n e v e r l a n d d

- ANTISOZIALISTISCHE ELEMENTE - *** TA MI OTO PRZYPADŁA KRAINA I CHCE BÓG, BYM W MILCZENIU TU ŻYŁ * ZA TEN GRZECH, ŻE WIDZIAŁEM KAINA ALE ZABIĆ NIE MIAŁEM GO SIŁ *** " DESPOTYZM przemawia dyskretnie, w ludzkim społeczeństwie każda rzecz ma dwoje imion. " ******************** Maria Dąbrowska 17-VI-1947r.: "UB, sądownictwo są całkowicie w ręku żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków"

Archiwum

POGODA

LOKALIZATOR

A K T U E L L






bezprawie.pl
"Polska" to kraj bezprawia

środa, sierpnia 03, 2022

Józef Retinger. Życie i pamiętniki "szarej eminencji"

 

betacool.szkolanawigatorow.pl

Niewiarygodne przygody Józia... Wielkie odloty. Cz.2


makulektura

Jan Pomian, Józef Retinger życie i pamiętniki "szarej eminencji"

Można zaryzykować tezę, że latanie, ale także przerwy w lataniu uczyniły Józefa Retingera człowiekiem, któremu towarzyszył pewien złowrogi rozgłos. Najbardziej znany jest ostatni lot generała Sikorskiego, w którym Retinger (choć towarzyszył Naczelnemu Wodzowi zawsze), nie wziął udziału.

Kolejny lot, który go ominął, miał dla niego dużo gorsze reperkusje. Było to w nocy z 29 na 30 maja 1944. Retinger miał wrócić z okupowanej Polski, był na lądowisku, ale nie odleciał. Oto opis zdarzenia zaserwowany przez Pomiana:

„Retinger znajdował się na drugim końcu pola. Akurat księżyc się schował i w ciemności nastąpiło zamieszanie. Retinger, który cierpiał na kurzą ślepotę, zarzucił płaszcz i zaczął biec. Wnet odpadł od towarzyszy i zgubił się w ciemności. Samolot nie czekał”.

Marek Celt w książce „Z Retingerem do Warszawy i z powrotem” nie owijał spraw w bawełnę i pisał otwarcie o spisku „Dwójki”, która usadziła Recia pseudo: „Salamander” w kraju. Jego miejsce w samolocie zajął niejaki „Rudy”, czyli Rudkowski. Panowie spotkali się w sierpniu 1944 w Londynie:

Celt tak opisał reakcję Retingera na widok „Rudego”

„ - Ty świnio! I co przekonaliście się, że jestem agentem? Czyim? Angielskim? Sowieckim? Albo jeszcze jakim? Przekonaliście się z moich notatek, któreś mi ukradł?

-  Wszystko dostarczyłem Reciu, wszystko…

- Aleście naprzód zrobili z tego fotokopie jakieś, nieprawda? Zbadaliście je dokładnie. Przekonaliście się, że jestem agentem? I ty, który udawałeś takiego wielkiego przyjaciela, przyłożyłeś do tej brudnej roboty rękę. A papierośnica z moimi złotymi funtami ugrzęzła w twojej kieszeni…

- Reciu, tu jest papierośnica, są złote funty, jest notatnik… Bardzo cię przepraszam, Reciu mnie kazali, ja musiałem…

- Tak, rozmaici przestępcy, tacy jak ty, zawsze zasłaniają się tym, że dostali rozkaz. Obiecywałeś, że wszystko będzie w porządku, wręczysz mi rzeczy przy samolocie i polecę. Gdy dobiegłem do samolotu półprzytomny i mokry od rosy, samolot akuratnie z tobą odleciał… i z moimi rzeczami. A potem jeszcze raz się wykąpałem . I teraz jestem ciężko chory przez ciebie, przez was. Nie potrafili mnie zabić w podziemiu, to chcieli mnie ukatrupić w ten sposób, przynajmniej psychicznie, moralnie, że ten Retinger to agent…”.

Druga kąpiel, to moment, w którym podczas pokonywania brodu na Dunajcu, wywróciła się dorożka, którą Retinger wracał z nieudanego odlotu. Potem „Salamander” poważnie zaniemógł, a istota tej choroby do dziś budzi płomienne spory, czy był to częściowy paraliż spowodowany wyziębieniem i zapaleniem korzonków nerwowych (tak napisał o tym Retinger w swoich notatkach - J. Pomian s. 219), czy próbą otrucia przez polskie podziemie. Najbardziej wyczerpujący opis różnych ciekawych zeznań dotyczących tej sprawy i pobytu Retingera w 1944 roku w Polsce zamieścił Władysław Bułhak w artykule „Wokół misji Józefa H. Retingera do kraju, kwiecień-lipiec 1944”.

Zanim rozpoznacie, jak zawiła jest ta historia, przyjrzyjmy się sprawom oczywistym. Otóż z przytoczonej z „Rudym” rozmowy, wynika, że jeśli Retingera się w miejscu dalekim od Anglii, wystrychnęło się na dudka, to w Londynie należało czym prędzej próbować go udobruchać i przełykać jak ciepłe kluski wieprzowe epitety. Z tej rozmowy dowiadujemy się jednak czegoś jeszcze, co historykom jakoś umyka. Otóż podczas misji w Polsce Retinger miał ze sobą papierośnicę, a w niej złote funtówki. Teraz wiemy, skąd brał pieniądze na alkoholowe libacje i zakupy obuwia za ponad 4000 złotych, gdy na miesięczne utrzymanie rodziny (czego się jeszcze dowiemy) musiało wystarczyć złotych tysiąc.

