ZAUŁKI ZBRODNI
® © Mirosław M. Krupiński
Tysiącom „usprawiedliwionych ofiar” byłych i wciąż obecnych wsród nas właścicieli Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i Polski pomagdalenkowej dedykuję, oraz wraz z dokumentami dostępnymi pod adresem URL:
offline (na CD): zzdokumenty.htm
polecam uwadze Instytutu Pamięci Narodowej i Posłow do Sejmu Rzeczpospolitej, aby nie dopuścili do dalszego fałszowania historii Polski
- autor, 20 grudzień 2006 roku
ODCIENIE PÓŹNIEJSZYCH PRAWD I „PRAWD”:
DEFINICJE OPOZYCJI wg OSRODKA „KARTA”
(profil zainteresowań tematycznych i personalnych Osrodka)
„POKRZYWDZENI” WG WIKIPEDII SOLIDARNOSCI (KRYTERIA 2006)
zawiera alfabetyczną listę imienną i relacjonowane przez nich biogramy „pokrzywdzonych”
KSIĄŻKA IPN: „Olsztyńska Solidarność 1980-1981”
otrzymana od IPN 16 lutego 2009
PUBLIKACJA IPN: „13 grudnia 81”
(styczen 2010: oskarzeni/skazani - oskarzajacy/skazujacy/orzekajacy – rehabilitujacy)
zawiera alfabetyczną listę imienną wszystkich wymienionych kategorii oraz dokumenty zrodłowe
--------------------------------------------------------
----- Original Message -----
Sent: Thursday, February 04, 2010 6:59 AM
Subject: podziekowanie plus zawiadomienie o pomylce w pisowni imienia
Szanowny Panie Andrzeju,
Z jednej strony przesylam na Pana (jako rzecznika IPN) rece podziekowanie Instytutowi za pojawienie sie, po 27 latach, dotyczacych mnie dokumentow stanowojennych dostepnych pod adresem:
http://www.13grudnia81.pl/sip/index.php?opt=3&n=K&sprawa=4839&idO=3671 , a rownoczesnie zawiadamiam ze zarowno w dokumentach dotyczacych mnie imiennie jak i w liscie nazwisk tamze, dostepnych pod adresem:
moje imie jest znieksztalcone i wystepuję tam jako Mirroslaw (przez 2 r) Krupiński co, poza niedokladnoscia historyczna, moze powodowac i zapewne powoduje niemozliwosc odnalezienia moich danych przy uzyciu popularnych wyszukiwarek imiennych jak Google czy Yahoo. Blad ten powtarza sie w roznych dostepnych dokumentach - zarowno w dokumentach imiennych jak i w dokumencie zbiorowym jakim jest lista nazwisk. Nie wiem czy wsrod imion polskich imie o pisowni Mirroslaw wogole wystepuje. Poza tym w samej tresci publikowanych oryginalnych dokumentow ktore posiadam i ktorych fotokopie sa dostepne na mojej witrynie i w mojej ksiazce "Zaulki Zbrodni" dane te sa podane prawidlowo. Z gory dziekuje za sprostowanie wymienionych pomylek w publikacji IPN. Bylbym rowniez wdzieczny - choc nie jestem pewien czy moge sie tego domagac - za uzupelnienie informacji w sprawie dotyczacej mojego ulaskawienia o fakty ze ani ja sam, ani moj owczesny adwokat p. Andrzej Muża (obecnie Andrzej vonBorne), ani poinstruowana przez niego moja rodzina - o ulaskawienie nie wystepowali. Z tej prostej przyczyny ze wystepowanie o ulaskawienie wymaga przyznania sie do okreslonej w wyroku winy - do ktorej sie nigdy jako do winy nie poczuwalem. Wniosek o ulaskawienie mnie pochodzil z mojego Biura Projektow Budownictwa Komunalnego w Olsztynie a pierwszym podpisanym pod wnioskiem byl zatrudniony tam pracownik SB. Pomijajac inne wzgledy - osoba wystepujaca o ulaskawienie (ja nie wystapilem) stwarzala mozliwosc uniewaznienia ulaskawienia i amnestii w razie prawdziwego lub klamliwego zarzutu powrocenia do dzialalnosci bedacej powodem skazania, oraz dodatkowego wyroku "za recydywe" dzialan - z czego wiekszosc wystepujacych o ulaskawienie nie zdawala sobie sprawy. A co wyjasnia obecnosc na wniosku wymienionego pierwszego pod nim pospisanego. O powyzszych okolicznosciach informowalem w swojej IPN-owskiej ankiecie, ktora w calosci dostepna byla i jest na mojej witrynie:
Z szacunkiem dla IPN i jego zapracowanych Pracownikow
- Miroslaw Krupinski
(wszystkie pomylki zostaly przez IPN sprostowane, informacja dotyczaca wniosku
o ulaskawienie uzupelniona - o czym zostalem poinformowany. Dziekuje / MK)
---------------------------------------------------------------
CIEKAWOSTKA ZOOLOGICZNA - otrzymana z Polski dnia 28 kwietnia 2009 roku korespondująca z treścią dokumentu SB opublikowanego na tylnej okł. w/w książki IPN i wskazująca na to że Olsztyńska SBecja nie była odosobniona w zamiarach uczynienia mnie „wrogiem PRL i socjalizmu” ale że były również jakieś zaniechane nie wiadomo dlaczego próby przypisania mi tajnych i szyfrowanych konszachtów z jakimś wrogiem zewnętrznym, zapewne ze skompromiotowanym ZSRR, o liście do wladców którego wspominam w mojej książce. Najdziwniejsze w tym jest że żadne z tych moich zbrodni nie dotarły do sądzącego mnie sądu ani do prokuratury.
WSTĘP
PREHISTORIA
(ten rozdział tylko w wersji książkowej)
CZASY ZBRODNI
(ten rozdział tylko w wersji książkowej)
CZAS WZBUDZONYCH I ZAWIEDZIONYCH NADZIEI
Rok 1980. Rok polskiej solidarności i NSZZ „Solidarność”. Rok pomników poległych robotników i rok pokornej władzy oddającej krok za krokiem wiele komunistycznych przywilejów - z przywilejem odstrzału robotników włącznie. Tak się przynajmniej wówczas wydawało...
„Pokorna” władza zaczęła manipulacje żywnością. Po pierwsze - trwałe środki żywnościowe, jak masło, cukier, wędliny zaczęły znikać ze sprzedaży. Po co - okazało się półtora roku później, kiedy „dobrobyt” stanu wojennego retuszowano pojawieniem się tychże samych artykułów ze stemplami datowymi z okresu „kryzysu głodowego” 1980. Przy okazji chomikowania żywności - wymyślono najpewniejszy sposób manipulowania nastrojami społecznymi, Recepta była prosta - chcemy zamieszek czy strajków - pozwólmy ludziom po dniu pracy postać w kolejce 6 - 10 godzin, a następnie zapewnijmy masło czy mięso dla jednej trzeciej czekających. Kierunek reakcji zawiedzionego tłumu podpowie służbowy krzykacz zamontowany gdzieś na końcu kolejki - i można drukować uprzednio przygotowany reportaż o „niepokojach publicznych i destabilizacji gospodarki”. Ileś tam takich sterowanych niepokojów i można mówić o zbawczym stanie wojennym lub bratniej inwazji. Proste? Oczywiście że proste - ale jak skuteczne!
W atmosferze takich działań odbyło się przedostatnie posiedzenie Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” - 4 grudnia 1981 roku. Posiedzenie zaczęło się w Warszawie, ale po południu zostało przeniesione do Radomia gdzie sytuacja była zapalna. Pośpiech i nerwowa atmosfera zaowocowały - obrady były chaotyczne a wiele wypowiedzi dziecinnie agresywnych. Dziecinnie - bo jak można mówić poważnie o konfrontacji rozkrzyczanego i celowo wyprowadzonego z równowagi związku z wyspecjalizowanym aparatem przemocy, za którym stoi armia i wierni sojusznicy, sprawdzeni w Budapeszcie i Pradze. Oczywiście nikt tego systemu ani tej władzy nie kochał, nikt tego nie krył - ale, jak do tej pory, nikt nie dyskutował otwarcie konfrontacji sił w starciu. Tym razem nawet samozachowawczy zawsze Wałęsa zaprodukował kilka bojowych słów o nieuniknionym „targaniu się po szczękach” co spotkało się z radosnym zdziwieniem najbardziej zażartych radykałów jak Słowik (uczestniczący w obradach leżąc wygodnie pod ścianą) czy Rulewski.
Sala była, jak zapewne zawsze, na podsłuchu i na drugi dzień prasa, radio i telewizja pełne były wyrwanych z kontekstu cytatów nawołujących do otwartej konfrontacji z władzą. Społeczeństwo przycichło i zainteresowanie zwróciło się w kierunku gromadzenia zapasów pozwalających przetrwać nadchodząca wojnę. Normalnie przed każdą oczekiwaną wojną wykupywano tłuszcz, cukier, mąkę, sól. Tym razem możliwa była tylko sól i podejrzewam że niektórzy z moich rodaków do tej pory mają zapasy sięgające daleko w 21 stulecie. Ale władzy to było na rękę. Po raz pierwszy od ponad roku władza miała „udokumentowany” argument, którego nie zamierzała zmarnować. Tydzień później Jaruzelski ogłosił stan wojenny.
W świetle następujących wydarzeń i opisanych powyżej „przygotowań strategicznych” - zamiar był prosty - obezwładnić opozycję siłą, jak to zrobiono przed laty w Poznaniu, Budapeszcie, Radomiu czy Gdańsku, nie uchylając się w razie potrzeby od rozlewu krwi. Następnie przywrócić porządek i zakłócony przez „Solidarność” socjalistyczny dobrobyt - rzucając na rynek normalne ilości żywności, w tym zachomikowane uprzednio masło, mięso, cukier i papierosy. Dla niepokornych przewidziano więzienia i obozy internowanych, pokornym obiecano przebaczenie i powrót do „normalnego” ładu.
Strategia zawiodła z kilku przyczyn. Po pierwsze - solidarnościowa odnowa trwała zbyt długo i ludzie zasmakowali w swobodach demokratycznych. Przestraszona na początku władza przyznała się do zbyt wielu tak czy inaczej ujawnionych grzechów, posypało się zbyt wiele nietykalnych głów i pomników. Bełkot zaskoczonych przywróceniem do odpowiedzialności prominentów pokazał ich takimi jakimi byli - małego kalibru złodziejaszkami korzystającymi z okazji. Tego już nikt nie mógł zapomnieć. Po drugie - reakcja świata. To nie były czasy rewolucji październikowej z niedorozwiniętymi środkami masowego przekazu i opóźnioną informacją. Przez półtora poprzedzającego stan wojenny roku wydarzenia w Polsce były na łamach prasy i ekranach telewizji całego świata a „Solidarność” w okresie półtorarocznej egzystencji zdobyła sympatie społeczeństw i rządów. Próba zamordowania związku, którego powstanie zrodziło tyle nadziei, wywołało szeroką reakcję. To musiało być zaskoczeniem dla całego bloku wschodniego kiedy Komunistyczna Partia Włoch jako jedna z pierwszych organizacji światowych odżegnała się od jakiegokolwiek związku ze sprawcami wydarzeń w Polsce i z takim obliczem komunizmu. Zachód tym razem nie zwlekał z sankcjami gospodarczymi i odmówił przychylnego traktowania dwudziestomiliardowego długu PRL. A dwadzieścia miliardów dolarów US dla kraju gdzie przeciętny dochód obywatela wynosił kilkaset dolarów rocznie nie jest wprost porównywalne z takim samym zadłużeniem krajów „naturalnie dolarowych”. Zachomikowane środki żywnościowe nie zapewniły przywrócenia „raju”. Inflacja była ogromna, niespłacone odsetki długu przerastały pożyczoną pierwotnie sumę a argumenty „zbawcy ojczyzny”, Jaruzelskiego, nie trafiały ani do przekonania wyzwolonych z anarchii rodaków ani do zagranicznych rządów kontrolujących stosunki ekonomiczne i obsługę długów.
Skuteczność tej światowej reakcji i niepewność WRONy (Wojenna Rada Ocalenia Narodowego) szybko uwidoczniła się w zmitygowaniu zastosowanych w stosunku do niepokornych represji. Pomimo mnogości paragrafów zagrożonych karą śmierci - nie uśmiercono na drodze „prawnej” nikogo. Prawda , że opór przepłaciło życiem siedmiu górników kopalń „Wujek” i „Manifest Lipcowy" i blisko sto innych ofiar, czego społeczeństwo nigdy Jaruzelskiemu nie zapomniało i nigdy nie wybaczy. Prawda, że w pierwszych dniach stanu wojennego gorliwe sądy doraźne wydały kilka dziesięcioletnich wyroków więzienia i prawda że były próby obchodzenia się z uwięzionymi brutalnie, zgodnie z najlepszymi radomskimi tradycjami systemu. Ale bardzo szybko wydawane wyroki zaczęły się kurczyć i sądy doraźne stały się mniej częste. Wybiegając nieco do przodu - skazani z największymi wyrokami, najbardziej kompromitującymi dla przymierzającej owczą skórę kliki Jaruzelskiego, byli na wolności jako jedni z pierwszych. Ta ustępliwość wojennej władzy szybko przekonała najbardziej gorliwych funkcjonariuszy więziennych że lepiej jest trzymać swędzące ręce przy sobie - bo a nuż się odmieni...
Fiasko stanu wojennego stało się oczywiste po około roku. Zaczęły się pertraktacje (dziś już wiemy jakie) z internowanym Wałęsa i towarzyszące temu jego „uwolnienie”. Wprowadzono ułaskawienia. Pierwszeństwo mieli Ci którzy prosili o ułaskawienie sami, kolejne w skuteczności były prośby rodzin, ostatnie - zakładów pracy i grup społecznych. Władza usiłowała upiec dwie pieczenie - zademonstrować wrogiemu światu ludzką twarz oraz zneutralizować ułaskawionych. Ułaskawienia były warunkowe - to znaczy uwolniony skazany ryzykował powrót do więzienia jeżeli, zdaniem władzy, wznowił swoją działalność. Dwa lata po Grudniu 1981 większość więźniów była na wolności . Zachód w nagrodę pokazał czubek marchwi - część długów i odsetek była renegocjowana i zredukowana. Rząd nie kwapił się jednak do „fair play”. Resort bezpieczeństwa pracował nadal starymi metodami - odnosi się to zarówno do intensywności tej pracy jak i metod. Zwolnieni z więzień pozostawali na czarnej liście - często bez pracy, często narażeni na inne szykany, w których ta ojcowska władza celowała od dziesiątków lat. Niektóre inicjatywy pracowników bezpieczeństwa były uznawane jako „prywatne”- jak porwanie i morderstwo księdza Popiełuszki. Nie jest wykluczone iż sprawa księdza Popiełuszki miała na celu sprowokować wrogą reakcję społeczeństwa, uzasadniającą kolejną radykalną akcję typu „stan wojenny”. Mam również prywatne powody sądzić iż Ksiądz Popiełuszko był jedną z alternatywnych ofiar wytypowanych w tym celu. Scenariuszy było kilka. Tuz przed porwaniem księdza generał Kiszczak i kilku ludzi z jego świty wybrało się na polowanie do Łanska. Mieszkańcy okolicznej wioski Pluski nie słyszeli, inaczej niż w przypadku poprzednich polowań, o jego wynikach. Ale rozmawiano po kątach o dziwnych zainteresowaniach Kiszczaka odwiedzającego kilku mieszkających tu ludzi. Wśród nich gajowego Bandta (obecnie na emigracji w Niemczech). Z Bandtem Kiszczak rozmawiał nie o dzikach czy jeleniach ale o Mirosławie Krupińskim - zwyczajach, stosunkach z miejscową ludnością, antypanstwowej działalności. Mój letni dom graniczył z lasem Łanskim. W tym samym czasie miałem wizytę osobnika, który przedstawił się jako pułkownik Ułanowski z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przyszedł w towarzystwie oficera olsztyńskiego SB i na uboczu napomykał o możliwości spotkania z Kiszczakiem. Nie podawał powodu. Odmówiłem i na wszelki wypadek powiadomiłem mojego adwokata Andrzeja Mużę o tej dziwnej wizycie i propozycji. Kilka dni później porwano, a następnie zamordowano księdza Popiełuszkę. Sprawcami byli wysocy oficerowie SB, działający “prywatnie”.
JAK RATOWANO ZDYCHAJĄCY SYSTEM
Jaruzelskiemu & Co wiodło się coraz gorzej. Sytuacja pogarszała się również w wyniku wydarzeń mających miejsce za wschodnią miedzą. Po śmierci Breżniewa kolejnymi Capo Mafioso w ZSRR zostali, w szybkiej sukcesji Andropow i Czernienko, którzy niczym nie przyczynili się do wzmocnienia tego największego sojusznika PRL. Ekonomicznie Rosja stała nie lepiej niż Polska a współautorstwo stanu wojennego w Polsce, podobnie jak inne grzechy polityczne, uniemożliwiało uzyskanie koncesji ekonomicznych na Zachodzie. Zbliżała się era Gorbaczowa i oparte na sojuszu z sąsiadem podwaliny ustrojowe topniały szybko pod nogami skompromitowanych władz polskich. System zdychał naturalną śmiercią i gdyby Wałęsa i reszta solidarnościowej opozycji wykazali mądrość polityczną i powstrzymali się od przedwczesnej koalicji z Jaruzelskim - wkrótce otrzymaliby władzę w spadku.
Niestety nie wytrzymali pokusy. Koalicja przyniosla krotko i długoterminowy ratunek skompromitowanemu i dogorywającemu ustrojowi. Krótkoterminowy ratunek obejmował bezbolesną zmianę szyldu i statusu niedoszłych bankrutów. Zamiast bankructwa i pełnej odpowiedzialności za wszystkie przeszłe grzechy - polityczne, gospodarcze, kryminalne itd otrzymali oni pełnoprawny współudział w dalszych rządach . Była to sytuacja bez możliwości przegranej. Sukces oznaczałby pełne rozgrzeszenie i argument „współpraca buduje”, niepowodzenie nowego rządu oznaczało fifty/fifty współwinę obu stron i zatarcie granicy odpowiedzialności za czterdziestoletnią degenerację gospodarczą i polityczną. Ale ministerialne stołki zapachniały tak miło, że dla opozycji była to pokusa nieodparta. Tak więc Prezydent Jaruzelski, wolny od jakichkolwiek zarzutów za popełnione winy zasiadł w rządzie wraz z premierem Mazowieckim wolnym od groźby postawienia przed doraźnym sądem wojskowym w przypadku kolejnego proklamowania stanu wojennego i zaczęła się nowa, długo oczekiwana era polityczna w historii Polski.
Tak naprawdę to era nie była zbyt długa ani zbyt nowa. Trwała wystarczająco długo aby uprzednia mafia polityczna przekształciła się w sprawnie działająca mafię gospodarczą, dysponującą niewiadomego pochodzenia poważnymi środkami finansowymi. Wystarczająco długo aby uprzednia opozycja, współzawodnicząca w walce o stołki i urzędy, została skłócona i rozbita, przestając być licząca się siłą w kolejnych wyborach. Ale największą i nieodżałowaną stratą całego narodu było zniechęcenie i będąca jego rezultatem pasywność społeczeństwa. Po pierwszych spontanicznych wyborach w 1989, kiedy to wybierano prawie wyłącznie kandydatów „Solidarności” a na obsadzenie przydzielonych „z klucza” foteli komunistów trzeba było urządzać kolejne elekcyjne łapanki - nastąpił zawód i głęboki kryzys społeczny. To samo społeczeństwo, które pomimo tragicznych lekcji Poznania, Budapesztu, Radomia i Gdańska potrafiło skoczyć do gardła despotycznej władzy - politycznie umarło. Ludzie, którzy lekceważyli paragrafy karne stanu wojennego i drogo płacili za to lekceważenie - opuścili ręce. Frekwencja wyborcza w następnych wyborach była minimalna, głosowali w głównej mierze ci, którzy w sposób zorganizowany i zaplanowany obracali bankructwo w nową szansę. Inni, widząc sytuację, przeczuwając powrót do starego - woleli zademonstrować swój udział i głosować bezpiecznie. Wynik znamy.
KOLOR I PLAMY
Na początku wstępu zwróciłem uwagę jak mądry był wybór koloru sztandarów rewolucji i komunizmu. Czerwień. Jakie znakomite tło, maskujące większe i mniejsze plamy rozlanej krwi. Krwi arystokracji i robotników, wrogów i swoich, w imię idei i dla korzyści, często dla zaspokojenia sadystycznych upodobań lub dla wzbudzenia strachu rodzącego lojalność i pokorę.
Ale system produkował nie tylko czerwone plamy. Gdyby obejrzeć te czerwone sztandary pod lupą można by dostrzec miliony czarnych plamek - podobnych do tych dostrzeżonych przez Szwejka na portretowym obliczu Franciszka Józefa. Każda taka plamka to bezkrwawa zbrodnia, ale niemniej zbrodnia, przeciwko prawom ludzkim, popełniona przez system. W latach 1980/81 wielu ludziom poprawił się wzrok i wielu sięgnęło po ową lupę i właśnie tego ówczesna władza obawiała się najbardziej. Już w pierwszych dniach nienazwanej jeszcze Solidarności minister Jeż i kilku innych popełniło niezrozumiałe dla nikogo samobójstwa. Czy zresztą były to samobójstwa czy też wyeliminowanie ulegających odruchom sumienia ludzi nikt do dziś nie wie. Ale krył się za tym strach samobójców lub ich morderców, że ten kod muszych kupek na czerwonym sztandarze stanie się publicznie czytelny. A tego woleli oni uniknąć za wszelką cenę.
Powyższy wstęp nie pretenduje do miana historii komunizmu w ogóle i historii polskiego komunizmu w szczególności. Są to jedynie moje własne, chaotyczne refleksje na temat tła, na którym pragnę pokazać w mikroskopowym powiększeniu jedna z takich brudnych plamek, stanowiących niezbywalny element komunistycznych sztandarów. Czerwień sztandarów publicznie zamalowano, a co z brudnymi plamami? Ale zanim sięgniemy po lupę i przejdziemy do tej wyselekcjonowanej plamki - popatrzmy najpierw na to czerwone tło wydarzeń:
JAK TO BYŁO
Ostatnie dni wolności. Z późniejszych rewelacji uciekiniera na Zachód, pułkownika Kuklińskiego, wynika że stan nadzwyczajny przygotowywany był od wczesnych dni solidarnościowej opozycji. Zgodnie z tymi relacjami w grudniu 1981 nadeszła oczekiwana chwila i lont już się palił. Dywizje rosyjskie, jak publikowała zachodnia prasa, rozlokowane były w pobliżu wschodnich granic Polski, garnizony rosyjskie w Polsce i NRD w stanie ciągłego pogotowia, sojusznicza armia wschodnich Niemiec - jak zawsze gotowa do blitzkrigu. Dzisiaj już trudno ocenić czy zagrożenie inwazji było rzeczywiste czy tez stanowiło kunsztowny kamuflaż, rodzaj politycznego alibi dla Jaruzelskiego i jego pomocników. Ale psychoza inwazji została zaszczepiona, a w tym samym czasie Wałęsa krążył po biurowcu „Solidarności” z oczami w podłodze, unikając dziennikarzy i kolegów. Gafa radomska była dla niego ewidentna od momentu ujawnienia podsłuchu lub przecieku. W tej atmosferze doszło do kolejnego posiedzenia Komisji Krajowej w dniach 11 i 12 grudnia 1981. Wspołprzewodniczyłem tym obradom, różnica atmosfery w stosunku do chaosu posiedzenia radomskiego była widoczna. Pomimo zakłopotania i zawstydzenia z tytułu wpadnięcia w głupią pułapkę - obrady były rzeczowe. Głównie dyskutowano politykę związku w rożnych wersjach rozwoju najbliższych wydarzeń. A rozwój tych najbliższych wydarzeń stawał się coraz bardziej oczywisty. Od wczesnych godzin wieczornych 12 grudnia - do siedziby Komisji Krajowej napływały telefony i telexy informujące o ruchach dużych kolumn zmotoryzowanych wojska i ZOMO. Uchwalono decyzję o strajku powszechnym jeżeli rząd zdecyduje się wystąpić zbrojnie (czołgi już grzechotały na zmarzniętym bruku całego kraju) przeciwko Solidarności i świeżo nabytym swobodom politycznym. O dziwo nikt nie mówił o Budapeszcie i Pradze - ale mogę się założyć że każdy o tym myślał. O dziwo również - te same telexy, które mówiły o ruchach wojsk - informowały o nieograniczonym poparciu dla decyzji Komisji Krajowej.
Obrady skończyły się późno - znacznie po północy. Większość z nas, uczestników obrad zakwaterowanych w hotelu Monopol, szła ze Stoczni do hotelu pieszo. Po dwóch dniach w zadymionej sali, lekko mroźna noc z czystym powietrzem, była jak odtrutka. Kilku niespokojnych dyskutowało sytuację i drogi ewentualnej ucieczki. Wydaje mi się, że byli to nieetatowi członkowie Komisji, którzy przybyli na dwudniowe obrady pozostawiając niespokojne i oczekujące ich powrotu rodziny w domu.
Przyznam, że ja byłem tak zmęczony, że myślałem tylko o łóżku i odpoczynku. Zasnąłem też od razu, zaniedbując nawet zamknięcie drzwi na klucz. Gdzieś nad ranem zbudził mnie jeden z kolegów - chyba Konarski, ale dziś już nie jestem pewny - informując w podnieceniu, że bezpieka aresztuje działaczy „Solidarności” mieszkających w hotelu. Może trudno w to uwierzyć - ale powiedziałem aby dał mi spokój i zasnąłem znów. Przez sen słyszałem jakąś bieganinę, hałasy a później głośniki uliczne powtarzające bardzo głośno jakiś komunikat. To ostatnie obudziło mnie w końcu. Przemawiał Jaruzelski - uchwyciłem zdanie - .. „jak długo wyciągnięta ręka może napotykać zaciśnięta pieść”’... i gdzieś w późniejszym kontekście słowa – „stan wojenny”. Potem nastąpił bełkot cytujący jakieś przepisy prawne - i przestałem słuchać. Znów zapadłem w sen.
Nazwa Wojenna Rada Ocalenia Narodowego pojawiła się w pierwszych deklaracjach stanu wojennego wczesnym rankiem 13 grudnia 1981 i w tym samym dniu zyskała sobie nadany społecznie pseudonim “Wrona”. Była to śnieżna zima i jak każdego roku stada głodnych wron błąkały się po ulicach Trójmiasta, konkurując z mewami o odpadki żywności. Ale w tym roku ignorowane zawsze wrony spotykały się, w imię politycznego pokrewieństwa, z wrogimi gestami. Padały kamienie, ludzie spluwali i mruczeli epitety, kilka niewinnych ptaków zawisło nawet na latarniach.
Tymczasem WRON-a, polityczne dziecię Jaruzelskiego, zachowywała się zgodnie ze skrupulatnie przygotowanym planem. Wczesnym rankiem, po sygnalizowanych w nocy z 12 na 13 ruchach kolumn samochodów i czołgów w całym kraju, Służba Bezpieczeństwa, Zmotoryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej i wybrane oddziały Wojska Polskiego były na stanowiskach i gotowe do akcji. W oznaczonym czasie zaczęto wyłamywać drzwi biur „Solidarności” i aresztować działaczy. Wczesne edycje prasy codziennej były przygotowane, tak samo programy radia i telewizji. Zgodnie z krzykliwą propagandą stan wojenny był ostatnią deską ratunku przed agresją antysocjalistycznych sił atakujących ustrój i święte polityczne sojusze i usiłujących siłą wydrzeć władzę z przyjaźnie wyciągniętych rąk Rządu PRL. Zgodnie z cytowanymi we wszystkich środkach masowego przekazu długimi listami nakazów, zakazów i kar - prawa obywatelskie zredukowano do możliwości oddychania i wytężonej pracy dla dobra socjalizmu. Czas stania w kolejkach po żywność został drastycznie ograniczony przez wprowadzenie godziny policyjnej (milicyjnej?). Kolejki zresztą zostały zdelegalizowane przez zakaz gromadzenia się. Kary za naruszanie dekretów stanu wojennego były surowe - tryb doraźny, trzykrotne „przebicie” maksymalnych kar przewidzianych kodeksem karnym, wiele wykroczeń zagrożonych karą śmierci. W sądach stanu wojennego mogli bronić wyłącznie wytypowani przez WRON adwokaci. Tryb doraźny nie przewidywał odwołań od wyroków. Czytając dużo później, już na emigracji, książkę Wiliama Shirera „Wzrost i upadek Trzeciej Rzeszy” stwierdziłem dziwną analogię praw stanu wojennego w Polsce z opisanymi w rozdziale „Życie w Trzeciej Rzeszy 1933 -37” prawami hitlerowskich Niemiec. Myślę obecnie, że jedynie zawdzięczana reakcji świata nieskuteczność i krótkotrwałość stanu wojennego zapobiegła pogłębieniu tej analogii.
Jak to wyglądało w praktyce? Nie miałem zbyt wiele czasu na gruntowne obserwacje tego co się działo w Trójmieście. Po pierwsze - byłem na wolności krótko, tylko do 16 grudnia. Po drugie - mój cały czas wypełniony był naruszaniem owych praw stanu wojennego. Aby wywiązać się z tych moralnych i społecznych zobowiązań narzuciłem sobie jeden podstawowy rygor - nie czytać i nie słuchać detali wprowadzonych „praw”. Drugi rygor - nie myśleć o pozostawionej w domu żonie w dziewiątym miesiącu ciąży, co było trudniejsze do wykonania.
