|
Po rozbiciu przez Niemców wojsk sowieckich na terenach
Białostocczyzny i Nowogródczyzny w 1941 roku, duża ilość niedobitków sowieckich
została przyjęta do majątków i gospodarstw wiejskich jako robotnicy, bez względu
na posiadane stopnie wojskowe. Element ten był bardzo różny i rekrutował się ze
wszystkich republik sowieckich - od Białoruskiej i Ukraińskiej SSR począwszy, a
na najbardziej wschodnich skończywszy.
Robotnik sowiecki był dobrym
robotnikiem. Ciężkie warunki życia w Związku Sowieckim przyzwyczaiły go do
minimalnych wymagań bytowych, wciąż wymagały zaś od niego pracy ciężkiej,
rzetelnej i sumiennej.
Jednakże ideologia sowiecka była tak już wpojona w
duszę 'obywatela' Związku Sowieckiego, że mimo stokrotnie lepszych warunków
życia w okupowanej Polsce, wspominał on zawsze z rozrzewnieniem "dobre czasy
sowieckie".
W roku 1942, gdy Niemcy już jako-tako 'ugruntowali' swoją
władzę na terenach wschodnich okupowanej Polski, rozpoczęli też i stopniowe
dobieranie się do tych obywateli sowieckich, których uważali za niebezpiecznych.
Zapoczątkowało to przemieszczanie się tych, tak zwanych 'prynudziłowów', ze wsi
do wsi, dla uniknięcia niewoli niemieckiej.
Lecz od samego początku wszyscy
ci 'prynudziłowcy' organizowali się tajnie, mając na celu osłabianie tyłów armii
niemieckich posuwających się w szybkim marszu na wschód. Gdy we wsiach zaczęło
być im za ciasno, rozpoczął się ich stały i systematyczny odwrót do lasu - do
organizującej się od jakiegoś już czasu partyzantki sowieckiej. Już wtedy
otrzymywali oni pierwszych organizatorów-dowódców drogą zrzutów spadochronowych
oraz instrukcje z Moskwy. Był to okres lata i jesieni 1942 roku.
System ochrony ludności cywilnej przez Niemców przed tymi
oddziałami sowieckimi był niedostateczny. Już pierwsze, małe jeszcze, sowieckie
oddziały partyzanckie zlikwidowały kilka punktów tak zwanej 'samochowy' -
lokalnych punktów samoobrony przed tymi właśnie oddziałami, organizowanych przez
miejscowych obywateli. Każda gmina posiadała kilka takich punktów. Oprócz tego w
siedzibie każdej gminy były posterunki policji, początkowo polskiej w
miejscowościach polskich, później białoruskie na terenie całej Białorusi. Błędem
ich organizacji był całkowity brak współdziałania między sąsiadującymi punktami
samoobrony - każdy punkt pozostawiony był samemu sobie. Niemcy udzielili jedynie
zezwolenia na zorganizowanie punktów samoobrony i każdorazowo zatwierdzali ich
komendantów. Uzbrojenie punktów pochodziło z wyposażenia armii sowieckich,
rozbitych w 1941 roku.
Do rozbicia pierwszych 'samochów' doszło wczesną
wiosną 1943 roku. Między innymi, została w dniu 8 maja 1943 roku rozbita
'samochowa' w miejscowości Naliboki. Major sowiecki, Rafail Wasilewicz rozkazał
wtedy egzekucję stu ośmiu mężczyzn, wszystkich Polaków. Znaczna część Nalibok
została spalona; po Nalibokach przyszła kolej na inne punkty samoobrony.
Napór sowiecki zaczął wzmagać się wszędzie i na wszystkich,
przede wszystkim na inteligencję polską, która zajmowała przodujące stanowiska w
administracji i gospodarce na tych terenach. Sowietom chodziło o to, aby
zdezorganizować gospodarkę niemiecką, pozbywając się jednocześnie elementu
polskiego, przede wszystkim poprzez wchłonięcie go w swe szeregi.
Podziemne
władze polskie, odpowiedzialne za podjęcie decyzji wobec tych wydarzeń,
postanowiły stworzyć Polskie Oddziały Partyzanckie i dać tym ujście instynktowi
samozachowawczemu społeczności polskiej. Sprawami najważniejszymi było, aby
zapobiec wstępowaniu młodzieży polskiej do partyzantki sowieckiej, która
młodzież tę demoralizowała i wypaczała kompletnie, oraz aby uniknąć rzezi
ludności polskiej, do jakich doszło poprzednio.
Po uzyskaniu zgody Komendy
Okręgu AK NOWOGRÓDEK na utworzenie Polskich Oddziałów Partyzanckich, 3 czerwca
roku wyszedł do lasu z miejscowości Kul pierwszy Polski Oddział Partyzancki -
Batalion Stołpecki, w liczbie 1 plus 43, pod dowództwem ppor. pil. Witolda
Pełczyńskiego "Dźwiga". Oddział rósł bardzo szybko i w dniu 15 czerwca liczył
już około 150 uzbrojonych żołnierzy. Ponieważ w tym czasie zostało częściowo
zdekonspirowane podziemie iwienieckie, a w oddziale nie było broni dla
nowowstępujących ochotników, jak również dla zachęty tym, którzy chcieli wstąpić
do Batalionu, a nie mogli zdobyć się na podjęcie ostatecznej decyzji,
postanowiono zorganizować akcję zbrojną na Iwieniec - niemiecki punkt
umocniony.
Akcja, opracowana przez trzech oficerów (ppor. pil. Witold
Pełczyński "Dźwig", por. Kasper Miłaszewski "Lewald" i ppor. Walenty
Parchimowicz "Waldan"), zakończyła się sukcesem - Iwieniec został zdobyty razem
z olbrzymią ilością amunicji, materiałów zaopatrzenia i pewną ilość broni.
Rozpoznanie wewnętrzne w Iwieńcu przeprowadził wchm. Jan Jakubowski "Dąb".
Straty własne były stosunkowo niewielkie - czterech zabitych. Po akcji prawie
cała ludność opuściła Iwieniec i rozproszyła wśród okolicznych wsi w obawie
przed niemieckimi represjami. Młodzież prawie w całości dołączyła do Batalionu.
Również, przeszło do Batalionu wielu białoruskich policjantów.
Represje
niemieckie w Iwieńcu wyraziły się, niestety, zamordowaniem około stu
pięćdziesięciu mieszkańców, oraz wywiezieniem w niewiadomym kierunku kilku
tysięcy.
Raport stanu Batalionu z dnia 28 czerwca 1943 roku wykazuje razem
554 ludzi. Dowódcą został mianowany ppor. "Waldan", adiutantem por. "Lewald",
oficerem do zleceń ppor. pil. "Dźwig", kwatermistrzem por. Ludwik Wierszyłłowski
"Ludek", dowódcą 1-szej kompanii ppor. Olgierd Woyno "Lech", dowódcą 2-ej por.