Nie to jest jednak najistotniejsze. Otóż Pomian bardzo mgliście pisał o tym, kto Retingera do Polski wysłał. Podobno zwrócił się on z tym projektem do premiera Mikołajczyka. Nie wiedzieli natomiast o podróży ani prezydent Wł. Raczkiewicz, ani Wódz Naczelny – gen. Sosnkowski.

Warto to porównać, z tym co na ten temat napisał Edward Raczyński (ówczesny ambasador RP w Anglii) w książce p.t. „W sojuszniczym Londynie”:

„Rettinger (pisownia ze wspomnień Raczyńskiego), powiernik gen. Sikorskiego, nie czuł się dobrze przy Mikołajczyku. Z jego strony brakło ”afektu”, a ze strony nowego premiera chętnego ucha dla sugestii i koncepcji Rettingera. Z obu zaś stron brakowało wieloletniej poufałości. Rettinger oświadczył nam wszystkim (podkreślenie moje), że opuszcza dotychczasowe zajęcie niezupełnie formalnego szefa gabinetu w Prezydium Rady Ministrów i że odtąd będzie osobą prywatną. Dodawał przy tym, że rezygnuje z poborów i że utrzymanie zapewni mu książka o generale Sikorskim, która niebawem ukaże się w Stanach Zjednoczonych. Wkrótce po rozpuszczeniu tych wersji, obiegających polską kolonię, Rettinger znikł. Zaczęto przebąkiwać, że pojechał do Polski.”

Jak widzimy przekaz jest nieco inny, niż u Pomiana. Recio rzekł: nie martwcie się o mnie, od teraz jestem prywaciarzem i zniknął. Kasę miał dostać od Amerykanów. Tyle, że jej stamtąd chyba nie miał, bowiem taka książka nie powstała, albo ja nie potrafię znaleźć o niej żadnych śladów. Skąd się nagle wzięła u Recia papierośnica ze złotymi funtówkami i skłonność do szastania pieniędzmi podczas misji?

Może Retinger (jak to się mówi) był bogaty z domu…

Na szczęście nie musimy się domyślać, bowiem Pomian ujął to w swojej książce:

„Retinger był najdoskonalszym znanym mi przykładem przypowieści o ptakach, o które Bóg troszczy się, choć nie sieją ani nie orzą. Nie chcąc u nikogo pracować, nigdy nie szukał ani nie przyjął jakiejkolwiek posady (…). Jednocześnie przedkładał swe przedsięwzięcia nad wszystko inne. Jeśli pociągały za sobą jakieś wydatki, należało im się pierwszeństwo, resztę zaś pozostawiał Opatrzności”.

Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, zdaniem Pomiana nad finansami Józia czuwały Bóg i pisana wielką literą „Opatrzność”. Para butów kosztująca tyle co kwartalne utrzymanie niektórych rodzin w okupowanej Polsce, przy takim finansowym mecenacie, to zwykły drobiazg, którego się niepotrzebnie czepiam.

Złudzenia co do tego, że Recio miał jakieś oszczędności, rozwiewa sam Pomian twierdząc, że środki, którymi rozporządzała małżonka Retingera – Stella, szybko się wyczerpały, a potem komplikacje rosły, powodując coraz większe zgrzyty między małżonkami. Skoro Retinger nie dysponował ani pieniędzmi prywatnymi, ani pochodzącymi od rządu polskiego, opatrznościowym sponsorem musiał być kto inny. Skala wydatków ponoszonych w Polsce nie była mała, a organizowane przez niego okupacyjne eventy odbijały się szerokim echem:
„Pewnego dnia Retinger zaprosił kilku uczestników rządu podziemnego, około dziesięciu osób, na lunch do prywatnej Sali znanej czarnorynkowej restauracji. Główny Delegat i jego współpracownicy zaniemówili. To już było szaleństwo. Gdyby była wpadka, cała administracja cywilna byłaby porażona. Czy Retinger zdawał sobie z tego sprawę ? Czy była to lekkomyślność, czy chciał w ten sposób poddać ich próbie? Po dłuższych naradach doszli do wniosku, że chodzi o to drugie. Owszem, przyjmą wezwanie i przyjdą. O oznaczonej godzinie wszyscy stawili się na miejscu. Dopiero później Retinger dowiedział się, że dwa oddziały Armii Krajowej, uzbrojone po zęby, przyczaiły się we wszystkich strategicznych punktach wokół miejsca, w którym odbywał się obiad. Na szczęście udało się, wszyscy byli dumni i mogli odetchnąć z ulgą”.

Kaprysy Józia budziły w lokalsach dreszczyk emocji, ale na wieść o sponsorowanej uczcie zjawiali się wszyscy zaproszeni, po to by jak pisze Pomian, poczuć na końcu dumę…

To nie wszystkie kaprysy Recia, które (jak wiemy z pierwszej części opowieści), wywodziły w pole gestapo. Podobno ta złowieszcza instytucja wiedziała o chorobie Retingera:

„Wkrótce potem moi przyjaciele poinformowali mnie, że, jak donoszą nasi agenci z gestapo, Niemcy wiedzą o mojej chorobie i przebywaniu w prywatnej klinice”.