Ranek 13 grudnia, już po moim ostatecznym przebudzeniu, rozpoczął się hałasem głośników ulicznych i jakąś bieganiną pomiędzy hotelem Monopol, gdzie służbowo mieszkałem, a Dworcem Głównym. Kiedy podszedłem do okna, z obu tuneli wiodących pod ulicą do dworca unosił się błękitnawy dymek. Na przeciwległym chodniku parkowały dwie milicyjne „suki” do których ludzie w mundurach pakowali cywilów. Ktoś, nie goniony, uciekał chodnikiem aby po chwili być zatrzymanym przez wyskakujących z bramy innych mundurowych. Głośniki ryczały niezrozumiale - dwa z nich były w rożnej odległości i wpadały sobie w pół słowa. Ale sytuacja, w świetle wczorajszych informacji o ruchach wojsk, wcześniejszych zapowiedzi stanu nadzwyczajnego i nocnych niepokojów, była klarowna. Mamy stan nadzwyczajny! Zasłyszane w półśnie, w nocy, słowa „stan wojenny” nie kojarzyły się jeszcze z sytuacją - bo kto mógł nas napaść?
Przyzwyczajony do głośnikowych wrzasków towarzyszących „Solidarności” od półtora roku i do kilku wydawałoby się podobnie podbramkowych sytuacji, zachowywałem się jak codzień. A więc prysznic, golenie i śniadanie. Byłem zawsze oszczędny - a więc miałem jedzenie i czajnik w hotelowym pokoju. Siedziałem przy oknie obserwując trwające ciągle zamieszanie pod dworcem i żułem dość czerstwy chleb - dwa ostatnie dni wypełnione posiedzeniem Komisji Krajowej nie pozwoliły na zakupy. Prawie skończyłem kiedy wpadł któryś z naszych i stanął w drzwiach patrząc na mnie jak na wariata - śniadanie na stole, pościelone łóżko i pełna gęba. Jego relacja była czarna - wielu naszych aresztowano, część w ucieczce okrężnymi drogami do rodzin (wielu uczestników konferencji przyjechało tylko na dwa dni). Wiele drzwi w hotelu z wywalonymi zamkami. Reszta niewiadoma.
Po chwili dołączyło kilku innych niedobitków i Andrzej - kierowca Wałęsy, ciągle w posiadaniu zatankowanego samochodu (mój własny, prywatny, samochód stał przed hotelem z opróżnioną chłodnicą i wymontowanym akumulatorem). Kierunek działania był praktycznie tylko jeden - jedziemy na Grunwaldzką do biur Krajowej Komisji. Przed KK nie było wojska ani ZOMO, był za to mały tłumek zaskoczonych i przestraszonych rozwojem wydarzeń ludzi. Między nimi był też Henio Mażul - nieodstępna prawie ochrona Wałęsy - tym razem roztrzęsiony i ze łzami w oczach. – „Lechu aresztowany” powiedział i wyraźnie oczekiwał od nas rady czy słów otuchy. Tego samego oczekiwali od nas ludzie z tłumu. Ale były też inne nastroje. Kilku uczestników tego „niedostrzeganego” ostentacyjnie przez wojowniczą władzę zgromadzenia wznosiło coraz śmielsze okrzyki typu –„czerwona zaraza” ,”ruskie pachołki” i coraz częściej napomykało o komitetach i butelkach z benzyną. Późniejsze doświadczenia stanu wojennego nauczyły mnie, że w tłumie zawsze najgłośniej krzyczy prowokator. Najwyraźniej to było widoczne dwa dni później w Stoczni Gdańskiej, w nocy - kiedy „anonimowi aktywni”, w ciemności, wyrażali obawy, że przywódcy już uciekli, prowokując tym samym do odpowiedzi i ujawnienia naszych miejsc w ciemnych halach. Ale o tym później. W ten zimowy ranek 13 grudnia, wojownicze okrzyki zapachniały Poznaniem, Budapesztem i Gdańskiem sprzed lat. Wyprowadzić ludzi na ulice i pozwolić sprowokować do agresji - to było to na co Jaruzelski i WRONa liczyli najbardziej. W obronie komitetów, jak uczyła historia, można było mordować bezkarnie. Trudno byłoby o lepsze uzasadnienie stanu wojennego w oczach świata niż palący i rabujący tłum na ulicach. A kto w tym tłumie palił i rabował pozostałoby słodką tajemnicą WRONy. Myśl o prowokacji nie była tak klarowna wtedy jak dzisiaj, z pozycji retrospekcji. Ale były klarowne inne rzeczy: Po pierwsze - siłowego konfliktu przeciwko czołgom i wojsku nie można było wygrać. Po drugie - jak wskazywało doświadczenie ostatnich osiemnastu miesięcy - ludzie w konflikcie z wyrodną władzą byli najbezpieczniejsi w zakładach pracy. We własnych domach byli rozbici na jednostki, podatni na strach, perswazje powtarzających dekrety rodzin, podatni na indywidualne represje i przesłuchania. W zakładach pracy ciągle byli siłą zdolną do demonstracji dostrzegalnej przez resztę świata woli poszanowania praw człowieka, których przez wiele lat PRL im odmawiała.
Kilkadziesiąt minut zajęło przekonywanie obecnych, że w zaistniałej sytuacji jest to jedyna możliwość. Po tym czasie krzykacze stali się widoczni i zaczęli zwracać uwagę otoczenia, więc sprawnie rozproszyli się i zamilkli. Można było sprawdzić co się stało w budynku Komisji Krajowej.
Na parterze budynku mieściła się sala obrad i pracownia fotograficzna „Solidarności”. W obu zamki były wyłamane - podłoga pracowni zasłana papierami, wybebeszone szafki, rozlane odczynniki. Pomyślałem – „diabli wzięli moje negatywy z Filipin, Rzymu i Paryża”, które oddałem tu do obróbki dwa dni temu. Poszliśmy na górę, na piętra zajmowane przez biura KK. Tutaj wyglądało nawet gorzej - sprzęt porozbijany, papierów po kostki, szafy pootwierane. Moje zdziwienie wzbudził fakt, że wiele materiałów atrakcyjnych dla służb bezpieczeństwa zostało po prostu wmieszane w ten gigantyczny śmietnik a nie skrupulatnie zabrane. Ktoś z ukrytych sympatyków zrobił dobrą robotę na początku włamania, albo też spodziewano się tak totalnego zniszczenia wrogów ustroju, że babranie się z dowodami nie wydawało się konieczne. Telefony były nieczynne. Tu już nie było co robić.
Przed Stocznią Gdańską zbierali się ludzie. Nie był to jeszcze gęsty tłum jaki wypełniał plac w ciągu następnych dni, ale było ich sporo. Wielu ludzi szło w kierunku bramy i po krótkiej wymianie słów ze służbą porządkową wchodziło. Wyglądało, że sytuacja rozwija się jak powinna. Nie pamiętam obecnie, czy zatrzymaliśmy się wtedy na chwilę czy nie. Naszym zamiarem było sprawdzić co się stało z Lechem Wałęsą - więc pojechaliśmy na Zaspę. Mundurowych nie było widać, żona Lecha i gromada dzieci byli w domu. Z relacji pani Danuty wynikało, że scenariusz jego zatrzymania nie był wyreżyserowany do końca. Służba Bezpieczeństwa zaczęła się dobijać do drzwi wcześnie przed świtem i przez wizjer było widać, że było ich dużo. Ale nie zostali wpuszczeni i nie forsowali drzwi siłą. Część została na schodach a część opuściła dom aby po jakimś czasie powrócić z jednym z gdańskich oficjeli - chyba pierwszym sekretarzem KW Fiszbachem. Był on w dobrych układach z „Solidarnością” w ciągu ostatnich miesięcy i miał swojego rodzaju, niezdewaluowany jeszcze, kredyt zaufania. Został wpuszczony z kilku innymi, pozostali czekali nadal na schodach. Wałęsa perswazją i groźbą użycia siły został przekonany i udał się do czekającego samochodu. Tyle z tej relacji pamiętam, nie wykluczam że mogłem po latach coś przekręcić - to byla ta sfera działań w których nie brałem bezpośredniego udziału. Ciągle w czwórkę, bo tylu mieścił poza kierowcą Andrzejem, służbowy fiat KK, udaliśmy się do Portu Północnego, gdzie według pochwyconych po drodze informacji, zebrało się wystarczająco wielu ludzi aby myśleć o zorganizowanej formie oporu.
Musze tu zrobić jedno zastrzeżenie - w dalszym opisie będę unikał posługiwania się nazwiskami i imionami uczestników wydarzeń. Przepraszam wszystkich, którzy poczują się tym dotknięci - nie mam na celu umniejszania ich roli. Po prostu po dziesięciu latach mieszkania w Australii, bez możliwości powracania w dyskusjach i spotkaniach do tamtych dni, mogę przekręcać lub mylić nazwiska i osoby. Proszę pamiętać, że były to czasy szybko następujących po sobie wydarzeń, kiedy znacznie ważniejsze były dla mnie podejmowane decyzje niż szczegóły otoczenia. Proszę również pamiętać, że w ciągu następnych dwóch lat byłem pozbawiony wszelkiego kontaktu z współuczestnikami owych wydarzeń i że w owych czasach zapominanie ich nazwisk było dobrym zwyczajem i mogło leżeć w ich interesie.
W Porcie Północnym sala stołówki była pełna. Grupy pracowników gromadziły się również w innych miejscach rozległego portu. Część ludzi pracowała, odcinając się od jakiegokolwiek udziału w wydarzeniach politycznych, ale była to mała część. Reszta oczekiwała informacji, propozycji i nade wszystko potwierdzenia, że „Solidarność” nadal istnieje i jest zdolna do działania. Myślę że Zarząd Okręgu Gdańskiego i zarządy dużych zakładów przemysłowych jak Port czy Stocznia miały przygotowane scenariusze działania na wypadek stanu nadzwyczajnego, który od tygodnia wisiał w powietrzu. Jednakże ludzie bali się odosobnienia od innych zakładów i szukali potwierdzenia, że nadal są częścią wielomilionowej organizacji. Dlatego nasza obecność i nasze wystąpienia były przyjmowane z aplauzem.
Nigdy przedtem nie byłem na terenie Portu Północnego, nie znałem tu żadnych ludzi. Ale byłem znany z nazwiska i dzięki nie zawsze przychylnej telewizji, z wyglądu i to w tym pierwszym wojennym dniu zjednywało mi przychylność i zaufanie otoczenia. Czasami sympatia okazywana była w sposób tak prosty i nieostentacyjny, że pomimo napięcia sytuacji wzruszała. Pamiętam była pora posiłku - kuchnia serwowała kawałki kurczaków. Ludzie w tych czasach nigdy nie byli przekarmieni i nikt nie wiedział czy będzie jadł jutro. Stali w długiej kolejce i każdy brał swoją porcję na talerzu a następnie szukał miejsca przy stole, przy parapecie lub na podłodze pod ścianą. Ja nie bardzo miałem na to czas, ponieważ ciągle ktoś miał dla mnie nowiny, pytania, coś ważnego do przedyskutowania. Stałem więc otoczony grupką zmieniających się ludzi i robiłem co mogłem aby moi rozmówcy czuli się ważni i doceniani - bo naprawdę byli. W pewnym momencie ktoś podszedł, bez słowa wcisnął mi w rękę papierową torbę i bez słowa odszedł. Dwa kawałki kurczaka. Nie miałem okazji podziękować ani nawet zanotować twarzy w pamięci. Ale po chwili ktoś inny, a po nim następny powtórzył ten gest i zaczęło brakować mi rąk do trzymania papierowych torebek i serwetek. Dyskusja została przerwana, znalazło się jakieś krzesło przy stole i moi rozmówcy zaczęli demonstrować, że mają własne sprawy do załatwienia. Ktoś zapytał jaką herbatę pije, z cukrem czy bez. Odruchowo i głupio odpowiedziałem że z cukrem i cytryną - był to mój zakorzeniony nawyk, który ostatnio kosztował mnie wiele czasu w kolejkach aby być zaspokojonym. Wstyd mi się zrobiło, ale znów nie miałem kogo przeprosić, bo pytający odszedł. Minęło może pięć minut i miałem przed sobą kubas herbaty i o dziwo - pól cytryny. Odciąłem oszczędny plasterek i usiłowałem oddać resztę, ale nie było komu. Wymruczałem cos o demoralizujących luksusach i zająłem się kończeniem posiłku. Zaoferowałem nadmiar kurczaków otoczeniu, jeden wziął, zanotował dezaprobatę innych i wymknął się. Ktoś przyniósł czystą serwetkę, zawinął moje kurczakowe dary i po prostu wpakował do mojej torby, w której do tej pory kołatały się tylko przybory do golenia i moja pieczątka wiceprzewodniczącego KK. Ktoś powie - normalne, nie było czym się wzruszać. Może, ale to nie był jeszcze koniec. Spędziłem w tej sali następną godzinę i w tym czasie moje kieszenie i torba zaczęły wypełniać się wciskanymi tam cytrynami. Nikt nie robił z tego demonstracji i to najbardziej brało za serce w tym dziwnym czasie wypełnionym obawami, pogróżkami kar śmierci i całym tym pokrakiwaniem WRONy.
W tym samym dniu, w biurach Portu Północnego, utworzony został Krajowy Komitet Strajkowy, którego dwoma głównymi celami było sprzeciwienie się bezprawnie wprowadzonemu stanowi wojennemu i doprowadzenie do uwolnienia uwięzionych działaczy. Komunikat o jego powstaniu poszedł na mury miasta i w eter - załoga Portu miała dostęp do nadajników radiowych.
Noc, dla bezpieczeństwa, spędziliśmy na holowniku ciągle zmieniającym miejsce postoju. Henio Mażul, ochrona przyboczna Wałęsy, był tu członkiem załogi i pełnił honory domu. Niewiele spaliśmy tej nocy - ciągle było wiele do zrobienia a mało czasu. Na holowniku pracował jeden z ocalonych z pogromu powielaczy, drukujący całą noc proklamacje Krajowego Komitetu Strajkowego. Dyskutowano plany i szanse. Radio Wolna Europa nadawało pierwsze reportaże z Polski i praktycznie było to dla nas podstawowe źródło informacji. Sytuacja nie była różowa, nie mieliśmy szans wygrania wojny z WRONą, ale „Solidarność” ciągle istniała i miała żywiołowe poparcie społeczeństwa.
Pół nocy spędziłem na działaniu, które mogłoby być uznane za inspiracje do późniejszej Gorbaczowskiej „pierestrojki”. Publicznie wspominam to pierwszy raz - ale tej nocy, w kooperacji ze związanym z Watykanem doradcą „Solidarności” pisałem odezwę do naszych wschodnich sąsiadów. Proponując im zamiast współpracy ze skorumpowaną i znienawidzoną w Polsce PZPR współpracę, na zasadach rzetelnego sąsiedztwa i poszanowania, z klasą robotniczą wolnej i niepodległej Polski. Nad ranem ten w pełni opracowany dokument ukryty został pod jednym z oprawionych obrazków lub dokumentów, wiszących na ścianie kabiny. O jego istnieniu wiedziała, oprócz mnie, tylko jedna osoba - wspomniany doradca. Nie wiem co się z tym dokumentem stało - mój współkonspirator upoważniony został do zrobienia z niego użytku. Mógł zostać zniszczony, co jest najbardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę fakt, że nie zniszczono mnie. Mógł zostać zatrzymany przez kogoś z dobrze rozwiniętym instynktem samozachowawczym, ciągle w strefie „nadawcy”. Mógł zostać doręczony i zignorowany. A może ciągle wisi ukryty pod obrazkiem lub dokumentem w kabinie holownika.
Rankiem wysadzono nas na ląd . Naszym zamiarem było dotarcie do Stoczni imienia Lenina, która z racji historycznej przeszłości przyciągała największe tłumy i była niejako symbolem „Solidarności”. Nie nastręczyło to większych kłopotów.
W Stoczni panował porządek. Warta sprawdzała dokumenty, wydawała przepustki upoważniające do pobytu na terenie zakładu. Plac przed bramą, z górującymi nad otoczeniem krzyżami pomnika poległych stoczniowców, szczelnie wypełniony był tłumem mieszkańców Trójmiasta, wojskiem i ZOMO. W tyle stały czołgi. Nie było widocznej agresji pomiędzy wymienionymi frakcjami tworzącymi tłum. Kuchnia wydawała posiłki i gorące napoje i często w stołówce widoczne były mundury żołnierzy. Po otrzymaniu przepustek rozlokowaliśmy się w biurach, w parterowym baraku po przeciwnej niż stołówka stronie bramy. Działacze Stoczni patrzyli na nas trochę zezem, ale szybko dotarliśmy się - nie mogliśmy ani nie mieliśmy zamiaru konkurować z nikim w organizacji akcji w Stoczni - to było ich wyłączne prawo. Z drugiej strony przejmowaliśmy główną odpowiedzialność za całą akcję protestacyjną, a to było dla nich nie do pogardzenia w gąszczu paragrafów stanu wojennego.
Jako wiceprzewodniczący Komisji Krajowej, objąłem w dniu poprzednim proponowane stanowisko przewodniczącego Krajowego Komitetu Strajkowego, biorąc tym samym główną odpowiedzialność za jego poczynania. Szybko okazało się, że sprawa była organizacyjnie trudna. W całej swojej krótkiej historii „Solidarność” celowała w rozwlekłym dyskutowaniu swoich uchwał, a tutaj nie było na to czasu. Drugą specjalnością naszych działaczy była spirala radykalizacji wypowiedzi w toku dyskusji, co wynikało zapewne z podświadomej potrzeby udowadniania sobie i innym lojalności dla sprawy. Pierwszy dzień działania Komitetu, jeszcze w Porcie, przebiegał podobnie. Komunikat proklamacyjny zawierał kilka zbędnych moim zdaniem epitetów, ale w zasadzie odpowiadał potrzebom. Trudniej było z tworzeniem następnych komunikatów. Każdy forsował swoje zdanie, problem polegał na tym, że te indywidualne zdania miały być podpisane w imieniu Komitetu przez jedną osobę - mnie. Nigdy nie uchylałem się od formułowania radykalnych żądań ale nigdy też nie tolerowałem w swoich własnych wypowiedziach obraźliwych epitetów za którymi nie stały udowadniające je fakty. Tutaj, w tym pierwszym dniu, doszło do tego, że został wydany bez mojej wiedzy nieznany mi zupełnie komunikat podpisany moim nazwiskiem. Tak dłużej nie mogło być i kategorycznie zapowiedziałem, że komunikaty będę pisał sam lub nie będę ich podpisywał. Zagroziłem nawet, że w przypadku powtórnego użycia mojego nazwiska bez mojej wiedzy opublikuje dementi. To ostatnie poskutkowało, ale nadmiaru przyjaźni sobie nie zaskarbiłem.
Pomógł mi dalszy rozwój wydarzeń. W drugim dniu, już w Stoczni doszło do obrad, w których uczestniczył jako mediator ze strony władz ksiądz Jankowski. Jego stanowisko było bardzo zachowawcze i umiarkowane, powiedziałbym odbierające ducha strajkującym. Namawiał do umiarkowania, podjęcia dialogu i zaakceptowania pewnych realiów stanu wojennego. W swoim, następującym po jego wypowiedzi, wystąpieniu oświadczyłem, że to byłoby łatwe do zaakceptowania, gdyby stan wojenny nie rozpoczął się od aresztowania przywódcy i innych działaczy Związku. W świetle posierpniowych porozumień i legalnego statusu „Solidarności” ich stanowiska gwarantowały im nietykalność. Dalej stwierdziłem, że „Solidarność” nie uchyla się od dialogu, ale jego rozpoczęcie uzależnione jest od dwóch warunków - odwołania stanu wojennego wypowiedzianego własnemu narodowi, i uwolnienia aresztowanych związkowców. Wystąpienie spotkało się z aplauzem, zostało przegłosowane jako decyzja obecnego gremium i powtórzone w formie pisemnej celem przekazania władzom. Informacje o treści wystąpienia szybko przeniknęły za bramę stoczni i spotkały się z równym aplauzem tłumów zgromadzonych przed stocznia. Po zakończeniu spotkania z mediującym księdzem Jankowskim, wywołany przez tłum, wyszedłem na będący od tej pory trybuną dach wartowni i poinformowałem o stanowisku i polityce „Solidarności” w obliczu stanu wojennego. Wystąpienie zakończyło się dyskusją na tematy „strategiczne” co pozwoliło mi przekazać opinię o konieczności strajku w zakładach a nie demonstracji na ulicach, które mogłyby stać się przedmiotem prowokacji i zapoczątkować zbrojną pacyfikację jak dziesięć lat temu. Zrozumienie było powszechne, ale w pojęciu mieszkańców Trojmiasta wyjątkiem był plac przed Stocznią, który ze swoimi krzyżami pomnika stał się dla nich symbolem długo oczekiwanej demokracji i wolności. Nigdy nie protestowałem przeciwko zgromadzeniu w tym miejscu. Tłum dodawał otuchy strajkującym, stanowił miejsce pokojowego kontaktu ludności cywilnej z wojskiem i co było niemniej ważne - był pod obserwacją i kamerami dziennikarzy zagranicznych. Po tym dniu nikt nie kwestionował mojego prawa do samodzielnego redagowania podpisywanych przeze mnie dokumentów i wystąpień, a gromadzące się nad głową coraz czarniejsze chmury nie zachęcały również zbyt wielu do udziału w przyjętej przeze mnie jednoosobowej odpowiedzialności.
Jak wspomniałem uprzednio, wojskowi byli częstymi gośćmi w położonej przy bramie stołówce i byli przyjmowani serdecznie przez obecnych. Te przyjazne wizyty dawały ludziom poczucie bezpieczeństwa - nie wyobrażali sobie aby ich obecni goście mogli w przyszłości użyć przeciwko nim broni. Jestem przekonany, że mieli całkowitą rację. Czołgi na dalszym planie otoczone były również przez przyjaznych, głownie młodych, cywilów. W drugim dniu stanu wojennego na czołgach pojawiły się przyjazne napisy i symbole „Solidarności”. Żołnierze znajdujący się przed Stocznią to byli “Niebieskie Berety”, stacjonujący stale na wybrzeżu i silnie związani więziami rodzinnymi i sympatiami z tutejszą ludnością. Rankiem następnego dnia miałem bardzo budujące spotkanie przy jednej z bocznych bram Stoczni. W odróżnieniu od bramy głównej – po drugiej stronie tej bramy nie było cywilów, było natomiast wielu wojskowych, wojskowe pojazdy. Podszedłem do samej bramy i patrzyłem na nich. Nie wiem czy zostałem poznany, ale po chwili do bramy podszedł major w niebieskim berecie. Nie pamiętam jak zaczęła się rozmowa, ale w toku rozmowy przedstawiliśmy się sobie i bezpośrednio potem zapytałem: - „Będziecie strzelać do nas?” Major popatrzył na mnie bardzo poważnie, odwrócił się i przywołał jednego z pobliskich żołnierzy, wskazując gestem aby pokazał swojego Kałasznikowa. –„Otwórz zamek”‘ powiedział do zdziwionego, stojącego z bronią w ręku wojaka i ten posłuchał bez wahania. – „Pokaż”. Żołnierz, tym razem z zadowolonym zrozumieniem, pokazał otwartą komorę nabojową - bez naboi. Po chwili obustronnego i pełnego powagi milczenia major zasalutował, odwrócił się i odszedł, żołnierz za nim. Przyglądała się temu duża grupa żołnierzy po tamtej stronie bramy. Żałowałem, ze po mojej stronie byłem tylko ja sam.
Pewne jest, że w pobliżu, lub pomiędzy żołnierzami byli również inni obserwatorzy. Następnego dnia oddziały Niebieskich Beretów zostały odwołane sprzed Stoczni. Pomalowane przez tłum jak wielkanocne pisanki czołgi odeszły również. Na ich miejsce przyszło inne wojsko i inne czołgi. Było wiele pogłosek o rosyjskich i esbeckich załogach, prawdopodobnie dalekich od prawdy. Ale nastrój zbratania już nie powrócił. Zaczęła się natomiast intensywna akcja przygotowawcza do tego co nieodzownie miało nastąpić. Głośniki na placu zaczęły powtarzać skierowane do zgromadzonych w Stoczni ultimatum, wzywające do jej opuszczenia. Gwarantowano bezpieczeństwo i „wybaczenie” każdemu kto zastosuje się do wezwania i surowe kary stanu wojennego dla nieposłusznych. Na okrągło powtarzano wezwania i dekrety, wyliczając kary i umiejętnie wplatając słowa o zdradzie i trybie doraźnym. Tłum przed Stocznią ciągle był obecny. Wewnątrz oprócz stoczniowców było wielu „akredytowanych” związkowców - studentów, pracowników małych bezbronnych instytucji, sympatyków.
W tym dniu wydałem mój „Apel do stoczniowców, gdańszczan i żołnierzy” powtarzający nasze postanowienia i wzywający do stanowczości, spokoju i unikania rozlewu krwi. Przypomniałem żołnierzom, że ich broń skierowana jest przeciwko ich własnym rodzinom i współobywatelom. Jeszcze raz stwierdziłem, że to władza wypowiedziała bezprawnie wojnę własnemu narodowi. „Apel” poszedł na mury, do dystrybucji wśród cywilów i wojska i w eter. Później, będąc już w więzieniu, dowiedziałem się iż wielokrotnie był powtarzany przez rozgłośnie zagraniczne. Kurierzy przemycali jego treść do odciętej od nas reszty kraju. Kurierzy i dystrybutorzy wpadali, byli aresztowani, płacili później więzieniem. Ale apel stal się powszechnie znany i chciałbym wierzyć, że przyczynił się do uniknięcia powtórki masakry. Zdanie to podzielił nawet prokurator wojskowy oskarżający mnie przed Sądem Marynarki Wojennej, sądzącym mnie na wyjazdowej sesji w Bydgoszczy 29 lipca 1982 roku. Ostatnie słowa prokuratora w tej rozprawie były: -„Zgadzam się, że być może oskarżony Krupiński uratował Gdańsk od rozlewu krwi. Ale naruszył on postanowienia stanu wojennego i z tego powodu domagam się kary czterech plus czterech, w połączeniu sześciu, lat pozbawienia wolności”. Jeżeli obaj z prokuratorem mieliśmy rację w ocenie skutków apelu, to uważałem i uważam, że cena nie była zbyt wysoka. Ale to późniejsza historia.
W owym dniu - 15 grudnia 1981 roku - zacząłem odczuwać zmęczenie i widziałem, że inni też je odczuwali. Nie spałem więcej niż cztery godziny w ciągu ostatnich dwóch nocy, wydarzenia na to nie pozwalały. Sprawy polityki związku, poczynań Krajowego Komitetu Strajkowego w obliczu zachodzących głównych wydarzeń nie zajmowały wbrew pozorom tak wiele czasu. Jałowe dyskusje zostały zredukowane prawie do zera, na większość poczynań WRONy nie mogliśmy mieć bezpośredniego wpływu, nasze deklaracje zostały sformułowane w pierwszym dniu. Planowanie przyszłości chwilowo nie wchodziło w rachubę, o naszej najbliższej przyszłości praktycznie decydowały dekrety stanu wojennego; o dalszej - poczynania naszych następców. Ale było wiele drobnych spraw, na które nie można było nie zwracać uwagi.
Mieliśmy w Stoczni wielu wpuszczonych z zewnątrz młodych ludzi ze skłonnościami do zachowań agresywnych. Trudno, nawet z perspektywy lat, ocenić jak wielu z nich było „na etacie” z zadaniem prowokacji a ilu bezmyślnych. Ale jedni i drudzy byli groźni dla otoczenia. Pomysły użycia butelek z benzyną, butli tlenowych, przewodów elektrycznych pod napięciem, nie były jedynymi inicjatywami wykrzykiwanymi i szeptanymi w zależności od okoliczności. Stoczniowcy konfiskowali tu i ówdzie gazrurki wypełnione ołowiem czy nawet zwykłe skarpety z kamieniem wewnątrz. Ci sami Stoczniowcy byli zmuszeni ściągać z płotów agresywnych krzykaczy, wykrzykujących niewybredne przezwiska pod adresem ludzi w mundurach. To była wyraźna prowokacja obliczona na wzbudzenie agresji wśród tych, którzy w najbliższej przyszłości mieli wejść do stoczni z bronią i pałami w ręku. To wymagało interwencji - komentarzy, wyjaśnień i publicznego odżegnywania się od prowokatorów.
W nocy z 14 na 15 grudnia grupy SB i ZOMO zostały „podrzucone” na teren Stoczni wodą, przy pomocy małych jednostek jak kutry czy holowniki. Jak raportowano, część z nich zajęła bunkry przeciwatomowe, wejścia do których były znane załodze. Natychmiast pojawiła się prowokacyjna propozycja aby włazy zaspawać i bunkry zatopić. Pomijając samą zbrodniczość pomysłu, kto przy zdrowych zmysłach może prowokować uzbrojonego po zęby i zdolnego do rozlewu krwi przeciwnika, którego na smyczy trzyma tylko opinia światowa? Jedynie Ci, którzy po podrzuceniu idei byli skłonni wymknąć się ze Stoczni przez okna stołówki i mówić o swoim bohaterstwie lub liczyć zapłatę. WRONa byłaby chętna zapłacić wagę w złocie za kilku umundurowanych męczenników, uzasadniających krwawy odwet. Na szczęście nie pomyślano o pełnej powtórce planu „radiostacja Gliwice” a same prowokacje udało nam się powstrzymać.
Inne czasochłonne zajęcie zapewniali dziennikarze zagraniczni, żądni wywiadów i fotoreportaży. Na szczęście dla mnie w moim najbliższym otoczeniu zawsze było kilku chętnych, sprawdzających swój wygląd w lustrze kolegów, którzy pełnili „honory domu”. Nie oznacza to, że mam żal do dziennikarzy. Wprost przeciwnie - ich obecność gwarantowała, że to co robimy będzie światu znane i że cena jaka zapłacimy za tą bezbronną demonstrację przekonań nie pójdzie na marne. Ale dobry dziennikarz, mający wstęp na arenę i za kulisy, powinien pracować niedostrzegany, co zresztą jest warunkiem dostrzegania prawdy. Przyznaje, że większość z nich była dobra. Pamiętam jedno krótkie spotkanie z dziennikarzem, z którym zamieniłem dosłownie kilka słów w nocy z 15 na 16 grudnia. Na zakończenie, powodowany niezamierzonym impulsem, poprosiłem go o przekazanie naszych życzeń świątecznych związkowcom wolnego świata. Nie zapamiętałem wtedy jego nazwiska i zapomniałem o całym wydarzeniu na długie lata. W roku 1989, już jako emigrant w Australii, otrzymałem od znajomych egzemplarz międzynarodowego magazynu „Newsweek” z 4 stycznia 1982 roku. Wewnątrz - reportaż Alexandra Muenninghoffa zatytułowany „Ostatnie dni Solidarności w Stoczni Gdańskiej” opisujący ostatnie dni i godziny przed pacyfikacją Stoczni. W ostatnim zdaniu autor wiernie cytuje moje wzmiankowane wyżej życzenia. Nie wiem czy odbiorcy życzeń przeżywali jakiekolwiek wzruszenia czytając je - prawdopodobnie uchodziły one uwadze - ale ja czytając moje własne słowa po latach, byłem naprawdę wzruszony. Thanks Alex.
