Marian Podgóreczny, Adolf Pilch – „Góra – Dolina”
Partyzant niepokonany
Ten wielki polski patriota – Adolf Pilch, (22.V.1914 – 10.II.2000) potomek szkockiego emigranta, urodził się w Wiśle, jako ósme dziecko w rodzinie beskidzkich górali, wyznających, jak znaczna część mieszkańców Śląska Cieszyńskiego, wiarę augsbursko – protestancką. Szkołę powszechną ukończył w Wiśle, nosi ona dzisiaj jego imię. Absolwent gimnazjum w Cieszynie i Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. Wawelberga i S. Rotwanda w Warszawie, następnie Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty przy 26 DP w Skierniewicach. Pierwszą pracę podjął w przedsiębiorstwie budowlanym w Warszawie, u ojca swego kolegi Wacława Bagieńskiego. Karierę budowniczego brutalnie przerwała wojna. Jego karta mobilizacyjna nakazywała „stawić się na specjalne wezwanie”, którego w 1939 r. nie otrzymał. W czasie kampanii wrześniowej wraca do rodzinnej Wisły, gdzie Niemcy rozprawiają się z Polakami i Żydami. I wówczas on, człek spokojny, pacyfista – jak sam się określał – postanowił walczyć. Wraz z kilkoma kolegami z Istebnej wyruszył, korzystając z istniejących już punktów przerzutowych, przez Słowację, Węgry i Jugosławię by zaciągnąć się do wojska we Francji., gdzie jako podchorąży walczy w 8 pułku piechoty 3 D..P. Gdy Francuzi skapitulowali oddając Hitlerowi Paryż, z grupą żołnierzy, dotarł do brytyjskiego portu wojennego Plymouth. Z ich 3 dywizji zdołano uratować zaledwie 10 procent stanu. Po wielu zmianach miejsc zakwaterowania Adolf Pilch przybywa do zamku Douglas Castle będącego własnością Lorda Hume, otrzymując przydział do 24 Pułku Ułanów 10 Brygady Kawalerii Pancernej. Wczesną wiosną 1941 r. z zachowaniem bezwzględnej tajemnicy pchor. Adolf Pilch, jako ochotnik, został zwerbowany, „do służby w Polsce” pod pseudonimem „Góra”, a oficjalnie „odkomenderowany do armii brytyjskiej na kurs pancerny”. Przechodzi szkolenie dywersyjne cichociemnych w Largo House. 16/17 lutego 1943 r. po dwóch nieudanych lotach, brytyjski Halifax dotarł nad terytorium okupowanej Polski. Komandosów zrzucono u wideł rzek Czarnej i Pilicy. Jednemu z cichociemnych spadochron się nie otworzył. Ppor. Aleksander Odrowąż – Szukiewicz ps. „Bystrzec” zginął na miejscu. Mianowany podporucznikiem „Góra” tzw. „aklimatyzację” przechodzi w Warszawie, gdzie otrzymał z KG AK przydział do Kedywu Okręgu AK „Czapla” (Białystok), a następnie do Obwodu „Słup” Stołpce w Okręgu AK „Nów” (Nowogródek), o czym dowiedział się od napotkanego w Warszawie, kpt. „Warty” – Stanisława Sędziaka, który był szefem sztabu Okręgu Nów. Tam go skierowano do oddziału partyzanckiego w Drywieźnie, na uroczysku, nad jeziorem Kromań w Puszczy Nalibockiej, gdzie A. Pilch dotarł 6 września 1943 r. Oddział, pod nazwą Polski Oddział Partyzancki im. Tadeusza Kościuszki, powstał w dniu 3 czerwca 1943 roku, otrzymując numer ewidencyjny 331. W dniu tym z majątku Kul wymaszerowało 44 żołnierzy pod dowództwem por. „Waldana” – Walentego Parchimowicza, którzy stanowili zalążek Zgrupowania Stołpecko – Nalibockiego. Nieoficjalnie miejscowa ludność oddział ten nazywała „Polskimi Legionami”, a dowódcę, tak jak Marszałka Piłsudskiego, który był bożyszczem patriotycznej ludności na Kresach – „komendantem”. Już w połowie czerwca 1943 r. oddział nalibocki liczył 150 partyzantów, których komendantem został ppor. „Lewald” – Kasper Miłaszewski, gdyż pierwszy komendant „Waldan” został ranny odrzucając granat, który