Czytając wspomnienia Józia, trudno się tej wiedzy dziwić, bowiem do jego łóżka pielgrzymowały całe tabuny ludzi. Chciuk-Celt, żeby nieco zredukować ilość odwiedzających, przeniósł go z prywatnej kliniki do szpitala dla chorych wenerycznie. To tylko na chwilę osłabiło gościnność Recia. Józio szybko otrząsnął się z mentalnego szoku, po czym nawet w tym ponurym miejscu, przy łóżku Józia kwitło życie towarzyskie i polityczne. Takie miał Retinger kaprysy! Ale sami się przekonacie, że nie był to jeszcze ich szczyt:

„Nadszedł czas kiedy musiałem pomyśleć o powrocie do Anglii, mimo że nie mogłem się jeszcze poruszać. Ponieważ należało odbyć całonocną podróż pociągiem, dyrektor szpitala dał mi list zawierający prośbę do władz niemieckich o udzielenie pomocy staremu (Retinger miał wtedy 56 lat – przyp. moje), bardzo choremu człowiekowi. W pociągach panował trudny do opisania tłok.

Przybyłem na stację co najmniej godzinę wcześniej w towarzystwie pielęgniarza ze szpitala i mojego towarzysza Celta. Na stacji wpadliśmy na świetny pomysł. Celt zaniósł list ze szpitala niemieckiemu zawiadowcy stacji i obiecał mu dwa tysiące złotych za znalezienie dla nas wolnego przedziału. Kiedy pociąg nadjechał, zawiadowca stacji i dwóch niemieckich kolejarzy utorowało mi drogę; następnie opróżniono przedział i złożono mnie w nim – złożono jest dokładnym określeniem na to, co miało miejsce, bowiem, jako że nie mogłem chodzić mój towarzysz i pielęgniarz nieśli mnie jak bagaż (…). I tak około szóstej dotarłem do Krakowa.

Pociąg zatrzymał się daleko od wyjścia przeznaczonego dla Polaków – co najmniej pięćset metrów dalej – dreszcz przeszedł mnie na myśl, że trzeba będzie przemierzyć schody w dół i w górę przez te wszystkie tunele i schody. Poprosiłem więc Celta, by mnie przeniósł przez tory do bliższego wyjścia Używanego przez Niemców. Ku uciesze tłumku zebranego na stacji niósł mnie na barana. Skierowaliśmy się prosto do wyjścia oznaczonego „tylko dla Niemców”, gdzie poprosiłem o pozwolenia przeniesienia mnie tamtędy, po czym daliśmy nura przez drzwi zatłoczone przez Gestapowców i cywilnych urzędników (…).

Dopiero po powrocie do Londynu zdaliśmy sobie sprawę, z niebezpieczeństwa tej przeprawy. Wtedy też przypomnieliśmy sobie, że gestapo miało moja fotografię, wiedziało o mojej chorobie i musiało poszukiwać starszawego Polaka, który nie mógł chodzić.

Życie w Krakowie było naprawdę ciężkie. Dom, w którym się zatrzymałem , należał do starego profesora, który mieszkał tu z trzema młodymi córkami. Wszyscy pracowali – bo musieli – w niemieckich firmach (…). Cały dochód miesięczny nie przekraczał tysiąca złotych miesięcznie i naprawdę nie wiem, jak dawali sobie radę, bo dumny profesor nie przyjmował pomocy od nikogo z przyjaciół”.

Mogę sobie co prawda wyobrazić Józia, który nie ogarniał poziomu niebezpieczeństwa wyprawy, podnoszonego do granic absurdu, demonstracyjnym okazywaniem jego niepełnosprawności. Ale nie mógł sobie z tych zagrożeń nie zdawać sprawy doświadczony i najbardziej znany „kociak” - Marek Celt, który za Retingera odpowiadał. „Kociak” to określenie pochodzące od nazwiska prof. Stanisława Kota; opisywano nim cywilnych zrzutków (wysyłanych do kraju przez londyńskie MSW) w odróżnieniu od tych "właściwych", czyli kierowanych przez Oddział VI Specjalny Sztabu Naczelnego Wodza (NW) do AK; sam Chciuk-Celt wolał jednak określenie "cichociemny". (za Wł. Bahuk)

Kraków był tylko etapem tej niezwykłej podróży, w której kolejne coraz bardziej awangardowe kaprysy chorego Recia nadal wyprowadzały w pole gestapo. Jednak nie był to koniec niezwykłych zdarzeń. Józio dotarł w końcu do wsi położonej blisko lądowiska, a tam ostatniego dnia przed odlotem sprawy  zaczęły się komplikować. U Recia zjawiło się dwóch oficerów AK. Tym razem nie po to, by go otruć, choć wieść, którą przynieśli miała posmak arszeniku (relacja Celta-Chciuka):

„- Sytuacja jest praktycznie beznadziejna. Bardzo mi przykro. Samolot jest już w drodze, ale nie widzę pomyślnego prowadzenia akcji. Nie chodzi już o lotnisko; z tym możemy sobie dać radę. Sprawa jest poważniejsza. Dzisiaj po południu niemiecki samolot przyleciał na nasze lądowisko i pozostał tam około dziesięciu minut. Czterystu żołnierzy Luftwaffe kwateruje we wsi o dwa kilometry stąd. Mają około czterdziestu ciężkich karabinów maszynowych, dwadzieścia ciężarówek i kilka mniejszych samochodów. Służba wartownicza na skraju wsi oddalona jest o kilometr od pola. Jest niemożliwe żeby nie zauważyli samolotu, nawet jeśli nie zauważą naszych świateł. Kawaleria stacjonuje zaledwie o dwa kilometry stąd po drugiej stronie”.