Pożegnanie. 15 grudnia był, jak pisał później w „Newsweeku” Alexander Muenninghoff, dniem powolnego umierania stoczniowego oporu. Do powtarzanego, głośnikowego ultimatum WRONy doszło przekazane przez dyrektora Stoczni: - strajkujący mają jedną godzinę na jej opuszczenie - po tym terminie odpowiedzialność karna jest nieunikniona. Powoli lecz we wzrastającym tempie ponad połowa załogi opuściła zakład. Tłum przed bramą próbował ich zatrzymywać - padały słowa otuchy, wyrzuty, obelgi, Były nawet wypadki szarpaniny. Intrweniowalismy - każdy ma moralne prawo decydowania o swoim postępowaniu. W tym dniu, jakby dla zachęcenia pokornych, czołgi i wojsko wycofano z zasięgu wzroku. Pozostał tylko wzburzony tłum i ci którzy pozostali w Stoczni. Nikt z nas tej nocy nie spał. Krążyliśmy po Stoczni odwiedzając hale gdzie zgromadzeni byli ci uparci i ci „na służbie”. Okazało się później, że tych ostatnich było sporo. Już w nocy, w ciemnych halach pełnych ciągle ludzi, co kilka minut wybuchały niepokoje: - „gdzie są przywódcy - już zwiali?” Niesposób było nie odpowiadać na te prowokacyjne okrzyki, a każda odpowiedz umiejscawiała nas precyzyjnie. Wczesnym rankiem bramy Stoczni zostały sforsowane przez czołgi, jak słyszeliśmy - byli ranni. Nie od kul - nie strzelano. Ale czołgi forsowały barykadujące lory z betonowymi prefabrykatami, a wokół byli ludzie. Obiektywnie przyznam - nie widziałem ofiar ani nawet śladów.
Wejście ZOMO i SB wykazało jak wielu pomocników mieli wmontowanych pomiędzy strajkujących. Wiedzieli wszystko - gdzie, czego i kogo szukać. Myślę że każdy z nas, tych „most wanted”, miał w najbliższym otoczeniu swojego nieodstępnego „cienia“. Na wyniosłych dziobach statków, na nadbudówkach i dachach pojawili się ludzie w waciakach i kaskach stoczniowców, z radiotelefonami w rękach, dyrygując ruchem kolumn ZOMO. Napastnicy ignorowali stłoczone grupy studentów i sprawnie wyławiali jednostki, wiedząc dokładnie kto jest kto.
Gościem Jaruzelskiego - Gdańsk. Byłem łatwy do rozpoznania. W ciągu ostatnich trzech dni wielokrotnie pokazywałem się publicznie w tym samym wyszarganym ubiorze i futrzanej czapce. Ukrywanie się byłoby zresztą bezsensowne. Moje aresztowanie było oczywiste, było taką samą częścią demonstracji przekonań jak podpisywane własnym imieniem i nazwiskiem dokumenty i apele. Zwolniony od obowiązku czynnego udziału i myślenia czułem się zmęczony i wewnętrznie pusty. Miałem bóle w mostku (od pewnego czasu zażywałem z przepisu lekarza nitroglicerynę). Ale generalnie fizycznie byłem sprawny i poruszałem się bez trudu.
Wszystkich nas - wyselekcjonowanych oficjeli „Solidarności” - zgromadzono w budynku tej samej stołówki w której mieliśmy ostatnie spotkania. Siedziałem w hollu, o kilka metrów ode mnie mój prywatny stróż, młody umundurowany. Chciało mi się siusiać, ale nie chciało mi się ruszać. Kiedy w końcu zmusiłem się - mój aktualny właściciel grzecznie zaprowadził mnie do toalety, ale próba siusiania przy otwartych drzwiach nie powiodła się - te głupie nawyki cywilizowanego człowieka. Wróciliśmy do hollu. Po drodze zostałem zastopowany przez kogoś znajomego z widzenia, idącego naprzeciw. Był to Fiszbach. Nie znaliśmy się osobiście, ale z konieczności działań na tym samym terenie wiedziałem jak wygląda. Zatrzymał się o krok i obaj odruchowo (znów ten cywilizacyjny nawyk) podnieśliśmy do połowy ręce - do powitania. I obaj z pewnym ociąganiem powstrzymaliśmy się w połowie odruchu. Myślę, że patrzył na mnie z rodzajem sympatii, a może zadowolenia z mojego obecnego statusu - byłem zbyt zmęczony aby analizować. Staliśmy tak bez słowa kilka sekund po czym odszedłem w kierunku najbliższego krzesła.
W sąsiednim pomieszczeniu wybuchła jakaś głośna szamotanina, krzyki, odgłosy uderzeń. Trwało to krótko. Po pewnym czasie do hollu wypchnięto młodego człowieka z zakrwawioną twarzą i w poszarpanym, prawie nowym, kożuchu. Miał chyba skute ręce i zadowolony wyraz twarzy - co za dziwne zestawienie, pomyślałem wtedy.
Trwało to dosyć długo zanim nas obszukano i wyprowadzono do parkującej przed drzwiami milicyjnej ciężarówki. Albo może raczej więziennej, bo bez okien ale za to z osiatkowanymi dwoma przedziałami i rzędem opatrzonych stalowymi drzwiami „szaf” na przedzie. Pobity też był tutaj i opowiedział, ciągle z zadowoleniem, co się stało. Jeżeli pamiętam dobrze nazywał się Stanisław Kwoka, był miejscowym działaczem „Solidarności”. W sąsiedniej sali, gdzie go zaprowadzono, wynikła jakaś drobna przepychanka ze zbyt gorliwą eskortą. Szybko by to zapomniano, gdyby nie obecny pułkownik, mały skundrel, ale z charakterem pinczera. Zarzucił on eskorcie nieudolność i nakazał użycie pały. Eskorta, młodzi zomowcy, wyraźnie nie mieli ochoty na pałowanie i zabierali się do tego z ociąganiem. Pułkownik się wściekł, nakazał skucie delikwentowi rak i zażądał bojowej pały. Pala była chyba tak duża jak pan pułkownik, ale zabrał się do niej raźno. Niestety, zanim osiągnął zamierzony wynik, otrzymał od skutego kopniaka, który posłał jego i pałę koziołkując po podłodze. Podwładni źle ukrywali śmiech co wprowadziło małego sadystę w furię. Dostał wprawdzie drugiego, równie skutecznego kopniaka, ale w końcu skaleczył ofiarę i poszarpał kożuch. Kwoka praktycznie został uratowany przez młodych funkcjonariuszy, którzy markując bicie, wypchnęli go z sali i przystąpili do udzielania pierwszej pomocy zmachanemu i rozmamłanemu sadyście dowódcy. Myślę że sława pana pułkownika, skopanego przez skutego więźnia, została ugruntowana w macierzystej jednostce do końca jego kariery. Kwoka w każdym razie był zadowolony.
Więzienna karetka, w której byliśmy zamknięci, na coś czekała. Z początku nie wiedzieliśmy na co ale później dotarła do nas wrzawa spoza murów Stoczni gdzie tłum coś skandował, głośniki ryczały, po jakimś czasie zaczęły pukać odgłosy strzelanych granatów łzawiących. Nawet do nas, zamkniętych, docierał wiercący w nosie zapach. Trwało to godziny, cichło i wzmagało się na przemian. W końcu zaczęły basować czołgowe armaty. Z braku odgłosów uderzenia lub wybuchu armatniego pocisku można było wywnioskować ze strzelano ślepakami lub ładunkami łzawiącymi. Trwało to bardzo długo - zaczynało robić się szaro. W końcu samochód ruszył. Pomimo braku okien mogliśmy się zorientować że krążymy ciągle po stoczni. W końcu zaskrzypiała jakaś brama, odgłosy rozmowy - i zaczęliśmy jechać szybko. Znów krążyliśmy i trwało to chyba z godzinę zanim samochód stanął. Byliśmy na ogrodzonym wysokim murem dziedzińcu. Nie znalem Gdańska na tyle, żeby wiedzieć gdzie to było, ale okazało się, że to siedziba SB. Pęcherz dokuczał mi strasznie i zacząłem domagać się wyjścia do toalety. Nie pozwolono ale powiedziano że możemy to robić na podłogę. Ponownie nic mi z tego nie wyszło i czułem się naprawdę źle. Jedynie zadowoleniem napawał mnie fakt iż zdołałem zniszczyć swoja pieczątkę wiceprzewodniczącego KK i że nikt nie będzie jej mógł użyć w moim imieniu. W końcu przetransportowano nas gdzieś ponownie i wprowadzono do budynku. Znów czekanie, tym razem samotnie i pod strażą. W końcu zaczęło się przesłuchanie.
Przesłuchujący przedstawił się jako kapitan Grzybowski z SB ale swojego nazwiska w formularzu przesłuchania nie wpisał, więc było prawdopodobnie fałszywe. Przesłuchanie było rozwlekłe i chaotyczne, trwało dosyć długo. Ponieważ moja działalność była jawna, moje podpisy widniały pod każdym wydanym dokumentem, ominęły mnie emocje podchodów z przesłuchującym. Praktycznie podpadałem pod każdy z głównych paragrafów stanu wojennego i znalazło to odbicie w formularzu mojego zatrzymania. Na pytanie kogo należy zawiadomić podałem adres żony z prośbą aby zawiadomienie (zawierające owe groźne paragrafy) doręczono jej dopiero po urodzeniu dziecka (to był zaawansowany dziewiąty miesiąc). Po podpisaniu protokołów wstępnego przesłuchania poprosiłem o papier i długopis i napisałem oświadczenie iż uważam stan wojenny za nielegalny i sprzeczny z konstytucją. Przesłuchujący skomentował – „Dlaczego usiłuje pan zostać męczennikiem?” i gestem sugerował wycofanie deklaracji. Ja jednak nalegałem i w końcu wpiął je w teczkę przesłuchania. W roku 1986, kiedy procesowałem się z Dowództwem Marynarki Wojennej o odszkodowanie za mój „aresztowany” jak ja samochód, miałem chwilowy dostęp do tej teczki. Mojego oświadczenia w niej nie było.
Miałem dwie podstawy do takiego oświadczenia: pierwszą - moje wewnętrzne przekonanie, na którym do tej pory polegałem i drugą - oświadczenie prawników Trójmiasta stwierdzające to samo w pierwszym dniu strajku. To było dziwne - ich oświadczenie właściwie nie istniało, gdyż żaden z nich nie był wystarczająco odważny aby je podpisać. Była to odpowiedż na moja prośbę o opinię, przekazaną ich reprezentantowi który pojawił się w Stoczni gdzie właśnie zaczęliśmy działać. Zabrał moje pytanie i osobiście dostarczył pisemną, kolegialną odpowiedź po kilku godzinach. Był zakłopotany moim zdziwieniem że nie jest podpisana. Ja jednak byłem naprawdę zdziwiony - dopiero następne miesiące i lata przekonały mnie, że istnieją dwa rodzaje odwagi i uczciwości - jawna i bezwzględna oraz ta bezpieczna, konspiracyjna - we własnym gronie zaufanych albo pod fałszywym nazwiskiem. Później to ugruntowujące się przekonanie stało się jednym z powodów mojej decyzji emigracji.
Okna pomieszczenia w którym byłem przesłuchiwany wychodziły na ulice i przyległy otwarty teren. Do tej pory nie potrafię precyzyjnie określić gdzie to było. Prawdopodobnie w rejonie lub nawet w budynku Aresztu przyległego do Sądu Wojewódzkiego. Za oknami cały czas trwała potyczka pomiędzy tłumem i całą tą umundurowaną mieszaniną, którą WRONa spuściła ze smyczy. Gaz łzawiący, porykiwanie armat czołgowych strzelających ślepymi ładunkami, ryk głośników, krzyki. Kilkakrotnie tłum docierał prawie pod okna pomieszczenia. Był moment, rodzaj przerwy w oficjalnych czynnościach, kiedy stałem przy oknie. Usłyszałem dźwięk rozbitej szyby w którymś z pobliskich pomieszczeniach i mój esbek pospiesznie odciągnął mnie od okna, wierzę że w szczerej trosce o własność za którą był chwilowo odpowiedzialny.
W GOŚCINIE U WRONY
(17 grudnia 81 - 17 wrzesnia 83)
Gdańsk. Około północy poprowadzono mnie krętym korytarzem a następnie schodami w dół - do podziemi. Sprawnie zostałem pozbawiony paska, sznurowadeł i wszystkich przedmiotów osobistych łącznie z zegarkiem. Kiedy odbierano mi fiolkę z nitrogliceryną (moje serce nie było ostatnio w najlepszym stanie) - zaprotestowałem. Z ociąganiem poprowadzono mnie do innego pomieszczenia, gdzie człowiek w białym fartuchu, lekarz lub felczer przeprowadził krótkie badanie - puls, ciśnienie etc. Zanotował cos w książce i wydal mi dokładnie taką samą fiolkę jaką mi zabrano, mówiąc znana mi formułę: - „ jedna lub dwie tabletki pod język w razie bólu pod mostkiem lub w okolicy”. Wróciliśmy do izby przyjęć, gdzie ten sam człowiek co poprzednio natychmiast odebrał mi nowo otrzymany lek. Zaprotestowałem, tym razem naprawdę oburzony głupotą postępowania. Agresywnie podał mi fiolkę i warknął: - „zażyj teraz jak musisz, ale to zostanie tutaj!” Inni obecni obojętnie milczeli. Bardziej zdziwiony po raz pierwszy użytą w stosunku do mnie formą „ty” niż głupotą sytuacji, zrezygnowałem z dalszych protestów. Poprowadzono mnie znów - chyba o jedną kondygnację niżej, do celi. Było to dość duże pomieszczenie bez okien, z kilkoma pryczami, jedna z nich była zajęta. Jej użytkownik nie wykazywał żadnego zainteresowania sytuacją, choć nie spał i patrzył na mnie przez chwilę.
Cela miała brudne, niegdyś bielone ściany, jedno zakratowane ślepe okno w niezwykle grubym murze, wychodzące do swojego rodzaju murowanej studni lub tunelu. Szyb nie było i wiało stamtąd chłodem. Oświetlenie stanowiła jedna słaba i brudna żarówka pod wysokim dosyć sufitem, kąty były w półmroku. Gdyby nie elektryczne oświetlenie mogłaby to być sceneria z „Hrabiego Monte Christo” lub „Nędzników” Dumasa.
Ubranie zabrano mi przed wejściem do celi, więc w gaciach i przepoconej koszuli wlazłem pod dwa brudne koce na wyrku pod oknem. Popatrzyłem na sufit, żarówkę i zakratowane okno nad głową i nagle uderzyło mnie, że ja ten widok już znam. Rzeczywiście - kilka miesięcy, może nawet pół roku temu, miałem kilkakrotnie mgliste sny w których pojawiała się scena jaką obecnie miałem przed oczami. Szczegóły były tak zbieżne ze snem, że na chwilę zapomniałem o wszystkim innym. Nie był to pierwszy przypadek „znajomości” nieznanych mi uprzednio miejsc. Miałem kilka podobnych wydarzeń. Kiedyś, mając około 15 lat, w zupełnie nowym miejscu, w którym nigdy przedtem nie byłem, odnalazłem „znaną mi” ulicę i narożny dom. Co więcej, zbliżając się do tego domu „pamiętałem” nie widoczną jeszcze ścianę i wybitą szybę w jednym z jej okien. Kiedy ominąłem narożnik - ściana i wybite okno były dokładnie takie jak w mojej wyobraźni. Teraz myślałem o tych proroczych snach i usiłowałem znaleźć ich logiczną wykładnię, być może jakieś ukryte w nich wytyczne czy proroctwa. Jednak zmęczenie ostatnich nieprzespanych nocy wzięło górę - i zasnąłem.
Obudziłem się zlany potem i z bólem w klatce piersiowej. Odruchowo rozejrzałem się za pigułkami i równocześnie stwierdziłem gdzie i w jakiej sytuacji jestem. Miałem już trochę treningu w pertraktacjach z własnym zbuntowanym sercem, więc próbowałem oddychać wolno i głęboko. Szklanka zimnej wody mogła pomóc ale nie byłem jeszcze obeznany z geografią i wyposażeniem celi, więc nie bardzo wiedziałem co robić. Usiłowałem wstać i wyro zaskrzypiało niemiłosiernie budząc mojego współlokatora, o którym zupełnie zapomniałem. Jak domyśliłem się później, musiał być w tej celi ze mną służbowo lub co najmniej półsłużbowo (więzień - konfident). Zamiast próbować znów zasnąć przyglądał się moim niezdarnym ruchom i coś musiało go zaniepokoić bo podszedł. Wymamrotałem, że potrzebuję wody i podał mi ją w aluminiowym kubasie. Woda pomogła, ból zelżał, ale zacząłem marznąć, odkryty i w przeciągu. Zęby zaczęły mi dzwonić i musiałem wyglądać naprawdę źle bo mój kompan zaczął walić w drzwi. Było trochę ruchu na korytarzu i po około dwudziestu minutach, ciągle dzwoniąc zębami, byłem niesiony w górę po schodach podziemia. Ciągle byłem tylko w gaciach i koszuli, ale narzucono na mnie kilka koców, co prawdopodobnie uratowało mnie od zapalenia płuc. Samochód czekał na zaśnieżonym dziedzińcu i znów gdzieś byłem wieziony. Z fragmentów rozmów przez radiotelefon zrozumiałem że jedziemy do wojskowego szpitala i tak też było.
Tutaj już był postęp, nawet zrobiono mi EKG, które musiało zrobić wrażenie, bo lekarz zaczął mówić do sanitariuszy o przygotowaniu separatki. Niestety, moi prawni właściciele, czyli funkcjonariusze, nie mieli ochoty się ze mną tak łatwo rozstać i sprzeciwili się kategorycznie. Myślę ze hierarchicznie, w tym wojennym czasie, mieli więcej do powiedzenia, bo lekarzom pozwolono jedynie na zaaplikowanie dobrze mi znanej nitrogliceryny i jakiegoś zastrzyku. Nie wiem czy to w wyniku zastrzyku czy tez temperatury znacznie wyższej niż w moim poprzednim lokum przestałem szczękać zębami. Wspomnienie bólu ciągle kołatało się pod mostkiem. Ale mogła to być reakcja klatki piersiowej po uprzednim forsownym oddychaniu.
Postawa lekarzy odniosła jednak jakiś skutek bo do lochów już nie wróciliśmy. Zamiast tego, po kolejnej podroży samochodem i na noszach, wylądowałem w jakimś dużym, cuchnącym karbolem pomieszczeniu, które pomimo krat w oknach przypominało pomieszczenie szpitalne. Był już prawie ranek ale, znów może w wyniku zastrzyku, dość szybko zasnąłem. Rano okazało się, że był to szpital Aresztu Śledczego w Gdańsku, a co ważniejsze, że nie byłem tu jedynym gościem WRONy
Obudziły mnie pojedyncze basowe wystrzały dział czołgowych i daleka wrzawa. Ale nie zdążyłem się zbyt dobrze wsłuchać, kiedy pojawili się ludzie w fartuchach (obu płci!) i po chwili zmieniałem salę. Znalazłem się w kołchozie pełnym znających mnie i częściowo znanych mi działaczy, wymieszanych z bardziej typowymi mieszkańcami tej instytucji - czyli w dotychczasowej nomenklaturze - kryminalistami. Wszyscy byli jednakowo przyjaźni i pełni chęci pomocy, układy pomiędzy obu „grupami społecznymi” znakomite. Kiedy się wprowadzałem, nasi działacze - więźniowie z dwudniowym stażem, ochoczo uczyli się zasad grypsery i więziennego kodu sygnałowego.
Dzięki obecności cywilnego personelu medycznego i zatrudnionych na części etatu lekarzy Akademii Medycznej w Gdańsku wiadomości o przebiegu wydarzeń docierały bez zakłóceń i bez deformacji. Mieszkańcy Trójmiasta, jak zawsze niepokorni i mający z socjalistyczną władzą na pieńku, ciągle kotłowali się na ulicach. Nie palono tym razem komitetów i jako część tego samego savoir vivre’u nie bito aresztowanych. Ale leciały kamienie, pojawialy sie na murach ulotki i karykatury, po ulicach biegaly niezjedzone pomimo deficytu żywnosci pomalowane na czerwono swinie. Powieszono umundurowaną kukłę Jaruzelskiego i niezliczone bogu ducha winne wrony. W odpowiedzi byly aresztowania, zalzawione od gazu i zalu oczy i dudniace slepakami armaty czołgów. Wojsko nie przykladalo się nadmiernie do tej przepychanki. Praktyka ubierania, w imię stanu wojennego, w jednakowe mundury wojska , ZOMO i SB mogła wprowadzić w błąd cywilów i obserwatorów zagranicznych, ale nie owocowała jednością tych umundurowanych. W późniejszych miesiącach i latach różnice i nienawiści stały się bardziej widoczne. Ale już w pierwszym dniu stanu wojennego na poboczach szos znajdowało się dziesiątki pojazdów ZOMO uszkodzonych przez ich kierowców i pasażerów. Wspominali o tym w reportażach dziennikarze zagraniczni, dawali też temu świadectwo więźniowie skazani za odmowę służby w ZOMO.
Nowe miejsce okazało się być izbą chorych czy też szpitalem Aresztu Śledczego w Gdańsku. Po kilku dniach pobytu w tych jakże rożnych od poprzednich kazamat w podziemiu warunkach, fizyczne zmęczenie które znieczulało umysł, zaczęło ustępować. To, w połączeniu z nagłym ustaniem absorbującej umysł aktywności, przyniosło stress. W ciągu ubiegłych kilku dni, w nawale wydarzeń wymagających ciągłego podejmowania decyzji i reagowania na wydarzenia, nie miałem czasu na myślenie o rodzinie czy samym sobie. Nadmiar adrenaliny we krwi znieczulał, lub raczej usuwał na dalszy plan ból pod mostkiem, na który znalem tylko jedno lekarstwo - przepisane mi wcześniej tabletki nitrogliceryny. Obecnie mogłem tylko myśleć - a myślenie nie poprawiało mojego samopoczucia. Po tamtej stronie krat została żona w ostatnim miesiącu ciąży, masa przerwanych spraw zawodowych i osobistych. W hotelu Monopol, gdzie mieszkałem ostatnie kilka miesięcy, pozostały opuszczone moje rzeczy, wiele z nich wartościowych. Przed hotelem został mój Fiat 125P, z opróżnioną na szczęście chłodnicą. Obok tego wszystkiego - sytuacja się przewartościowała. W ciągu ostatnich dni ja byłem w centrum zagrożenia i pod lufami stojących przed Stocznią czołgów a moi bliscy i znajomi w relatywnym bezpieczeństwie swoich mieszkań czy zakładów pracy. Obecnie, w tych szpitalnych warunkach, nie byłem fizycznie zagrożony - za to oni byli tam gdzie trwało zamieszanie i dudniły czołgowe działa. Jak długo będzie to tylko ślepa amunicja i gazy łzawiące?
O dziwo, ciągle potrafiłem odsuwać od siebie rozważania swojego własnego bliższego i dalszego losu. Oczywiście zdawałem sobie sprawę że wisi nade mną ileś tam dekretów stanu wojennego i pamiętałem co działo się z przywódcami opozycji po Budapeszcie 56 czy po uprzednich rozruchach w Polsce i w Pradze. Ale myślenie o tym ograniczałem do zarejestrowania takich możliwości w mózgownicy i odsuwania myślenia o detalach. Oprócz tego odczuwałem zadowolenie, że wywiązałem się, na miarę możliwości, z obowiązków sumienia i zobowiązań w stosunku do swoich wyborców. Może to brzmi obecnie pompatycznie - ale w owych pierwszych dniach stanu wojennego - stworzono wiele okazji dla pokornych i przestraszonych do padnięcia na kolana przed „prawowitą władzą” - i wielu kupiło sobie przebaczenie odszczekując uprzednio głoszone przekonania. Jak przekonałem się nieco później - stworzono również inne pokusy. Umożliwiono, i poprzez akredytowanych przez WRON adwokatów sugerowano, obronę poprzez negowanie „popełnionych” działań i deklaracji przed sądami. To wprawdzie nie zapewniało przebaczenia ale pozbawiało działaczy twarzy a ich poprzednie działania i deklaracje znaczenia. Wielu uległo tym sugestiom. O dziwo, skazani, nadal byli skłonni popełniać anonimowe akty bohaterstwa, okrzyki zza węgła czy choćby nieprzyjazne gesty za plecami swoich prześladowców. Nigdy nie potrafiłem tego zaakceptować ani w pełni zrozumieć. Myślę, ze częściowym wyjaśnieniem jest iż byli to ludzie wyhodowani przez system. Socjalistycznej władzy było obojętne co ludzie mówią i robią za jej plecami - tak długo jak okazywali należyty strach i posłuszeństwo postawieni z nią twarzą w twarz.
Powracając do realiów owych przedświątecznych dni w Areszcie Śledczym - bezczynność rodziła stress. Ból pod mostkiem, pomimo opieki medycznej nie ustępował, budziłem się zlany potem i generalnie zapadałem w rodzaj niezdrowego letargu. Wiem, że świadomi mego stanu medycy czynili starania o przeniesienie mnie do normalnego szpitala, ale bez wyników. Myślę, że w owym okresie, moja „naturalna” śmierć nie byłaby zbyt niemiła kochanej władzy - rozwiązywałaby bowiem cały szereg przyszłych problemów, wśród których wroga stanowi wojennemu i aresztowaniom opinia światowa nie była ostatnim.
Trwało to do wigilii Bożego Narodzenia. Służba więzienna zaczęła świętować wcześnie. Najpierw z pola widzenia zniknęli oficerowie, potem inni funkcjonariusze zaczęli wymykać się do służbowych pomieszczeń. Późnym wieczorem było bezludnie i spokojnie. Czułem się podle - było mi duszno, serce pracowało nieregularnie, więzienna piżama lepiła się od potu. Towarzysze niedoli usiłowali mi pomóc jak mogli, ale mój stan raczej się pogarszał. W końcu czułem się tak podle, że chyba zacząłem jęczeć - bo wszyscy zgromadzili się przy moim łóżku. Ktoś usiłował wołać lekarza, inni podawali mi wodę. W końcu zaczęto mi robić masaż klatki piersiowej. Ostatnie co pamiętałem był strumień wody z kubka chluśnięty na moją twarz - i film mi się urwał. Ocknąłem się w normalnej karetce pogotowia, lekarz lub sanitariusz pochylał się nade mną.
Wylądowałem w sali intensywnej opieki jakiegoś szpitala, przyklejano mi elektrody do piersi, siostra instalowała kroplówkę. Równocześnie przebierano mnie w czystą i suchą piżamę. Stara wydawała się być znacznie bardziej mokra i cuchnąca niż mógł to spowodować pot. Obawiam się, ze moje funkcje fizjologiczne w ciągu poprzednich minut nie podlegały kontroli. Zasnąłem.
Rano okazało się, że byłem w Gdańskiej Akademii Medycznej i że przeszedłem zawał. Leżałem w pokoju intensywnej opieki, oddzielony od innego pacjenta parawanem, przy łóżku siedziały dwie młode, uzbrojone funkcjonariuszki więzienne. One i ich współpracownice towarzyszyły mi przez kilka pierwszych dni - do czasu wydarzenia, które opiszę nieco później.
W czasie porannej wizyty lekarskiej, której przewodniczył, jak się później dowiedziałem, profesor Leonowicz, dostrzegłem w grupie lekarza, który praktykował również w Areszcie Śledczym. Był wyraźnie ucieszony sytuacją i uśmiechał się do mnie z triumfalnym wyrazem oczu. Niestety - jego nazwiska dziś już nie pamiętam. Profesor Leonowicz bardzo przyjaźnie poinformował mnie o sytuacji, dodając na końcu, że niebezpieczeństwo przeszło i że w moim obecnym stanie nie ma mowy o powrocie do więzienia. Życie miało dowieść, że w tym ostatnim stwierdzeniu się mylił, ale żaden z nas nie mógł o tym wówczas wiedzieć.
Był 25 grudzień 1981. Patrząc wstecz, muszę stwierdzić że były to jedne z moich najbardziej udanych świąt Bożego Narodzenia. Nie w znaczeniu dosłownym - spędzałem przedtem i potem święta w górach na nartach, święta łowiąc ryby na zaśnieżonym jeziorze, inne - nurkując w jeziorach Snowy Mountains w Australii. Ale w tym dniu, pomimo czarnych chmur nad głową, czułem się nieporównanie bardziej świątecznie niż kiedykolwiek. Po pierwsze - odczuwałem sympatię i troskę otoczenia i co najważniejsze była to sympatia bezinteresowna , czysto ludzka. Była w niej odrobina uznania dla tego co zrobiłem i co spowodowało moją tutaj obecność. Po drugie - ten dzień był tak świątecznie rożny od dnia poprzedniego. I wreszcie po trzecie - moja sytuacja w tym dniu była dowodem, że pomimo trwającego od prawie dwóch tygodni terroru WRONy ludzie nie przestali być ludźmi. Ciągle byli zdolni do wyrażania swoich opinii i uczuć, nawet jeżeli stawiało to ich i ich kariery na pograniczu niebezpieczeństwa.