nieopatrznie odbezpieczył w izbie, jeden z partyzantów. Wystąpienie zbrojne przeciwko Niemcom, wszczęto brawurowym i zwycięskim uderzeniem na silny garnizon niemiecki w powiatowym mieście Iwieniec, w dniu 19 czerwca 1943 r. W wyniku 18 – godzinnej walki partyzanci działający wewnątrz miasta, przy wsparciu oddziału partyzanckiego z zewnątrz, wybili niemal do nogi kilkudziesięciu niemieckich żandarmów, paląc ich posterunek, rozbili dwie kompanie Luftwaffe, kompanię Wehrmachtu, oraz około 300 ludzi białoruskiego Schutzpolizei, z pośród, których ponad stu policjantów, w tym wielu zakonspirowanych żołnierzy AK. wstąpiło do oddziału. Do „Legionów” wcielono też niemal całą młodzież, która żywiołowo opuściła Iwieniec, zgłaszając się do polskiej partyzantki na ochotnika. Oddział nawiązał dobrosąsiedzkie stosunki z sowieckimi partyzantami, pomimo tego, że nie tak dawno 7/8 maja 1943 r., łamiąc wcześniejsze porozumienie z miejscową placówką AK, dokonali oni napaści na miasteczko Naliboki, mordując tam 128 mieszkańców, w większości Polaków. W różnym czasie w Puszczy Nalibockiej było od dziesięciu tysięcy do trzydziestu tysięcy sowieckich partyzantów. W okresie od 13 lipca do połowy sierpnia 1943 r. Niemcy przeprowadzili pacyfikację Puszczy Nalibockiej pod kryptonimem „Herman”, z udziałem pięciu dywizji Wehrmachtu i SS, w tym dywizji pancernej i lotnictwa, w wyniku, której oddział polski został rozproszony. A. Pilch zastał, więc oddział w opłakanym stanie. Zdziesiątkowani, okaleczeni w ciężkich walkach stoczonych wśród przepastnych bagien i w gąszczu drzew bezkresnej puszczy, wybiedzeni żołnierze ściągali do swej bazy ze wszystkich stron. Brakowało broni i amunicji. W drugim dniu, jego pobytu komendant obwodu Stołpce ppor. „Świr” – Aleksander Warakomski, który tam przybył do miejsca postoju oddziału, niespodziewanie zaproponował „Górze” objęcie dowództwa nad całym zgrupowaniem. Propozycja ta dla „Góry” była całkowitym zaskoczeniem. Na tym terenie był najmłodszym oficerem. Pierwszą gwiazdkę otrzymał dopiero z okazji skoku do kraju. Nie posiadał ani odpowiednich kwalifikacji, ani doświadczenia w dowodzeniu samodzielnym oddziałem i to w tak trudnych warunkach. Zdecydowanie zaprotestował. Nie mógł się zgodzić na przyjęcie tak odpowiedzialnej funkcji, nie znając ponadto miejscowych warunków, a przede wszystkim języka białoruskiego, lub rosyjskiego, jakim posługiwali się partyzanci sowieccy. Był rodowitym Ślązakiem ze Śląska Cieszyńskiego, gdzie panowały diametralnie różne zwyczaje, tradycje, stosunki międzyludzkie. Jednak „Świr” nie ustępował. Wyglądało na to, że nominacja ta była już wcześniej ustalona na szczeblu Okręgu, zapewne na wniosek szefa sztabu „Warty”. Jak miała wykazać bliska przyszłość, lepszego wyboru nie można było dokonać. Ostatecznie A. Pilch objął dowództwo, po zapewnieniu go, że „Świr” wystąpi do Komendy Okręgu z pilnym zapotrzebowaniem na odpowiedniego, na to stanowisko oficera, który go zastąpi. Zanim to nastąpiło, w ciągu około trzech miesięcy nowy komendant, którego zastępcą i adiutantem został „Lewald”, energicznie przeprowadził reorganizację oddziału, a ściślej – utworzył go, po operacji „Herman”, od nowa. Oddział w tym czasie rozrósł się do około 400 żołnierzy z przydziałem do dwóch kompani piechoty i szwadronu konnego. Nie czekając na zakończenie reorganizacji oddziału, „Góra” nie zaniedbywał walk zaczepnych z Niemcami. Już 15 sierpnia 1943 r. żołnierze „Góry” zaatakowali Niemców w Półdrożu, W tym samym miesiącu przeprowadził akcje zbrojne także w Siwicy, Uhłach, Młynkach, Pietryłowiczach, Zaborzu i Czarnej. We wrześniu 1943 r. legioniści „Góry” spalili niemieckie magazyny zbożowe w Nowym Dworze i stoczyli potyczkę pod Iwieńcem, zaś wysłany przez „Górę” szwadron kawalerii pod dowództwem chor. „Noc” – Zdzisława Nurkiewicza, rozbił 20 – osobowy oddział żandarmów koło Rubieżewicz, paląc dwa samochody. 