Nie muszę dodawać, że Józio zadał kilka merytorycznych pytań, a potem zdecydował, że akcja „ewakuacja” powinna jednak być kontynuowana. Józio zapewne próbował policzyć ile czasu potrzebuje ciężarówka, by pokonać dystans 2 km, ale ponieważ w gruncie rzeczy był humanistą, to zakładam, że swych wyliczeń nie ukończył.

Noc przyniosła kolejne niespodzianki. Przy pierwszym podejściu samolot nie wylądował. Z zapalonymi reflektorami zrobił drugie kółko nad lądowiskiem, a gdy wszyscy siedzieli już na pokładzie i silniki ryczały na cały głos, nagle obroty spadły i zaległa złowroga cisza. Padła komenda do opuszczenia pokładu, bowiem samolot ugrzązł. Recio miał w tym momencie chyba do siebie wielkie pretensje, że nie policzył czasu potrzebnego ciężarówce na przebycie dwóch kilometrów, bowiem odnosił niejasne wrażenie, że on właśnie upłynął. W każdym razie wszyscy wyszli z samolotu, wyniesiono z niego pocztę i przygotowywano maszynę do spalenia. Po jakimś czasie kazano pasażerom ponownie wejść do środka, ale i ta próba odlotu się nie udała, bo samolot nie ruszył po deskach i słomie podłożonej pod koła.

Jeszcze jedna wysiadka, jeszcze parę minut na odkopywania z błota kół samolotu i komenda do zajęcia miejsc (za Celtem-Chciukiem):

„Znowu trzasnęły drzwi. Komendant ekipy wykrzyknął jeszcze raz to, co już słyszałem dwukrotnie.

- Do zobaczenia w wolnej Polsce. I pamiętajcie, przyślijcie nam więcej broni.

Po co się, głupi, wydziera? Czy musi to wykrzykiwać za każdym razem – skoro i tak nie ruszamy z miejsca”.

Tym razem jednak maszyna ruszyła. Niemcy niczego nie zauważyli, a jeśli nawet, to nie zdążyli zareagować. Może zepsuły im się ciężarówki, a może nie mieli do nich paliwa, a może były jakieś inne powody ich przedziwnej ospałości. Było wpół do drugiej 26 lipca. Recio kończył swą misję. Wracał cały, choć wciąż chory.

My także wracamy. Wracamy do wyjątkowo drobiazgowej analizy Władysława Bułhaka. Tak się jednak złożyło, że choć jego relacja z podróży "Salamandra" do Polski jest pełna niezwykłych wręcz detali, z niektórymi tezami pan Władysłąw rozprawił się dość krótko:

„Sprawa domniemanych kontaktów Retingera z Niemcami.

Korboński pisze w swoich wspomnieniach, co brzmi nieco sensacyjnie, że o misji Retingera było poinformowane warszawskie Gestapo. Potwierdza to Tadeusz Myśliński, który, jako szef komórki bezpieczeństwa Delegatury Rządu, miał z funkcjonariuszami niemieckich służb bezpieczeństwa, a konkretnie m.in. z niejakim Bruno Schultzem, pewne kontakty (…).

Jeszcze bardziej sensacyjne są informacje pochodzące od Jadwigi Gebethnerowej, która gościła Retingera w Warszawie w 1944 r. Miała ona opowiedzieć w 1968 r. Zbigniewowi Siemaszce, że "Józio" [...] był w kwietniu lub w maju aresztowany przez Niemców i został zwolniony, bo zgodził się na współpracę. Współpracował wymieniając informacje w obie strony, ale na tej wymianie strona polska korzystała". Wydaje się mało prawdopodobnym, aby rzeczywiście doszło do podobnego zdarzenia i udało się taką sprawę utrzymać w tajemnicy. Pani Gebethnerowej, z którą Siemaszko rozmawiał na krótko przed jej śmiercią, musiało się po prostu coś pomylić”.

C.D.N.


tagi: retinger  marek celt  chciuk  odloty

22     1369    11 zaloguj sie by polubić

komentarze:

To jest ilustracja takigo problemu - jak zintegrować naród wobec antywartości. Przepraszam, że tak górnolotnie, ale limit szyderstwa na dzień dzisiejszy już mi się wyczerpał

zaloguj się by móc komentować




Dziękuję. Nie znam większości. Za to doszperałem się ciekawych wspomnień, których pan Władysław nie wymienił. Na szczęście nie wszyscy wypowiadali się o Retingerze tuż przed śmiercią, więc może niczego nie pomylili. 

zaloguj się by móc komentować



Jeśli wierzyć Pomianowi,  to Recio odmawiał w tym samolocie najszczersze modlitwy w swoim życiu. 