W jednym z następnych dni Halina - moja żona - dotarła do szpitala. Słowo „dotarła” ma swoją wagę. Wymagało to uzyskania zgody wrogich organów administracyjnych, pokonania trudności komunikacyjnych - komunikacja prawie nie istniała, a podróże wymagały przepustek. Obok tego wszystkiego - taszczyła ze sobą imponujące brzuszysko, w którym kopal żwawo potomek o przyszłym imieniu Dominik. I wszystko to w imię ograniczonego, godzinnego, spotkania pod nadzorem czujnych esbeków. Tak więc zespół warunków psychicznych do rekonwalescencji został zbudowany i rozpoczął się pierwszy etap tejże rekonwalescencji.
Oczywiście nie obeszło się bez kilku prób pogorszenia tego dobrego samopoczucia. Pierwsza była spóźniona już nieco wiadomość, że jeszcze w czasie kiedy ja wojowałem w Stoczni - władza wymierzyła pierwszego kopniaka mojej rodzinie, odbierając w pełni opłacone i formalnie przydzielone mieszkanie spółdzielcze. Aby je uzyskać, zlikwidowałem na rzecz i na formalne wezwanie Spółdzielni Mieszkaniowej w Jarotach posiadaną książeczkę mieszkaniową. Była to książeczka z ponad dwudziestoletnim stażem, przekraczającym wymagany okres wyczekiwania. Dziesiątego grudnia 1981r. zostałem wezwany do dokonania przelewu pieniędzy i odbioru mieszkania, co oczywiście zrobiłem. Niestety transakcja okazała się jednostronna - kluczy do mieszkania nigdy nie otrzymaliśmy.
Druga próba była bardziej spodziewana. Trzy dni po przebytym zawale otrzymałem formalny akt oskarżenia. Zawierał zarzuty określone przez trzy rożne paragrafy dekretu o stanie wojennym. Dwa z nich były zagrożone karą śmierci. W obligatoryjnym trybie doraźnym należało się spodziewać wyroków w pobliżu górnej granicy. Pan prokurator pofatygował się do szpitala osobiście w celu uzyskania potwierdzenia odbioru.
Wahadełkiem. Pomimo tych czarnych chmur nad głową stan zdrowia powoli się poprawiał. Po tygodniu pozwolono mi, w obu znaczeniach - medycznym i więziennym - na spacery po korytarzu. Początkowo szło to trochę opornie, miałem zawroty głowy, pociłem się, drętwiała lewa ręka. Ale wkrótce poruszałem się dosyć sprawnie. Oprócz tego miałem dwa zajęcia - czytanie książek i niepoważne wydawałoby się hobby - ćwiczenia z wahadełkiem. Moje „własności” różdżkarskie zostały odkryte przez znanego radiestetę Trusielewicza, który był w tej dziedzinie znany w kraju i za granicą. Nigdy nie miałem przedtem czasu na tego rodzaju praktyki, ale różdżka i wahadełko reagowało w moich rękach dosyć żwawo. Teraz, mając nadmiar wolnego czasu i potrzebę odwrócenia uwagi od czarno wyglądającej przyszłości - zaczynałem od podstaw. Pierwsze wahadełko, zrobione z ugniecionego chleba i nitki - o dziwo pracowało. Drugie - spiralka zrobiona z miedzianego drutu pracowało nawet lepiej. Nigdy nie wyszedłem poza najprostsze ćwiczenia typu odpowiedzi „tak”
i „nie” na zadawane w myśli pytania, ale w tej metodzie uzyskiwałem zadziwiające i sprawdzalne wyniki - może dlatego, że podświadomie, w ucieczce przed stressem, wyłączałem się w tym czasie z myślenia o czymkolwiek innym.
i „nie” na zadawane w myśli pytania, ale w tej metodzie uzyskiwałem zadziwiające i sprawdzalne wyniki - może dlatego, że podświadomie, w ucieczce przed stressem, wyłączałem się w tym czasie z myślenia o czymkolwiek innym.
Najpierw praktykowałem z pogodą, próbując przepowiedzieć czas opadów śniegu. Sprawdzało się w około 90 procentach. Zadawałem wahadełku również inne, bardziej istotne pytania, ale tu nie mogłem sprawdzić prawidłowości odpowiedzi. Dwie uzbrojone funkcjonariuszki dyżurujące przy moim łóżku przyglądały się tym praktykom początkowo podejrzliwie a później z rozbawieniem. Z wymienianych spojrzeń mogłem wywnioskować iż podejrzewały pozawałowe uszkodzenie mojego mózgu, ale nie było to dla nich powodem do rozpaczy. Przez zupełnie niespodziewany, tragiczny, przypadek ich pogodne lekceważenie ustąpiło miejsca zdrowemu strachowi i w rezultacie ich odwołaniem z tej służby - przypuszczalnie na własna prośbę.
Zdarzało się, co w mojej sytuacji było raczej zrozumiałe, że miałem krótsze lub dłuższe okresy niepokoju. Zawsze były one związane ze świadomym myśleniem o mojej lub moich bliskich sytuacji i kończyły się jeżeli potrafiłem skierować moja uwagę w inną stronę. Ów tragiczny przypadek, pierwszy z serii kilku, miał miejsce w pierwszych dniach mojego pobytu w Klinice. Leżałem w łóżku, elektrody monitora EKG ciągle na mojej piersi, i bez zbytniego zapału obserwowałem ruchy wahadełka. Nagle, bez żadnego powodu i bez żadnego związku z moimi myślami (praktycznie nie myślałem o niczym) poczułem silny niepokój. Usiłowałem się wyłączyć z tego uczucia - ale nie mogłem. Nie mogąc znaleźć przyczyny zacząłem „pytać” wahadełka:
-‘Czy coś się wydarzyło?’
Odpowiedź: - ‘Nie’.
-‘Czy coś się wydarzy?’
-‘Tak.’
-‘Czy ze mną ?’
-‘Nie.’
-‘Ze strażniczkami?’
-‘Nie.’
Rozejrzałem się w poszukiwaniu następnych logicznych pytań. W tym samym pokoju, oddzielmy parawanem, leżał inny pozawałowy pacjent. Jego rekonwalescencja przebiegała bardzo dobrze, poruszał się zupełnie żwawo, od kilku dni golił się sam przed lustrem nad umywalką. Odwiedzała go rodzina i wszystko wskazywało że był „na wylocie”.
-‘Mój sąsiad?’
-‘Tak.’
-‘Sprawa zdrowia?’
-‘Tak.’
-‘Pogorszenie?’
-‘Tak.’
-‘Nagłe?’
-‘Tak.’
-‘Poważne?’
-‘Tak’
Ciągle byłem „naukowo” zdziwiony logicznym zachowaniem wahadełka ale równocześnie zacząłem czuć się nieswojo. Jako rozrywka zmierzało to zdecydowanie w niewłaściwym kierunku. Ale po prostu nie mogłem przestać, mój niepokój był zbyt silny. Zadałem kolejne, ostrożne, pytanie:
-‘Mogę w czymś pomoc?’
-‘Nie.’
Przerwałem na chwilę. Musiałem zachowywać się nerwowo, bo obie strażniczki przyglądały mi się z mieszaniną rozbawienia i niepokoju. Wiedziały z grubsza, z moich informacji, do czego służy mi wahadełko - ale jak nadmieniłem, uważały to za formę łagodnego pomylenia. Powróciłem do pytań:
-‘Atak serca?’
Odpowiedź była mało czytelna, ze skłonnością do ‘tak’.
-‘Śmiertelne?’
-‘Tak.’
‘Umrze?’
-‘Tak.’
-‘Dzisiaj?’
-‘Tak.’
-‘Wkrótce?’
-‘Tak.”
-‘Przed południem?’ (był ranek)
-‘Tak.’
-‘Kiedy?’ - i mając do wyboru ‘tak’ lub ‘nie’, poprawiłem: -‘Przed upływem godziny?’
-‘Tak’.
Odłożyłem wahadełko i próbowałem sobie wytłumaczyć, że to idiotyczne i że to po prostu jeszcze jedna pomyłka. Ale niepokój nie ustępował.
- „Co to było - znowu będzie śnieg?” - to była jedna ze strażniczek.
Rozmowa wydawała się być tym co może rozproszyć mój niepokój. Spojrzałem na parawan, za którym szeleścił stronicami czytanej gazety mój współpacjent i skinąłem ręka aby pytająca pochyliła się nade mną.
- „Nie, to poprostu to głupie wahadło powiedziało mi, że sąsiad za parawanem umrze w ciągu godziny” - wyszeptałem wprost w ucho. Odsunęła się, spojrzała na mnie z rozbawieniem i spytała - „Wierzy pan?”
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Wierzyłem że nie, ale mój niepokój przedtem i obecnie był raczej niezwykły. Strażniczka odeszła i zaczęła szeptać z drugą. Nie pokazała kółka na czole, ale to musiał być zgodny werdykt, bo zaczęły się uśmiechać porozumiewawczo.
Pacjent, niestety, umarł przed upływem godziny. Wyszedł w szlafroku zza parawanu, wyjrzał na korytarz, podszedł do umywalki. Wyglądał wypoczęty i zadowolony. Pogładził wcześniej ogoloną twarz i wyszczerzył zęby do lustra. Następnie sięgnął po szklankę i wypił łyk wody. Zakrztusił się i zaczął gwałtownie kaszlać. Po chwili leżał na podłodze w spazmie kaszlu, który przechodził w rzężenie. Pomoc była natychmiastowa i trwała około 20 minut. Użyto zastrzyki a na końcu wstrząsy elektryczne aby przywrócić akcję serca. Bezskutecznie. Pospiesznie podłączony monitor produkował tylko prostą, horyzontalną linię.
Mój niepokój w swojej uprzedniej formie ustąpił. Ale czułem się paskudnie. Wahadełko udowodniło swoją sprawność, ale wołałbym nigdy nie mieć go w ręce. Obie strażniczki siedziały blisko siebie, blade i bez słowa. Obie patrzyły na leżące na moim kocu wahadełko i obie unikały mojego wzroku. Po chwili jedna, ta do której szeptałem, pospiesznie wybiegła. Druga wytrzymała kilka minut dłużej zanim zrobiła to samo. Następnego dnia pilnowało mnie dwóch mężczyzn. Mundury i pistolety pod pachą były takie same. Zachowywali się poprawnie i neutralnie. Nie rozmawialiśmy. Po kilku dniach zostali zastąpieni przez innych.
W ciągu całego czasu spędzonego w klinice, dzień w dzień moja świta czternastu oddelegowanych esbeków towarzyszyła mojej „rekonwalescencji”. Wygląda to jak megalomania z mojej strony - ale rachunek był prosty: dwóch strażników w moim pokoju (początkowo były to kobiety), po jednym na końcu korytarza mojego piętra, po jednym w bramach wyjściowych obu klatek schodowych, jeden w zaparkowanym przed budynkiem samochodzie. Razem siedem - pomnożone przez dwie dwunastogodzinne zmiany. Mogli mieć innych poza mną podopiecznych - jeden z pobitych w czasie ulicznych demonstracji studentów umierał w tym czasie nieprzytomny na korytarzu oddziału, ale myślę że głównym podopiecznym byłem ja.
Biorąc pod uwagę mroźną zimę, wyżywienie i otoczenie pielęgniarek - dla funkcjonariuszy nie powinna to być zła służba. Ale dokuczał im wyraźny brak sympatii otoczenia. Z jednym wyjątkiem. Jedna z pielęgniarek, wysoka i przystojna blondynka, dotrzymywała im towarzystwa znacznie częściej i znacznie chętniej niż wynikało to z jej obowiązków. Bardzo szybko pracownicy szpitala i pacjenci zaczęli to dostrzegać. Nikt jej nic nie powiedział. Ale rozmowy cichły kiedy się zbliżała i nigdy nie widziałem jej w przyjacielskiej rozmowie czy w żartach z innymi.
Pomimo znakomitej opieki lekarskiej i szpitalnych warunków poprawa mojego stanu zdrowia nie postępowała najlepiej. Powody były dwa - mój status więźnia wraz ze sformułowanymi zarzutami aktu oskarżenia i szpitalny tryb życia. Brakowało mi świeżego powietrza, lasu, skutych lodem jezior - miejsc gdzie spędzałem normalnie mój wolny czas. Mając takie możliwości szybko powróciłbym do normy. Tutaj do mojej dyspozycji pozostawały dwie uprzednio wymienione czynności - czytanie książek i wahadełko. Powróciłem do wahadełka, pomimo pierwszego szoku, stosunkowo szybko. Z ugruntowanym doświadczeniami zaufaniem do jego „prawdomówności” znajdowałem odpowiedzi, nie zawsze niestety optymistyczne, na wiele pytań. Wypadek z przeczuciem śmierci pacjenta powtórzył się jeszcze dwukrotnie, zawsze poprzedzany przez atawistyczny niepokój i zakończony precyzyjną w określeniu czasu prognozą. Ale były też bardziej optymistyczne informacje otrzymywane ta drogą.
Jak już wspomniałem, moja żona była w momencie mojego aresztowania w ostatnich tygodniach ciąży. Obawiałem się bardzo o wpływ wszystkich zaistniałych kłopotów na jej stan zdrowia i przebieg porodu. Informacje do mnie i ode mnie wędrowały długo, cenzurowane i analizowane przez wielu WRONowskich psychologów. Tak samo było z wiadomością o urodzeniu dziecka. „Wahadłowałem” więc pracowicie aby uzyskać prognozę lub potwierdzenie faktu, ale moje emocje utrudniały sprawę - wyniki były rożne. W końcu 8 stycznia wahadło potwierdziło fakt, datę i nawet wagę - dwa razy pod rząd. Werdykt brzmiał - chłopiec, urodzony 8 stycznia, wagi dziś nie pamiętam. Ale minęło kilka dni i nie otrzymywałem żadnej informacji z domu. Znów wracałem do swoich guseł i prawie zawsze wynik się powtarzał. W końcu około 15 stycznia, poprzez lekarza odbierającego telefon, otrzymałem wiadomość - chłopiec, urodzony 11 stycznia, oboje OK. Ucieszyłem się bardzo i nie analizowałem dlaczego moja prognoza była nieprawidłowa - pomyślałem tylko, że w sprawach osobistych i emocjonalnych wahadełko jest raczej zawodne. Dwa dni później (!) Halina dotarła do Kliniki - odchudzona i w dobrej formie. Kiedy zacząłem robić wyrzuty, że powinna ciągle leżeć a nie wojażować po wojennych ścieżkach pana Jaruzelskiego - nie rozumiała. – „Przecież to już prawie tydzień!” była jej zdziwiona odpowiedź.
Okazało się, że wszystkie trzy szczegóły dostarczone przez wahadełko były prawidłowe. Informacja telefoniczna, przesłana okrężną droga była niedokładna! Lekarz, który przekazywał mi telefon i któremu mówiłem wtedy o rzekomej pomyłce wahadełka, pamiętał to ale nie był zbyt zdziwiony. Sam parał się trochę różdżkarstwem i bioprądową terapią, wiedział jak precyzyjne mogą być uzyskane tą drogą wyniki. Ja jednak do tej pory mam wewnętrzne opory przed nadużywaniem tej metody w sprawach osobistych i emocjonalnych. Prawdę mówiąc, nigdy nie udało mi się uzyskać takiego stopnia koncentracji i tak dokładnych wyników jak w owych pierwszych dniach spędzonych w Klinice Akademii Medycznej. Myślę że zadecydowały o tym przyjazna atmosfera otoczenia i moja potrzeba ucieczki od realnych problemów powodujących stress.
Koniec sielanki w Akademii nastąpił po dwóch miesiącach. Moi „prywatni” esbecy - ci pełniący służbę w moim pokoju, pomimo zachowania typu „swój chłop” nie mogli pochwalić się żadnymi wynikami - ani wychowawczymi ani wywiadowczymi. Ja po prostu nie miałem żadnych ukrytych sekretów, a co więcej nie ukrywałem braku entuzjazmu dla ich obecności. Myślę że ich jedynym wymiernym sukcesem było uzyskanie wystarczającej ilości informacji o moim mieniu i samochodzie pozostawionym w hotelu Monopol i stanowiącym depozyt Prokuratury Marynarki Wojennej - co umożliwiło kradzież samochodu z tego depozytu. Tuż przed zawałem złożyłem wniosek o przekazanie mego Fiata 125P mieszkającej w Trójmieście żonie jednego z wspołaresztowanych - celem zabezpieczenia. Później, w Klinice odwiedził mnie jakiś osobnik, przedstawiający się jako funkcjonariusz odpowiedzialny za zrealizowanie mojego wniosku i zażądał upoważnienia do zabrania samochodu syna a nie żony kolegi. Uzasadnił, że żona nie ma prawa jazdy. Był on w dobrej komitywie z obu esbekami co wskazywało iż był im znany (lub że byli wspólnikami). W każdym razie samochód niezwłocznie po tym zniknął, ku konsternacji Prokuratury zmuszonej do wypłacenia odszkodowania piec lat później, po zaciekłych potyczkach przed sadami wszystkich możliwych instancji.
W dniu 22 lutego profesor Leonowicz, po raz pierwszy bez białego fartucha i świty lekarzy, ale za to w garniturze i krawacie, wszedł do mojego pokoju. Zmieszany i wzburzony zawiadomił mnie, że pomimo jego i innych lekarzy protestu Prokuratura wydala nakaz ponownego przeniesienia mnie do więzienia. Stwierdził, na mój i innych obecnych użytek, że w sytuacji nie zakończonej i zakłóconej postępowaniem karnym kuracji pozawałowej stanowi to zagrożenie mojego zdrowia i życia i że ulega przemocy, na którą nie ma wpływu. Zaskoczony mogłem tylko podziękować mu za tę wysoce ludzką postawę i groźne dla jego kariery oświadczenie. Zostałem przekazany w ręce lekarza wojskowego, majora, kobiety. Po bardzo krótkiej zwłoce na dopełnienie nielicznych formalności, w których nie brałem udziału - znalazłem się w sanitarnej nysce, w otoczeniu uzbrojonej w pistolety maszynowe i broń boczną eskorty. Pani major była tu tez. Poprzedzani przez gazik z inną, tak samo uzbrojoną eskorta i z podobnym gazikiem za nami - ruszyliśmy w nieznane. Pani major, czytająca plik dokumentów ze wzburzeniem pokazała jeden z nich mówiąc – „Gdybym znała treść tego, nie brałabym w tym udziału. To jest świństwo!” Dokument był świadectwem opuszczenia Kliniki i zawierał medyczne informacje będące powtórzeniem tego co oświadczył na moje pożegnanie profesor Leonowicz.
Bydgoszcz. Do celu dotarliśmy wieczorem. Poprzez stalową więzienną bramę samochody wjechały na dziedziniec otoczony wysokim murem. Bez żadnych dalszych formalności poprowadzono mnie na piętro i otworzono drzwi celi. Wionęło stężonym zapachem chemicznego rozpuszczalnika. Po chwili drzwi zamknęły się za mną i klucz zgrzytnął kolejno w dwóch zamkach. Byłem sam.
Cela była duża, z czterema nie zajętymi łóżkami. Okno szczelnie zamknięte, ciężkie kraty. Ściany nie więcej niż kilka godzin przedtem malowane farbą olejną, która do tej pory spływała łzami rozpuszczalnika i lepiła się do ręki pod dotknięciem. Smród chemikaliów był niesamowity.
Dziesięć minut po moim wejściu światło zgasło. Cela była oświetlona jedynie odblaskiem lamp dziedzińca odbijanym przez mokre ściany. Czułem się podle i jedynym rozwiązaniem wydawało się pójście do łóżka. Niestety łóżko przystawione było do mokrej i cuchnącej ściany, a ja byłem zbyt słaby aby je przesunąć. Wszedłem pod koc i próbowałem zasnąć, jednak nadmiar wrażeń i rozpuszczalnik nie pozwalały. Przeleżałem tak z godzinę i poczułem się dokładnie tak jak w nocy poprzedzającej zawał. Wstałem i zacząłem walić w drzwi. Bezskutecznie. Kilkakrotnie ponawiałem próbę - za każdym razem bez skutku. W końcu dowlokłem się do łóżka i po jakimś czasie zacząłem zapadać w coś co było mieszaniną snu i zatrucia.
Kiedy piszę o tym teraz i rozważam wszystkie okoliczności - nie mogę oprzeć się wrażeniu, że była to pierwsza świadoma i wyreżyserowana próba pozbawienia mnie życia. Mój stan zdrowia był w pełni udokumentowany a zabranie mnie z kliniki oprotestowane przez profesora Leonowicza i innych lekarzy. Kuracja, zakłócona przez warunki stressowe nie była zakończona. Dodatkowy szok spowodowany nagłym i niezapowiedzianym powrotem do warunków więziennych sam w sobie mógł być zabójczy. W tych warunkach umieszczenie mnie samego w zamkniętej na głucho celi, o ścianach ociekających rozpuszczalnikiem i farbą zwiększało to prawdpodobienstwo. Brak reakcji na moje wielokrotne walenie w drzwi, chociażby ze względu na warunki zabezpieczenia wiezienia, nie mógł być nie zamierzony - był on częścią scenariusza.
A wiec ktoś, gdzieś, zadecydował, że jest to najlepsze rozwiązanie i zalecił jego realizację. Kto i gdzie? Nie wiem tego do tej pory. Przed 13 grudnia i później, w stanie wojennym, nadepnąłem na odciski wielu nietykalnych - czyżby to była zemsta okrężną drogą? Czy też ten system, świadomy cienkości wojennych paragrafów i ich wątpliwej legalności, wołał nie zostawiać potencjalnych przyszłych wrogów. Może czas lub ktoś z czytających na to pytanie odpowie.
Przeżyłem. Ranek powitał mnie straszliwym bólem głowy, gardła i pieczeniem w płucach. Rozpuszczalnik docierał wszędzie. Ale poza tym i poza zrozumiałą słabością funkcjonowałem prawie normalnie. Dokwaterowano mi współlokatora - silnie zbudowanego mężczyznę koło czterdziestki, łysiejącego ale o zdrowym wyglądzie. W trosce o własne płuca zdołał on uchylić okno i powietrze zaczęło docierać do celi. Poza tym farba schła, powoli - ale schła. To schnięcie trwało około dwóch dni i po tym czasie poprawa była wyraźna. Wreszcie można było oddychać.
Mój współlokator przedstawił się jako Benek, więzień od 18 lat, skazany za próbę ucieczki z kraju ze strzelaniną na granicy. Wyrok 25 lat. Jak głośno deklarował - nienawidził komunistów i tęsknił do schorowanej staruszki mamusi. Jego marzeniem życiowym był RKM w ręce i miejsce przed bramą komitetu PZPR, aby strzelać do wychodzących partyjniaków. Byłem zbyt zielony w pierwszym dniu aby poznać tą stereotypową legendę prowokatora, ale tego całego sosu było trochę za dużo nawet dla zielonego. Trochę dla przekory, a trochę dla ewentualnego podsłuchu zacząłem go przekonywać, że komuniści to też ludzie, tylko takie zbłąkane owieczki - którym trzeba dać możliwość poprawy a nie kulę w łeb. Bronił swoich przekonań dzielnie - a w końcu zmienił temat na mamusię - jak to marzy o powrocie do niej i o spokojnym życiu we dwoje. Uprzejmie nie pytałem go czy mamusia umie ładować magazynki RKMu i powoli zostawaliśmy przyjaciółmi.
Gdzieś po tygodniu cera pana Benka zaczęła więdnąć, co wskazywało że więzienny klimat mu nie służy, ale trwał przy legendzie - a ja przy swoim pełnym zrozumieniu. Oczywiście nadal nie byłem pewny jego roli - mógł być świeżo aresztowanym złodziejaszkiem czy sutenerem, ale że łgał było widoczne. Niemniej sprawował się na medal - otwierał i zamykał okno, z codziennych wędrówek do lekarza (więzienie okazało się Szpitalem Aresztu Śledczego w Bydgoszczy) przynosił cebulę i nowiny i nigdy w dyskusjach nie był agresywny. W tychże dyskusjach, odpowiadając na jego marzenia o spokojnym życiu, powiedziałem że zarekomenduję go pani Lucynie Winnickiej (aktorka - znana z roli „Matki Joanny od Aniołów”). Pani Lucyna była moją sąsiadką w Pluskach, gdzie miałem letni domek. Jej hobby było stworzenie samowystarczalnych „komun” grupujących ludzi zmęczonych życiem. Jako przewodniczący regionu „Solidarności” pomagałem jej, przed rokiem, uzyskać miejsce dla takiej komuny.
Po kilku dniach bomba wybuchła. Oficerem wychowawczym w Areszcie była siostra mojego kolegi z pracy. Byłem świadomy jej sympatii, choć nigdy nie wykraczała poza swoje obowiązki. Do tej pory sympatia przejawiała się na ostrożnym przygotowywaniu mnie do 15 letniego wyroku, który jej zdaniem „jest do przeżycia”. Tym razem, korzystając z braku świadków zapytała mnie, czy naprawdę nie zdaję sobie sprawy z roli „pana Benka”. Odpowiedziałem, że częściowo tak. Na to usłyszałem dobrą i prawdziwą radę, że muszę być przygotowany na towarzystwo konfidentów tak długo jak będę w wiezieniu lub nawet dłużej. Następnie opisała mi kilka najbardziej powszechnych „legend’ i podkreśliła symptom w postaci kuracji lub obowiązków zapewniających codzienne lub częste wyjścia z celi. To potem sprawdzało się zawsze - dzięki jej za to.
Zaraz po tej radzie usłyszałem, że SB przewróciło do góry nogami warszawskie mieszkanie Lucyny Winnickiej. Pan Benek był naprawdę sprawny! Musiał również cos zaimprowizować - gdyż to co usłyszał ode mnie było wątłym powodem do rewizji - powinni czekać na więcej.
Od tej pory moja z nim „przyjaźń” opierała się na bardziej obustronnym zrozumieniu. Wiądł coraz bardziej i gdzieś po około miesiącu zniknął z horyzontu. Ale przed tym zaprodukował następny chwyt - usiłował zdobyć pisany przeze mnie list. Zaczął od tęsknoty do kochanej mamusi i od zaległości w korespondencji z nią. Bardzo chciałby napisać list - ale niestety okulary ma w naprawie a bez nich nie może. Może bym mu pomógł? Przemilczałem, że wczoraj nawlekał iglę bez okularów i doradziłem pomoc oficera wychowawczego - gdyż list i tak będzie cenzurowany. Po dwóch dniach go nie było.
Ale to wszystko były niewinne rozrywki. Prawdziwe problemy rozwijały się równolegle. Przede wszystkim postępujące przygotowania do procesu i nieustanny ciężar zarzutów aktu oskarżenia. Bronić mnie miało dwóch adwokatów - Andrzej Muża i Stefan Łapicki - obaj z zespołu Nr 6 w Gdańsku. Podejście do sprawy mieli różne. Muża stawiał na dopuszczalność moich akcji w świetle przepisów prawa, Łapicki był gorącym zwolennikiem forsowania mojej niepoczytalności. Obaj podnosili stan mojego zdrowia jako powód do warunkowego zwolnienia i opóźnienia rozprawy. Byli zgodni w zamiarze zastosowaniu paragrafu 25/2KPK przypisującego ograniczona możliwość pokierowania swoimi czynami. Odmawiałem używania argumentu niepoczytalności, bo zniweczyłoby to cały sens mojego działania, ale art 25/2 był do przyjęcia , przy czym uchylał stan doraźny .
Moja własna interpretacja tego paragrafu jest, że nie ma on nic wspólnego z moją poczytalnością. Natomiast wprowadzenie stanu wojennego stworzyło taki zespół warunków, że każdy posłuszny sumieniu i poczuciu obowiązków moralnych działacz nie miał wyboru - musiał się stanowi wojennemu sprzeciwić. Miłośnik zwierząt zaatakowany przez psa nie ma wyboru - bierze kij do ręki. Nie wiem czy moi obrońcy formułowali to tak samo - ale ja przedstawiałem ten punkt widzenia przy każdej możliwej okazji.
Reakcje Prokuratury Marynarki Wojennej na wnioski o uchylenie aresztu ze względu na stan zdrowia były sadystycznie - humorystyczne. Prokuratura oświadczała, że wprawdzie stan zdrowia jest krytyczny i areszt może spowodować pogorszenie lub śmierć - ale ciężar popełnionych czynów nie pozwala na uchylenie aresztu. Poza tym zachodzi obawa iż „oskarżony będzie skłaniał do składania fałszywych zeznań”. Absurd tego argumentu polegał na fakcie iż moja działalność była w pełni udokumentowana wydanymi i podpisanymi przeze mnie dokumentami i cały akt oskarżenia opierał się wyłącznie na owych dokumentach. Ale Prokuratura była agencją WRON i musiała krakać zgodnie z instrukcjami.
W każdym razie z aktu oskarżenia zalatywało zapachem śmierci, co w pełni korespondowało z podobnym zapachem produkowanym przez Szpital Aresztu Śledczego w zakresie kłopotów ze zdrowiem.
W czasie całego pobytu w Areszcie Śledczym w Bydgoszczy, trwającego z małą przerwą prawie siedem miesięcy, pozbawiony byłem spacerów. Nie tylko nie wychodziłem na świeże powietrze, ale nawet na korytarz. Protesty nie odnosiły skutków - ani moje ani adwokatów. W celach przestrzeń miedzy łóżkami wynosiła 40-60 centymetrów, posiłki były jadane na łóżkach.
Pierwszym skutkiem był stopniowy zanik mięsni łydek. Ciśnienie krwi było bardzo niskie - czasami 90/60 - więc dotkliwie marzłem. Kłopoty z oddawaniem moczu trwały od dnia aresztowania, kiedy ta funkcja została wstrzymana na ponad 12 godzin przez zamkniecie w samochodzie. Paznokcie i palce nóg zaczęły czernieć - zapewne niedostatek krążenia przy zbyt niskim ciśnieniu. Lekarze „Szpitala” Aresztu Śledczego w Bydgoszczy byli wobec tych symptomów całkowicie obojętni. Ale ja, z w miarę wysportowanego czterdziestolatka, szybko zamieniałem się w niedołęgę. Próbowałem się gimnastykować - ale coraz mniej chętnie. Brakowało powietrza i odpowiedniego pożywienia.
Jedynym lekiem, który administrowano bez ograniczeń i nawet bez udziału lekarza, były środki uspokajające. Sądząc jednak jak łakomie patrzyli na nie więźniowie, nie wyłączając konfidentów, uprzywilejowany w tej mierze byłem tyko ja.