Sławomir Gąsiewski "Jar", dowódcą 3-ej st. sierż. Rożnański, dowódcą oddziału
kawalerii chor. Zdzisław Nurkiewicz "Noc". Komendantem Obwodu był w tym czasie
ppor. Aleksander Warakomski "Świr".
Miejscem, w którym organizował się
Batalion była Rudnia Nalibocka. Po zakończeniu organizacji zmieniono miejsce
postoju Batalionu, przeniesione w południowe rejony Puszczy Nalibockiej.
Dowództwo stacjonowało w miejscowości Bielica.
Rozpoczęto prace nad
wyszkoleniem i zgraniem oddziału. Element był bardzo dobry - w 70% ideowy. Praca
szła szybko naprzód. Oddział całkowicie uzbrojony - 6 ckm-ów, 27 rkm-ów,
kilkadziesiąt pistoletów maszynowych, w 100% umundurowany przypominał całkowicie
przedwojenne oddziały armii polskiej. Nastroje w Batalionie były antysowieckie i
antyniemieckie, jednakże organizatorzy, zdając sobie sprawę z niemożliwości
prowadzenia oddziału tą słuszną dla interesów Polski drogą, zmuszeni zostali do
współpracy z partyzantką sowiecką. Oddziały sowieckie w Puszczy Nalibockiej
liczyły w tym czasie około pięć tysięcy ludzi. Oddziały partyzantki polskiej
były więc w Puszczy w olbrzymiej liczebnej mniejszości.
Bolszewikom chodziło, od samego początku, o całkowite
podporządkowanie sobie polskiego Batalionu i chcieli oni za każdą cenę wcisnąć
do naszych kompanii swoich komisarzy politycznych. Nie udało im się to, ponieważ
metody i cele bolszewickie były ogólnie znane i znienawidzone.
Musiało jednak
dojść do współpracy partyzantki polskiej z sowiecką, ponieważ bez niej, wobec
liczebnej przewagi bolszewików, istnienie oddziałów polskich byłoby praktycznie
niemożliwe.
Wyrazem tej współpracy były ogólne plany obrony Puszczy przed
ewentualną akcją niemiecką, o której głośno było w terenie od kilku miesięcy.
Odcinek obrony otrzymał i polski Batalion, mając z prawej i lewej strony, jako
'sąsiadów', brygady sowieckie. W dniu 13 lipca 1943 roku przyszły pierwsze
meldunki, że Niemcy rozpoczęli już operację i zbliżają się w kierunku Puszczy.
Drogi prowadzące w rejonie odcinka polskiego w głąb Puszczy zostały pozamykane.
Pierwsza kolumna niemiecka, zdążająca w kierunku Puszczy spotkała się z należytą
odprawą. Kilkunastu Niemców z dowódcą w randze majora zostało zabitych, spalono
dwa samochody i Niemcy, nie wiedząc co dalej robić, cofnęli się na kilka
kilometrów. Lecz lewostronny sowiecki 'sąsiad', bez oddania jednego strzału i
bez zawiadomienia Polaków, przepuścił całą kolumnę niemiecką na tyły Batalionu!
W tej sytuacji doszło do zdezorganizowanego wycofywania się Batalionu z pozycji,
rozbicia go na niewielkie grupki, błąkające się następnie przez dwa tygodnie po
Puszczy i przepędzane przez wroga z jednego jej końca na drugi - głodnych,
ściganych bez chwili odpoczynku przez leśne ostępy i brnących w straszliwych
bagiennych grzęzawiskach wśród padających deszczy i zimnych nocy.
Ta gehenna
ma niewiele podobnych w historii działań wojennych i partyzanckich. Tyraliery
SS-manów, wysługujących się Niemcom Ukraińców, Litwinów, Łotyszów, Białorusinów
i innych satelitów nadgorliwie wykonywały swe zadania. Posuwając się w trzech
rzutach, pięć dywizji niemieckich plus oddziały pomocnicze satelitów niemieckich
było zajęte w Puszczy Nalibockiej przez całe dwa tygodnie.
Efekt niemieckiej
operacji był dla Batalionu raczej nikły - nie więcej niż dwudziestu pięciu
zabitych (jednym z poległych był ppor. "Lech") względnie utopionych w bagnach i
około stu, złapanych już w swych miejscach zamieszkania w ubraniach cywilnych,
deportowanych razem z około dwudziestoma pięcioma tysiącami ludności cywilnej na
roboty do Niemiec. Niestety też, poza wywiezieniem ludności, Niemcy spalili
wszystkie osiedla w Puszczy i w promieniu około ośmiu kilometrów od niej, a
całkowity dobytek deportowanych mieszkańców zrabowali i wywieźli do
Niemiec.
Chociaż efekt operacji niemieckiej był militarnie nikły, jej
mordercze następstwa dla ludności spowodowały jednak czasowe zachwianie się jej
morale i wiary w sens tworzenia Polskich Oddziałów Partyzanckich. Propaganda
sowiecka wykorzystała ten moment i specjalnie podkreślała 'winę' Polaków, jako
prowokatorów operacji niemieckiej twierdząc, że "my byliśmy już tak dawno
tutaj, a nic nam Niemcy nie robili, dopiero gdy powstały oddziały polskie, od
razu nastąpiła akcja niemiecka na Puszczę więc Polacy są winni". Naiwni
uwierzyli w to, tym bardziej, że zaistniała pewna zbieżność faktów.
Pomimo straszliwych przejść, jakie stały się udziałem żołnierzy
Batalionu, duch walki i wola przetrwania tego jednego z najcięższych okresów
były tak wielkie, że po skończonej blokadzie rozpoczęto odtwarzanie oddziału. W
opisanych warunkach było to dosyć trudnym zadaniem - ludność polska została
częściowo deportowana, a ta pozostała sterroryzowana i przygnieciona psychicznie
przez niemieckiego okupanta.
Odtwarzanie oddziału rozpoczął, przysłany przez
Komendę Główną, por. CC Lech Rydzewski "Grom". W dwa tygodnie po nim, w
ostatnich dniach sierpnia przybyli do oddziału: por. CC Ezechiel Łoś "Ikwa" i
ja. We trzech rozpoczęliśmy pracę nad odtworzeniem Batalionu. Zostaliśmy
skierowani tutaj przez Komendę Obwodu STOŁPCE na stanowiska dowódców kompanii.
Ponieważ Sowietom udało się skutecznie zdyskredytować poprzedniego dowódcę
Batalionu nie mógł on, ze względów prestiżowych pozostać na tym stanowisku, na
które w tej sytuacji Komendant Obwodu powołał mnie.
Praca partyzanta w
terenie, którego nie zna i nie ma przy tym praktyki partyzanckiej, jest
niewyobrażalnie trudna. Przekonałem się o tym na własnej skórze i w warunkach, w
których wrogów miało się z przodu i z tyłu, i z boków - Niemców, bolszewików i
Białorusinów. Dużą pomocą w naszej pracy była świadomość ludności, że zostaliśmy
przysłani z Anglii. Społeczeństwo oceniło należycie pamięć polskich władz
wojskowych i cywilnych i było bardzo wdzięczne za to, że i ten zakątek
okupowanej Polski nie jest pominięty w ogólnym planie organizacji społeczeństwa
polskiego pod okupacją. Bieda była w tym, że władze partyzantki sowieckiej, gdy
dowiedziały się o tym, pomimo, że żyły z nami w pozornej przyjaźni, od razu
ochrzciły nas mianem faszystów polskich i stale słyszało się o tym, że "Hrom,
Hora i Ikwa eto faszystowskie swołocze i sukinsyny".