Zakładam, że lunchu zorganizowanego przez Józia nie sfilmuje nikt.

zaloguj się by móc komentować








Przypomniałem sobie jeszcze jednego absolwenta LSE i łącznika między Retingerem a antropologami (Malinowskim i Czaplicką), ministra spraw zagranicznych II RP a potem prezydenta RP na Uchodźstwie — August Zaleski.

zaloguj się by móc komentować



W kolejnym odcinku będzie trochę o gwarancjach, ale też o wspomnieniach, na które historycy nie lubią się powoływać.

zaloguj się by móc komentować




Ponieważ temat notki nie jest banalny warto rozszerzać sobie wiedzę w temacie. Zainteresował mnie nieco przedostatni akapit, a dokładniej postać Tadeusza Myślińskiego, adwokata, szefa Komórki Bezpieczeństwa. Wydaje się (bo pewności nie mam) że przeżył on "wpadkę" całej Komórki Bezpieczenstwa. Zacytuję ten fragment:

"Aktywna działalność Komórki Bezpieczeństwa, a dokładniej jej działalnośc likwidacyjna, nie uszła uwagi Niemców. Komórka stała się obiektem ataku niemieckiego aparatu policyjnego. W krótkim czasie doprowadziło to do aresztowań, które objęły prawie całe kierownictwo KB.

W okresie od marca do maja 1943 r., roku,Gestapo aresztowało co najmniej sześciu jej członków. 3 marca został aresztowany Huszcza, 6 kwietnia Rościszewski, 13 maja Myśliński, jego zastępca Cybulski, oraz Hejnosz i Eustachiewicz.

Z wymienionych osób Rościszewski został zamordowany krótko po aresztowaniu, Hejnosz rozstrzelany 16 lipca 1943 roku, Cybulski i Eustachiewicz dostali się do obozu w Oświęcimiu. Przy Myślińskim Niemcy znaleźli schemat organizacyjny "Stożka" z pseudonimami jego pracowników, notatki z konferencji i odpraw z kilku poprzednich tygodni, materiały BiP, raport Rościszewskiego, korespondencję z komórkami Departamentu Spraw Wewnętrznych. Sprawa wyglądała więc poważnie. ... Przyczyny aresztowań z okresu marzec-maj 1943 r., do dziś nie są właściwie wyjaśnione.

Należy jednak podkreślić że 13 maja uniknął aresztowania Ryszard Sędek, który nie przybył na umówione spotkanie. Podczas Powstania Warszawskiego został rozstrzelany jako agent Gestapo". Koniec cytatu

źródło

Jakie były dalsze losy Tadeusza Myślińskiego nie wiem bo informacji o nim odnaleźć nie mogę. Ale wpadka była ewidentna pozostaje pytanie o jej konsekwencje. A źródło podaje jeszcze bardzo wiele ciekawych informacji, a choćby strukturę Delartamentu Delegatury prowadzącego tzw. "działalność bieżącą." Szczególnie ciekawie wyglądają projekty utworzenia okręgów administracyjnych po wojnie proponowane w projektach z października 1943 roku przez Biuro Zachodnie delegatury. Jakoś dziwnie się pokryły z Ziemiami Odzyskanymi. Przypadek? Ech.

zaloguj się by móc komentować




"Szczególnie ciekawie wyglądają projekty utworzenia okręgów administracyjnych po wojnie proponowane w projektach z października 1943 roku przez Biuro Zachodnie delegatury. Jakoś dziwnie się pokryły z Ziemiami Odzyskanymi. Przypadek? Ech".

W sumie można by rzec, że wizjonerzy tam pracowali, ale jakoś dziwnie cicho o tych proroczych projekcjach.

zaloguj się by móc komentować




Wydawnictwo "Znak" no i zaczyna się od końca "Sprawdzać tych co potrafią strzelać." Obiecujące i zachęcające. Niewiarygodność przygód Recia wynika z podziałów jakie były przed, w trakcie i po wojnie aż poza sygnaturki Nienackiego, a właściwie to do dzisiaj włącznie:

https://www.google.com/amp/s/www.tokfm.pl/Tokfm/7,130517,24397516,ipn-nie-chcial-mi-tego-wydac-historyk-publikuje-ksiazke-o.amp

Ciekawe wydaje się moment kiedy oczekiwania tych co po wojnie chcieli mieć Polskę w granicach II RP (myślę o wschodzie) rozeszły się z oczekiwaniami tych, którzy zakceptowali Polskę jaką mamy teraz. Owo napięcie i odrębność oczekiwań burzą mityczny obraz jednolitego Państwa Podziemnego. Gdzieś tam się te drogi rozchodziły i rozeszły na dobre. Może tu leży pogrzebana jedna z przyczyn wybuchu Powstania Warszawskiego. Kto wie? Opowieści o Państwie Podziemnym w tvIPN mają ledwie po pięćset, sześćset odsłon. To niewiele, a przecież struktura administracyjno-cywilna Państwa Podziemnego planowała na kilka (dziesięć) lat do przodu. Te plany zweryfikowała polityczna rzeczywistość powojennej Polski. Czy my choć trochę nie szukamy tej granicy podziału?

zaloguj się by móc komentować



"Może tu leży pogrzebana jedna z przyczyn wybuchu Powstania Warszawskiego. Kto wie? ".

Widzę, że myślami jesteś już w trzeciej części przygód Józia.

zaloguj się by móc komentować


Te chłopaki od "Wapiennika" to strasznie młode i nieopierzone były. O wiele za młode jak na robotę którą mieli wykonywać. Zmartwiło mnie to, a książka czytana przez ten pryzmat zdaje się być wstrząsająca. Tak jak udział dzieci, bo przecież dorastająca tuż przed dorosłością młodzież to dzieci, w PW. "Ptaki drapieżne" to porażająca lektura.

zaloguj się by móc komentować


niedziela, lipca 31, 2022

O lumpendemokracji w #3rp

 


pafere.org

Lumpendemokracja - PAFERE

Marcin Janowski

Foto. pixabay.com

PAFERE WIDEO

W modelowym systemie typu zachodniego ludzie swą pracą i przedsiębiorczością przez pokolenia pomnażają osobisty majątek. Państwo nie nakłada na obywateli wysokich podatków, ponieważ dzięki bogaceniu się ludzi rosną wpływy do budżetu, a za te wypracowane pieniądze można później budować i utrzymywać publiczną infrastrukturę. Zasobność państwa jest więc rezultatem zasobności obywateli.