Zbudowałem swoista strategie. Zażywałem od czasu do czasu zalecony roztwór jodku potasu (KJ), 10-15 kropli na kieliszek wody i brałem bez sprzeciwu inne czerwono-niebieskie i różowo - niebieskie kapsułki - nigdy ich nie zażywając. Fakt, że hodowałem jedno-dwu tygodniowy zapas owych „laleczek” musiał być znany - trzymałem je w szufladzie stolika. Co więcej - konfidenci musieli być instruowani aby ich nie ruszać - bo nie ruszali. A wiem, że oczy im się do nich śmiały, piguły były znakomitymi zamulaczami. Żarli więc dziesiątkami aspiryny, gardany i inne paskudztwo - ale moje samobójcze zapasy były „tabu”. Co jakiś czas spławiałem, po kryjomu, zgromadzony zapas do zlewu, budząc nadzieje, podejrzenia i konsternacje. Snem wiecznym nie zasypiałem - więc chyba ich nie zjadłem. Być może wyrzuciłem - ale w takim razie po co gromadziłem zapas budząc ciche nadzieje? Prawdopodobne było że konfident zeżarł, więc delikwent okresowo miał kłopoty z tłumaczeniem się..
W końcu cierpliwość czekających na mój przypadkowy lub samobójczy zgon wyczerpała się i sięgnięto do wypróbowanej metody pana Adolfa H. znanej z historii i epidemii „zapalenia płuc” w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy.
W połowie marca zaaplikowano mi kolejną dawkę kropelek KJ, którą odruchowo połknąłem. Tyle tylko, że ta dawka nie zawierała roztworu 15 kropli w wodzie. Zawierała pełny kieliszek czystego jodku potasu.
Niewielu ludzi zapewne wie jak wygląda umieranie na spowodowane taką dawką „zapalenie płuc”. Reakcja nie jest natychmiastowa - symptomy występują po kilkunastu, o ile pamiętam dobrze, minutach. Symptom jest właściwie jeden - bardzo bolesny i dławiący obrzęk wszystkich wewnętrznych błon śluzowych - płuca, przełyk, podniebienie, dziąsła. Obrzęk postępuje wolno ale do niewyobrażalnego stopnia - błony śluzowe podniebienia i języka, nawet przy szeroko otwartych ustach, zaczynają się schodzić, wypełniając szczelnie jamę ustną. Koniec oddychania.
Wpychanie palców między te dwie poduchy nie pomaga - zwiększa to jedynie ów knebel. Czytałem kiedyś o traperze, który w ataku dyfterytu uratował się wpychając w przełyk lufę sztucera. Sztucera nie miałem ale miałem długopis, którego obudowę udało mi się złamać. Była za krótka aby sięgnąć przełyku, ale wciśnięta miedzy język i podniebienie pozwalała na bardzo ograniczony dostęp powietrza do tchawicy. Każdy oddech bolał i oczy wyłaziły mi z oczodołów z braku tlenu. Leżałem na wznak na wyrku, rzężąc przy każdym oddechu i widziałem nad sobą twarze konfidenta, lekarza chirurga i chyba pielęgniarki, która popełniła „pomyłkę”. Nikt praktycznie nic nie robił. Stali i patrzyli. Nie wiem jak długo to trwało, ale w pewnym momencie stwierdziłem że oddycham nieco lżej. Później poczułem że ów zbawczy złomek długopisu stał się luźny i jakoś przewróciłem się na bok aby go wypluć. Rozkaszlałem się przy tym i to było bolesne! Ale żyłem i oddychałem. Wyglądało że jest 2:0 dla mnie. Nie wiedziałem jeszcze, że zapewne byłem pierwszym Polakiem, którego w ten sposób zaszczepiono profilaktycznie przeciwko Czernobylowi ’86.
Na drugi dzień pielęgniarki, która potraktowała mnie ową trutką, nie było. Mój adwokat, powiadomiony przy okazji wizyty, chyba zadziałał bo po kilku dniach wylądowałem w znanym mi Szpitalu Aresztu Śledczego w Gdańsku - wśród całej bandy solidarnościowców. Największa przyjemnością były codzienne tu spacery, na które w Bydgoszczy nie pozwalano. Niestety - pobyt w Gdańsku trwał krotko, zaledwie kilka tygodni. Powróciłem do Bydgoszczy. Spacery się skończyły, pielegniarka - trucicielka była spowrotem.
Trzecia próba pozasądowego rozliczenia się ze mną miała miejsce trzy miesiące później:
Była wiosna. Maj 1982. Piąty miesiąc stanu wojennego w Polsce.
Żeby naprawdę dostrzec urodę słonecznego majowego poranka nie wystarczy być uczulonym na piękno przyrody - trzeba zapomnieć jak taki poranek wygląda i odkryć go na nowo. Byłem do tego odkrycia doskonale przygotowany - pięć ostatnich miesięcy spędziłem kolejno w zamkniętym i strzeżonym przez uzbrojonych esbeków pokoju szpitalnym a następnie w celach więziennych Bydgoszczy i Gdańska. W imię bezpieczeństwa znajdującego się w stanie wojny z własnym społeczeństwem Rządu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i jej Siły Przewodniej - nie pozwalano mi opuszczać celi. Takie rzeczy jak regulaminowy spacer czy czynności poza celą, dostępne dla normalnych, miłujących ustrój kryminalistów, były mi zabronione.
Trudno więc się dziwić, że pomimo towarzystwa uzbrojonych milicjantów i umundurowanej pielęgniarki, otaczających mnie w więziennej nysce, czułem się wiosennie i nieomal świątecznie. Byłem wieziony z więzienia w Bydgoszczy do Kliniki w Łodzi na badania, których głównym celem miało być wykazanie iż mój stan zdrowia nie stoi na przeszkodzie działaniom karzącej ręki sprawiedliwości ludowej. Milicjanci byli młodzi i nie demonstrujący urzędowej wrogości, pielęgniarka młoda i mila, wczesny, majowy, ranek słoneczny, na drzewach młode jasno zielone liście.
Mijaliśmy budzące się miasteczka, potem śpieszących do pracy posępnych ludzi, dzieci idące do szkoły. Taka oszałamiająca dawka codziennego życia prawie zapomniananego po miesiącach zamkniętej celi. Po około pięciu godzinach tej piknikowej podroży nyska zaczęła się przepychać przez zatłoczone ulice Łodzi, przystając z konieczności przy obleganych tłumnie przystankach tramwajowych. Obecność milicji i więźnia wzbudzała umiarkowane zainteresowanie przechodniów, przyzwyczajonych do widoków stanu wojennego. Było trochę sympatii w niektórych spojrzeniach, kilka pokazanych z rękawa “V”, jeden uśmiech młodej kobiety sponad bukiecika fiołków. Były tez pospiesznie odwracane spojrzenia tych, którzy bali się przyłapania na nadmiarze spostrzegawczości.
Klinika w Łodzi była otoczona dużym parkiem z pięknymi starymi drzewami, krzewami i masą śpiewających ptaków. Ku mojemu zdziwieniu i zadowoleniu nikomu się nie śpieszyło, po raz pierwszy nie dostrzegałem demonstracyjnej czujności eskorty, po raz pierwszy oszczędzono mi parodii bransoletek na rękach.
Wolno, z długimi przerwami, krążyliśmy od oddziału do oddziału, czekaliśmy w holach i w parku - jednym słowem sielanka. Dziwna, niezrozumiała sielanka. Jeżeli dodać do tego, że pielęgniarka w czasie podroży długo i interesująco opowiadała o fakcie i przyczynach swojej nienawiści do męża, pułkownika Wojska Polskiego, interesowała się moim zdrowiem i ewentualna potrzebą medycznego dozoru w nocy, a milicjanci kupując śniadanie i piwo (!) dla siebie nie zapomnieli i o mnie - nie wyglądało to prawie jak PRL ‘82. Czułem się świątecznie i ... nieswojo.
Po okresie podziwiania drzew i ptaków szpitala mimowolnie zacząłem, trochę ukradkiem, przyglądać się ludziom. Wyobrażałem sobie ich życie prywatne, zawód, kłopoty ze zdrowiem które przywiodły ich do Kliniki - obserwowałem życie „normalnych” ludzi. Wciągało mnie to bardziej i bardziej i po okresie błądzenia miedzy wydziałami zacząłem poznawać kilka osób obserwowanych poprzednio. Najczęściej pojawiało się, na drugim planie ale zawsze blisko, kilku błądzących jak my mężczyzn, w wieku 25-35 lat, wyglądających raczej zdrowo, czasem z papierosem w ręce, czasem wymieniających spojrzenia, zawsze unikających wzroku mojej eskorty. Próbowałem ignorować to spostrzeżenie i kierować moja uwagę na innych, normalnych, ludzi.
Właśnie nawinął mi się, na dalszym planie, taki normalny, wyszarzały obywatel. Około sześćdziesiątki, z bladą zniszczoną twarzą, siwymi włosami i w przydługim, wyświechtanym płaszczu z dużymi kieszeniami. „No, ten to ma przynajmniej powód być tutaj” pomyślałem i widząc jego spojrzenie odwróciłem wzrok. Straciłem go z oczu.
Po chwili dostrzegłem go znowu, z innej strony; nasze spojrzenia znów się spotkały. Obaj odwróciliśmy wzrok. Trzeci raz dostrzegłem go kątem oka, z boku, przechodzącego bardzo blisko i jak mi się wydawało patrzącego na mnie. Zmusiłem się do nie patrzenia wprost, ale ciągle widziałem go i czułem jego wzrok. Czyżby znajomy? Miałem kilka publicznych spotkań przed stanem wojennym, występowałem w telewizji, mógł mnie poznać...
Zniknął mi z pola widzenia na około dziesięć minut, ale ciągle byłem zaintrygowany. Kiedy znów zobaczyłem go kątem oka, za plecami innych ludzi, patrzącego w moja stronę, zacząłem, nie okazując tego, utrzymywać go w polu widzenia. Zmieniał miejsce i raz przeszedł bardzo blisko, znów patrząc na mnie. Spojrzałem mu przelotnie, starając się nie demonstrować zainteresowania, prosto w twarz. Była absolutnie beznamiętna, z jasno szarymi lub szaro niebieskimi, pozbawionymi wyrazu ale bardzo zimnymi oczami. „Jak wąż” pomyślałem i wzdrygnąłem się. Podobnie jak ja nie skoncentrował wzroku, ale wiedziałem że patrzył na mnie. Znów straciłem go z oczu.
Jeden z milicjantów spojrzał na zegarek - „Mamy pół godziny czasu, chodźmy na dwór, szkoda słońca”. Prowadził tym razem w kierunku odległej części parku, w stronę ławki pod dużym drzewem, tuż przy ogradzającej klinikę wysokiej siatce. Reszta eskorty zatrzymała się gdzieś po drodze i usiedliśmy na ławce tylko we dwóch. To było miłe miejsce, wiosna, więc odprężyłem się zupełnie i zacząłem słuchać ptaków. Dokoła nie było żywej duszy, tylko po drugiej stronie drzewa coś poruszyło się z szelestem w krzakach.
W odróżnieniu ode mnie, milicjant nie był odprężony. Nie zachowywał się niespokojnie ale w jego sylwetce było jakieś napięcie. Miał też drobne kropelki potu nad górną wargą, uzasadnione zapewne, jak pomyślałem, mundurem i ciepłym wiosennym słońcem.
Jakby potwierdzając moją myśl przeciągnął się, rozpiął kilka guzików bluzy a po chwili zdjął pas z ciężką kaburą pistoletu. Powoli przewiesił pas przez oparcie ławki pomiędzy nami i zaczął opalać twarz. Wiercił się trochę nerwowo, ale trwał w tej demonstracyjnie relaksowej postawie około dziesięciu minut. W końcu wstał, mruknął: - „chodźmy” i nie czekając na mnie ruszył w stronę budynku. Z humorem zarejestrowałem - ‘zapomniał armatę’ - i odruchowo pomyślałem o podaniu mu pasa. Było mi tu jednak tak dobrze, że powstrzymałem odruch i leniwie czekałem aż wróci po obie zguby - więźnia i pistolet.
Za drzewem znów zaszeleściło. Spojrzałem dookoła i po raz pierwszy zauważyłem dużą dziurę w siatce, miedzy moją ławką i drzewem. Nie wyglądała na zbyt starą, rozepchaną przez użytkowników. Nie było też wyraźnej ścieżki przez gęste krzaki za dziurą. Coś tu nie pasowało: - oddalający się milicjant, „zapomniany” pistolet, szelesty za drzewem. Nie miałem jeszcze pełnego obrazu jaki jest powód zbiegu tak wielu dziwnych okoliczności ale poczułem się nieswojo.
Wstałem bardzo wolno odstępując krok w lewo, oddalający mnie od kabury i dziury w płocie. Wolno zrobiłem kilka kroków w stronę ciągle oddalającego się milicjanta i zawołałem – „Hej, nie zapomniał pan czegoś?” . Zatrzymał się w pół kroku i wolno, bardzo wolno, odwrócił się do mnie, patrząc jednak nie na mnie ale w kierunku „naszego” drzewa... Był bardzo blady. Odwróciłem się, równie wolno jak on, ale wystarczająco szybko aby spostrzec stojącego za drzewem, z ręka w przepastnej kieszeni płaszcza, mojego „schorowanego staruszka” o zimnym wzroku. Tym razem jego wzrok koncentrował się na mnie. Oczy były nadal zimne - ale tym razem nie były bez wyrazu - miał wzrok wygłodniałego i zawiedzionego grzechotnika.
Reszta dnia upłynęła normalnie, badania przebiegały szybko i sprawnie. Noclegu w Klinice, prawdę mówiąc nie pamiętam, spałem bez opieki sanitariuszki.
Pogoda na drugi dzień, kiedy wracaliśmy do Bydgoszczy, była równie piękna. Tylko rozmowa się nie kleiła i nie było już wspólnego śniadania z eskortą. Cela więzienna, wraz z dokwaterowanym zwyczajowo konfidentem, wydala mi się prawie domowo przytulna. Na dworze ciągle był maj i wiosna.
Opis wydarzenia jest wierny. W odróżnieniu od dwóch uprzednio opisanych prób, w których zarówno okoliczności jak i szkodliwy dla mego zdrowia wynik były widoczne i namacalne - tutaj możemy się jedynie domyślać zamiaru. Pułapka była ewidentna - ale co było planowane? - Zastrzelenie w czasie próby ucieczki? - Zastrzelenie podczas zamiaru zawładnięcia bronią? - Zatrzymanie po zabójstwie funkcjonariusza (grzechotnika lub milicjanta można było dla dobra sprawy poświęcić)? A może po prostu był to eksperyment psychologiczny? Diabli i organizatorzy wiedzą. Ale oczy owego podstarzałego grzechotnika mi się nie podobały. Ręka w kieszeni też nie.
Następne dwa miesiące przebiegały monotonnie. Ciągle dokuczał brak spacerów - to miało trwać aż do czasu opuszczenia Bydgoszczy. Wszelkie interwencje adwokatów, lekarzy i rodziny w tej sprawie były bezskuteczne. Przygotowania do procesu postępowały. Otrzymałem ostateczną wersję aktu oskarżenia, która zasadniczo nie różniła się od pierwszej. Zaistniały równocześnie dwa wydarzenia. Pierwsze, istotne, uchylenie trybu doraźnego po uznaniu przez Prokuraturę Marynarki Wojennej, iż miałem ograniczone możliwości pokierowania swoim postępowaniem - czyli że zaistniały okoliczności przewidziane w paragrafie 25.2 KK. Drugie wydarzenie raczej humorystyczne - milicja w Olsztynie dostarczyła nowy dokument procesowy - moją „opinię środowiskową”. Osoba, która ją sporządzała musiała posługiwać się szablonem typu „jak wygląda typowy kryminalista". A więc byłem alkoholikiem (w rzeczywistości nie piję, co raczej utrudniało moje życie towarzyskie w PRL), i miałem oczywiście zakonspirowaną kochankę - co było prawie bliskie prawdy. Od pełnej prawdy dzieliły opinię dwa fakty - “zakonspirowana kochanka” była od pół roku moja prawowitą żoną a poza tym nie była osobą, której nazwisko podawano w opinii. Moja żona mieszkała we wspólnym mieszkaniu z młodym małżeństwem - i gorliwy redaktor opinii podał pierwsze nazwisko jakie mu się nawinęło - a wiec zamężnej sąsiadki. Nie wiem czy był to dla niej powód do politycznej nobilitacji - byłem przecież chwilowo wrogiem publicznym numer 1, czy też do podbitych oczu - małżonek mógł uwierzyć. Ale może państwo Szulowie nie mieli pojęcia o co panią Krystynę pomawiano, czyli że była to fałszywa informacja wyłącznie na użytek sądu.
Oczywiście moi obrońcy podnieśli absurdalność całej opinii, zarzucając tendencyjność procesu. Sąd odpowiedział spokojnie iż prawda jest w moim przypadku nieistotna - odpowiadam wyłącznie za czyny popełnione po 13 grudnia a nie za „moje wybryki” przed tą datą. Tym samym zignorowany został zarzut fałszowania faktów przez oskarżenie i sprawę uznano za „niebyłą”. Co się stało z oryginałem dokumentu - nie wiem. Prawdopodobnie został przechowany na użytek jakiegoś przyszłego postępowania , które w tym systemie zawsze było prawdopodobne.
Datę procesu wyznaczono na 29 lipca. Miała to być sesja wyjazdowa Sądu Marynarki Wojennej, odbywająca się w siedzibie Sadu Wojewódzkiego w Bydgoszczy. Dzień procesu rozpoczął się wizytą starszego wiekiem sądowego lekarza wojskowego, który przeprowadził szereg badań, z EKG włącznie. Nie mówił wiele, ale kręcił głowa i klął pod nosem. W końcu poinformował mnie abym się nie obawiał - będzie wraz z personelem i sprzętem reanimacyjnym obecny na rozprawie i w razie potrzeby udzieli mi natychmiastowej pomocy. Ostrzegł abym się nie unosił i nie denerwował (!) a wszystko powinno być OK.
Następnie dostarczono mi przywiezione przez żonę cywilne ubranie, od którego już odwykłem. Na szczęście Halina nie wykroczyła poza spodnie i koszulę - tak że nie musiałem okazywać sadowi szacunku ubierając garnitur i krawat.
Rozprawa rozpoczęła się z nieznacznym opóźnieniem. Sala rozpraw była bardzo mała. Znaczna część miejc przeznaczonych dla publiczności wypełniali esbecy - co było typową metodą ograniczania liczby innych obecnych. Oprócz nich i mojej żony było kilku dziennikarzy, z których znałem tylko jednego - Zemanowicza z „Gazety Olsztyńskiej”. Skrzętnie unikał mojego wzroku - był służbowo, gazeta była organem PZPR w Olsztynie. A poza tym był znaną mendą.
Rozprawa rozpoczęła się odczytaniem aktu oskarżenia, którego treść, w mojej opinii, jest warta przytoczenia w całości. Oryginalna, posiadana przeze mnie kopia, opatrzona oryginalnymi pieczęciami i podpisami jest w pełni czytelna, ale z uwagi na bardzo kiepską jakość papieru i mało kontrastowy tekst maszynopisu - jej fotokopie są mało wyraźne. Przytaczam więc jej pełny odpis, zachowując oryginalna strukturę tekstu i zawarte w nim błędy maszynopisu:
-------------------------------------------------------------------------------------
pieczęc : PROKURATURA
MARYNARKI WOJENNEJ
ul. Sienkiewicza 1
81-912 Gdynia
Pm.S1.II-5/81
A K T O S K A R Z E N I A
przeciwko:
Mirosławowi Krupińskiemu s.Teofila, podejrzanemu o popełnienie przestęp - stwa z art. 46 ust. 1 i 2 oraz art 48 ust. 1, 3 i 4 dekretu z dnia 12.12.1981 r. o stanie wojennym,
o s k a r z a m :
Mirosława Krupińskiego s Teofila i Heleny z d. Kondrackiej, ur 8.09.1939 r w Swiniuchach /ZSRR/, narodowości i obywatelstwa polskiego, żonatego, ojca trojga dzieci, zam. W Olsztynie, ul. Zbożowa 32, o wykształceniu wyższym, z zawodu inżyniera instalacji sanitarnych, ostatnio zatrudnionego na stanowisku wiceprzewodniczącego Komisji Krajowej NSZZ “Solidarność”, pochodzenia społecznego inteligenc- kiego, bez majątku, orderów i odznaczeń, plut. pchor. rezerwy, członka NSZZ “Solidarność”, sądownie nie karanego, tymczasowo aresztowanego na mocy postanowienia Prokuratury Marynarki Wojennej w Gdyni z dnia 16.12.1981 r., o to, że :
1. będąc wiceprzewodniczącym Komisji Krajowej NSZZ “Solidarność”, którego działalność w czasie trwania stanu wojennego została zawieszona, nie odstąpił od udziału w działalności tego Związku przez to, ze w dniach 13-15.12.1981 r w Gdańsku, jako przewodniczący Krajowego Komitetu Strajkowego z siedzibą w Stoczni Gdańskiej im. “Lenina” organizował strajk generalny,
-- tj. o popełnienie przestępstwa z art.46 ust. 1 i 2 dekretu z dnia 12.12.1981 r o stanie wojennym -
2. będąc wiceprzewodniczącym Komisji Krajowej NSZZ “Solidarność” oraz przewodniczącym Krajowego Komitetu Strajkowego z siedzibą w Stoczni Gdańskiej im. “Lenina” podczas obowiązywania stanu wojennego dnia 15.12.1981 r w celu osłabienia gotowości obronnej PRL sporządził i podpisał do rozpowszechnienia “Apel” skierowany do stoczniowców, gdańszczan i żołnierzy W.P., Oświadczenie” i inne pisma zawierające wiadomości mogące gotowość te osłabić, a także fałszywe wiadomości, które wywołały niepokój publiczny i rozruchy,
-- tj. o popełnienie przestępstwa z art. 48 ust. 1, 3 i 4 dekretu z dnia 12.12.1981 r. o stanie wojennym --
Stosownie do treści art. 21 par 1 kpk w zw. Z art. 565 pkt. 3 kpk w zw. Z art. 1 ust. 1 pkt. 9 i art. 2 z dekretu z dnia 12.12.1981 r. o przekazaniu do właściwości sądów wojskowych spraw o niektóre przestępstwa oraz zmianie ustroju sądów wojskowych i wojskowych jednostek organizacyjnych Prokuratury PRL w czasie obowiązywania stanu wojennego /Dz.U. Nr 29/81 poz. 157/ właściwym do rozpoznania niniejszej sprawy jest Sad Marynarki Wojennej w Gdyni.
U Z A S A D N I E N I E
Mając na uwadze zagrożenie najistotniejszych interesów państwa i narodu w celu przeciwdziałania dalszemu obniżaniu dyscypliny i rozrywaniu więzi społecznych oraz dla stworzenia warunków skutecznej ochrony ładu i porządku publicznego także zapewnienia ścisłego przestrzegania przepisów prawa i stworzenia warunków do wyjścia z kryzysu ekonomicznego, Rada Państwa PRL uchwałą z dnia 13.12.1981 r wprowadziła na terytorium kraju stan wojenny.
Z chwila wprowadzenia stanu wojennego w ośrodkach masowego przekazu; radiu, telewizji i prasie wielokrotnie podawano do wiadomości postanowienia dekretu Rady Państwa z dnia 12.12.1981 r. o stanie wojennym i przepisów wykonawczych, mocą których zawieszona została działalność wszelkich związków zawodowych, prawo do strajku, jak również objęto zakazem rozpowszechnianie , sporządzanie, gromadzenie, przechowywanie, przewożenie, przenoszenie i przesyłanie w celu rozpowszechnienia wszelkich wiadomości mogących osłabić gotowość obrony PRL, jak również fałszywych wiadomości mogących wywołać niepokój publiczny lub rozruchy.
Podejrzany Mirosław Krupiński w NSZZ “Solidarność” pełnił funkcje wiceprzewodniczącego Komisji Krajowej i w okresie poprzedzającym wprowadzenie stanu wojennego przebywał i prowadził działalność związkową w Gdańsku.
W dniu 13.12.1981 r po powzięciu wiadomości o wprowadzeniu na terytorium kraju stanu wojennego Mirosław Krupiński nie podporządkował się obowiązującym zakazom i nakazom, a niezwłocznie udał się do Stoczni im. “Lenina" w Gdańsku, gdzie pozostawał do 16.12.1981 r intensywnie kontynuując działalność związkową głownie poprzez inspirowanie, organizowanie i koordynowanie wszelkich akcji strajkowych, protestacyjnych i propagandowo-informacyjnych na terenie województwa gdańskiego skierowanych przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego.
I tak po przybyciu na teren Stoczni Gdańskiej im. “Lenina” Mirosław Krupiński stworzył calą strukturę komitetów strajkowych, sam natomiast stanął na czele Krajowego Komitetu Strajkowego jako jego przewodniczący. Działalność Krajowego Komitetu Strajkowego skierowana była na skłonienie ludzi pracy do podjęcia strajku generalnego w kluczowych obiektach gospodarczych województwa gdańskiego, a następnie rozszerzenie tej akcji na cały kraj.
Realizując zamierzony cel Mirosław Krupiński podpisał Komunikat nr 1 z dnia 13.12.1981 r, w którym proklamował strajk generalny. Komunikat i inne pisma drukowane w zorganizowanej bazie poligraficznej rozpowszechniano w Gdańskiej Stoczni im. “Lenina” i innych zakładach pracy Trójmiasta. Treść ich podawano również do wiadomości załogom poprzez zakładowe urządzenia nagłaśniające.
W wyniku tych poczynań doszło do przerwania pracy i proklamowania strajków okupacyjnych w wielu kluczowych zakładach, wśród których przykładowo można wymienić; Stocznie Gdańska im. “Lenina”, Stocznie im. Komuny Paryskiej” w Gdyni, Gdańskie Zakłady Rafineryjne, Gdańska, Stocznie Remontowa, Stocznie Północną, Zarząd Portu w Gdańsku i Fabrykę Przekładni Samochodowych “Polma” w Tczewie.
Po szeregu wezwaniach władz o zaprzestanie działalności sprzecznej z prawem Mirosław Krupiński i podległe mu Komitety Strajkowe nie podjęły jakichkolwiek przedsięwzięć, które rozładowałyby nabrzmiała sytuację, a wręcz przeciwnie zaktywizowali nacisk propagandowy na cześć strajkujących załóg.
Z kolei w dniu 15.12.1981 r Mirosław Krupiński w celu osłabienia gotowości obronnej PRL sporządził i podpisał do rozpowszechnienia “Apel” do stoczniowców, gdańszczan i żołnierzy WP oraz ogłosił “Oświadczenie”, w którym nawoływał do kontynuowania strajków, nie opuszczania zakładów pracy dobrowolnie oraz wzywał żołnierzy WP wykonujących zadania porządkowo-ochronne do nieposłuszeństwa. Wymienione dokumenty zawierały wiadomości mogące osłabić gotowość obronną PRL, jak również fałszywe wiadomości, których rozpowszechnianie w dniach 16 i 17.12.1981 r na terenie Gdańska doprowadziło do wywołania niepokoju publicznego i rozruchów.
Ponieważ opisana działalność Mirosława Krupińskiego wyczerpała ustawowe znamiona przestępstw określonych w art. 46 ust. 1 i 2 oraz 48 ust. 1, 2 i 4 dekretu z dnia 12.12.1981 r o stanie wojennym – przedstawiono mu stosowne zarzuty.
Przesłuchany w charakterze podejrzanego Mirosław Krupiński nie przyznał się do popełnienia zarzucanych mu przestępstw i wyjaśnił miedzy innymi, że działalność jego była legalna, stanowiła wykonywanie wcześniejszych uchwał oraz uprawnień statutowych NZSS “Solidarność”
W przyjętej linii obrony Mirosław Krupiński dal wyraz negacji wprowadzonego na mocy dekretu z dnia 12.12.1981 r o stanie wojennym porządku prawnego, bowiem wbrew zakazowi w swoich poczynaniach znacznie wykroczył poza kontynuowanie działalności związkowej godząc w konsekwencji również w gotowość obronną PRL oraz spokój i bezpieczeństwo publiczne.
Za taką oceną działalności Mirosława Krupińskiego prze - mawiają materiały dowodowe zebrane w toku śledztwa, a w szczególności treść sporządzonych, podpisanych i rozpowszechnionych dokumentów.
Przestępstwa jakich dopuścił się Mirosław Krupiński po wprowadzeniu stanu wojennego charakteryzują się dużym ładunkiem społecznego niebezpieczeństwa gdyż w wyniku zorganizowanych strajków i akcji propagandowych doprowadziły do znacznych strat ekonomicznych oraz spustoszenia obywatelskiej świadomości części ludzi pracy zwłaszcza młodych. Stanowiły one przedłużenie konfrontacyjnej linii polityki kierownictwa NSZZ “Solidarność” kwestionującej w tym przypadku konstytucyjne uprawnienia Rady Państwa PRL oraz zmierzające do wymuszenia na władzach ustępstw sprzecznych z interesami państwa i społeczeństwa.
W tym stanie rzeczy wniesienie przeciwko Mirosławowi Krupińskiemu aktu oskarżenia jest w pełni zasadne.
I WEZWANIU NA ROZPRAWĘ PODLEGAJĄ:
1. Podejrzany: Mirosław Krupiński - Areszt Śledczy
w Bydgoszczy /Szpital/ /k.14-17 ,219, 223/
2. Świadkowie:
1 . Klemens Gniech - Gdańsk ul. Abrahama 39d/k45/
2. Jan Zapalnik - Gdańsk - Wrzeszcz ul Kościuszki 18/2
II. DOWODY RZECZOWE
1. oświadczenie /k.3 i 5/
2. komunikat nr 1 /k6 i 9/
3. apel /k7/
4. komunikat nr 5 /k35 i 130/
III. DO UJAWNIENIA NA ROZPRAWIE
1. protokół przeszukania /k1/
2. karta zatrzymania osoby /k11/
3. dane o karalności /k10/
4. wywiad środowiskowy /k34-37/
5. świadectwa lekarskie /k38, 70, 84/
6. postanowienia /k41, 42, 59, 63, 78, 100, 118, 142
159, 170, 199/
7. orzeczenie komisji lekarskiej /k 62/
8. notatka służbowa /k91/
9. pismo Kliniki Chorób Serca /k107/
10. opinie sądowo psychiatryczne /k108-116 i 178-191/
11. opinie psychologiczne /k117 i 194-196/
12. informacja /k126-128/
13. sprawozdanie /k134-136/
Akt oskarżenia sporządzono dnia 9 lipca 1982 r.