Ponieważ odtworzenie Batalionu mieliśmy rozpocząć w głębinach
leśnych, więc po spaleniu wszystkich wsi i gospodarstw wewnątrz i w pobliżu
Puszczy Nalibockiej, do najbliższego osiedla było piętnaście kilometrów. Drogi
jak najgorsze, w słotę ciężko było przejechać nawet pustym wozem. Puszcza
Nalibocka to co najmniej 70% bagien i trzęsawisk, reszta to miejsca piaszczyste
i względnie suche. Największa trudność polegała jednak się na tym, że brakowało
mi kwalifikacji na zorganizowanie i dowodzenie batalionem partyzanckim i to w
tak ciężkich warunkach. W swojej dotychczasowej karierze wojskowej byłem
najwyżej dowódcą plutonu, zresztą też przez krótki czas. Dopiero tutaj
przekonałem się o tym, że istnieje nie jeden, lecz wiele ważnych aspektów, o
których trzeba pamiętać w oddziale wojskowym o charakterze partyzanckim i
działającym w warunkach, w jakich przyszło nam działać. O ile ma się zamiar
prowadzić aktywną działalność i to przez jakiś czas, podstawowe warunki muszą
być spełnione, chociażby w 70%:
a) zaopatrzenie - rzecz najważniejsza;
b) efektywny wywiad
zewnętrzny i wewnętrzny;
c) z trzech sposobów dowodzenia: głosem, znakiem i
własnym przykładem, najważniejszy i jedyny jest sposób ostatni;
d) wartość
meldunku dowódcy patrolu względnie dowódcy placówki;
e) tylko dobry żołnierz
może być dobrym kurierem lub woźnicą;
f) dowódca może zrobić wojsko z
najgorszej bandy, jeżeli chce i jeżeli umie;
g) uczciwość ludzka ma swoje
wyraźne i określone granice;
h) w każdym doniesieniu i meldunku trzeba
dopatrywać się przede wszystkim prywatnych intencji;
i) czego nie zrobi się
samemu, lub zrobienia nie dopatrzy osobiście, można uważać za niezrobione;
j)
chociaż chęć i ochota do pracy nigdy nie zastąpią kwalifikacji i umiejętności, w
pewnych wypadkach są ważniejsze.
Na dzień 1 listopada stan Batalionu był około trzystu ludzi. Tego
dnia, w jak najpodnioślejszym nastroju, odbył się w oddziale Apel Poległych, a
wieczorem dotarł do nas rtm. "Borek" z Komendy Głównej z wiadomością, że z
Komendy Głównej przyjeżdżają do oddziału czterej oficerowie (w tym jeden major)
celem objęcia dowództwa. Wiadomość ta ucieszyła mnie bardzo gdyż sądziłem, że
oficer sztabowy z rutyną i co najmniej kilkakrotnie większym zasobem wiadomości
fachowych potrafi zrobić coś więcej i lepiej, niż ja.
W tym czasie
zorganizowana była już 1-sza kompania pod dowództwem por. "Ikwy", około 120
ludzi, kompletnie uzbrojona; oddział kawalerii pod dowództwem chor. "Noc", około
50 konnych, kompletnie uzbrojonych; kwatermistrzostwo, około 60 ludzi pod
dowództwem por. "Ludka", częściowo uzbrojonych.
Od początku istniał patrol
żandarmerii - dowódca plut. Antoni Hasiuk "Żuczek", w sile 1 plus 6 uzbrojonych
żołnierzy, oddział lotniczy pod dowództwem ppor. pil. "Dźwiga", w sile 1+25,
kompletnie uzbrojonych; adiutantem był por. "Lewald"; oficerem wywiadu ppor.
"Waldan", oraz drużyna łączności 1+5 - dowódca kpr. Jan Misiaczek "Miś".
W
stadium organizacji była kompania 2-ga, szturmowo-dywersyjna pod dowództwem por.
"Groma", około 50 ludzi, w tym 30 uzbrojonych. O ile oddział organizowany w
czerwcu nie miał prawie zupełnie kłopotu z uzbrojeniem, umundurowaniem i naborem
żołnierza, o tyle oddział organizowany jesienią miał właśnie, poza wyżywieniem,
najwięcej trudności z rozwiązaniem tych trzech problemów. Uzbrojenie oddziału
zostało co najmniej w 60% stracone podczas lipcowej operacji Niemców na Puszczę,
reszta była ukryta przez małe grupki, lub nawet pojedynczych żołnierzy w różnych
zakamarkach Puszczy. Umundurowanie zostało prawie w 100% zużyte w pracy i w
czasie niemieckiej blokady. Dochodziło do tego, że żołnierze wychodzili z
Puszczy po blokadzie bez bluz, w samych kalesonach mając na nogach tylko
cholewy, ponieważ spody butów rozpadły się całkiem.
Sprawa naboru żołnierza ……… do oddziału była bodaj
kwestią…………………. Nie było czym ludzi przyciągnąć. Obiecywano z Okręgu zrzuty
broni, amunicji i sprzętu, kazano przygotowywać miejsca zrzutów - nadzieja
wstąpiła w żołnierza, lecz nie doczekaliśmy się nigdy ani jednego zrzutu, choć w
tych czasach była to kwestia życia lub śmierci.
W dniu 6 listopada 1943 roku,
w godzinach wieczornych przybyli do oddziału mjr Wacław Pełka "Wacław", por.
Juliusz Borowicki "Klin", ppor. Klemens Szaniawski "Zator" i pchor. Józef
Borkowski "Junosza", przynosząc ze sobą około 50.000 RM z Komendy Obwodu
STOŁPCE. Łączna więc kwota, jaką oddział otrzymał od chwili powstania, to jest
od 3 czerwca do 1 grudnia 1943 roku wynosiła razem z poprzednio otrzymanymi
dwudziestoma tysiącami - 70.000 RM. Poza tym zupełnie i dosłownie nic.
Ze
względu na to, że do najbliższej stacji kolei, w Stołpcach, mieliśmy ni mniej ni
więcej tylko trzydzieści kilometrów, a stamtąd jeszcze daleko, daleko do
Nowogródka, łączność oddziału z Okręgiem była żadna. Nasze nadzieje na
otrzymanie stacji nadawczo-odbiorczej były stale podsycane przez Komendę Okręgu,
personel obsługi takiej stacji był szkolony, lecz stacji nadawczo-odbiorczej nie
otrzymaliśmy nigdy. Z naszego punktu widzenia wyglądało na to, że nikomu nie
jesteśmy potrzebni i mamy istnieć tylko dlatego, że nie wiadomo, co z nami
zrobić.