15 września 1943 r. legioniści stoczyli walkę z 40 – osobowym pododdziałem Wehrmachtu, zabijając 15 żołnierzy przeciwnika. Pięć dni później skutecznie zaatakowali 12 – osobowy posterunek policji białoruskiej ochraniający młyn w Derewnie. 30 września stoczono walkę z pododdziałem Wehrmachtu, koło Żołnierkiewicz, w wyniku, której zabito 9 Niemców, przy naszych stratach – dwóch poległych. W październiku 1943 r. Pilch urządza również udane zasadzki między Antonowem i Jeremiczami w gminie Turzec oraz w okolicy Iwieńca. W tej drugiej akcji zniszczono 3 samochody niemieckie. 15 października 1943 r. jego żołnierze wykolejają pociąg na trasie Stołpce – Baranowicze; 18 października potyczka koło Zaczepicz, 20 października przeprowadza akcję w Rakowie. W tym samym dniu rozbrojona zostaje policja białoruska w Chotowie, gm. Rubieżewicze. W nocy z 23 na 24 października „Góra” w sile 110 ludzi zaatakował grupę niemieckich oficerów w Iwieńcu bawiących się na prywatnej kwaterze, W nocy z 9 na 10 listopada 1943 r. jego chłopcy ponownie wdarli się do Iwieńca podpalając magistrat… Z inicjatywy nowego komendanta już we wrześniu 1943 r., „legioniści” dokonali wspólnie z sowieckim oddziałem nr 260 im. Suworowa, dowodzonym przez Mikołaja Kurbanowa skutecznego ataku na niemieckie stützpunkty, zdobywając wiele broni i amunicji. Pilch planuje również wspólne z sowieckimi sąsiadami natarcie na miasto Mir. Nowo-mianowany dowódca zdawał sobie sprawę z tego, że istnienie oddziału jest zależne od poprawnych stosunków z sowieckimi oddziałami partyzanckimi, toteż do stałych z nimi kontaktów wyznaczył swego zastępcę „Ewalda” Kaspra Miłaszewskiego, który cieszył się ich uznaniem. Bezpośrednio po objęciu dowództwa nad szczątkowym, oddziałem, „Góra” za pierwszoplanowe zadanie uznał podjęcie rozmów z sąsiadami. Do spotkania doszło 10 października 1943 r. Uzgodniono wówczas, że w strefie przyleśnej, w pasie o szerokości do 20 kilometrów kategorycznie zabrania się wszelkich rekwizycji. Pas ten miał stanowić bazę zaopatrzeniową na wypadek ponownego zablokowania puszczy. Uzgodniono też, że w przypadku postępowania sprzecznego z tym porozumieniem, „oddziały te (lub osoby) należy rozbroić i przekazać właściwemu dowództwu do ukarania, względnie unieszkodliwić”. Polacy skrupulatnie przestrzegali warunków porozumienia. Sowieci, przeciwnie; dochodziło, więc do awantur a nawet do starć. Już w kilka dni po zawarciu tego porozumienia doszło do incydentu we wsi Krugowiny, nieopodal miasteczka Derewno. Sowieccy partyzanci dosłownie ogołocili wszystkich mieszkańców tej miejscowości z wszelkiego dobytku. Interweniował polski patrol pod dowództwem „Lewalda”. Zrabowane rzeczy zwrócono właścicielom, rozbrojonych żołnierzy i oficerów sowieckich aresztowano i odprowadzono następnego dnia pod konwojem do sowieckiego sztabu, celem ich ukarania, do czego jednak nie doszło. Dopiero 6 listopada 1943 r. Komenda Okręgu, spełniając prośbę A. Pilcha, mianowała mjr „Wacława” – Wacław Pełkę nowym dowódcą oddziału, który z kolei „Górę” mianował swoim zastępcą. I