Społeczny fundament takiego państwa tworzy szeroka klasa średnia czyli warstwa złożona z ludzi przedsiębiorczych, którzy posiadają własność prywatną oraz środki produkcji. Członkowie klasy średniej osobiście odprowadzają podatki do budżetu, mają więc świadomość tego, że to z ich pracy utrzymywane jest państwo. Dlatego są wyczuleni na niegospodarne wydawanie pieniędzy budżetowych przez polityków, których traktują jako sługi wynajęte przez podatników do prowadzenia administracji publicznej.

CYTAT TYGODNIA

Niestety zmiany przeprowadzone w Polsce po 1989 roku poszły w zupełnie innym kierunku. Elity okrągłostołowe nie dokonały restytucji majątkowej ani prawdziwego powszechnego uwłaszczenia obywateli, nie zadbały również o stworzenie warunków dla rozwoju szerokiej klasy średniej. W rezultacie patologicznej transformacji ogromna rzesza naszych rodaków nie posiada własności prywatnej, a podczas politycznych wyborów przejawia postawy roszczeniowe.

Sytuacja, w której duża część głosujących dokonuje nieodpowiedzialnych wyborów politycznych nie jest w Polsce niczym nowym. W dawnej Rzeczpospolitej, gdzie panował ustrój republiki szlacheckiej, ludzie nobilitowani posiadali szereg swobód politycznych i mogli nawet wybierać króla. Jednak w wyniku wojen jakie w XVII i XVIII w. przetoczyły się przez obszar całego państwa, ogromna część stanu szlacheckiego straciła majątki, ale zachowała prawo do głosowania i współdecydowania o polityce państwowej. Trudne położenie spauperyzowanej szlachty wykorzystywali ambitni możnowładcy, którzy dysponowali ogromnymi prywatnymi fortunami i mogli kupować przychylność elektoratu poprzez organizowanie uczt i rozdawanie podarunków. Prowadziło to do utrwalenia systemu klientystycznego, bo państwem faktycznie rządzili bogaci oligarchowie, którzy korumpowali zarówno wyborców jak i parlamentarzystów.

Patologiom związanym z kupowaniem poparcia politycznego postanowiono postawić tamę. Na mocy Konstytucji 3 Maja odebrano prawo głosu nieposesjonatom czyli tym szlachcicom, którzy nie posiadali majątku w postaci nieruchomości. Stało się tak, ponieważ nasi ówcześni myśliciele polityczni zaobserwowali, że wyborcy, którzy nie dysponują własnym majątkiem, bardzo często ulegają różnym formom przekupstwa oraz politycznej demagogii. Nawet jeśli wybiorą złą władzę, która doprowadzi państwo do ruiny, to oni sami nic nie stracą, bo nie posiadają majątku, który może przepaść w wyniku złej sytuacji w kraju. Inne postawy reprezentują ci, którzy posiadają własność prywatną i nią gospodarują. Są oni bardziej odpowiedzialni podczas wyborów, bo mają świadomość, że źle rządzone państwo może doprowadzić do uszczuplenia ich prywatnego stanu posiadania.

Porównując sytuację materialną polskich wyborców sprzed ponad 200 lat ze stanem obecnym, możemy stwierdzić, że historia zatoczyła koło, ponieważ w wyniku okrutnej II Wojny Światowej i jej dramatycznych następstw ogromną część naszej populacji stanowią ludzie, którzy nie posiadają większego majątku.

Najpierw na podstawie decyzji globalnych mocarstw podjętych podczas konferencji w Teheranie i Jałcie, nasze państwo straciło suwerenność i znalazło się w bloku krajów zależnych od Moskwy. Polsce narzucono przemocą ustrój socjalistyczny i władzę „jedynie słusznej” partii PPR przekształconej następnie w PZPR.

Socjalistyczne państwo PRL przyznało sobie prawo do regulowania i reglamentowania wszelkich form aktywności politycznej, społecznej i gospodarczej obywateli. Upaństwowiony został przemysł, handel, duże przedsiębiorstwa i wielkopowierzchniowe gospodarstwa rolne. Utrudniano prowadzenie prywatnej działalności gospodarczej. Wszystkie dziedziny gospodarki objęto zasadami centralnego planowania eliminując mechanizmy rynkowe. Państwo regulowało ceny towarów i usług oraz zarobki obywateli. Ludzie zatrudnieni w upaństwowionej monopolistycznej gospodarce pracowali na rzecz państwa i wypłacano im pensje wystarczające na bardzo skromne życie. Obywatele nie mogli dorabiać się własną pracą, co powodowało u nich frustracje i wzmacniało nastawienie roszczeniowe względem rządzących.

Teoretycznie każdy obywatel posiadał cząstkę własności w państwowym majątku, jednak bardzo często dobra publiczne traktowano jako niczyje. Pracownicy państwowych zakładów nie dbali o powierzony im majątek, a podobne postawy były powszechne również wśród kadry kierowniczej. Dochodziło do licznych nadużyć, kradzieży lub przypadków bezmyślnego wandalizmu. Niewydolny system realnego socjalizmu zakończył swą działalność razem z upadkiem PRL.