Od początku istnienia naszego oddziału aż do końca żaden delegat z
Komendy Okręgu ani z Komendy Głównej nie przybył do nas na inspekcję, aby na
miejscu i na własne oczy przekonać się o tym, czy coś konkretnego jest w
oddziale robione, czy też może uprawiamy działalność pozorowaną. Raz tylko
pojawił się rtm. "Borek", przedstawiający siebie jako delegata Komendy Głównej,
ale jak się później okazało, był on tylko przewodnikiem, a nie żadnym delegatem.
Wyszło to na jaw później, kiedy natarczywie domagajac się spełnienia obietnic,
danych przez niego, otrzymałem wyjaśnienie z Komendy Okręgu co do prawdziwej
roli rtm. "Borka".
Z przybycia oficerów z Komendy Głównej, z oficerem w
randze majora na czele, ucieszyłem się bardzo, jako że ciężar i odpowiedzialność
za oddział i jego istnienie spadała częściowo na barki oficera starszego,
doświadczonego i fachowca. Przybyli z majorem oficerowie, pomimo nie zawsze
młodego ich wieku, i młody podchorąży sprawiali wrażenie zapaleńców, którzy chcą
świat do góry nogami przewrócić i którzy w tych warunkach są nie tylko
potrzebni, lecz wręcz pożądani. Bardzo prędko jednak, bo już po paru dniach
przekonaliśmy się wszyscy, że major to teoretyk nie rozumiejący co to oddział
partyzancki, chcący wszystko trzymać w garści i mający jakiś specjalny dar
zrażania do siebie ludzi.
W Batalionie zaczęły się dziać rzeczy jak najmniej
pożądane. Moje stanowisko jako zastępcy było bardzo trudne, czasami nie
wiedziałem wręcz co robić i jak reagować. Widziałem, że stosunek Majora do
bolszewików i podejście do nich są niewłaściwe i że sprawy, które można byłoby
załatwić prościej i bez zgrzytów, załatwia się tak, aby wszyscy byli
niezadowoleni. Wiedziałem, że oficerowie którzy głośno wyjawiali swe
niezadowolenie, mają przynajmniej częściowo słuszność i gdybym wtedy był
przewidział katastrofę, która spotkała oddział 1 grudnia 1943 roku, byłbym
energiczniej postąpił i postarał się zapobiec złu.
Stosunki oficjalne z
partyzantką sowiecką były wtedy jeszcze jako takie, jednakże Sowieci starali nam
się coraz bardziej po łbach deptać - widząc naszą nieugiętą postawę, nie śmieli
się jednak do nas zbytnio zbliżać. Major chciał jednak utrzymać dobre stosunki
polsko-sowieckie za wszelką cenę, stwarzał przy okazji wizyt w oddziale
'dygnitarzy' sowieckich sytuacje, w których dochodziło do zdeptania naszej
godności narodowej jak również i jego osobistej, na co żaden inny z obecnych
oficerów polskich nie pozwoliłby sobie. Były przypadki, kiedy po takich wizytach
oficerów sowieckich w oddziale major podawał tym 'dygnitarzom'-pastuchom
strzemiona przy wsiadaniu na koń, co te pierwotne łby interpretowały jako naszą
kompletną słabość i poczucie naszej całkowitej od nich zależności.
Wobec
wielu sąsiedzkich spraw spornych i różnych zaistniałych sytuacji musiał być w
oddziale oficer, oddelegowany do załatwiania tych spraw i wyjaśniania napiętych
sytuacji, powstałych między oddziałami naszymi a sowieckimi; był to jakby nasz
urząd ministerstwa spraw zagranicznych. Tym właśnie oficerem był adiutant, por.
"Lewald", któremu nigdy nikt nie zazdrościł 'przyjemności' rozwiązywania całej
tej masy istniejących i wciąż powstających nowych problemów. Mjr "Wacław" swoim
postępowaniem przyczyniał się do dalszego utrudnienia pracy por. "Lewalda",
którego zadanie było już i bez tego wystarczająco niewdzięczne. Z jego
postępowania wynikało, że nie rozumiał i nie chciał rozumieć naszego położenia,
co prowadziło do pogrążania oddziału w coraz większą zależność od partyzantki
sowieckiej.
W ostatnich dniach listopada zapowiedział na dzień 1 grudnia 1943
roku swój przyjazd do naszego obozu płk "Dubow" [Grigorij Sidoruk -
E.M.C.] - główny komendant partyzantki sowieckiej w Puszczy Nalibockiej -
aby "porozmawiać" z żołnierzami; wyraził też życzenie, aby oddziały
wróciły w całości na ten dzień do obozu. Mjr "Wacław" zamierzał całkowicie
dostosować się do tego życzenia; ja zaś uważałem, że wystarczy połowicznie.
Ostatecznie major jednak zdecydował, że piechota cała ma powrócić do obozu, a
część kawalerii może zostać w terenie, zbliżywszy się jak najbardziej do naszego
miejsca postoju.
W przeddzień wizyty, to jest w dniu 30 listopada, przybył do
obozu mjr Wasilewicz - szef sztabu "Dubowa" i oświadczył, że "Dubow" wzywa
wszystkich dowódców oficerów na odprawę wojenną i to tego samego dnia wieczorem,
najpóźniej jednak 1 grudnia rano, jak najwcześniej. Pamiętam, że w dniu tym
przygotowywaliśmy nowe baraki-ziemianki wobec podmoknięcia starych.
Przeczuwałem, że jest w tym wezwaniu coś niedobrego.
Jeszcze 17 listopada
zdarzył się dosyć przykry wypadek - nasz szwadron, będący w terenie, natknął się
na bandę Żydów-grabieżców, rabującą w bezwzględny sposób wieś Sobkowszczyzna.
Szwadron udał się tam, pojmał Żydów, rozbroił i powiązanych prowadził do obozu,
odległego o dwadzieścia pięć kilometrów. Żydzi podjęli w drodze próbę ucieczki,
w czasie której zostali zastrzeleni; zwłoki rabusiów zostały zakopane w
nieoznakowanym miejscu. Dwóch Żydów zdołało jednak ujść i zameldować o
wydarzeniu w sztabie sowieckim. Sowieci przeprowadzili 'dochodzenie', które
doprowadziło ostatecznie do tego, że kategorycznie zażądali rozstrzelania
dowódcy szwadronu i jego zastępcy. Sprawa jednak przeciągnęła się i nadszedł w
końcu dzień narady wojennej.
Nie doszło do niej wieczorem 30 listopada, gdyż
"Lewald", "Ikwa" i "Walden" wrócili bardzo późno do obozu. Mjr "Wacław"
zarządził zbiórkę 1 grudnia o godz. 5:30. O godz. 6:00 mjr "Wacław", "Lewald",
"Ikwa", "Walden" i jedenastu ludzi eskorty odjechało do bolszewików na naradę
wojenną. Oryginalnie miałem i ja jechać na tę naradę, jednakże udało mi się
przekonać Majora o tym, że ktoś z oficerów dowództwa powinien pozostać na
miejscu, w obozie. Przed samym wyjazdem, o godz. 5:45, Major odpiął z ręki
zegarek i podał mi go z prośbą, abym "zatrzymał i przechował go do lepszych
czasów". Wobec mojego protestu otrzymałem od Majora stanowczy rozkaz i
zegarek przejąłem.
