na rynku żywnościowym (produkty wytwarzane przez zachodnie, wysoko dotowane rolnictwo), wywłaszczanie przez „polskie” sądy obywateli polskich z ich własności na rzecz Niemców – to pierwsze jaskółki oddania ziemi obcym. (Nota bene – co robi w tej sprawie PSL?) Część Polaków posiada jeszcze nieruchomości. Tę sprawę załatwi podatek katastralny, do którego wprowadzenia od kilku lat przymierzają się rządzący. Natomiast na Ziemiach Odzyskanych przejmą je Niemcy, co już się dzieje, a spotęguje między innymi dzięki przygotowywanej w Sejmie ustawie o obywatelstwie polskim oraz dalszej inkorporacji prawa Unii Europejskiej do naszego prawodawstwa.
Polak zostanie „wolnym najmitą”, szukającym pracy i chleba za granicą, gdzie będzie wykonywał prace, których zachodni bezrobotni wykonywać nie chcą. Ten proces już się rozpoczął, a niedługo stanie się zjawiskiem jeszcze bardziej powszechnym.
Koniec.
Zbigniew Lipiński