Przemiany polityczno-gospodarcze przełomu lat 80 i 90 XX wieku dawały nadzieje na poprawę stanu majętności Polaków, lecz z obecnej perspektywy widać, iż były to nadzieje płonne. Proces „transformacji gospodarczej” pociągnął za sobą serię patologii, błędów i zaniechań. Kolejne rządy kierujące państwem po 1989 r. nie zwróciły obywatelom nieruchomości upaństwowionych w czasach stalinizmu. Ekipy sprawujące władzę bardzo dużo mówiły o „budowie kapitalizmu, jednak żadna z nich nie przeprowadziła akcji szerokiego uwłaszczenia obywateli majątkiem państwowym, który ci obywatele wypracowali w epoce PRL.

Okrągłostołowym władzom Polski nie zależało na powstaniu szerokiej krajowej klasy średniej. Polityka większości rządów po 1989 roku opierała rozwój kraju na zagranicznych inwestycjach i na obcym kapitale, w którego ręce przeszła spora część dużych przedsiębiorstw. Proces ten obarczony był poważnymi nadużyciami. Zdarzało się, że sprzedawano nowoczesny zakład za kwotę stanowiącą jego kilkuletni dochód. Były również przypadki kupowania przez zagraniczne firmy polskich przedsiębiorstw z tej samej branży i likwidowania ich, aby nie stanowiły rynkowej konkurencji. Ekonomista prof. Witold Kieżun, autor książki pt. „Patologia transformacji”, w oparciu o wieloletnie badania dowodzi, iż część prywatyzowanego majątku sprzedawano za ułamek realnej wartości, a podczas transakcji dochodziło do przypadków korupcji.

Rządzący Polską po 1989 r., kierując się wskazówkami zachodnich doradców, stawiali wielki zagraniczny kapitał w pozycji uprzywilejowanej wobec reszty przedsiębiorstw. Bogate zachodnie firmy, które inwestowały w tworzonych na terenie Polski specjalnych strefach ekonomicznych, otrzymywały od państwa przeróżne ulgi oraz prawne ułatwienia, o jakich przeciętny polski przedsiębiorca mógł jedynie pomarzyć. W rezultacie takiej polityki Polska została w znacznym stopniu skolonizowana przez wielkie korporacje, a Polacy stali się tanią siłą roboczą.

Spora część prywatyzowanych dóbr trafiła w ręce przedstawicieli aparatu władzy z czasów PRL. Mieli oni rozeznanie w zasobach państwa, kontrolowali również państwowe banki i instytucje publiczne. Dochodziło czasami do paradoksu, że dotychczasowy dyrektor państwowego zakładu kupował go na prywatną własność, a kredyt na zakup brał w państwowym banku kierowanym przez prezesa wywodzącego się również z dotychczasowego aparatu władzy. Proceder ten zapisał się w pamięci Polaków jako „uwłaszczenie nomenklatury” i często jest przedstawiany jako akcja rabunku majątku narodowego przez dawnych komunistów, którzy „zamienili książeczki partyjne na książeczki czekowe”.

Istota transformacji po 1989 r. nie polegała na tym, że ustrój socjalistyczny zaczęliśmy zamieniać na ustrój wolnorynkowy, ale na tym, żeby komunistyczna nomenklatura partyjna uwłaszczyła się na majątku państwowym, zamieniając władzę polityczną na ekonomiczną. A wiadomo, że kto ma władzę ekonomiczną, ten wpływa na politykę. Ekipa Jaruzelskiego, która dokooptowała część opozycjonistów przekupionych posadami rządowymi, dokonała takiej oto transformacji, że to oni stali się kapitalistami, natomiast reszta obywateli nadal tkwiła w socjalizmie. W ten sposób wytworzył się w Polsce system hybrydowy: kapitalizmu dla wybranych i socjalizmu dla całej reszty. Ta chora struktura utrzymuje się i utrwala, ponieważ wąska grupa, która przejęła olbrzymi majątek, dba o to aby nie mieć konkurencji i tworzy bariery prawne, żeby inni nie mogli się wedrzeć na rynek – mówi Marian Miszalski, publicysta i działacz opozycji antysocjalistycznej w czasach PRL, komentując rezultaty rządów okrągłostołowych.

Przeciętni Polacy, którzy u schyłku PRL zarabiali miesięcznie równowartość kilkunastu dolarów amerykańskich, nie mieli możliwości akumulacji większego kapitału. Mogli oni co najwyżej pomarzyć o nabywaniu prywatyzowanych państwowych przedsiębiorstw oraz dużego majątku publicznego. Jednak pewną szansę dawała „zwykłym ludziom” ustawa o działalności gospodarczej autorstwa ministra Wilczka. Na przełomie lat 80 i 90 polskie targowiska zaroiły się od małych przedsiębiorców prowadzących indywidualną działalność gospodarczą. Nowe firmy powstawały często w garażach domów mieszkalnych. Stadion Xlecia w Warszawie zamienił się w wielki teren targowy, gdzie polscy przedsiębiorcy sprzedawali swoje towary nabywcom z kraju oraz kupcom zza wschodniej granicy. Wielu ludzi żywiło wówczas nadzieję, iż w ten sposób narodzi się krajowa „klasa średnia”, jednak marzenia te się nie ziściły. Ludowy kapitalizm kwitł tylko kilka lat i zakończył się w drugiej połowie lat 90. Stało się tak w wyniku polityki integracji z Unią Europejską, która ograniczyła wymianę handlową z takimi państwami jak Rosja, Białoruś i Ukraina, czyli z krajami będącymi tradycyjnymi rynkami zbytu dla naszych małych i średnich przedsiębiorstw. Dodatkowo wejście do UE narzuciło na polskie przedsiębiorstwa konieczność realizacji wyśrubowanych kosztochłonnych norm, których spełnienie wykraczało ponad możliwości przedsiębiorców, którzy rozwijali swoją działalność dopiero od kilku lat. Otwarty rynek z Zachodem powodował, że polskie dopiero wzrastające firmy najczęściej przegrywały konkurencję z rozwijanymi od pokoleń przedsiębiorstwami z krajów, które nie doświadczyły rządów komunistów.