W pół godziny po odjeździe dowództwa, oficer inspekcyjny obozu,
pchor. Tadeusz Migacz "Mita" zameldował mi o przybyciu sześciu bolszewików,
którzy chcą rozmawiać z kimś z dowództwa. Wizyty takie były na porządku
dziennym, nie było wręcz dnia, aby co najmniej kilku takich wizyt nie było.
Przyjeżdżali oficerowie sowieccy na biesiady, przyjeżdżali 'bojcy'
"sztoby niemnożko pogawarit'", wreszcie codziennie przyjeżdżały patrole
po wiadomości z nasłuchu radiowego, które były u nas bardzo dobrze redagowane.
Bardzo podobał im się fakt, że można było dowiedzieć się u nas, co mówią i piszą
na całym świecie od Nowego Jorku, Londynu, Moskwy przez Sztokholm, Berlin, Rzym
- u nich wiedziało się tylko to, co podała Moskwa i to, naturalnie, odpowiednio
spreparowane. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że wszystkie te 'koleżeńskie'
i 'braterskie' wizyty miały na celu jedno - szpiegowanie i badanie nastrojów
wśród naszego wojska. Robota ta nie była trudna, ponieważ bolszewizm był przez
naszych żołnierzy znienawidzony, czego nie ukrywali, być może w złudnym,
czasami, poczuciu własnej siły i niezależności. Nasze patrole też wyjeżdżały od
czasu do czasu do sowieckich obozów, ochotników jednak na częste wyjazdy z
zasady nie było. Wizyty te były w większości kurtuazyjne, czasem konieczne ze
względu na potrzebę załatwienia 'sąsiedzkich' spraw. Najczęściej wyjeżdżał do
bolszewików por. "Lewald" jako ten, który najlepiej się w tych
'międzysąsiedzkich' sprawach orientował, oraz jako najbardziej znany przez nich
nasz oficer. Ja zaś od początku do końca pozostawałem w cieniu, nie afiszując
się też specjalnie, a ponieważ trudno było uzyskać polski mundur wojskowy, więc
chodziłem w ubraniu cywilnym. Najczęściej byłem tytułowany przez bolszewików
'komissar'.
Nie miałem specjalnej ochoty wychodzić do tych bolszewików i
dałem rozkaz oficerowi inspekcyjnemu, aby ich odprawił tłumacząc, że z dowództwa
w obozie nie ma nikogo, gdyż wszyscy wyjechali na naradę. Coś mnie jednak tknęło
i zacząłem się zastanawiać, po co też oni mogli tak wcześnie przyjechać. Po
chwili wrócił oficer inspekcyjny i zameldował, że bolszewicy chcą jednak
rozmawiać z kimkolwiek z dowództwa. Wyszedłem więc z baraku, skierowałem w ich
stronę i jak przygwożdżony stanąłem w miejscu. Przede mną, jakieś dwadzieścia
kroków, szedł w moją stronę por. "Lewald" bez broni i pasa, z sowieckim mjr.
Wasilewiczem. Wasilewicz odezwał się do niego: "A teraz, Miłaszewski, zrób mi
zbiórkę całego oddziału".
Zrozumiałem od razu wszystko, tym bardziej, że
w odległości około pięciu kroków za nimi szło dziesięciu bolszewików z bronią
automatyczną gotową do strzału, a jakieś pięćdziesiąt kroków za nimi cała chmara
skośnookich mongołów. Zdecydowałem się momentalnie. Chociaż tu, w obozie, nie
było już nic do zrobienia, ale w odległości około półtora kilometra od obozu
stała nasza 2-ga kompania i jeżeli bolszewicy nie zdążyli jej jeszcze osaczyć,
to może można byłoby jeszcze coś przedsięwziąć.
2-ga kompania nie była w tym
czasie jeszcze w pełni skompletowana, liczyła około osiemdziesięciu pięciu
ludzi, w tym około sześćdziesięciu uzbrojonych. Przy kompanii stacjonował też
oddział partyzantki polskiej z Mołodeczna, w liczbie dwudziestu czterech ludzi,
który dwa tygodnie temu przybył do nas na odpoczynek.
Jeżeli chodzi o wartość
bojową naszych oddziałów, to była ona w tym czasie bardzo mała. Echa niemieckiej
blokady Puszczy jeszcze nie przebrzmiały, a ślad tej blisko trzytygodniowej,
nieszczęsnej tułaczki po Puszczy był w psychice żołnierza głęboki i trzeba
byłoby co najmniej kilku udanych akcji bojowych, aby żołnierz ten odżył
psychicznie, uwierzył w swoją wartość i w to, że nie potrzebuje się wszystkich i
wszystkiego obawiać.
Wartość bojowa oddziału mołodeckiego była bardzo
duża.
Należy wspomieć, że twórcom Polskich Oddziałów Partyzanckich w
tym rejonie nie chodziło właściwie o to, aby stworzyć partyzantkę polską
ukierunkowaną od samego początku na akcje bojowe; chodziło im raczej o to, aby
zapewnić elementowi polskiemu w miarę bezpieczne schronienie przed niemieckimi
wywózkami na roboty przymusowe, lub przed wcieleniem przez bolszewików do ich
oddziałów.
Lecz naczelną zasadą i myślą przewodnią było to, aby istnieniem
polskich oddziałów udokumentować polskość tego małego obszaru Kresów Wschodnich.
Istnienie tak dużego polskiego oddziału partyzanckiego (jak i partyzantki
sowieckiej) nie miało na tym terenie uzasadnienia. Granice 'naturalne' nie były
łatwe do przekroczenia: z północy - mocno strzeżona linia kolejowa Lida-Mińsk; z
południa - linia kolejowa Stołpce-Mińsk; od zachodu - około
czterdziestokilometrowy obszar Puszczy Nalibockiej, okupowany przez partyzantkę
sowiecką; od wschodu - dawna granica polsko-sowiecka. Na tym terenie były też
cztery ważne niemieckie punkty oporu: Wołożyn, Gródek, Pierszaje i Iwieniec.
Przelotowych kołowych linii komunikacyjnych nie było, więc i pole do popisu dla
około siedmiotysięcznych oddziałów sowieckich i pięćset żołnierzy liczących
oddziałów polskich było bardzo ograniczone.