Pieczątka okrągła z orłem:
PROKURATURA MARYNARKI
WOJENNEJ
pieczątka:
Wiceprokurator
Prokuratury Marynarki Wojennej
(podpis nieczytelny)
(-) kmdr por. mgr Paweł EJSMONT
U W A G I :
- przestępstwo popełniono w dniach 13-15.12.1981 r.
- śledztwo rozpoczęto w dniu 16.12.1981 r.
- zarzuty przedstawiono w dniu 16.12.1981r.
- tymczasowe aresztowanie zastosowano 16.12.1981 r.
- śledztwo zamknięto 28.12.1981 r.
- śledztwo zwrócono do uzupełnienia 30.04.1982 r
- zarzuty uzupełniono 25.06.1982 r.
- śledztwo zamknięto 3.07.1982 r.
PE/UN
-------------------------------------------------------------------------------------
W porównaniu z pierwszym aktem oskarżenia, otrzymanym w klinice 28 grudnia 1981 - paragrafów było więcej - nowe pojawiły się po zwróceniu materiałów „do uzupełnienia” w kwietniu 1982. Materiał dowodowy nie uległ zmianie - całość oskarżenia opierała się na opublikowanych przeze mnie dokumentach i moim oświadczeniu złożonym w dniu aresztowania. Znikło jedynie z widoku publicznego moje oświadczenie o nielegalności stanu wojennego.
Prokurator nie dodał nic w tym wstępnym oświadczeniu. Moich dwóch obrońców zajęło rożne stanowiska - mecenas Łapicki nie negował sformułowań zarzutów i wnosił jedynie o łagodny wymiar kary, Andrzej Muża kwestionował przestępczy charakter popełnionych czynów i wnosił o uniewinnienie. Zaczęły się przesłuchania.
Jedyne istotne postawione mi pytania były: czy wiedziałem o wprowadzonym stanie wojennym i jego prawach i dlaczego się do nich nie zastosowałem. Na obydwa odpowiedziałem zgodnie z prawdą:
O stanie wojennym wiedziałem, nie miałem wątpliwości co do srogości jego kar - ale zapoznawania się z detalami dekretów i kar świadomie unikałem, aby nie osłabiać własnej woli zgodnego z sumieniem i obowiązkiem wobec ludzi działania.
Działanie było moim obowiązkiem. Pozbawieni kierownictwa ludzie mogli wyjść na ulice, zaatakować komitety, ulec prowokacji. Groziło to powtórzeniem krwawych zajść Poznania, Budapesztu i Gdańska z lat ubiegłych. Jedynym ratunkiem przed rozlewem krwi na ulicach było utrzymanie ludzi w zakładach pracy - co skutecznie uczyniłem. Uśmierzanie reakcji społeczeństwa na fakt aresztowania ich legalnie działających przywódców nie miało szans powodzenia a poza tym moje własne poglądy nie odbiegały od poglądów tego społeczeństwa. Uważam że moim obowiązkiem było uchronić ich przed masakrą. Biorąc pod uwagę iż sąd był wojskowy - zapytałem jak tenże sąd oceniłby kapitana okrętu, który wezwany do kapitulacji dalby nura za burtę, pozostawiając pod ogniem walczącą, pomimo braku szans, załogę.
Przesłuchanie świadków oskarżenia nie wniosło nic nowego i chyba zawiodło oczekiwania oskarżenia. Świadkowie musieli we wstępnym przesłuchaniu przypisywać mi cos więcej - gdyż inaczej nie było powodu przypozywać ich na salę rozpraw. Tutaj jednakże byli raczej świadkami obrony.
Klemens Gniech, jeden z dyrektorów Stoczni imienia Lenina, zeznał zgodnie z prawdą, że organizacja strajku zapewniała ochronę zakładu i że ludzie nie byli zmuszani przez Komitet Strajkowy do uczestnictwa w akcji protestacyjnej. Podkreślił również, że nie używano w stosunku do niego żadnych nacisków ani przymusu.
Drugi świadek oskarżenia, niewielki i wyraźnie przestraszony swoją rolą człowieczek, Jan Zapalnik, w drodze na miejsce zeznań, odwrócił się na chwile plecami do sądu aby po kryjomu, na wysokości brzucha, pokazać mi palce w geście „V”, który to gest w początkach ruchu był symbolem walczącej „Solidarności”. Gest ten rozczulił mnie i rozśmieszył - bo jak wspomniałem większość miejsc publiczności zajmowali esbecy, w których stronę świadek sygnalizował. Mam nadzieję, że nic go to później nie kosztowało. Jego zeznania były tak pochlebne dla moich „patriotycznych poczynań”, że w pewnym momencie prokurator zapytał go dlaczego we wstępnych przesłuchaniach zeznawał inaczej. „Bo byłem przestraszony i zdenerwowany” zeznał świadek i prokurator pospiesznie zaniechał dalszych pytań.
Świadków wnioskowanych przez obronę sąd nie dopuścił - uznając iż ich zeznania adresowane są do mojej „przedprzestępczej działalności”, czyli żę nie są istotne dla sprawy.
Największym zaskoczeniem było końcowe wystąpienie prokuratury. Prokurator oświadczył, że w świetle przedstawionych informacji oskarżenie odstępuje od trzech najbardziej drastycznych paragrafów - tych o działaniu na szkodę obronności kraju i o wzbudzaniu niepokojów publicznych. „Zgadzam się, iż być może oskarżony Krupiński uratował Gdańsk od rozlewu krwi” stwierdził ku zdziwieniu sali prokurator. Po czym, ku kolejnemu zdziwieniu, zakończył: - “ale oskarżony naruszył prawa stanu wojennego i dlatego prokuratura wnosi o karę cztery plus cztery, w połączeniu sześć lat pozbawienia wolności”.
Sąd zarządził przerwę, w czasie której lekarz wojskowy przeprowadził badania z EKG włącznie. Ja byłem zmęczony, ale sala podniecona niezwykłym oświadczeniem prokuratora. Milicjant z mojej eskorty z uśmiechem zaprorokowal - “jutro pan wraca do domu” - ale ja byłem zbyt zmęczony aby o tym myśleć.
Wyrok brzmiał - trzy i pół roku pozbawienia wolności, z zaliczeniem okresu tymczasowego aresztowania. Pozostawało wiec 34 miesiące. Biorąc pod uwagę prognozy pani oficer wychowawczy, która przygotowywała mnie do wyroku 15 lat i prognozy adwokata Łapickiego, który rozważał 10 lat w kategoriach sukcesu obrony - było to mało. Ale w świetle oświadczenia prokuratury o uratowaniu Gdańska od rozlewu krwi - to był nóż w plecy. Wszystko to w imię „praw stanu wojennego”, których daty wprowadzenia były cytowane sprzecznie z sobą nawet w kolejnych paragrafach aktu oskarżenia.
Musze przyznać, że pomimo tego wyroku postawa prokuratora zrobiła na mnie wrażenie. Takie oświadczenie w czasie terroru stanu wojennego wymagało odwagi. Gdyby taką samą odwagę wykazał sąd i dopatrzył się oczywistej niezgodności pomiędzy wnioskowaną karą i wynikiem „przestępstwa” - wyszedłbym z rozprawy wolny, jak prorokował milicjant. Ale los i WRON chciały inaczej. Zostałem skazany „bo naruszyłem dekrety stanu wojennego”. Czy „dekrety” te rzeczywiście były prawnie obowiązujące - to inna sprawa, wyjaśniona wiele lat później.
W dalszym postępowaniu prokurator wykazał konsekwencję. Kiedy obrona wniosła rewizją od wyroku do Izby Wojskowej Sadu Najwyższego - prokurator, pomimo iż wyrok był niższy niż wnioskowany, rewizji nie wniósł. Inna sprawa - rewizja obrony nie przyniosła zmiany wyroku. Ale o tym dowiedziałem się znacznie później - bo dopiero w połowie września 1982.
Po rozprawie i nieprawomocnym jeszcze wyroku (odwołanie obrońców) fizycznie moja sytuacja nie uległa zmianie - ta sama cela, nadal pozbawiony spacerów, nadal współlokator konfident. Ci zmieniali się dosyć regularnie. Po pierwszym, „panu Benku”, który wnosząc z faktu że źle znosił warunki aresztu był raczej oddelegowanym esbekiem - pojawili się następni.
Drugim był Bernard Szynwelski, złodziej, narkoman i - wnosząc z jego opowieści - zboczeniec pedofil. Myślę, że ten działał opłacony oddelegowaniem do aresztu, dostępem do najtańszych „zamulaczy” jak tabletek aspiryny, środków uspokajających i „czaju” - stężonego wywaru herbaty, który w więzieniu był popularny. Pomimo wyraźnych, spotęgowanych narkotykami cech psychopaty - był cwany. Prowadził rozległą korespondencję (inny przywilej konfidenta), głownie z kobietami, które naciągał na paczki i pieniądze. Jedna romantyczna brzydula, półślepa, w grubych okularach krótkowidza, odwiedzała go w więzieniu. Planowali małżeństwo, ale „pan Benek II” miał co innego na widoku, z czym w chwilach zamulenia zdradzał się otwarcie. Narzeczona miała dużą gospodarkę gdzieś na południu Polski - i dwoje dzieci, nastolatków. I o tej dwójce dzieci marzył głośno zamulony Benio pedofil. Pisał więzienno cwaniackie listy do narzeczonej, prosił aby na wizytę przyjechała z dziećmi i wpadał po wizycie w furię jeżeli odwiedziła go sama. Pisał zresztą do każdego kogo mógł naciągnąć. Odpisał po kryjomu adresy z przychodzących do mnie listów i wkrótce jego listy „biednego, uwięzionego Solidarnościowca, który opiekuje się ciężko chorym Mireczkiem” dotarły do mojej żony i do siostry. Obie mogły zrozumieć prośbę o pieniądze, ale były zdziwione powtarzającymi się prośbami o duże ilości herbaty, którą Benio regularnie się zamulał. Listy te docierały do mojej siostry przez kilka kolejnych lat, nawet kiedy już byłem na wolności. Kiedy przesłałem je do Prokuratury w Olsztynie z prośba o interwencję - odpisano mi, że nic nie mogą zrobić bo to jest „korespondencja i inicjatywa adresatki".
Biedny wykolejeniec do tej pory nie jest świadom, że kilkakrotnie uchroniłem go od utraty zdrowia lub nawet życia, mitygując innych więźniów. Ale pomimo iż Benio był ewidentną szmatą - jakoś nie mógłbym zaakceptować świadomości, że skręcono mu kark za moją zgodą.
Aby to zrozumieć - trzeba być świadomym istnienia i nastawienia „grypsery”, tych doświadczonych, zatwardziałych i kreujących prawa więzienne kryminalistów, którzy w więzieniach tworzą coś w rodzaju rady starszych. Więzienia mają swój niepisany kodeks i swoja hierarchię. Więźniowie dzielą się na tych którzy są „grypsujący”, przestrzegają swojego kodeksu i są posłuszni wyrokom hierarchicznych autorytetów i takich którzy tego nie robią. Ranga owych autorytetow - wyroczni jest taka iż w pewnych przypadkach, dla uzyskania rozpatrzenia spornej sprawy i orzeczenia, więźniowie są w stanie załatwić tymczasowy transfer stron lub „autorytetu” z więzienia do więzienia. Od orzeczeń praktycznie nie ma odwołania. W cieniu prawdziwych „grypsujących” kręci się plejada praktykujących gorliwie „małolatów” i nowych kandydatów skłonnych przestrzegać więziennych kodeksów. Na zewnątrz tej całej sfery krążą pretendujący być „grypsującymi” - odrzuceni przez tych prawdziwych lub nie znających, a częściej nie stosujących się do kodeksu, ale udających „swoich”. Na tym udawaniu budują oni własne, czasem znaczne, sfery wpływów i „autorytetu”, które funkcjonują do czasu konfrontacji z prawdziwą „grypserą”. Poza wymienionymi grupami jest trzecia - odrzuconych, pogardzanych i często prześladowanych przez dwie pierwsze grupy donosicieli, zboczeńców, i „upadłych aniołów” - byłych funkcjonariuszy milicji, więziennictwa i aparatu prawa, którzy wylądowali w więzieniu. Ci wszyscy są wyjęci spod prawa i jeżeli nie podlegają odstrzałowi to tylko w obawie przed dodatkową karą za ów nielegalny odstrzał. Odrzuceni i zagrożeni przez kryminalne społeczeństwo wszyscy ci delikwenci z łatwością padają w ramiona władz więziennych i służb śledczych - przedłużając swoimi donosami karzące ramie sprawiedliwości ludowej PRL.
W okresie stanu wojennego w więzieniach pojawiła się nowa grupa - uwięziona „Solidarność”. W krótkim okresie swojej legalnej i nawet przedlegalnej działalności NSZZ „Solidarność” usiłowała zreformować system penitencjarny, który w komunistycznym wydaniu był siedliskiem korupcji, przemocy, degeneracji - wszystkim tylko nie aparatem poprawy i resocjalizacji. Młodzi ludzie, którzy trafiali do wiezienia za drobne przewinienia najczęściej kończyli jako zatwardziali recydywiści - lub konfidenci milicji i SB. Funkcjonariusze więzienni wszystkich szczebli żerowali na taniej, prawie niewolniczej pracy więźniów - jawnie i bez skrupułów. Te niewolnicze usługi z donosicielstwem włącznie, opłacane były, jak w przypadku Benia, dostępem do tanich narkotyków, alkoholu i drobnych przywilejów. Jednym słowem to było bagno.
W latach 1980/81 bylo wiele buntów w więzieniach PRL, w czasie których więźniowie stawiali postulaty domagające się sprawiedliwych i ludzkich warunków odbywania kary. „Solidarność” publikowała te postulaty, domagała się ich rozpatrzenia, delegowała do tego prawników i obserwatorów. W wielu przypadkach dokonano rzeczy prawie niemożliwej - uzyskano poprawę warunków i poszanowanie praw więźnia jako człowieka. To nie pozostało niezauważone.
Kiedy w grudniu 1981 pierwsi aresztowani solidarnościowcy znaleźli się w wiezieniu – „grypsera”, z dużą godnością, zaczęła spłacać dług wdzięczności. Nikt nie dyktował solidarnościowcom kodeksów i nie wymagał od nich grypsowania. Przeciwnie - spontaniczne próby części aresztowanych związkowców zostania z dnia na dzień „grypsującymi” wywoływały uśmiechy politowania, ale uśmiechy te ciągle zawierały odcień sympatii. Jedynie więzienne małolaty miały radochę - nareszcie mogli z praktykantów zostać profesorami i robili to z zapałem. Ale wszyscy pomagali nam jak mogli zaadoptować się do warunków więziennych i uniknąć pułapek.
Pamiętam, kilka dni po zainstalowaniu Bernarda Szynwelskiego w mojej celi, ktoś załomotał gwałtownie do drzwi i krzyknął – „Krupiński tutaj?”. „Tak” odkrzyknąłem zdziwiony. „ Niech pan uważa - Szynwelski to kurwa, powtarzam - Szynwelski kurwa!”
- „Co on mowi?” zapytał półspiący Szynwelski. - „On mówi że pan jest kurwa, panie Benku”, odpowiedzialem nieco zdziwiony. Dopiero pozniej dowiedzialem sie, ze „kurwa" w więziennym żargonie oznacza konfidenta - prowokatora. Informacja była, oczywiście, prawdziwa. Kilka dni później - kiedy Benia wywołano na jeden z powtarzających się „zabiegów” - czyli na spowiedź, ten sam glos za drzwiami, tym razem dużo ciszej, zapytał: „Panie Krupiński - czy Szynwelski ma mieć wypadek pod prysznicem?”. Po chwili, po wywołanym moim zdziwieniem braku odpowiedzi: „Niech pan się nie boi - sprawcy nie znajdą; a zresztą ja i tak zaczynam dopiero kiblować 25 lat za zabójstwo.”
Ta deklaracja powróciła kilkakrotnie w nieco złagodzonej formie - publicznie, na korytarzu, w obecności Szynwelskiego. Tym razem mój sympatyk, pomińmy nazwisko, wystąpił jawnie, nie zwracając się do żadnego z kilku obecnych ale raczej do wszystkich razem – „Ja zabiłem jednego skurwysyna, zabicie drugiego nie robi mi różnicy. Jeżeli któryś ruszy Krupińskiego - będzie następny”. Ta ochrona mnie imiennie nie wynikała z mojej ważności - choć o mojej funkcji i roli przed i w czasie stanu wojennego wiedziano powszechnie. Myślę po prostu, że byłem w tym czasie jedynym solidarnościowcem w bydgoskim areszcie i stąd zebrałem całą należną związkowi sympatię. I muszę przyznać, że w tym okresie, w oczekiwaniu na ów zapowiadany przez własnego adwokata 10 -15 letni wyrok, to pomagało żyć z dnia na dzień. Myślę również, że taka postawa więźniów - kryminalistów, jak mniemam powszechna we wszystkich więzieniach wojennego PRL, miała również swój wpływ na postępujące zmiękczenie wojowniczej władzy.
Drugi przypadek kiedy Szynwelski był niebezpiecznie blisko śmierci nie miał żadnego związku ze mną, ale fakt że jej uniknął być może miał.
Do celi kolejno dokwaterowano nam dwóch lokatorów - małolata po samouszkodzeniu lub operacji żołądka i innego osobnika, którego twarz, pomimo braku przednich zębów, była mi dziwnie znana. Okazało się że był to mój rówieśnik, były wieloletni członek polskiej kadry bokserskiej Wąsikowski. Kiedyś, w dzieciństwie, bardzo krotko, próbowałem boksować - szkoła, chyba na szczęście, zabroniła. Ale sympatia do tego sportu pozostała i kibicowałem zawodom międzynarodowym. Wasikowski był wtedy dobry i pamiętałem jego zdjęcia. Teraz mentalnie był to wrak - dwa zabójstwa w ręcznych bijatykach, lata więzienia, pobyty w szpitalu psychiatrycznym. Ciągle fizycznie bardzo sprawny, z ciałem atlety, bez grama tłuszczu. Tylko twarz zdeformowana no i te pieńki zębów. Opowiadał mi o swoich perypetiach.
Miał jeden powód, dla którego żył - żonę, która pomimo jego upadku nie opuściła go. Była nauczycielką i odbierała go zawsze z kolejnych szpitali psychiatrycznych jak tylko nadchodził czas zwolnienia. O ile pamiętam była również w jakiejś mierze przyczyną jego nieszczęść. Pierwsze zabójstwo nastąpiło w odpowiedzi na zaczepienie żony. Jest prawdopodobne, że reakcja i jej wynik były wysoce nieproporcjonalne do przyczyny - ale jego mózg był już zbyt poobijany na ringu, a poza tym on z nawyku swoich dni sławy był maszyną do bicia. Sprawną - uderzył gołą ręką tylko raz. Nie było to morderstwo, prowokacja była ewidentna, wyrok był zredukowany. Z więzienia przeniesiono go do szpitala psychiatrycznego i wkrótce zwolniono. Ale to nie był koniec kłopotów. Pracy nie znalazł. W jego wieku i z jego doświadczeniem ringowym mógł być doskonałym trenerem - ale kto zatrudni trenera kryminalistę. Nie chciał być na utrzymaniu żony - wiec najczęściej szuflował węgiel w porcie, co utrzymywało go w znakomitej formie fizycznej. Z formą psychiczną było gorzej. Niedawny kadrowicz, idol kibiców, bez trosk materialnych - czuł się zdegradowany i poniżony. Nerwy były w proszku. W tej sytuacji kolejna zaczepka lub głupi żart po adresem jego żony, na klatce schodowej domu gdzie mieszkał, zakończyła się następną bójką a właściwie znów jednym uderzeniem. Zaczepiający poleciał do tyłu i uderzył głową w kaloryfer. Nigdy nie odzyskał przytomności. Wąsikowski był znów w więzieniu i oczekiwał na kolejne badania psychiatryczne.
Myślę, że pobyt w więzieniu był dla niego ulgą. Pozwalało mu to unikać codziennego poniżenia degenerata, który kiedyś był idolem i sarkastycznych uśmiechów otoczenia i znajomych. Nawet to, że mógł rozmawiać ze mną o swoich perypetiach i że ja zdawałem się go rozumieć - sprawiało mu chyba ulgę. Pomimo życiowej degrengolady - wykazywał dużo godności własnej; być może nawet nadmiar tej godności własnej był przyczyną jego zabójczych reakcji. Z obecnym w celi małolatem rozmawiali chętnie i otwarcie. Obaj grypsowali.
Małolata dokwaterowano nam pierwszego i Szynwelski skumał się z nim szybko. Rozmawiali godzinami, być może że Benio ulegał swoim zboczonym apetytom i usiłował go uwieść. Przybycie Wąsikowskiego zmieniło sytuację. Małolat przysłuchiwał się mojej z nim rozmowie i widać było że Wąsikowski mu imponował - sprawnością fizyczna, olimpijską przeszłością, chyba nawet owymi nieszczęsnymi zabójstwami w bójce. Benio czuł się opuszczony i zazdrosny - stracił nowego kumpla, a wszystko szło tak dobrze… Na drugi dzień Szynwelski przystąpił do akcji. Obaj z Małolatem zaczęli cicha rozmowę, która przeszła w szepty. Małolat początkowo był oporny i niedowierzający. Kilka razy podnosił głos i usiłował przerwać rozmowę. Ale wyglądało że powoli daje się przekonać. Sam fakt że szeptali musiał zdziwić byłego kadrowicza - to było sprzeczne z więziennym savoir vivre. Ale się nie wtrącał. Po jakiejś godzinie wywołano go na badania, które trwały prawie pół dnia. Pozostali dwaj prawie cały ten czas kontynuowali swoja konspiracyjna pogawędkę.
Kiedy Wąsikowski wrócił Małolat udawał że śpi. Ja czytałem książkę. Zamieniliśmy kilka zdań, ale książka była dobra i powróciłem do niej. Bokser zwrócił się wiec do przebudzonego Małolata z jakimś pytaniem, które powinno zapoczątkować dyskusję jak wczoraj. Ten odpowiedział jakimś pomrukiem. Po drugiej nieudanej próbie rozmowa zamilkła.
Sytuacja powtórzyła się następnego ranka. Małolat rozmawiał ze mną i Szynwelskim, ale unikał rozmowy z Wąsikowskim. Ten ostatni najpierw był zaskoczony a następnie zły. W końcu stracił cierpliwość: - „Małolat, co ci odbiło? Gadaj!” zwrócił się do byłego kumpla, siadając na łóżku. Dzieliła ich odległość mniej niż metra. Szynwelski wycofał się na swoje wyrko.
- „Nie chce z tobą gadać” mruknął Małolat, ale głos miał niezbyt pewny. „Daj mi spokój.”
- „Co się stało od wczoraj?”
„ … „
Wąsikowskiemu zaczęło coś świtać. Pochylił się i biorąc chłopca za ramię zmusił go do postawy siedzącej. Ten wzruszył ramieniem z odrazą, ale pozycji nie zmienił. Siedzieli teraz twarzą w twarz, prawie stykając się kolanami - przejście między pryczami było wąskie.
Starszy przyglądał mu się przez chwilę, a następnie wolno zaczął mówić: - „ Słuchaj, szepczecie coś od wczoraj i zachowujesz się inaczej. To musiało być o mnie. Co on ci powiedział?”
Odpowiedzi praktycznie nie można było uniknąć bez utraty twarzy. Małolat zacinając się nieco powiedział: - „Benek wie o tobie wszystko. Ty siedzisz za zabójstwo dzieciaka. Z gwałtem. Zostaw mnie - ja nie twój kumpel.”
Wąsikowski zbladł, żyły nabrzmialy mu na szyi i mięśnie szczęk zacisnęły się w węzły. Wstał bardzo wolno. Myślałem że uderzy Małolata, ale on rozejrzał sie dookoła patrząc kolejno na każdego z nas, a następnie odrzucił poduszkę swojego łóżka i sięgnął pod materac. Wyciągnął małą torbę z przezroczystej folii z kilkoma papierami i chyba jedną wytartą fotografią. Wolno wygrzebał jeden dokument, rozprostował i podał Małolatowi – „czytaj głośno” powiedział nieswoim głosem. Usiadł.
To był akt oskarżenia z opisem stawianych zarzutów i obszernym uzasadnieniem. Treść dokumentu potwierdzała dokładnie wszystko to co opowiedział nam Wąsikowski kilka dni temu. Co więcej - w charakterystyce oskarżonego podany był artykuł poprzedniego wyroku. Ja nie byłem zbyt biegły w artykułach ale Małolat był. Skończył czytać, popatrzył w oczy swojego vis a vis - i nie powiedział nic. Na Szynwelskiego nie spojrzał. Opuścił głowę.
Na Szynwelskiego spojrzałem za to ja. Był blady jak ściana i mierzył wzrokiem odległość do drzwi. Ale drzwi były zamknięte a poza tym przejście do nich zablokowane przez obu siedzących. Więc wcisnął sie w kąt ścian w rogu swojego łóżka i trząsł sie.
Bokser wstał ponownie, wyjął spomiędzy palców chłopaka dokument i wolno włożył go spowrotem do torby. Poprawił materac i poduszkę i wolno zwrócił sie w stronę przerażonego Benia. Ten ostatni chwycił ze stolika nocnego małe lusterko, rozbił je o kaloryfer i gorączkowo zaczął podcinać sobie żyły na przegubach dłoni. Później dowiedziałem się, że samobójcze samookaleczenie jest uważane za coś jak okazanie skruchy i może, ale nie musi, uchronić przed karą. Tu wyglądało, że nie uchroni. Bokser był w połowie drogi, mijając mnie właśnie. Złapałem go za rękaw. Nie było mi szkoda Benia, ale trzecie zabójstwo na koncie było czymś, czego Wąsikowski potrzebował najmniej - tak przynajmniej pomyślałem wówczas. Odwrócił sie do mnie patrząc nieco przytomniej i zapytał ze zdziwieniem: - „Szkoda ci tej szmaty?” To było prawdziwe zdziwienie, nie zwrot retoryczny. Wyglądało, że ocalenie konfidenta jest bez szans. I nagle zobaczyłem tę szansę. Używając tej nowej dla mnie w wiezieniu formy „ty” poprosiłem : - „Słuchaj - ja mam kłopoty z sercem. Widok bijatyki czy zabójstwa może być czymś czego nie przeżyję. Zostaw go. Proszę...”
O dziwo - poskutkowało. Patrzył jeszcze przez chwilę na przestraszonego szczura w kącie a potem wrócił do wyrka, obrócił sie do ściany i przez pozostałe pół dnia nikt w celi nie odzywał sie słowem. Wieczorem wywołano Szynwelskiego z celi. Musiał mieć, skubaniec, jakiś telegraficzny sygnał poprzez rury, lub musieliśmy mieć podsłuch, co jest prawdopodobne. Obu - Małolata i Wąsikowskiego zabrano z rzeczami o świcie - transport do innego szpitala. Szynwelski został. Myślę, że jeżeli opis tej afery dotarł kiedyś spowrotem do Bydgoszczy - jego szanse na wypadek pod prysznicem wzrosły.
Trzecim, którego pamiętam z imienia, konfidentem był Miecio. Dzięki „zaprzyjaźnionym, wrogim ustrojowi siłom” pracującym w areszcie - miałem pełne o nim informacje na dzień przed jego przybyciem. Znałem również legendę jaką będzie się posługiwał.
Pan Miecio, nazwiska niestety nie pomnę, zachowywał sie zgodnie z legendą - z pompatyczną godnością. „Był” kierowcą biskupa, zaplątanego po uszy w konspiracyjną działalność podziemnej „Solidarności”. Poza tym, był dobrowolnym męczennikiem typu „Ojciec Kolbe” poświęcającym sie dla ratowania ważniejszego dla sprawy biskupa, poprzez wzięcie na siebie jego „winy” . Przyjechał na badanie histopatologiczne raka przełyku. W rzeczywistości był złodziejaszkiem odsiadującym znaczny wyrok i biorąc pod uwagę tymczasową funkcję konfidenta - zwolennikiem łatwiejszego życia penitencjarnego.
Pozwoliłem mu opływać w splendory jego legendy prawie dwa dni, po czym wyciąłem mu brzydki kawał, którego do dzisiaj sie wstydzę. Inspiracją do kawału było inne zabawne wydarzenie w tym samym areszcie. Opisywałem już uprzednio swoje doświadczenia z wahadełkiem w Klinice Akademii Medycznej. Coś o tym przeciekło do Aresztu w Bydgoszczy - bo moje sporadyczne powroty do wahadelkowych praktyk były powodem rożnych reakcji. Najpierw mi wahadełko konfiskowano pod zarzutem iż przypomina połykaną przez samouszkodzeniowców „choinkę”. Ale w końcu moje argumenty, że co to za szkoda dla ojczyzny jeżeli jej wróg połknie kawał drutu, trafiły do przekonania - i wahadełko pozostawiono mi oficjalnie.
Jednym z ciekawskich był młody porucznik ochrony aresztu. Widział mnie badającego własna dłoń i zaczął pytać o szczegóły. Odpowiedziałem iż ten sposób badania pozwala określić stan zdrowia i posiadane zdolności - i ochoczo wyciągnął łapę aby poznać swoje. Po zbadaniu kilku typowych miejsc dłoni i komentarzach, które widocznie trafiały mu do przekonania - przeszedłem do nasady lewego kciuka, gdzie wahadło zachowywało sie nader żwawo. Zaintrygowany tym zapytał co to oznacza. Z poważną miną zażartowałem: - „przekonania polityczne’. Reakcja była natychmiastowa - wyszarpnął dłoń i schował ją za plecy, zanim zdążył o tym geście pomyśleć. „Za późno” - powiedziałem wtedy –„ja i tak już wiem”... Śmialiśmy sie potem obaj - ale jego odruchowa reakcja była szczera.