wówczas, dziesięć dni później, 16 na 17 listopada 1943 r., doszło do poważniejszego incydentu. Tej nocy szwadron kawalerii został zaalarmowany, że na terenie zastrzeżonym, partyzanci sowieccy z oddziału lejtn. Simchy Zorina znowu rabują, tym razem mieszkańców Dubnik i Subkowszczyzny –leżących w strefie ochronnej. Wysłany na miejsce szwadron kawalerii potwierdził tę informację, wobec czego jego dowódca chor. „Noc” aresztował napastników każąc doprowadzić ich do sowieckiej brygady, celem ukarania. Konwojenci jak się okazało po latach, rozkazu nie wykonali i samowolnie „wymierzyli sprawiedliwość” rozstrzeliwując ich w pobliskim zagajniku. Powołano wspólną polsko – sowiecką komisję dla zbadania sprawy, która jednak sprawców nie wykryła. W dniu 27 listopada 1943 roku mjr „Wacław” otrzymał ze Zjednoczenia Brygad Sowieckich Rejonu Iwieniec zaproszenie podpisane przez płk „Dubowa” Grigorija Sidoruka, które jego zastępca mjr Rafał Wasilewicz osobiście wręczył mjr „Wacławowi”. Wszyscy dowódcy mieli przybyć do siedziby sztabu Dubowa na naradę wojenną w dniu 30 listopada 1943 r. wieczorem lub najpóźniej nazajutrz rano. I chociaż dowódca kawalerii chor. „Noc” uprzedzał, że sowieci przygotowują napad na polski obóz, w dniu 1 grudnia 1943 roku o godzinie. 5,50 grupa 14 dowódców i 11 luzaków na czele z mjr „Wacławem” wyruszyła do miejsca postoju sowieckiego sztabu. Nie ujechali nawet dwóch kilometrów, gdy nagle zostali otoczeni przez czatujących w zasadzce partyzantów sowieckich i rozbrojeni. Było jeszcze ciemno, gdy do obozowiska nad jeziorem Kromań, przybył zastępca Dubowa mjr Rafał Wasilewicz w towarzystwie pięciu partyzantów sowieckich i rozbrojonego por. Miłaszewskiego, któremu rozkazał, by zrobił zbiórkę oddziału. W tej samej chwili na plac alarmowy obozowiska wtargnęło około półtora tysiąca partyzantów sowieckich z brygad im. Stalina oraz im. Frunzego. Gdy „Lewald” nie zareagował, w mgnieniu oka, co najmniej połowa z nich wtargnęła do baraków, rozbrajając śpiących jeszcze polskich żołnierzy. Ten sam los spotkał 1 kompanię, która przebywała w Derewnie. Tam, gdy próbowano stawić opór, sowieci w toku rozbrajania zamordowali dziesięciu „legionistów”. W sumie do niewoli dostało się 135 żołnierzy mjr „Wacława”. A. Pilch, który na „odprawę” nie pojechał, korzystając z zamieszania przedostał się do ziemianek 2 kompanii ppor. „Groma”, gdzie napastnicy jeszcze nie dotarli, podejmując próbę interwencji, lecz wówczas Wasilewicz zagroził, że rozkaże otworzyć ogień do stojących w szeregu „legionistów” jeśli nie złożą broni. Wobec tej nieludzkiej groźby, której spełnienie w razie nieposłuszeństwa nie ulegało wątpliwości, zrezygnowano z interwencji i złożono broń. Nie dał się rozbroić szwadron kawalerii z chor. „Noc” Zdzisławem Nurkiewiczem na czele, który znajdował się w tym czasie na dalekim rozpoznaniu. Dowiedziawszy się o napaści, chorąży schwytał plądrujących w okolicznych miejscowościach około 70 partyzantów sowieckich, których po rozbrojeniu jednak zwolnił, nie mogąc tak licznej grupy jeńców wlec ze sobą. Przy jednym z nich, sierżancie D. Fieokistowie z oddziału im. „Czapajewa” z brygady „Stalina”, plut. „Szary – Lawina” Józef Niedźwiecki znalazł tajny rozkaz bojowy nr 7 z dnia 30 listopada 1943 roku, podpisany przez dowódcę brygady im. Stalina płk Pawła Gulewicza, nakazujący rozbrojenie polskiego zgrupowania i rozstrzeliwanie stawiających opór.Wszystko stało się jasne. Usiłowanie zlikwidowania polskiego oddziału nie