Udało mi się ujść z terenu obozu i, z nadzieją na 2-gą kompanię i
oddziałek mołodecki, pospieszyłem razem z zastępcą szefa kancelarii, "Orliną",
do miejsca ich postoju. Po przybyciu zorientowałem wszystkich oficerów w
sytuacji, ułożyłem plan działania, lecz niestety nie zdawałem sobie wtedy sprawy
z tego, że żołnierz który nie jest otrzaskany ze świstem kul i wybuchami,
chociaż najbardziej odważny jest właściwie bezwartościowy. Ułożony przeze mnie
plan działania nie udał się, gdyż przy pierwszych strzałach nie otrzaskani z
walką żołnierze sądzili, że każda kula musi zabijać i załamali się. Dowódcy
plutonów też zawiedli. W zwartym szyku odskoczyła w las tylko grupa z
Mołodeczna, mając jednego ciężko i jednego lekko rannego.
2-ga kompania
poddała się i złożyła broń. Gdy weszliśmy pod konwojem do obozu, zobaczyłem
naszych oficerów stojących pod strażą przed barakiem dowództwa, w ktorym złożona
była wszystka broń rozbrojonej 1-szej kompanii, kwatermistrzostwa i innych
oddziałów będących w obozie. Nasi rozbrojeni żołnierze stali w dwuszeregu, mając
z prawego i lewego skrzydła po jednym bolszewickim ckm-ie, oraz około
czterdziestu bolszewików z przodu z bronią automatyczną i karabinami. Mieli
zapowiedziane, że w razie zabicia chociażby jednego bolszewika przez naszych -
będzie otwarty do nich ogień ze wszystkiej broni, jaką bolszewicy mieli do
dyspozycji.
Wszystko było więc jasne, nie wiedzieliśmy jedynie, co stało się
z grupą oficerów i żołnierzy, która udała się wcześnie rano tego dnia na naradę
wojenną do sztabu sowieckiego. Wiadomość o nich otrzymaliśmy dopiero w cztery
tygodnie później.
Ponieważ grupa mołodecka wciąż ostrzeliwała się z lasu,
Wasilewicz zwrócił się do szeregu naszych rozbrojonych żołnierzy dla wybrania
ochotników, którzy poszliby jako parlamentariusze do tej "bandy sukinsynów,
nie mających żadnego powodu do walki".
Jako pierwszy zgłosił się pchor.
Tadzio Maszewski "Przywara", jako drugi Alojzy Drużniewski "Żbik", jako trzeci
zgłosiłem się ja, stojąc poza szeregiem oficerów. Byłem uzbrojony w nagan i
granat, a ponieważ nie byłem znany ogółowi motłochu sowieckiego, więc Wasilewicz
zezwolił mi na pójście. Zatrzymywały nas kilkakrotnie posterunki sowieckie,
przed którymi musieliśmy się tłumaczyć po co i dokąd idziemy, w końcu jeden z
ostatnich zatrzymał "Żbika", zaś Tadzia i mnie przepuścił. Swoi, będący w głębi
lasu o mało nas nie postrzelili, w końcu jednak zostaliśmy rozpoznani.
Od
razu podjęto przygotowanie planu ucieczki. Jeden z oficerów, ranny w czasie
akcji, został posadzony na konia i jechał konno, my rozpoczęliśmy wędrówkę
pieszą na przełaj, gdyż wszystkie drogi w Puszczy zostały już zablokowane przez
bolszewików. Ciężko ranny żołnierz zmarł. Ruszyliśmy w drogę o godz. 7:30 rano,
a wyszliśmy z Puszczy około 15:30, chociaż odległość do pokonania przez bagna
Puszczy była nie większa niż dziesięć kilometrów. Nikt z nas początkowo nie
wątpił, że przejdziemy, jednakże już po przejściu dwóch kilometrów, gdy koń
utopił się w bagnie a rannego musieliśmy dźwigać na barkach, niektórzy
zwątpili.
Dzień 1 grudnia 1943 roku, dzień strasznej tragedii Polskiego
Oddziału Partyzanckiego w Obwodzie STOŁPCE nie wyróżniał się niczym z pośród
innych jesienno-zimowych dni. Mróz był około -6°C, bagna zamarznięte, grubość
pokrywy lodowej około 3 cm. Lód był tak słaby, że nie utrzymywał na powierzchni
najlżejszego człowieka. Idąc przez bagna, zapadało się normalnie do kolan z tym,
że stawiajac stopę na lodowej powierzchni do ostatniej chwili miało się
wrażenie, że jednak lód wytrzyma. Nie wytrzymywał i tak brnęliśmy do przodu
wylewając co chwila wodę z butów - nogi marzły.
Kulminacyjnym punktem było
pokonanie jakiegoś bagnistego strumienia, w którym jako pierwszy przechodzący,
zapadłem się po pachy w błocie, przemakając do cna. Myślałem wtedy, że już z
niego nie wyjdę, jednakże Bóg był łaskaw i jakoś się wygramoliłem. Będąc już na
przeciwnym brzegu pomogłem innym przeciągając ich na drugą stronę strumienia
przy pomocy jakiegoś drąga. Efekt końcowy tej marszruty był taki, że około
trzydziestu z nas miało poodmrażane nogi, a reszta przynajmniej obtarte. Ja sam
chodziłem przez dwa miesiące z obtartymi nogami. Część żołnierzy wyszła z
Puszczy w ogóle bez butów, bo rozpadły się w drodze. Po pokonaniu błot
przeszliśmy jeszcze kilka kilometrów, ostatkiem już sił i w miejscowości Brodek
zatrzymaliśmy się na parę godzin dla odpoczynku i na nocleg. Kiedy kładłem się
spać, nie mogłem moich, początkowo luźnych butów zdjąć z nóg, a rano, kiedy
częściowo przeschły, nie mogłem ich założyć.
Około godziny trzeciej nad ranem
wyruszyliśmy wszyscy w dalszą drogę, poszukując chor. "Noc", który z patrolem
konnym około trzydziestu żołnierzy był w terenie. Około godziny jedenastej przed
południem doszliśmy do miejscowości Chotówka. Szukaliśmy właśnie jakiegoś
prowiantu, gdy nasze ubezpieczenie zameldowało, że siedmiu bolszewików
przechodzi obok drogą. Po ostatnich wypadkach w Puszczy, nastawienie nasze do
partyzantki sowieckiej było jasno sprecyzowane. Nienawiść w stosunku do
kogokolwiek, kto obnosił się z czerwoną gwiazdą była zdecydowana i nie do
przezwyciężenia.
Mieli ze sobą 1 rkm, 6 kb i 3 wozy z prowiantem - wszystko
to bardzo nam się przydało. Po pół godzinie przyszła kolej na dalszych ośmiu;
chociaż ci nie mieli rkm-u, a jedynie 7 kb i pepeszę - te też nam się
przydały.
I w ten sposób zapoczątkowany został nowy okres w stosunkach
polsko-sowieckich na tym terenie - okres eliminowania tych wszystkich, którzy
obnosili się ze znakiem czerwonej gwiazdy. Odtąd, ktokolwiek z nich wpadł w
nasze ręce, rzadko wychodził z nich żywy.
Późną nocą dotarliśmy do
miejscowości Osowo, gdzie stała nasza kawaleria w sile sześćdziesięciu konnych i
dziesięciu pieszych. Było to 3 grudnia 1943 roku o godz. 3:00 nad ranem.