Kiedy pan Miecio wyczerpał po dwóch dniach opowiadanie o sobie i biskupie - zacząłem sie bawić wahadełkiem, wzbudzając jego oczekiwane zainteresowanie. Rozmawialiśmy o tym przez jakiś czas i chyba w połowie uważał mnie za pomyleńca. Ale musiał o tym później z kimś rozmawiać i usłyszeć starą historię, bo do tematu powrócił. W końcu urządziłem mu demonstrację i napomknąłem, że zarówno przyszłość jak i przeszłość podlegają „wahadelkowaniu”. Pozwoliłem mu ponalegac i w końcu zgodziłem sie na próbę.
Okrężną drogą i dodając wahadełku masę zbędnych pytań zacząłem dochodzić szczegółów jego prawdziwego „ja” - skąd przyjechał, za co i gdzie odsiaduje karę - wszystko to co z góry znałem. Z początku był zaniepokojony, ale trochę przesadziłem z nadmiarem szczegółów, bo zaczął słusznie podejrzewać, że ktoś go sypnął, co w pewnym momencie nawet powiedział. Nie skomentowałem, tak że nie mógł mieć zupełnej pewności. Myślę, że w trosce o zachowanie luksusów szpitala nie powiedział o tym nikomu, woląc zostać ze mną dłużej.
Następnego dnia pobrano mu próbkę tkanki z przełyku i nie mógł mówić zbyt wiele. Wieczorem otrzymał wiadomość, że test się nie udał i próbka musi być pobrana ponownie. I wtedy zachowałem sie naprawdę brzydko. Zacząłem wahadelkować w jego stronę, nic nie mówiąc. Widziałem, że dostrzega moje działania więc, udając wewnętrzne zamyślenie, zrobiłem zdziwioną i zaskoczoną minę. Z namysłem powtórzyłem wszystko jeszcze raz. Pomimo bólu gardła po zabiegu, Miecio zaczął domagać się wyjaśnienia. Celowo udawałem, że unikam odpowiedzi i że jestem całą sprawą zakłopotany. W końcu dałem się „zmusić”.
- „Wie pan, panie Mietku” - zacząłem – „jakoś zaniepokoiło mnie to ponowne pana badanie i zacząłem coś sprawdzać. Ale myślę że to wahadło jest głupie - bo odpowiedź jest zbyt bzdurna”. Zamilkłem, oczekując na ciągnięcie mnie za język. Nie zawiodłem sie i po naleganiach z jego strony ciągnąłem dalej: -- „Czy ma pan tutaj jakichś wrogów? Podpadł pan komuś? Nie? To dobrze. Bo widzi pan to głupie wahadło sugeruje, że w czasie badania nie tylko można pobrać próbkę ale także raka wszczepić - tak jak białym myszkom”. Znów odczekałem chwilę i nie patrząc na niego ciągnąłem: -- „Właściwie to najbardziej mnie niepokoi, że taka jest właśnie sugestia wahadełka. Ale to głupie - niech pan zapomni o tym idiotycznym wahadełku - ja musze być chyba zbyt zmęczony”.
Spojrzałem na niego i naprawdę się przestraszyłem. Mój nieszczęsny konfident wyglądał jak w agonii. Był blado - żółty. Zapadł się w poduszkę i patrzył niewidzącym wzrokiem na gołą żarówkę na suficie. Slina z ust ciekła mu po policzku i po szyi. Kiedy spojrzał na mnie po chwili - usiłował cos powiedzieć, ale nie mógł. Trwał w tym letargu do wieczora. Z badania następnego ranka już nie wrócił. Rzeczy zabrano. Nikt nie wspomniał o nim więcej ani słowa. Wtedy czułem coś w rodzaju satysfakcji - ale szybko przerodziło sie to we wstyd, który trwa do dzisiaj.
Po rozprawie sądowej w Bydgoszczy trzymano mnie tutaj przez następne sześć tygodni - tyle ile trwało rozpatrywanie rewizji obrony w Sądzie Najwyższym. Nie wiedziałem oczywiście nic o postępie i wyniku rewizji to też byłem całkowicie zaskoczony kiedy pewnego dnia zbudzono mnie o świcie i kazano się pakować. Samochód, który czekał, był taki sam jak w czasie aresztowania w Stoczni - dwa wieloosobowe przedziały i cztery stalowe „szafy” bez okien, jedynie z małymi otworami do oddychania. W otwartych przedziałach zakwaterowano kilku kryminalnych - mnie wciśnięto do szafy. Przyznam, że tego nie oczekiwałem, specjalnie po wystąpieniu prokuratora na rozprawie. Pomyślałem że był to rewanż za mój ostatni grzech popełniony dzień przedtem.
Wieczorem poprzedzającym wydarzenie wszedł do celi szef ochrony Aresztu i niespodziewanie zapytał czy mam jakieś zażalenia. Przekonałem sie już do tego czasu, że sprawa spacerów, których byłem pozbawiony od ośmiu miesięcy, jest nie do załatwienia - więc odpowiedziałem „nie”. Po tej odpowiedzi zostaliśmy (ja i dwóch innych lokatorów celi) poinformowani, że jutro „góra” wizytuje więzienie i że ja mam zameldować celę do przeglądu. Nigdy tego nie robiłem i uważałem że nikt nie ma prawa tego ode mnie jako więźnia politycznego wymagać. Powiedziałem to - ale nie zrobiło to żadnego wrażenia na moim rozmówcy. Kontynuując, poinformował mnie o formie raportowania i wyszedł. Wyraźnie chciał sie pochwalić że mnie wytresował.
Na drugi dzień rano wysoki, wnioskując ze świty, wizytator wszedł do celi. Świta z szacunkiem zatrzymała się na zewnątrz - między łóżkami nie było zbyt wiele miejsca. Wszyscy, wizytator i ci za progiem, oczekiwali na spektakl, ale ja jedynie usiadłem na łóżku a inni wstali. Po przeciągającym się ciężkim milczeniu wizytator zapytał: -- „Jakieś problemy?” i zapewne nie oczekując potwierdzenia zrobił pół kroku do tyłu. Ale ja bez namysłu powiedziałem „tak” i ze szczegółami opisałem sprawę braku spacerów. Wysłuchał i nic nie odpowiadając wyszedł. Za zatrzaśniętymi drzwiami słyszałem glosy świty tłumaczącej coś gorączkowo.
O świcie następnego dnia wylądowałem w „szafie” więziennej ciężarówki, gotowy do przesyłki w nieznanym mi kierunku. Nie było to wygodne. Siedziałem na twardej ławce, z kolanami wpartymi w drzwi i łokciami uciskanymi przez ściany. Drzwi, jak wspomniałem, nie miały okna - jedynie kilka szpar osłoniętych od zewnątrz stalową żaluzją. Wewnątrz panował półmrok i zaduch. Był wczesny, chłodny, ranek i ciasnota i niewygoda były na razie jedynymi dolegliwościami. Ale to wkrótce miało się zmienić.
Najpierw oczywiście ścierpłem w niewygodnej pozycji. Wiercenie się było ograniczone i nie pomagało zbytnio. Usiłowałem drzemać, ale nie wychodziło. Samochód po krętej wędrówce ulicami Bydgoszczy musiał wyjechać na szosę lub autostradę bo jechał dość szybko.
Dzień musiał być słoneczny bo po kilku godzinach wczesnego poranka temperatura stawała się coraz wyższa. Pomimo ciasnoty jakoś ściągnąłem sweter, ale to też nie rozwiązało sytuacji. Pot spływał strumieniem po drzwiach, o które opierałem czoło, siedzenie było mokre od potu płynącego z tułowia i pośladków. Pot z siedzenia kapał na podłogę. Powietrza było mało, odór potu wypełniał szafę. Pod siedzeniem leżała moja torba z jedzeniem, ale nie było w niej picia a poza tym nie mógłbym jej stamtąd wyciągnąć. Próbowałem z kolei oprzeć plecy o tylną ścianę, ale z uwagi na ciasnotę nie było to oparcie. Stawałem się powoli półprzytomny, serce pracowało z wysiłkiem i nieregularnie. Chyba film mi sie na chwile urwał bo niespodziewanie wyrżnąłem głową o stalowe drzwi, co mnie ocuciło. Poza guzem na czole spowodowało to głośny łomot, który musiał zaniepokoić strażnika. Uchylił drzwi szafy (miały ogranicznik otwarcia na zewnątrz) i cos zagadał. Nie zrozumiałem, a poza tym było mi wszystko jedno. Nie odpowiedziałem.
Musiał być zły albo zaniepokojony bo otworzył drzwi. Zacząłem bezwiednie wdychać „normalne” powietrze jak robi to zdychająca ryba - otwartymi ustami. Musiałem wyglądać bardzo źle, a może to ten smród i kałuża potu wywołały samarytański odruch tego bydlaka - bo drzwi już całkowicie nie zamknął. Co więcej - dostałem kubek więziennej kawy, chyba ze zwykłym w więzieniu bromem - bo uczucie odrętwienia stało się mniej dotkliwe. Myślę, że dowiezienie mnie żywego nie było konieczne, ale dla eskorty mniej kłopotliwe niż formalności związane z przekazaniem zwłok.
Wczesnym popołudniem samochód zatrzymał się na chwilę w jakimś więzieniu, gdzie wyładowano część konwojowanych. Prawdę mówiąc, nie wiem gdzie to było, zupełnie mnie to nie interesowało. Ale pozwolono mi wyjść na chwile do ustępu i umywalni. Najpierw myłem tylko ręce i twarz, ale woda była tak niezwykłym i luksusowym odczuciem, że w końcu schlapałem prawie całe ubranie rozkoszując się chłodem. Po tej operacji i w wyniku rozprostowania odmawiających posłuszeństwa nóg - poczułem się prawie normalnie. Serce ciągle trochę się zacinało, ale w tym przedmiocie miałem dość doświadczenia aby nie wpadać w panikę.
Moja podroż trwała dalsze kilka godzin, ale na szczęście drzwi szafy pozostawiono nadal częściowo uchylone a poza tym temperatura na zewnątrz zaczęła opadać. Zdrętwienie powróciło, ale w porównaniu do poprzedniego etapu była to poprawa warunków, tak że czułem się prymitywnie zadowolony. Zacząłem myśleć o nieznanym celu podroży i powodzie tak bezsensownie brutalnego potraktowania mnie.
Był to, poza opisanymi uprzednio próbami wykończenia, najbardziej nieludzki i wyraźnie wrogi akt. Nie znalazłem wtedy żadnego logicznego wytłumaczenia jego przyczyny. Po rozprawie sądowej spodziewałem się i częściowo doświadczyłem czegoś w rodzaju zdziwionej sympatii, jak myślę - w wyniku niezwykłej deklaracji prokuratora. Ta sama eskorta, kilka miesięcy wcześniej, zademonstrowała niezwykłą i wartą chyba opisania przychylność w czasie transportu z Bydgoszczy do Gdańska:
Wieziono mnie wtedy na kolejne badania do Kliniki Wojskowej Akademii Medycznej, będące wynikiem rozgrywek pomiędzy obroną i prokuraturą. Eskortujący, kierowca i strażnik, wsadzili mnie, bez zwykłych bransoletek, do pustej budy z pootwieranymi drzwiami przedziałów. Zanim samochód ruszył dokwaterowano mi młodą, również nie skutą kobietę - całkiem przystojną. Nie wiem czy był to swojego rodzaju test psychologiczny, pułapka czy dowód sympatii, prezent. W każdym razie obojgu z nas, zakładając iż dama nie była tu służbowo - stworzono pokusę i możliwość. Nie wiem czy była ukryta kamera ale obaj, kierowca i strażnik jechali w szoferce - przedział był pusty. Taka sytuacja trwała około dwóch godzin. Nie zamieniłem ze wspolpasażerką ani słowa. Oboje przyglądaliśmy się sobie ze zrozumiałym zainteresowaniem, ale na tym się skończyło. Skuto i wyprowadzona ją w leżącym po drodze więzieniu dla kobiet. Nastąpił drugi dziwny akt podroży - przeniesiono mnie do szoferki, gdzie siedziałem na masce silnika, pomiędzy kierowcą i strażnikiem. Rozmawialiśmy przyjaźnie - obaj okazali się być mieszkańcami Bydgoszczy, jeden był, jak deklarował, młodszym przyjacielem Rulewskiego - bydgoskiego szefa „Solidarności“. Podroż powrotna upłynęła w podobnej atmosferze. Mówiąc prawdę - głupio wypaplałem o tym (pomijając damę) konfidentowi, i jeżeli nie było to reżyserowane jako test lub pułapka obaj „sympatycy” mogli mieć kłopoty. Obecna podroż, a właściwie jej warunki, mogła być rewanżem za paplanie, tym bardziej że obecny strażnik mógł być jednym z nich.
Innym powodem owej prawie zabójczej dla mnie złośliwości mógł być fakt iż opuszczałem bydgoski areszt żywy i z niespodziewanie niskim wyrokiem. Jeżeli, jak wskazywały zaistniałe fakty, usiłowano mnie tam dwu lub trzykrotnie, z premedytacją, wyprawić na tamten świat - mój wyjazd mógł być przyszłym zagrożeniem dla inspiratorów i wykonawców owych zamachów. Jeszcze jedna próba mogła być więc ostatecznym rozwiązaniem problemu.
Późnym popołudniem samochód zatrzymał się, kierowca zatrąbił. Łomot żelaznej bramy wskazywał, że wjeżdżamy na teren kolejnego więzienia. Tak też było, ale nie wiedziałem - czy jest to cel podroży, czy tylko przystanek na noc. Ciągle mogło się zdarzyć, że jedziemy do położonego na radzieckiej granicy Hrubieszowa, pod opiekę lub w gościnę wschodnich przyjaciół.
Łęczyca. Był to jednak cel podroży - więzienie w Łęczycy. Jak dowiedziałem się później było to cos w rodzaju nobilitacji - więzienie miało tradycje polityczne. Siedzieli tu Kardynał Wyszyński i Władysław Gomułka, zanim został pierwszym sekretarzem PZPR po Czerwcu 1956.
Wywlokłem się z szafy i z samochodu poruszając się bardzo niepewnie. „Komitet powitalny” składał się z oficera w mundurze służby więziennej i kilku innych ludzi, w tym porządkowych w więziennych drelichach. Wszyscy stali i patrzyli - więc odruchowo przedstawiłem sie głośno – „Solidarność”.
Oficer niespodziewanie się zaperzył : „Jaka Solidarność, jaka Solidarność - KPN chyba! Solidarność to byli robotnicy!” Wówczas odebrałem to jako deklarację wrogości ale, analizując jego późniejsze zachowanie, chyba się myliłem. W każdym razie po tym emocjonalnym powitaniu i mojej późniejszej o nim relacji przylgnęło do niego imię „KPN-owiec”, powszechnie używane i chyba mu znane. Nie protestował o ile wiem.
Przygody dnia jeszcze się dla mnie nie skończyły. Po odprawie na korytarzu więziennym zostałem wyeskortowany do… ciemnej izolatki w podziemiu. Grubaśne i wilgotne mury, brak dziennego światła, wyro bez materaca. Kilka minut po zatrzaśnięciu za mną drzwi miałem naprawdę tego dość. Zacząłem w nie walić z niespodziewaną dla mnie samego energią. Otworzono dosyć szybko i naprawdę zły zacząłem mówić chaotycznie o kolejnej próbie wykończenia, chorobie serca i potrzebie lekarza. Myślę obecnie że izolatka po przyjeździe nie była aktem złośliwości - była rutyną tego więzienia. W każdym razie mój pierwszy rozmówca i wezwany na pomoc „KPN-owiec” wyglądali na rzeczywiście nieświadomych - wyprowadzono mnie spowrotem na korytarz parteru i ktoś przyniósł moje akta przywiezione razem ze mną. Teczka była gruba i dwie trzecie tej objętości stanowiły dokumenty medyczne, będące wynikiem korespondencji pomiędzy prokuraturą i obroną. Po przejrzeniu kilku pierwszych - poprzedzany przez porządkowego taszczącego moje klamoty, zostałem zaprowadzony na piętro i wprowadzony do celi. Drzwi trzasnęły za mną.
Cela była mała, z wysokim klasztornym sufitem. Piętrowe prycze, cztery. I co najważniejsze - dwóch więźniów patrzących na mnie z zaskoczeniem. Jeden - potężne chłopisko z sumiastym wąsem i nie mniej potężnym brzuszyskiem, drugi - wysoki i wysportowany, chyba z brodą (a może wyhodował ją później). Ten właśnie wykrzyknął: -„Mirek?! Co te skurwysyny z tobą zrobili!.” Zapomniałem już trochę o przyjemnościach podroży i okrzyk mnie raczej zdziwił. Ale musiałem wyglądać jak widmo i śmierdzieć jak skunks - więc okrzyk, patrząc wstecz, był całkowicie usprawiedliwiony. Tak więc wydawałem sie być „w domu”. Dopiero zasypiając uświadomiłem sobie, że był to 8 września - dzień moich urodzin. 1982. Właśnie skończyłem czterdzieści trzy lata.
Następny dzień różnił sie od poprzednich dwustu siedemdziesięciu. Jeszcze o tym nie wiedziałem, ale przestałem być aresztowanym - od wczoraj byłem skazanym. Jak później zostałem zawiadomiony oficjalnym pismem - Izba Wojskowa Sądu Najwyższego zatwierdziła poprzedni wyrok. Tak więc w celi było obecnie trzech skazanych i co wydawało się niezwykłe - nie było konfidenta.
Kilka dni upłynęło głównie na wymianie wiadomości i wspomnień. Po raz pierwszy mogłem usłyszeć o przebiegu pierwszych dni stanu wojennego w Olsztynie, postawach, reakcjach, wydarzeniach. Jedno było humorystyczne: - kurier z Gdańska, który przywiózł do rozpowszechnienia moje proklamacje i „Apel”, brylował i opływał w chwałę w Olsztynie przez chyba dwa dni. Najpierw, o ile dobrze pamiętam relacje, odwiedził moją żonę. Następnie, po przekazaniu dokumentów komuś skłonnemu je wziąć, zaczął urzędowanie w jednej z olsztyńskich kawiarń, zdając relację każdemu kto chciał słuchać. Chciało wielu rożnych ludzi, w tym kilku cierpliwych esbeków, którzy oczywiście chcieli usłyszeć jak najwięcej. A wiadomości były „nie z tej ziemi”. Zgodnie z relacją kuriera strajk krzepł z dnia na dzień, zwycięstwo było bliskie, a „wojska Krupińskiego” czekały pod Gdynią aby przejąć władzę. Tu entuzjazm i radykalizacja poglądów słuchaczy zaczęły rosnąć do tego stopnia, że esbecy, bojąc się zamachu stanu w Olsztynie, kuriera zwinęli. Przy okazji zapamiętali i później zapudłowali tych najbardziej poza kurierem radykalnych.
W Olsztynie, jak usłyszałem, było wielu internowanych i aresztowanych, ale pojawiło sie tez kilku lojalnych, deklarujących pospiesznie miłość do władzy. Szef więzienia w Bartoszycach głosił na wszystkie strony, że ma przygotowaną dla mnie celę. Znając jego mafijne powiązania z olsztynskim I sekretarzem KW PZPR Wojnowskim, któremu wielokrotnie nadepnąłem na bolące odciski, doprowadzając do jego „rezygnacji” i śledztwa w sprawie jego nadużyć - cieszyłem się że uniknąłem tej gościny. Myślę, że w Bartoszycach próby wykończenia mnie miałyby większe szanse powodzenia.
Wojnowski, o dziwo, stanął przed sądem. W stanie wojennym prokuratura w Olsztynie musiała mieć mocne dowody jego winy aby do rozprawy doprowadzić. Był sądzony przez sąd w Bartoszycach (!). Został uniewinniony. Ale sprawa miała humorystyczny ciąg dalszy. Oskarżyciel, wiceprokurator wojewódzki pani Krystyna Kida, zażądała uzasadnienia wyroku, co jest sygnałem zamiaru i pierwszym krokiem do odwołania. Natychmiast została wezwana do WRONiego gniazda i otrzymała reprymendę, po której się „rozchorowała” i nie mogła pełnić dalej swoich obowiązków. Dużo później, już po zwolnieniu, miałem wielką ochotę pogadać z panią Krystyna o sprawie i o reprymendzie - ale nie mogłem. W trwającym stanie wojennym rozmowa ze mną mogła być gwoździem do trumny jej zawodowej kariery. Mam nadzieję, że teraz nie jest to już taką tajemnicą ani niebezpieczeństwem i że może kiedyś usłyszę tę relację.
Łęczyca miała dobre tradycje i dobrą atmosferę, przynajmniej w moich odczuciach. Utrata wolności, szczególnie w wyniku przemocy, boli. Tego bólu nie można wyeliminować dobrym wyżywieniem, ludzkim traktowaniem czy zapewnieniem podstawowych praw więźnia. Ale wszystkie te wymienione elementy pozwalają przetrwać.
Wyżywienie więzienne w Łęczycy było znacznie lepsze niż w aresztach. Kucharz był znośny, dużo warzyw, porcje poprzez prosolidarnosciowe sympatie służbowych więźniów często nadmierne. Ale była to tylko cześć naszego papu. WRONa traciła rozpęd, a w raz z rozpadem autorytetu samozwańczej kliki - na nasze więzienne ograniczenia patrzono przez palce. Tak więc paczki docierały dosyć swobodnie i nie były ważone. Karmienie nas w więzieniu było bezpiecznym dla karmiących wyrażaniem sympatii - znacznie bezpieczniejszym niż głośne i otwarte domaganie się naszego uwolnienia. Tak więc paczkowano nas obficie i obiektywnie muszę stwierdzić, że w wielu przypadkach było to mniej zdrowe niż więzienna dieta. Szczególnie w okresie Wielkanocy i Bożego Narodzenia zablindowane od zewnątrz okna cel, pełniące rolę lodówek, wyglądały jak delikatesy. Przeważała żywność trwała - tłuszcze, suche i wędzone wędliny, czekolada itp. Przy ograniczonych możliwościach ruchu rujnowało to zdrowie.
Drugim sposobem przyjacielskiego rujnowania zdrowia były papierosy. W stanie wojennym były one na kartki. Przydziały więzienne były duże, w dodatku w Łęczycy sprzedawano nieograniczone ilości uszkodzonych papierosów „na wagę”. Poza tym Zachód zasypywał „patriotów” czekoladą i papierosami. Kopcono więc znacznie więcej niż na wolności, co było zrozumiałe przy więziennym stressie. Ale stress stressem - dla mnie to była powolna agonia. Przy moim chorym sercu każdy zapalony w celi papieros był kolejnym gwoździem do trumny. A w miarę rosnącej liczby „naszych” w Łęczycy cele zagęszczały sie. Był okres, że w celi około 3 x 6 m było nas dwunastu, w tym dziesięciu palaczy. Prycze były trzypoziomowe, pomimo to zajmowały wraz ze stołem, kiblem i umywalką połowę powierzchni podłogi. Po około ośmiu miesiącach nieustannej mordęgi przedłożyłem żądzę przeżycia ponad towarzystwo i poprosiłem o pojedynkę. Po wstępnych oporach przeniesiono mnie i do dzisiaj żałuję, że nie prosiłem wcześniej. Ale część palaczy i tak poczuła się moim posunięciem obrażona. Jedynie jeden nie palący, Jurek Chiżyński, poszedł w moje slady i przeniósł się do mojej celi, która w ten sposób przestała być pojedynką.
Tak naprawdę to do dzisiaj, 15 lat od tamtego czasu, moje płuca nie wróciły do normy i nie potrafię oddychać tak skutecznie jak przed więzieniem. Badania przeprowadzone w roku 1987 w Sydney wykazały w moich płucach taką ilość smoły ponikotynowej jak u nałogowego palacza - a ja nie paliłem nigdy.
Największym jednak plusem więzienia w Łęczycy były spacery. Byłem ich pozbawiony przez ponad dziewięć i pól miesiąca i moje nogi przypominały patyki. Mój adwokat, Andrzej Muża, po całym tym okresie nieudanych interwencji medyczno formalnych, wywojował dla mnie w Łęczycy podwójny, jednogodzinny czas spaceru. Wobec bezsensu spacerowania pojedynczego więźnia - przedłużony czas miała cała cela. W czasie kiedy moi pobratymcy siedzieli na wybiegu i kopcili - ja chodziłem jak nakręcony, cale 60 minut. Co więcej, błogosławiłem każdego wypalonego tu przez nich papierosa w płonnej nadziei, że w celi wypalą mniej. Nadzieja była płonna, ale czas zadymionej celi był już tylko 23 a nie 24 godziny na dobę.
WRONa, jak wspomniałem, słabła choć jeszcze nie zdychała. Ale poza rozluźnieniem stosowanych wobec nas rygorów były i inne, czasem humorystyczne tego objawy. Oto pewnego dnia reporter stołecznego radia sztucznie poważnym głosem zakomunikował iż „na personalny rozkaz premiera i szefa WRON generała Jaruzelskiego, w dniu dzisiejszym przesunięto zegary o godzinę, przechodząc na czas letni. Operacja przebiegła bez zakłóceń”. Było to wdzięczne i publiczne robienie balona z kochanego wodza narodu i chwała dziennikarzowi za to. Rok temu to było nie do pomyślenia.
Była tez, niestety, druga strona medalu. Któregoś dnia usłyszałem w więziennym głośniku dziwnie znajomy, ociekający miłością i lojalnością głos, podnoszący chwałę i zasługi Okręgowych Komitetów Odrodzenia Narodowego, powołanych jako terenowe agendy WRON. Słuch mnie nie mylił. Przemawiał mój dobry znajomy - Władysław Makówka, inżynier elektryk z Kołobrzegu, z którym w latach sześćdziesiątych pracowaliśmy razem w tamtejszym „Miastoprojekcie”. W tamtych czasach, jako były oficer zwolniony z armii, smarował wazeliną nowe ścieżki kariery zawodowej - przynależność do PZPR, komercyjne koleżeństwo z kierownikiem pracowni, śliska uprzejmość w stosunku do bossów. Ślizgał sie w górę wolno ale z uporem, skłonny do pocałowania każdego tyłka na kolejnym szczeblu. Teraz miał wreszcie okazję na cmok wysoko w gorę i jego głos ociekał lojalnością. Były to bezmyślne slogany - na sprzedaż były głównie głos i nazwisko. Może trudno w to uwierzyć - ale w tamtym momencie naprawdę ucieszyłem się, że jesteśmy z Makówką po przeciwnej stronie krat.
Wymieniając uprzednio czynniki ułatwiające przetrwanie zapomniałem o owym zadowoleniu. Paradoks. W zasadzie nikt się nie cieszy, że pozbawiono go wolności. Ale istnieje inny rodzaj zadowolenia - że obawa przed uwięzieniem nie pozbawiła człowieka sumienia i godności, że umiał wbrew instynktowi samozachowawczemu zrobić to co zrobił. Nawet w okresach depresji, kiedy zachodziła potrzeba zrobienia następnego kroku odsuwającego wolność dalej i dalej - było to łatwe w tej atmosferze wewnętrznej samoaprobaty.
Pamiętam, około maja 1983 roku, kiedy WRONa zaczynała oferować warunkowe zwolnienia tym którzy wystąpią z prośbą o ułaskawienie osobiście - naczelnik więzienia zaczął wzywać solidarnościowców na rozmowy. Ja zostałem wezwany razem z innym olsztyniakiem - Włodkiem R. Naczelnik poinformował nas o przepisach i oświadczył, że poprze każdy wniosek jaki otrzyma. Następnie zapytał o nasze stanowisko w tej sprawie. Zwracał sie do mnie pierwszego i ja, wbrew wolnościowym ciągotom, odpowiedziałem, że w więzieniu znaleźliśmy sie w wyniku naszych poglądów i nakazu sumienia i w związku z tym nie będziemy się z niego wyczołgiwać na kolanach. Naczelnik spojrzał na Włodka ale ten milczał. Wróciliśmy do celi.
Włodek walnął się na łóżko z twarzą w poduszce i nie reagował na żadne pytania o przebiegu wizyty. Ja ciągle czułem się bardzo pewny swojej decyzji, która zresztą była zgodna z zaleceniem skierowanym do adwokatów - żadnych próśb ode mnie ani rodziny. Ale widok Włodka w skrajnej depresji sprawił że czułem się źle. Wiedziałem że bardzo przeżywa rozłąkę z rodziną, ale nie przypuszczałem że ta marchew Jaruzelskiego rozbierze go tak bardzo. Dla mnie było oczywiste, że marchew cuchnie. Warunkowe zwolnienie pozwalało kochanej władzy na ponowne zapudłowanie delikwenta w przypadku prawdziwego lub fałszywie zarzucanego powrotu do działalności związkowej lub politycznej. Amnestia wisiała w powietrzu i od wolności dzieliły nas miesiące - dawanie władzy dodatkowego kija do ręki byłoby głupotą. Powrót do więzienia oznaczałby cofkę nie tylko o te urwane miesiące ale i o całą część wyroku objętą generalną amnestią. Czyli Jaruzelski nie ryzykował nic. Neutralizował działaczy, a równocześnie miał w ręku bat, który mógł w dowolnej chwili użyć pod lada pozorem.
Usiłowałem powiedzieć to Włodkowi, ale on tylko na chwile pokazał wilgotne oczy i jedynie wymruczał – „nie powinieneś mówić za obu”. I w tym momencie zrozumiałem że ma rację. Mogłem powiedzieć co powiedziałem używając słowa „ja” zamiast „my” i nie miałem prawa decydować za niego. Teraz miałem tylko jedno wyjście. Wziąłem papier i długopis i napisałem oświadczenie do naczelnika wiezienia. Stwierdziłem, że to co powiedziałem na spotkaniu było moim wyłącznym stanowiskiem. Dodałem, że Włodek ma bardzo trudną sytuację rodzinnę i poprosiłem o ponowne wezwanie go na rozmowę - tym razem samego. Załomotałem w drzwi i oddałem pismo służbowemu. Włodek został ponownie wezwany tego samego dnia. Wrócił trochę smętny ale spokojny i jakby rozmarzony. Warunkowe dostał; wyszedł jako jeden z pierwszych.