było ani pomyłką, ani przypadkiem, ani zbiegiem okoliczności, czy też nieporozumieniem. To było, zgodnie uchwałą KC BKP(b) z 22 czerwca 1943 r., świadome działanie, mające na celu zniszczenie polskich struktur niepodległościowych na Kresach Rzeczypospolitej. Ów kuriozalny rozkaz ppor. „Góra”, któremu udało się wraz z grupą mołodeczańską wydostać bagnami z okrążenia i po trzech dniach, od sowieckiej napaści dotrzeć do oddziału kawalerii chor. „Noc”, nad którym objął dowództwo, przesłał kurierem do Komendy Okręgu „Nów”. Stamtąd ten sensacyjny dokument został niezwłocznie przekazany do Komendy Główne AK w Warszawie, która z kolei drogą radiową przesłała go w dniu 24 lutego 1944 r. do Londynu. Niestety, zarówno Warszawa, jak i Londyn nie uwierzyły w autentyczność tego rozkazu. Dopiero po wojnie odnaleziono w Narodowym Archiwum Republiki Białoruś w Mińsku jeszcze jeden oryginalny egzemplarz tego rozkazu oznaczony nr „9”. W wyniku napaści dotychczasowych „sprzymierzeńców”, polski odział skurczył się do kilkudziesięciu żołnierzy, którzy znaleźli się nagle w stanie wojny z wielu tysiącami sowieckich partyzantów. Chociaż ich sytuacja przedstawiała się beznadziejnie, nikt nie zdecydował się na złożenie broni. Z pośród rozbrojonych oficerów „zaproszonych na odprawę wojenną” pięciu z nich, z mjr „Wacławem” i ppor. „Lewaldem”, przetransportowano przez linię front samolotem do Moskwy, osadzając ich na Łubiance o czym A. Pilch dowiedział się dopiero po powrocie do Anglii. Pozostali zaginęli bez wieści. Ich ciał, z wyjątkiem szczątków por. „Waldana”–Walentego Parchimowicza, nie odnaleziono nawet po wojnie. Pozostałych zniewolonych żołnierzy osadzano w swoich oddziałach z zagrożeniem, iż w razie ucieczki będą zabijani. Groźby tej dotrzymywano. Raz po raz odnajdywano w puszczy ciała szeregowych „legionistów”, którym nie udało się zbiec. Sowieci za wszelką cenę postanowili zniszczyć ocalały polski oddział kawalerii, tocząc z nim codziennie walki. M.in. usiłowali okrążyć go w Osowie, jednak w wyniku kontrataku udało się „Górze” przerwać pierścień obławy i odskoczyć kilkadziesiąt kilometrów dalej. Tam sowieci ich znowu dopadli. We wsi Kunasze wydawało się, że spędzą cały dzień spokojnie, ale nie zdążyli nawet rozsiodłać koni, gdy znowu zostali zaatakowani. I tym razem, jak dzień, w dzień, „legioniści” musieli się przebijać, docierając następnie, w forsownym marszu, w dniu 6 grudnia 1943 roku, aż pod Raków, znajdujący się w okręgu wileńskim, do wsi Wygonicze. Tam A. Pilch pozostawił oddział mołodeczański, który powrócił na swój teren działania. W oddziale „Góry”zostało 42 ułanów i tyleż koni. W wyniku staczanych dzień w dzień walk oddział odczuwał gwałtowny brak amunicji, bez której dalsza egzystencja była niemożliwa. Po naradzie z chor. Nurkiewiczem Pilch zdecydował powrócić do Puszczy Nalibockiej, aby odnaleźć żołnierzy, którzy uniknęli rozbrojenia lub uciekli z niewoli i ochraniać ich rodziny. Docierały, bowiem niepokojące informacje, iż poniektórzy dowódcy sowieckich oddziałów gniew swój za niepowodzenie w całkowitym rozbrojeniu oddziału, wyładowywali na rodzinach partyzantów. Na postoju w Olszańcu wywiad doniósł, że we wsi Kul, w odległości około 70 km, zajęła właśnie kwatery brygada, imieniem Frunzego, pod dowództwem mjr Seweryna Kluczko, który otrzymał rozkaz ostatecznego rozbicia polskiego oddziału. „Góra” bez namysłu zaakceptował wielce ryzykowny pomysł chor. „Noc”, dokonania głębokiego wypadu, by porwać „kombryga” (dowódcy brygady) z całym sztabem i następnie wymienić ich na więzionych polskich oficerów… Do Kulu ułani dotarli późną nocą. Udało się im bez wystrzału zdjąć warty ubezpieczające wioskę, z obu jej skrzydeł, i wziąć do niewoli dziewięciu wartowników, którzy, wskazali dom, w środku wsi gdzie znajdował się ich sztab. Dotarli do niego opłotkami. I tam wartownicy dali się wziąć do niewoli bez wystrzału. Od kuchni „legioniści” wtargnęli do izby. Oficerowie sowieccy leżeli w mundurach, na snopkach słomy rozrzuconych na podłodze, pod ścianą. Na okrzyk: „wstawać! Ręce do góry!” oficer leżący w kącie izby chwycił za pepeszę. Ułani otworzyli ogień zabijając: dowódcę oddziału I. Iwanowa, szefa sztabu W. Gubę, naczelnika specjalnego wydziału I. Kotowa i raniąc dwóch innych dowódców oddziałów z tej brygady. Sam kombryg Kluczko, który miał posłanie za szafą, otworzył ogień z pepeszy zabijając ułana Żybula, po czym wyskoczył przez okno i zbiegł razem z wyrwaną framugą okna, na szyi. Wziętych do niewoli wartowników zwolniono, siedmiu z nich, z rozkazu mjr Kluczko później rozstrzelano. Nie osiągnięto wprawdzie zamierzonego celu, jednak głęboki wypad małego oddziałku, na kwaterę dowódcy brygady, jego ucieczka przez okno z framugą na szyi i zlikwidowanie jego sztabu, podniosło na duchu ściganych żołnierzy, a wieść o tej akcji obiegła całą Nowogródczyznę. Jednak ta akcja przeprowadzona w kmicicowskim stylu nie zmieniła beznadziejnego położenia żołnierzy „Góry”. I oto wówczas, gdy zdawało się, że lada dzień, lada chwila tysiące sowieckich partyzantów dopadnie osaczony ze wszystkich stron 42 osobowy oddziałek kawalerii, któremu do obrony brakowało już nie tylko sił, lecz i amunicji, niespodziewana szansa ocalenia nadeszła z najmniej oczekiwanej strony. Sołtys jednej z puszczańskich wiosek, przedstawił dowódcy wyziębionych na 40 stopniowych mrozach i skrajnie wyczerpanych polskich partyzantów zaskakującą propozycję od … niemieckich żandarmów z Iwieńca. Ich komendant był gotów zapewnić „legionistom” neutralność, na obszarze przylegającym do Iwieńca, w zamian za gwarancję, że Polacy pozostawią ich również w spokoju. Mało tego, za tę cenę żandarmi byli gotowi odstąpić Polakom odpłatnie broń i amunicję. Pikanterii tej zdumiewającej propozycji dodawało niedawne wydarzenie: wszakże ów silnie obwarowany niemiecki garnizon w Iwieńcu, zaledwie przed pół rokiem został rozbity i zdobyty, w wyniku 18 godzinnej walki, a kilkudziesięcioosobowa załoga posterunku żandarmerii wybita niemal w pień, przez ten właśnie oddział polskich partyzantów. Dowódca 42 osobowego oddziału partyzanckiego ppor. „Góra” miał poważny dylemat: - zignorować propozycję szefa iwienieckiej żandarmerii i kontynuować beznadziejną obronę przed nieustannymi atakami sowieckich partyzantów, co było możliwe jeszcze przez tydzień, może dwa… W konsekwencji oddział uległby zagładzie, a jego żołnierze z nim na czele polegliby „na polu chwały”, lub dostali się do niewoli, co też równałoby się ich fizycznej zagładzie. Zemsta zdradzieckiego „sojusznika” spotkałaby również rodziny polskich żołnierzy; albo - wyrazić pozorną zgodę na propozycję wzajemnej neutralności przez jakiś, z góry nie określony okres, przyjmując taktycznie pozorne i lokalne zawieszenie broni , co stworzyłoby warunki do odbudowania zgrupowania do stanu z przed sowieckiej napaści, dobrego wyszkolenia i uzupełnienia uzbrojenia co stworzyłoby warunki do tego, by w dogodnym momencie uderzyć na niemieckiego