Po
dołączeniu do oddziału objąłem jego dowództwo i równocześnie rozpocząłem kurs
konnej jazdy. Okazało się, że zdolności po temu mam, gdyż pierwszego dnia
zrobiłem konno około piętnaście kilometrów, drugiego około dwanaście, a
trzeciego około siedemdziesiąt pięć - bez zrobienia krzywdy koniowi i
sobie.
Jak zorientowałem się zaraz po dołączeniu do oddziału, rozbrojenie
naszego oddziału było akcją nakazaną z góry przez sowieckiego dowódcę frontu,
gen. Ponomarenko. Wynikało to z rozkazu, jaki został znaleziony przy jednym z
oficerów sowieckich, rozbrojonych przez naszą kawalerię dnia 2 grudnia. Oddziały
sowieckie w liczbie od kilkudziesięciu do kilkuset krążyły teraz w terenie
wyłapując wszystkie nasze mniejsze patrole i rozbrajając je, a w razie
najmniejszego oporu rozstrzeliwały. Już w dniu 1 grudnia zostało rozstrzelanych,
zgodnie z tym rozkazem, czterech naszych żołnierzy, między innymi plut.
Stanisław Lembowicz i kpr. Stanisław Kruhliński; ciężko ranny został strz.
"Pożoga". Do chwili znalezienia sowieckiego rozkazu, nakazującego rozbrajanie
oddziałów polskich i mordowanie opornych, nasz oddział kawalerii rozbrajał tylko
wszystkie mniejsze oddziały sowieckie. Rozbroił w ten sposób około
siedemdziesięciu partyzantów sowieckich puszczając ich samych wolno. Od chwili
znalezienia rozkazu niewielu z pojmanych bolszewików miało szczęście cieszyć się
życiem.
Posunęliśmy się powoli pod miasteczko Raków. Głowiliśmy się
wszyscy, co nam dalej robić wypada. W terenie trudno było pozostać, mając z
jednej strony Niemców, z drugiej bolszewików, którzy stale i coraz większymi
grupami włóczyli się po wsiach "aby zniszczyć tę grupę kawalerii polskich
faszystów"; zaopatrzenia w amunicję nie otrzymywaliśmy zupełnie. Byliśmy
zdani wyłącznie na samych siebie - w sytuacji zamkniętego w klatce zwierza,
które chce żyć, a widzi, że ma już na gardle nóż, który wkrótce i nieuchronnie
pozbawi go życia.
Odpoczęliśmy pod Rakowem dwa dni i podjęliśmy decyzję aby,
po przekroczeniu mocno strzeżonej przez Niemców linii kolejowej, udać się na
przyległe tereny wiejskie. Jeszcze 3 grudnia sporządziłem meldunek do Komendy
Obwodu STOŁPCE przedstawiający sytuację, w jakiej się znajdowaliśmy. 6 grudnia
odstąpiliśmy jednak od pierwotnego planu i zdecydowaliśmy o chwilowym powrocie
na nasze tereny, aby umożliwić ewakuację z tych terenów ludziom z konspiracji,
których nie chcieliśmy pozostawić na pastwę bolszewikom.
Oddział, w sile
sześćdziesięciu konnych, wyjechał 6 grudnia o godz. 18 drogą na Kul-Olszaniec. W
Kul byliśmy koło godziny pierwszej dnia [????] grudnia. Kwaterował tam oddział
bolszewicki, zatem szybko i bez zwracania na siebie uwagi bolszewików
wyminęliśmy tę miejscowość i udaliśmy do Olszańca, gdzie mieszkał nasz zaufany
człowiek, "Miód" [Witold Mironowicz? - E.M.C.]. Nie uzyskawszy żadnych
użytecznych informacji wróciliśmy pod Kul planując akcję przeciwko stacjonującym
tam bolszewikom. Po zdjęciu bolszewickiego posterunku do wsi droga była wolna.
Wyciągano bolszewików z chat i po rozbrojeniu prowadzono za stodołę. Było ich
już około trzydziestu, gdy nagle wybuchła we wsi strzelanina. Oddział szybko
opuścił wieś zabierając ze sobą kilka zdobytych koni, siodeł i dziesięciu
zakładników. Reszta zakładników uciekła. Oddział stracił jednego zabitego; jeden
żołnierz został ranny w nogę. Po stronie bolszewickiej zostało zabitych czterech
z dowództwa: dowódca, komisarz, naczelnik oddziału specjalnego i jeszcze jeden,
jakiś ważny. Wziętych do niewoli dziesięciu zakładników - w tym jedną kobietę i
lejtnanta - puściliśmy wszystkich wolno darując życie, ale ostrzegając, że
jeżeli komukolwiek z mieszkańców Kul choć włos z głowy spadnie, zemścimy się w
inny sposób.
Dowódca brygady bolszewickiej, starszy lejtnant Kluczko, jak
tylko przybył ze swym oddziałem rozpoznawczym do Kul, natychmiast zastrzelił
gospodarza, w mieszkaniu którego zabito czterech z dowództwa oddziału, później
zaś taki sam los spotkał zwolnionych przez nas kobietę i lejtnanta, kiedy
wrócili do oddziału.
Krążąc, dla zmylenia ewentualnego pościgu, po okolicy, dotarliśmy
do wioski Zabłocin, aby tam trochę odpocząć - w przeciągu szesnastu godzin
przemierzyliśmy około siedemdziesiąt pięć kilometrów. Konie były całkiem
wykończone. Po paru godzinach odpoczynku pojechaliśmy do wsi Kunasze na nocleg.
Zewsząd dochodziły nas słuchy, że większe grupy sowieckie krążą po terenie,
poszukając nas dla dokonania obławy. Drugiego dnia rano zostaliśmy zaatakowani
przez jakiś oddział sowiecki. Żołnierz nasz, w większości świeży, niezbyt
jeszcze ostrzelany i zdyscyplinowany, w akcji bardzo brawurowy, był trudny do
opanowania - za dużo strzelał, a amunicji było mało. Efekt godzinnej utarczki
był taki, że zyskaliśmy kilka bolszewickich koni, które przybiegły do nas z
siodłami, ale za to amunicji zostało nam mniej, niż bardzo mało.
W czasie
tego siedemdziesięciopięciokilometrowego marszu Batalion stopniał liczbowo. Z
sześćdziesięciu konnych, w dniu 6 grudnia wieczorem pozostało - poza jednym
rannym i jednym zabitym - tylko czterdziestu dwóch - szesnastu zdezerterowało do
domu sądząc, że tam będzie im bezpieczniej (kilku z nich przeszło później do
partyzantki sowieckiej i dwóch pozostało tam nawet do końca). Trzy tygodnie
później, dwunastu z dezerterów zostało przez nasz oddział aresztowanych w celu
osądzenia za dezercję. Ostatecznie jednak zdecydowałem, że sądu nie będzie;
uświadomiłem ich jedynie, że bez żadnego sądu zasłużyli swym postępowaniem na
karę śmierci, jednakże z powodu wyjątkowych okoliczności kara zostaje im
zawieszona do końca wojny z tym, że jeżeli w przyszłości wykażą się bojowością i
postępowaniem godnym żołnierza, kara ta będzie im anulowana.