Mój adwokat potwierdził listownie moje polecenie nie składania wniosku o ułaskawienie i skontaktował się z moją żoną. Jak prosiłem - o ułaskawienie nie występowali. Ale wystąpiła niespodziewanie załoga mojego zakładu - Biura Projektów Budownictwa Komunalnego w Olsztynie. Wniosek był bardzo samozachowawczy - wyliczał moje zasługi i osiągnięcia jako inżyniera i zawierał prośbę o zwolnienie. Brakowało moim zdaniem czegoś bardzo ważnego - że działałem w imieniu i w obronie swoich wyborców. Ale to i tak nie miało żadnego znaczenia. Po mojej rozmowie z naczelnikiem, oraz po otrzymaniu cenzurowanego listu od adwokata, stwierdzającego iż zgodnie z moim poleceniem o zwolnienie warunkowe występował nie będzie - decyzja mogła być tylko jedna. Toteż nie zdziwiłem się kiedy otrzymałem podpisaną przez Prezesa Rady Państwa Jabłońskiego bumagę, stwierdzającą iż „Rada Państwa postanowiła z prawa łaski nie skorzystać”.
W międzyczasie, na tle wniosku o ułaskawienie złożonego bez mojej wiedzy i bez porozumienia ze mną przez BPBK, zaistniała inna – jak pierwotnie myślałem – dość humorystyczna sytuacja. Że dzięki jednemu durniowi lub, co jest możliwe, będącemu już wówczas na usługach późniejszej spółki magdalenkowej swojemu, przekształciła się w historię dość obrzydliwą dowiedziałem sie dużo później, już będąc w Australii i po napisaniu tej książki. Ponieważ książkę publikowałem w miarę jej pisania na swojej witrynie internetowej w czasie kiedy interesy „Solidarności” jako całości były dla mnie pierwszoplanowe – tego aspektu „solidarności więziennej” nie poruszałem, aby obrazu nie psuć. Teraz, w roku 2001, zaczynają docierać do mnie układające sie w całość dalsze fragmenty politycznej prostytucji, których dalej maskować powodu nie mam. Ale aby owo wydarzenie zrozumieć – należy wrócić w czasie nieco wstecz:
Gdzieś na przełomie lat 82/83 przywieziono do Łęczycy Władysława Frasyniuka. Przez kilka dni trzymano go oddzielnie a następnie „dokwaterowano” do nas. Było nas już wtedy ponad dziesięciu i od czasu do czasu zmieniano nam strategicznie cele. Po jednej z takich roszad znalazłem sie sam na sam z Frasyniukiem w małej celi z czterema pryczami. Zastanawiałem sie nad celem takiej rozrzutności metrażowej – cele były zwykle przepełnione, a tutaj pomimo dwóch pustych prycz nie dokwaterowano nam nawet wtyczki (byli tacy). Najmniej machiawelicznym wytłumaczeniem mogło być że cela miała dobry podsłuch i chciano posłuchać naszych rozmów.
Rozbawiony pomyślałem że słuchających spotka raczej zawód bo Frasyniuka za tytana intelektu raczej nie uważałem - przeto szans na ekstrawertyczne dyskusje z mojej strony nie było. W jakimś jednak stopniu sie pomyliłem – Władek miał dziwnie wiele do powiedzenia. Nie mówił wprawdzie własnym językiem tylko cytatami z Michnika, Kuronia & Co, ale mówił zadziwiająco wiele i zadziwiająco płynnie. Wręcz recytował. Nie było w tym „prawie monologu” nic o „Solidarności” członkami KK której obaj byliśmy, ani o sytuacji Polski której wykładnikiem była nasza obecność w Łęczycy. Było natomiast bardzo wiele o strategii dojścia do władzy i o władzy tej przyszlym składzie. A ów referowany skład byl z grubsza taki, jak to dziś bym określił, pomagdalenkowy – czyli Frasyniuka idole, Frasyniuk i ci co z nimi trzymać będą.
Frasyniuk mówił, a mnie przed oczami rysowała sie scena z Sienkiewiczowego potopu, kiedy to książę Bogusław Kmicicowi o postawie czerwonego sukna referował…
Do tej pory nie jestem pewien co było powodem tej wylewności. Może wcześniejsza ulotka Grunwaldu, która po storpedowaniu Zjazdu tej organizacji w Grunwaldzie w lipcu 1981 i zapobieżeniu druku materiałów zjazdowych przez Zarząd Regionu Warminsko Mazurskiego, którego byłem wybranym właśnie przewodniczącym, deklarowała mnie Żydem. Może inspiracja Kiszczaka & Co, którzy mogli uważać mnie za kandydata na przyszłego magdalenkowca. Może wreszcie Frasyniukowe mniemanie że nikt okazji przyłączenia sie do przyszłej waadzy sie nie oprze i będzie o jej względy czynem i lojalnością zabiegał. Najbardziej dziś prawdopodobna wydaje mi sie mieszanina wszystkich trzech powodów - bo przecie ktoś musiał nam to tet a’tet w pół pustej celi zorganizować, a mój „wykładowca teorii przyszłej waaadzy” mówił otwarcie jak do swojego.
A ja go, nieszczęsny, zbyłem jak głupiego dzieciaka i wyśmiałem (nie próbując nawet, z uwagi na spodziewany podsłuch i Frasyniuka własne walory intelektualne, polemizować) wywołując najpierw zdziwienie i konsternację, a następnie wyraźną wrogość. Musi co jakiś plan w stosunku do mnie się wtedy rypnął… Czyj?
Była jeszcze później jakaś próba z jego strony podsunięcia mi do podpisania deklaracji że „uważam TKK za jedyną siłę przewodnią i reprezentację „Solidarnosci” i społeczeństwa”, a kiedy i to wyśmiałem – zostaliśmy wrogami. Właściwie - Frasyniuk został moim wrogiem, bo ja go po prostu lekceważyłem. Lekceważyłem niesłusznie – jak dowiodła późniejsza Magdalenka, której prescenariusz było mi dane wysłuchać w cztery oczy od Władyslawa Frasyniuka w wiezieniu w Łęczycy na początku roku 1983.
A teraz powróćmy do wzmiankowanego na wstępie obrzydlistwa:
Jakiś czas po sprzecznym z moimi intencjami wniosku BPBK o ułaskawienie, chyba w drugiej połowie maja lub w czerwcu, do ZK Łęczyca przyjechała grupa kilku wyglądających na wysokich oficjeli cywilów MSW, aby wybadać co z „ułaskawiania Krupinskiego” można zrobić. Zrobić nie można było nic bo moje stanowisko w sprawie ułaskawiania na dwa miesiące przed wiszącą w powietrzu amnestią zostało zadeklarowane przez opisaną wcześniej rozmowę z naczelnikiem i poprzez cenzurowany list od mojego adwokata potwierdzającego moje polecenie nie składania przez niego ani przez moją rodzinę prośby o ułaskawienie. Niemniej, ponieważ „władza” wydawała się desperacko szukać zainteresowanych amnestią – przybysze pod koniec nieudanej rozmowy zaczęli prosić abym przynajmniej zadeklarował czy „usunięty z wiezienia wbrew mojej woli” będę naruszał prawo.
W zasadzie mogłem to zignorować, ale doszedłem do wniosku że jest to okazja do podkreślenia jeszcze raz legalności wszystkich moich działań w stanie wojennym i nielegalności tego stanu. Jak już dużo wcześniej pisałem – w dniu aresztowania (16.12.81) złożyłem opierającemu się UBekowi pisemne oświadczenie, że stan wojenny jest nielegalny i sprzeczny z konstytucją. Zostało to wypunktowane w moim akcie oskarżenia oraz stało się linią obrony jednego z moich obrońców – mecenasa A. Muży. Teraz miałem okazję postawić kropkę nad „i”. Z poważną miną wziąłem podsuwaną kartkę i napisałem (cytuję z przekazanego wówczas żonie, dla olsztyniakow, zapisu z pamięci, który dotąd mam): „“Oświadczam że nie zamierzam podejmować żadnych działań sprzecznych z prawem. Równocześnie oświadczam, że nigdy nie występowałem spoza węgła ani cudzych pleców, a wszystkie swoje działania firmowałem własnym nazwiskiem, ponosząc za nie pełną odpowiedzialność. Ten sposób postępowania zamierzam kontynuować nadal”.
Odbierający to expose esbek zgrzytnął zębami i rozmowa się skończyła. Zadowolony z zagrywki opowiedziałem o wydarzeniu po powrocie do celi, nie wywołując nadmiernego zainteresowania u naszej chyba dziesięcioosobowej grupy. Z jednym wyjątkiem – Władysława Frasyniuka, który zaczął marudzić że „on jest Roch a to pani Kowalska” – czyli że „podpisać jest podpisać”, bez względu na to co. Dyskusja mijała sie z celem bo tytanem intelektu, jak już wspomnialem, to Frasyniuk nie był. Jak sam często deklarował – uznawał jedynie „głupotę nie maskowaną wyższym wykształceniem” - a tej mu nie brakowało. Zaczął coś poszeptywać z dwoma wielbicielami-adiutantami po kątach i okazywać mi wyraźną wrogość. Ponieważ wrogość okazywał już wcześniej, za każdym razem kiedy nie wpadałem w ślepy zachwyt nad jego cytatami Michnika, Kuronia & Co – pogodnie to zignorowałem.
W międzyczasie wydarzyły sie dwie nastepne rzeczy – otrzymałem odmowę ułaskawienia, co zgrzyt zębów SBeka zapowiedział mi już wcześniej, a żona w czasie odwiedzin nadmieniła o plotkach w Olsztynie, że ja „wstąpiłem do SBecji”. Załatwiłem, jak mi sie wydawało, obie sprawy jednocześnie przekazując jej podpisaną przez Jabłońskiego odmowę łaski miłościwej PRL reprezentowanej przez Radę Panstwa, nad Krupińskim, a przy okazji na odwrocie tego dokumentu napisany w czasie widzenia tekst owego niekoszernego oświadczenia i kilka słów na temat metod działania prowokatorów. Było to na początku lipca. Wybiegając nieco poza ramy czasowe tej książki – po powrocie do Olsztyna zaobserwowałem zjawisko pewnego ode mnie dystansu otoczenia – co mnie dość cieszyło, bo ogonów za sobą byłem pewny i nikogo im na oczy naprowadzić nie chciałem. W mieszkaniu miałem, w tym samym celu, napis „uwaga podsłuch” na ścianie przedpokoju.
Wybiegając jeszcze dalej – sytuacja owego dystansu trwała aż do mojego wyjazdu do Australii w maju 1987 roku, co pozwoliło mi na odrabianie zaległości w wędkowaniu i borykanie się ze znalezieniem źródeł dochodu w miejsce poprzedniej pracy, której mnie pozbawiono. Moje obrzydzenie sytuacją jednak rosło, przyczyniając sie w jakimś stopniu do decyzji wyjazdu, głównie tym że nikt jakoś nie miał odwagi powiedzieć mi o powodzie owego dystansu w oczy ani zapytać o moją własną relację. Jedynym który o jakichś „moich grzechach” napomknął był przeprowadzający w dniu mojego wyjazdu wywiad ze mną „dziennikarz podziemia”, który na taśmie się nie przedstawił i którego nazwiska nie pamiętam. Wyśmiałem go pogodnie, bo taką to u mnie reakcję wtedy wzbudzało. Wywiad, jak się niedawno dowiedziałem, poszedł na piśmie w wydawnictwie podziemnym w dwóch sfałszowanych i pokrojonych częściach jesienią 87 i wiosną 88. Mam swoją jego taśmę, co pozwoliło porównać moje wypowiedzi z fotokopiami owych falszywek. O zasięgu zaplecowego opluwania przez Frasyniuka & Co dowiedziałem się dopiero teraz, po czternastu latach, co jest powodem iż o ten wątek tematyczny „Zaułki Zbrodni” tu rozszerzam. Dodam jeszcze, w temacie już będąc, trochę rozważań:
Nie wiem czy Frasyniuk już w czerwcu roku 1983, w wiezieniu w Łęczycy, był człowiekiem przejętym gdzieś po drodze przez Kiszczaka i jego służby. Mógł być, mógł nie być. Z pewnoscią był pod kontrolą późniejszych magdalenkowcow, tych ex czerwonych, spoza władz „Solidarnosci” z wyboru – o czym swiadczą jego wypowiedzi w czasie obrad w Magdalence, zarejestrowane w zapisie rozmów okrągłostołowych autorstwa Krzysztofa Dubińskiego “Magdalenka transakcja epoki”. Polecam szczególnie uwadze zawartą tam deklarację Frasyniuka pod adresem Kiszczaka: “dla dobra kraju, dla dobra społeczeństwa które wam nie wierzy i które nie chce was słuchać, staramy sie zapewnić waszą wiarygodność”… (str 29 w/w książki). Mógł być na usługach jednych i drugich, bo w końcu i tak okazało się że było to i jest towarzystwo wzajemnej adoracji.
Dalej – pisałem już kilkakrotnie w rożnych publikacjach internetowych, że pierwsze objawy bezimiennej jeszcze Magdalenki wyczuwałem jeszcze przed moim wyjazdem. Być może wycinanie w pień tych którzy Magdalence mogli się sprzeciwiać było jednym z pierwszych etapów, a opisane frasyniukowanie w mojej sprawie jego elementem. Może powodem były moje chłodne komentarze w Łęczycy pod adresem idoli Frasyniuka, które zostały im przekazane i wywołały akcję prewencyjną przeciwko mojej obecności w czasie okrągłostołowania. Niezależnie od owego prawdziwego „może” – największy żal mam do tych którzy niegdyś wydawali sie mnie znać dość dobrze i którzy w te szyte grubą nicią kłamstwa uwierzyli. Bo pomijając już ocenę mojej takiej czy innej odporności na marchew i kije przed owym kłamstwem – czy ja rzeczywiście wyglądałem na takiego durnia, który na dwa miesiące przed upływem odsiadki, po odmówieniu wystąpienia o ułaskawienie i po wszystkich poprzednich demonstracjach, które przecież były jakimś spójnym planem postępowania - rzeczywiście mogłem tej kochanej władzy aż tak sie przymilać? I czy ta władza mając jakąś „deklarację miłości Krupińskiego” nie pośpieszyłaby ją upublicznić? I czy ja, będąc, jak głosiły owe kłamstwa, jednych z nich, łowiłbym (co robiłem) ryby czy też raczej usiłowałbym się wkręcić jak najszybciej spowrotem w ramiona i zaufanie moich „wiernych i lojalnych wyborców”, aby ich sypać lub na nich wpływać? To pytanie do Olsztyniaków, których jeszcze kilka lat wcześniej za durniów nie miałem.
Pragnę to dodać jeszcze jedną obserwację: - osoba z którą dyskutowałem ostatnio w korespondencji internetowej o szczegółach tej sprawy użyła sformułowania: "pisałeś o tym co podpisywałeś"... I ręce mi opadły, bo w tym tkwi moim zdaniem podstawa dzisiejszej mentalności i sposobu rozumowania Polaków. Bo ja niczego nie "podpisywałem" - „podpisać coś” to moim zdaniem złożyć swój podpis na podsuniętym tekście, który został sporządzony przez i odpowiada intencjom podsuwającego. W ciągu pierwszych dwóch lat stanu wojennego ja napisałem wiele opatrzonych moim imieniem, nazwiskiem i podpisem oświadczeń, dokumentów, komunikatów, które w pierwszych dniach stanu wojennego wisiały na murach Trójmiasta i rozwożone były po Polsce i które wyrażały moje przekonania i apele. W dniu aresztowania, w trakcie przesłuchania napisałem oświadczenie o nielegalności i niezgodności z konstytucją stanu wojennego i zażądałem umieszczenia go w aktach sprawy. W czasie śledztwa i procesu i ja i moja obrona twierdziliśmy że moje działania byly zgodne z prawem i wynikały z moich praw i obowiązków. I w lipcu 1983 roku napisałem, formułując to sam, dokładnie to samo - że zamierzam postępować tak samo jak dotąd, jawnie i podpisując sie własnym nazwiskiem - a więc nie zamierzam naruszać prawa. Bo postępować tak to jest właśnie moje prawo, czego dowodziła cała linia mojej obrony i całe moje zachowanie od Grudnia ‘81.
Tak długo jak Polacy nie nauczą sie że słowo pisane jest bronią, którą można użyć w każdej sytuacji, kierując je zarówno do przyjaciół i do wrogów - będzie trwała sytuacja medialnego ogłupiania, przedelekcyjnego i elekcyjnego milczenia i zastraszenia - o które chodziło w stanie wojennym, w czasie Magdalenki, w czasie wyboru Jaruzelskiego na prezydenta z przydziału i chodzi w czasie obecnej wyprzedaży Polski. Bo Polak będzie sie długo zastanawiał czy ma prawo rozmawiać z wrogiem mówiąc mu prawdę w oczy, czy ma prawo polemizować ze swoimi „autorytetami” które zawiodły go do bagna Magdalenki i czy ma prawo w ogóle się odezwać bez posądzenia go o niekoszerność myśli i zamiarów.
Tyle dziś, w roku pańskim 2001, w Australii. A teraz wracamy znów do akcji książki, czyli lat 1981-1983 a w tym - ZK Łęczyca:
Myślę, że warto też powrócić do innego epizodu „prawnego” który miał miejsce nieco wcześniej. Moja żona, która po pozbawieniu mieszkania mieszkała wraz z urodzonym 8 stycznia dzieckiem kątem u znajomych, zajmując wraz z nimi pojedynczy pokój w olsztyńskim samotniaku, zaczęła podupadać na zdrowiu i w końcu wylądowała w szpitalu. Powiadomiony o tym i na jej prośbę wystąpiłem o udzielenie przerwy w wykonywaniu kary - dla umożliwienia opieki nad żoną i dzieckiem do czasu poprawy jej zdrowia. Taki sam wniosek, poparty przez lekarzy, złożyła żona. Kilka tygodni później, około dziewiątej rano, zostałem odwołany ze spaceru i wezwany na spotkanie z, jak sie później dowiedziałem, przewodniczącym Sądu Garnizonowego w Łodzi - podpułkownikiem WP, Józefem Sobieskim. Pan pułkownik, chorobliwie czerwony na twarzy, z nosem jak nadgniła truskawa i pijacko mętnymi oczami, siedział za biurkiem naczelnika wiezienia. Naczelnik skromnie przycupnął na jednym z krzeseł. Mój „sędzia” zionął oparami alkoholu, co mnie stojącego około trzy metry od niego przyprawiało o mdłości. Myślę że pierwszym co dostrzegł był mój nieformalny strój - na spacerze było zimno i miałem na sobie cywilny, wyszargany sweter. Z pewnym wysiłkiem skoncentrował na mnie wzrok i musiał również dostrzec obrzydzenie na mojej twarzy - nie cierpię alkoholików i sytuacja w której moczymorda miał decydować o moim losie była trudna do zniesienia. W każdym razie od początku antypatia była obustronna i wyraźna. Pytania z jego strony były agresywne i złośliwe, moje odpowiedzi obraźliwie lakoniczne. Naczelnik musiał czuć się źle i było to widoczne. Musiał być odpowiedzialny za to poranne pijaństwo; zrobił co mógł aby zmiękczyć sumienie „pana sędziego", ale zamiast tego jedynie je rozmoczył. Reszta była moją winą - nie potrafiłem jednak maskować mojego obrzydzenia.
Otrzymane później postanowienie Wojskowego Sadu Garnizonowego w Łodzi było oczywiste, a jego uzasadnienie było powtórzeniem, w bardziej trzeźwej formie, pijackiego bełkotu pana pułkownika Józefa Sobieskiego, sędziego wojskowego PRL.
W lipcu została ogłoszona warunkowa amnestia. Uwalniała ona skazanych z wyrokami do trzech lat włącznie i redukowała wyższe niż trzy lata kary do połowy. Perfidia amnestii polegała na fakcie iż bardzo niewiele wydawanych w trybie doraźnym wyroków sądów wojennych było poniżej trzech lat. Skazani z wyższymi wyrokami zostali automatycznie zatrzymani na sicie - do dalszej obróbki. Ci działacze, którzy uniknęli wczesnego aresztowania, podjęli działalność i zostali aresztowani później byli najbardziej przegrani. Ale więzienia znacznie opustoszały - masa kryminalistów z drobnymi wyrokami wyszła na wolność a wraz z nimi rzesze „półetatowych” konfidentów i prowokatorów. Ci półetatowcy, zwerbowani w czasie normalnej odsiadki wizją lepszego traktowania, skróconych wyroków i innych przywilejów pozostawali na zawsze na smyczy - groźba ujawnienia była gorsza niż zaoszczędzona odsiadka.
Po ogłoszeniu amnestii mój zredukowany do 21 miesięcy wyrok kończył sie 17 września 1983 roku. Te ostatnie dwa miesiące charakteryzowały sie czymś w rodzaju stanu nieważkości. Solidarnościowcy wychodzili na wolność; pojedynczo, po kilku. Wśród nich byli również ci z większymi wyrokami - ci którzy zdecydowali sie prosić o warunkowe zwolnienie. WRONa w tych przypadkach była podstępnie ustępliwa - delikwenci podpisywali warunek iż w razie powrotu do zakazanej działalności ich amnestia zostanie unieważniona i powrócą do wiezienia. Tak wiec w ostatnim momencie, w wielu przypadkach przyśpieszając wolność jedynie o miesiące czy nawet tygodnie - poddawali się. Jestem w stanie ich zrozumieć - rodziny, dzieci, lato - to wszystko czekało po drugiej stronie kraty. Nigdy WRONowska marchew nie była tak pachnąca i skuteczna jak w tych ostatnich miesiącach.
Pomimo wzmiankowanego wyżej „stanu nieważkości” - o dziwo nie miałem żadnych pokus. Zamiast tego odczuwałem wyraźną satysfakcję. Satysfakcję z wytrwania i zadowolenie, że cena owego wytrwania była znacznie niższa niż to sie zapowiadało. Powracałem myślami do owych pierwszych dni, skierowanych na bramę Stoczni luf czołgów. Te czołgi mogły strzelać - nie strzelały. Myślałem o pierwszej celi w podziemiach gdańskiej bezpieki, kiedy serce fikało koziołki a lekarstwa zostały skonfiskowane - przeżyłem. Przeżyłem tez kolejno opisywane uprzednio: chemiczną saunę jaką powitano mnie pierwszej nocy w Bydgoszczy, spowodowane truciem „zapalenie płuc” a’la Adolf, spotkanie z grzechotnikiem w krzakach łódzkiej kliniki.
W styczniu 1982 mój własny adwokat pocieszał mnie wizją “wygrania sprawy” wyrokiem 10-15 lat, wbrew oskarżeniom zagrożonym karą śmierci. Do podobnego wyroku przygotowywała mnie przed rozprawą pani Got - oficer wychowawczy Aresztu Śledczego w Bydgoszczy. Przez osiem i pół miesiąca nie opuszczałem celi, pozbawiony regulaminowych spacerów. Przeżyłem, pomimo choroby serca, całodniową podroż w zamkniętej stalowej szafie. A teraz pozostało mniej niż dwa miesiące - pod opieką zakłopotanych wyraźnie rozwojem sytuacji funkcjonariuszy więziennych.
Dni spędzałem na czytaniu książek, znaczną cześć nocy - na rybach. Potrafiłem, pół drzemiąc, opłynąć w wyobraźni jezioro w Pluskach, mijając znajome drzewa, wysepki i pola. I tak dwa miesiące przeszły. Nadszedł ów oczekiwany 17 września.
Po śniadaniu przyniesiono moje cywilne ciuchy i zaprowadzono mnie do łaźni. Po powrocie spakowałem nieliczne posiadane klamoty i poprowadzono mnie do budynku administracyjnego. Odbiór depozytu nie trwał zbyt długo - większość rzeczy pozwolono żonie, na moja prośbę, zabrać prawie rok temu. Tak więc około dziesiątej byłem formalnie gotowy do opuszczenia gościny pana Jaruzelskiego - ale jakoś nie spieszono się z otwieraniem bramy. Po około godzinie zostałem poinformowany, iż ze względu na mój stan zdrowia, czekamy na przybycie mojej żony. Dwie następne godziny przeczekałem „czytając” ostentacyjnie jedyną posiadaną książkę - szkolny podręcznik angielskiego. Przyznam, że moją największą troską było uniknięcie trzymania jej do góry nogami - ale zdziwione spojrzenia przechodzących funkcjonariuszy więziennych sprawiały mi przyjemność.
Nie zastanawiałem się wtedy, dlaczego nie wychodzę po prostu jak inni - na własną rękę. Teraz myślę, że może ważniejsza niż obecność żony była obecność właścicieli samochodu, zapewniających transport. Znajomość i reżyseria moich pierwszych kroków na wolności mogła być istotna. Ale w sumie nie miało to większego znaczenia.
Moi odbiorcy przyjechali z opóźnieniem. Na krótko przed opuszczeniem więzienia spotkał mnie naczelnik i obaj nie bardzo wiedzieliśmy co mówić. Uważałem i uważam że zachowywał sie na tym stanowisku przyzwoicie, zachowując tradycje więzienia, które gościło Kardynała Wyszynskiego i Wiesława Gomułkę. Tak więc bez słowa podaliśmy sobie rękę i po chwili znalazłem sie na zewnątrz.
Przed odjazdem odwiedziliśmy łęczyckiego księdza, aby podziękować za jego rolę w życiu więziennym. Nigdy nie byłem gorliwie praktykującym katolikiem i poza mszami w łęczyckiej kaplicy, w ciągu ostatnich trzydziestu lat byłem jedynie w kościele z okazji celebracji nominacji biskupa Glempa na kardynała, poświęcenia kilku sztandarów i wcześniej - pogrzebu ojca. Ale msze w Łęczycy były dla mnie bardziej polityczną niż religijną celebracją - z możliwością wysłuchania zmodyfikowanego na użytek sytuacji hymnu, zawierającego słowa „ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie”. Mam więc nadzieję, że ksiądz łęczycki zechce zapomnieć moją jednorazowa improwizację, kiedy mając prawą rękę zajęta trzymaniem śpiewnika, przeżegnałem się lewą. Mea culpa, proszę księdza - i proszę przyjąć spóźnione wyrazy sympatii pod adresem plebani i łęczyckiej parafii. Ksiądz był rodzajem odtrutki na obecność takich ludzi jak WRONowski pijaczyna podpułkownik Józef Sobieski.
Z Łęczycy jechaliśmy do Gdańska, gdzie czekało mnie kilka spotkań. Najpierw wpadliśmy do mojej siostrzenicy Ludmiły Smólskiej, mieszkajacej wraz z mężem Tomkiem i dwójką dzieci na Zaspie. Następnie spotkałem się z Andrzejem Mużą - moim adwokatem i późniejszym przyjacielem. Andrzej zawiózł mnie do Lecha Wałęsy. Rozmowa z Lechem nie bardzo się kleiła - zraził mnie bardzo pierwszymi słowami – „Co tak późno? Czekałem na ciebie trzy miesiące temu, kiedy wyszedłeś z więzienia”… Pomyślałem wtedy, że ja byłem u jego żony kilka godzin po jego internowaniu, stawiałem jego uwolnienie jako warunek dialogu z władzą i pomimo mojego późniejszego uwięzienia wiedziałem o jego losach. On nawet nie wiedział, że do dzisiaj byłem w więzieniu…
Próbowaliśmy rozmawiać o planach działania, ale świadomość podsłuchu i brak jakiegokolwiek scenariusza ze strony Wałęsy przeszkadzały. Raziły mnie jego slogany, które masy odbierały tak dobrze a jego chyba raził mój brak zapału do sloganów. Byłem zmęczony i zniechęcony tą wycieczką do Mekki.
Na drugi dzień odwiedziłem księdza Jankowskiego z podziękowaniem za pomoc prawną - adwokat Andrzej Muża działał z jego ramienia. Ksiądz nie omieszkał podkreślić faktu i celu mojej wizyty przy okazji najbliższego kazania - co znów zraziło mnie trochę. Wyraźnie nie nadawałem się do powrotu do normalnego świata. Tego samego dnia, późnym wieczorem, Tomek Smólski zawiózł mnie i Halinę do Olsztyna.
* * *
Mieszkanie w Olsztynie powitało nas rozgardiaszem. Były to dwa kwaterunkowe pokoje z kuchnią, na dziesiątym piętrze, które tuż przed moim powrotem przydzielono nam „tymczasowo" w miejsce bezprawnie odebranego, w pełni opłaconego i już raz „przekazanego nam” spółdzielczego M5.
Wszędzie leżały kartonowe pudła, w kącie większego pokoju materac na podłodze, w małym pokoju łóżeczko Dominika. Zosia Piskunowicz, prawnik zatrudniony w Regionie przed stanem wojennym, stanowiła komitet powitalny. Tomek, po wypiciu herbaty pojechał spowrotem do Gdańska. Dominik spał. Nie bardzo wiem jak to było tego pierwszego wieczora, byłem zbyt zmęczony. Na drugi dzień pojechaliśmy na Pluski - moje Pluski, o których marzyłem w czasie bezsennych nocy w więzieniu, słuchając spiewających za kratą łęczyckich słowików. I które, o czym jeszcze nie wiedziałem, wkrótce mi przyszło utracić.
Albany, Australia, 1997, tresc uzupelniona w 2001,
przygotowana do druku w 2005.
Druk pierwszego wydania – A, Kozłowska, Ottawa, lipiec 2005.
Przekazano za pokwitowaniem IPN dnia 6 lutego 2006.
UWAGA: Do książki, na życzenie jej nabywcy, może być dołączony za oddzielną oplata AU$15 dysk (CD) zawierający fotokopie dokumentów procesowych i sądowych korespondujących z treścią tej książki. Dyski nie są sprzedawane bez książki.
Autor
3 komentarze:
Szacunek.
I pomyśleć, że dzisiaj odkryłam wiersz śp. p. Pana Mirosława, zaczęłam szukać, efekty oblałam łzami.
Spokój Pana duszy i niech czuwa nad Nami
a więc fikcja okr.stolu 1983. Frasyniuk
Prześlij komentarz