okupanta, ze zdwojoną siłą Teoretycznie istniała jeszcze trzecia możliwość: przedostanie się małego oddziału na inny teren, do okręgu wileńskiego. Tej trzeciej ewentualności nikt jednak nie brał pod uwagę, dopóki, chociaż jeden żołnierz zgrupowania pozostawał w sowieckiej niewoli, a istniała nadzieja, że dotrze do macierzystego oddziału. Ponadto obowiązywał zakaz władz zwierzchnich opuszczania Obwodu „Słup” – Stołpce, co w swej książce p.t. „Nowogródczyzna w walce 1940-1945”, potwierdził jednoznacznie komendant Okręgu „Nów” ppłk Janusz Prawdzic-Szlaski, ( Londyn 1976) pisząc: „Por. „Góry” od obrony interesów ludności polskiej, zwarcie zamieszkałej w Stołpeckiem, nikt nie zwolnił”. Tam zresztą, w Wileńskiem, również działała partyzantka sowiecka… Znalazłszy się wraz ze swym oddziałem w stanie wyższej konieczności „Góra” po krótkiej naradzie z chor. „Noc” i doświadczonymi partyzantami, przyjął propozycję niemieckich żandarmów z Iwieńca, tym bardziej, że Niemcy nie stawiali warunku współpracy z nimi w jakiejkolwiek formie. O decyzji tej zawiadomił natychmiast komendanta Okręgu „Nów” z siedzibą w Lidzie ppłk. „Prawdzica” Janusza Szlaskiego. Ten w pełni zaaprobował tę decyzję „Góry”, wyznaczając oddziałowi, aż do odwołania, nowe zadanie: „obrony polskiej ludności przed represjami sowieckimi” Do spotkania z komendantem niemieckiej żandarmerii z Iwieńca doszło 7 grudnia 1944 w miejscowości Wygonicze. Wzajemne wstrzymanie się od walk i możliwość odpłatnego nabycia broni i amunicji, było jedynym warunkiem porozumienia; oddział otrzymał w pobliżu Iwieńca teren kilku wiosek praktycznie wyjęty z pod niemieckiej władzy. Potwierdzają to zresztą źródła niemieckie, w „raporcie niemieckich wojskowych służb wywiadowczych skierowanym do sztabu Grupy Armii „Środek” z dnia 26 kwietnia 1944 r i podpisanym przez przedstawiciela dowódcy Wehrmachtu i szefa sztabu generalnego dotyczącym „polskich band „Rangera” i Góry”. Stwierdza się w nim z obawą: „Szczególnie ważne skutki ma zawarte z polskimi bandami porozumienie z następujących powodów: a. Mogą one działać bez kontroli we wskazanych im rejonach. b. Mieszkańcy mogą nie tylko bez przeszkód, lecz w pewnym stopniu legalnie okazywać im wszelką pomoc. Te zdyscyplinowane i dobrze wyszkolone bandy o stosunkowo dużym duchu moralnym stanowią poważne zagrożenie, ponieważ korzystają z pomocy miejscowej ludności, a także posiadają fanatyczną wolę i temperament połączone z fachowości, rozpoczną walkę z nami z zupełnie innym rozmachem, niż mogłyby to zrobić bandy sowieckie na tym terenie…”[1] A. Pilch sprzeciwił się zdecydowanie propozycji wspólnych działań przeciwko sowieckim partyzantom, jak również udzielania w jakiejkolwiek formie pomocy w przypadkach napaści na polski oddział. Również Niemcy na taką pomoc ze strony Polaków nie mogli liczyć i nigdy nie liczyli. Wymuszone wstrzymanie się od walk z Niemcami, nie zmieniło w najmniejszym stopniu zarówno bieżących zadań wykonywanych przez zgrupowanie przed wywołaniem przez Rosjan wojny rusko – polskiej na tym terenie, jak i miejsca zgrupowania w dotychczasowych strukturach A. K. Odbudowując jednostkę do stanu osobowego z przed sowieckiej napaści, nadal zbierano i przekazywano do Okręgu „Nów” dane o ruchach wojsk niemieckich i ich satelitów, o obsadzie sąsiednich niemieckich garnizonów, o kursach pociągów na stacji Stołpce, jak i zadań wyznaczonych dla zgrupowania na wypadek ogłoszenia akcji „Burza”, wykonywano wyroki zarówno na sowieckich, jak