– W scenariuszu pierestrojki nie było czegoś takiego jak dostatnie życie Polaków ani tym bardziej budowa polskiego kapitału. Cały system podatkowy: najpierw popiwek, potem VAT, były karami nakładanymi na próby podniesienia standardu życia. Były realizacją zasady: praca TAK, płaca NIE. Mieliśmy efektywnie pracować ale, broń Boże, nie na siebie. Zniszczenie ustawy Wilczka przez rodzimych oligarchów wynikało stąd, że pod jej działaniem ci wszyscy oligarchowie szybko wylądowaliby na śmietnikach historii, a ich miejsce zajęliby najlepsi uczestnicy rynku. Znaczy to tyle, że do grona obcych beneficjentów całej tej pierestrojki dołączony został krajowy polityczno-gospodarczy gang administracyjnych nadzorców. A dla gnębionego i wyzyskiwanego narodu raczej nie ma znaczenia kto z kim i w jaki sposób dzieli się łupami– stwierdza europoseł Michał Marusik komentując przebieg „transformacji” gospodarczej w Polsce.

W rezultacie reform przeprowadzonych w Polsce po 1989 r. obywatelom oddano prawa polityczne. Dlatego mogą sobie wybierać ludzi pełniących funkcje: wójtów gmin, radnych trzech szczebli samorządu, posłów na Sejm, senatorów a nawet samego prezydenta państwa. Jednak nie oddano Polakom praw ekonomicznych i tak, jak w poprzednim ustroju duża część dochodów obywateli zagarniana jest przez instytucje publiczne. Z wyliczeń prowadzonych przez Centrum im. Adama Smitha wynika, że polski dzień wolności podatkowej wypadł w 2018 roku 6 czerwca, czyli od tego dnia „statystyczny Polak” przestał pracować na państwo, a zaczął pracować na siebie. Oznacza to, iż podobnie jak w czasach PRL państwo zawłaszcza za pomocą podatków dużą część naszych dochodów i jak dawniej dzielą je politycy. Zmieniło się tylko to, że owi decydenci nie pochodzą z monopartii PZPR, lecz z różnych konkurujących ze sobą ugrupowań.

W odróżnieniu od epoki wszechwładzy PZPR obecni rządzący poddawani są ocenie przez obywateli podczas demokratycznych wyborów. Politycy starają się więc zdobywać popularność wśród wyborców, a najskuteczniejszą metodą jest wydawanie pieniędzy z budżetu publicznego w sposób, który spotka się z poparciem większości elektoratu. Taki proces redystrybucji dochodów przypomina coraz bardziej przekupywanie ludzi ich własnymi pieniędzmi.

Niezamożni, bo odzierani za pomocą podatków z dużej części swoich prywatnych dochodów obywatele, bardzo często wybierają tych polityków, którzy są w stanie dużo zaoferować. Konkurencja między rywalizującymi partiami powoduje, że kampanie wyborcze stają się festiwalami demagogii i obietnic coraz większego rozdawnictwa. Ale spauperyzowany elektorat stara się wyciągnąć jak największe korzyści z inwestycji w krzyżyk postawiony na karcie wyborczej.

W ten sposób wracamy do sytuacji z XVIII wieku, gdzie zbiedniałe masy szlacheckie spotykały się na sejmikach i dawały się przekupywać obietnicami składanymi przez politycznych patronów. Główna różnica polega jednak na skali problemu, bo dawniej elektorat stanowił tylko kilka procent mieszkańców kraju a obecnie prawo głosu posiadają wszyscy dorośli czyli większość całej krajowej populacji.

Upadek realnego socjalizmu i przemiany rozpoczęte w 1989 r. budziły nadzieje, iż Polacy nareszcie staną się narodem przedsiębiorców i właścicieli. Jednak z perspektywy trzech dekad widzimy, że tamte marzenia się nie ziściły. Szeroka klasa średnia nie powstała głównie dlatego, bo nie życzyli sobie tego ludzie, którzy od 30 lat sprawują władzę nad Polską. Cóż… Łatwiej jest przecież rządzić masą biedoty, której przychylność można kupić zapomogą socjalną, niż ludźmi majętnymi wiedzącymi na czym polega gospodarowanie i gotowymi pokazać politykom, kto komu powinien służyć.

____________________

https:https://twitter.com/michonXX/status/1553499324629368834?s=20&t=U_Elma50n7X7yy9IDVPQEA//twitter.com/michonXX/status/1553499324629368834?s=20&t=U_Elma50n7X7yy9IDVPQEA