Efekt mojego
apelu do sumień i ambicji był nadzwyczajny. Żołnierze ci, bez wyjątku, stali się
wzorem dla innych, a pośród nich kilku wyróżniło się nawet jako bardzo dobrzy
dowódcy młodszych [??????]. Tych czterdziestu dwóch, którzy zostali wtedy w
oddziale, byli to ludzie, którzy nie tylko nie mieli nic do stracenia - był to
element najlepszy, element jaki wybrać można tylko w warunkach wojennych. Oni
właśnie stali się następnie kośćcem naszego dywizjonu kawalerii, a w mniejszym
stopniu i innych oddziałów.
Po [?????] ludzi, a mianowicie ppor. "Witold", chor. "Noc",
"Jastrząb", wchm. Józef Niedźwiedzki "Lawina" i ja rozpoczęliśmy naradę co dalej
czynić należy. W końcu ktoś, nie pamiętam już dzisiaj kto, rzucił projekt, aby
zwrócić się do Niemców w Iwieńcu o pomoc. Napisałem wtedy rzeczywiście kartkę w
sensie: "Ponieważ sytuacja się tak ułożyła, że jesteśmy w stanie wojny z
partyzantką sowiecką, proponujemy, abyście nam dali zaopatrzenie w amunicję, nie
zaczepiali nas i czasem pozwolili przespać w spokoju kilka nocy koło miasta
Iwieńca". Kartkę tę przesłaliśmy przez sołtysa, który przyniósł też
odpowiedź, że na drugi dzień możemy spotkać się z Niemcami dla omówienia
warunków. 9 grudnia spotkaliśmy się z Niemcami niedaleko wsi Kulszyce,
omówiliśmy te warunki i otrzymaliśmy na początek kilka tysięcy sztuk
amunicji.
Tak rozpoczął się okres współpracy, który trwał do końca czerwca,
czyli przeszło pół roku. Przez cały czas otrzymywaliśmy od Niemców częściowe
zaopatrzenie amunicję; broń zaś i większość amunicji kupowaliśmy od nich za
słoninę, mięso, kury i tym podobne produkty żywnościowe. Stosunek ich do nas był
przez cały ten czas poprawny. O porozumieniu z Niemcami zameldowałem
bezzwłocznie do Komendy Obwodu w Stołpcach i otrzymałem aprobatę mojego kroku -
później zezwolenie to było pisemnie, bodajże trzykrotnie cofane, jednakże ustnie
przez inspektora Okręgu AK NOWOGRÓDEK, kpt. Andrzeja Wierzbickiego "Józefa"
potwierdzone, nawet w formie rozkazu.
Kilkakrotnie otrzymywałem w tym czasie
rozkaz przygotowania zerwania umowy z Niemcami w formie podjęcia z nimi walki
zbrojnej, lecz w sam czas taki rozkaz był cofany lub zmieniany, tak że
współpraca trwała właściwie nieprzerwanie.
Batalion przechodził różne koleje losu, miłe i przykre. Do
najmilszych należał zawsze moment, gdy transport broni, amunicji lub innego
sprzętu przychodził z Mińska - żołnierze cieszyli się wtedy i radości nie było
końca.
Do bardzo przykrych należał okres, kiedy Komenda Okręgu AK WILNO
podjęła akcję zagarnięcia Batalionu, rozrośniętego tymczasem do stanu plus-minus
dwustu żołnierzy i należącego do Obwodu STOŁPCE w Okręgu AK NOWOGRÓDEK.
Przedtem, przez siedem miesięcy nie myślał "ob. Wilk" [ppłk. Aleksander
Krzyżanowski, od czerwca 1944 roku z samozwańczego awansu "gen. Wilk"; dowódca
Okręgu AK WILNO; w lipcu 1944 roku przez niedopełnienie obowiązków dowódcy
spowodował rozbrojenie i uwięzienie przez NKWD kilku tysięcy swoich podwładnych,
żołnierzy i oficerów AK - E.M.C.], że w rejonie Iwieńca działa jakiś
Polski Oddział Partyzancki, którym należałoby się zaopiekować i poprzeć w
krytycznych momentach, choćby moralnie - dopiero, gdy Batalion własnym staraniem
zaczął rosnąć w siłę, wtedy rozpoczęły się machinacje, straszenie dowódcy
oddziału sądem polowym i karą śmierci. Wszystko to miało miejsce pod koniec
stycznia i w początku lutego 1944 roku. 'Rozkazy', otrzymywane od "ob.
Wilka" przesyłałem do Komendy Obwodu STOŁPCE z prośbą o wyjaśnienie.
Wyjaśnienie, które wreszcie nadeszło stwierdzało jasno, że "ob. Wilk" nie
ma żadnego prawa wtrącać się w nieswoje sprawy.
Sytuacja była trudna, gdyż po zlikwidowaniu przez bolszewików
większości naszych oficerów, pozostało nas w Batalionie tylko dwóch. Później, po
sześciu tygodniach doszedł jeszcze trzeci i tak było nas w oddziale trzech, w
czasie, gdy liczył on już ponad czterystu żołnierzy. Komenda Obwodu nie
przysyłała nam początkowo ani oficerów ani instruktorów, dopiero pod koniec
kwietnia przyszli: por. Jerzy Piestrzyński "Helski" i ppor. Franciszek Baumgart
"Dan", a pod koniec maja następni, to jest por. Witold Lenczewski "Strzała",
ppor. Mikołaj Stecki "Nowina", chor. Stefan Andrzejewski "Wyżeł" i sierż. Stefan
Pokowski "Prymus". W tym czasie przyszedł też do oddziału por. CC Franciszek
Rybka "Kula", którego wyznaczyłem na swego zastępcę.
Nie mając początkowo
oficerów na stanowiskach dowódczych, musiałem zadowolić się dostępną kadrą
zawodowych podoficerów sprzed wojny. Byli to ludzie przeważnie starsi, którym
często brakło już zapału i chęci do pokonywania olbrzymich trudności, jakie
napotykało się na każdym kroku. Doszło więc nawet do tego, że dowódcą kompanii
był dwudziestodwuletni chłopak, plutonowy z cenzusem z czasów konspiracji, a
dowódcą innej kapral podchorąży po Korpusie Kadetów, bez ukończonej służby
wojskowej! Jak się znacznie później jednak przekonałem, byli oni na swoich
stanowiskach znacznie lepsi i lepiej radzili sobie w tym olbrzymim labiryncie
zagadnień bojowych i gospodarczych, niż niejeden przedwojenny oficer zawodowy.
Dosłani do Batalionu oficerowie okazali się elementem nadzwyczaj cennym i
pożądanym. Byli na swych stanowiskach dosłownie niezastąpieni.
to be continued... http://www.electronicmuseum.ca/Poland-WW2/poland_underground_struggle/unseen_and_silent/Pilch_Adolf_2_pl.html |
|