i niemieckich agentach. W dalszym ciągu otrzymywano rozkazy, instrukcje i pieniądze albo bezpośrednio z komendy okręgu „Nów”, albo za pośrednictwem inspektoratu „Południe” w Baranowiczach, względnie od komendanta obwodu „Słup” w Stołpcach. Oddział zachował pełną podległość strukturom Armii Krajowej. W konsekwencji przyjęcia propozycji szefa iwienieckiej żandarmerii: - zaatakowane podstępnie przez sowieckie oddziały partyzanckie Zgrupowanie Stołpecko – Nalibockie AK nie tylko nie uległo całkowitej zagładzie, co w warunkach prowadzenia walk z partyzantką sowiecką i jednocześnie z Niemcami, byłoby nieuchronne, ale w krótkim czasie osiągnęło poprzedni stan osobowy i siłę bojową; - stworzona została baza, do której mogli zbiec z sowieckiej niewoli żołnierze, zgrupowania i ich dowódcy schwytani podstępnie przez sowietów, jak również osoby zagrożone represjami przez Niemców. To też w krótkim czasie niemal wszyscy polscy żołnierze, chociaż wielu z nich zginęło w czasie ucieczki, powróciło do oddziału. - Coraz rzadsze zdarzały się represje stosowane przez sowieckich partyzantów wobec rodzin „polskich legionistów”, po ostrzeżeniu „Góry” o zastosowaniu retorsji: za każde morderstwo Polaka, zostanie zmieciony z powierzchni ziemi sowiecki kołchoz, po wschodniej stronie dawnej granicy. Doceniając zasługi w uratowaniu od całkowitej zagłady przez oddziały sowieckie zgrupowania Stołpecko – Nalibockiego AK, z dniem 3 maja 1944 r. cichociemny ppor. „Góra” Adolf Pilch został awansowany przez Komendę Główną AK do stopnia porucznika i odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych. Wyciągnięcie zgrupowania, wraz z rodzinami z matni sowiecko – niemieckiej, gdy okazało się, że już nikt z ujętych partyzantów nie dołączy do oddziału, było z inicjatywy „Góry” przedmiotem wielu zabiegów i rozważań na szczeblu Komendy Okręgu „Nów”. Ostatni, zdawało się najbardziej celny projekt zrealizowania tego przedsięwzięcia, został przedstawiony w dniu 17 czerwca 1944 roku na odprawie dowódców oddziałów nowogródzkich, którą prowadził znajomy por. „Góry” mjr „Kotwicz” – Maciej Kalenkiewicz, również cichociemny. Zdając sobie sprawę z tego, że Zgrupowanie Stołpecko – Nalibockie nie ma realnych możliwości samodzielnego przedarcia się przez tereny obsadzone partyzantami sowieckimi i niemieckimi stützpunktami, major zapewnił zastępcę „Góry” por. Kulę” Franciszka Rybkę obecnego na naradzie, że z silnym oddziałem wyjdzie im naprzeciw. Istotnie, 22 czerwca wyruszył on w kierunku Puszczy Nalibockiej na czele oddziału „Bagatelka”, liczącego około 600 żołnierzy. W drugim dniu marszu, „Kotwicz” w miejscowości Dyndyliszki, został zaatakowany przez Niemców, następnie dwukrotnie przez partyzantów sowieckich. Zmuszony do odwrotu w kierunku Zbójska oddział „Bagatelka”, dostał się nad Niemnem pod krzyżowy ogień broni maszynowej sowieckich partyzantów. Mając 6 zabitych i 7 rannych (wśród nich sam Kotwicz, któremu amputowano rękę i jego zastępca kapitan Sowa). oddział pod osłoną nocy dotarł do Morynia, a następnej nocy z 24 na 25 czerwca przekroczył linię kolejową Lida-Mołodeczno. Nazajutrz, po nieudanej zasadzce na Niemców w pobliżu majątku Kwiatkowice oddział „Bagatelka” został rozwiązany. Stało się oczywiste, że jeśli oddział o podobnej liczebności i uzbrojeniu nie mógł przedostać się do Puszczy Nalibockiej, to i taki sam oddział znajdujący się w Puszczy Nalibockiej nie będzie mógł samodzielnie z niej się wydostać. Dopiero przerwanie przez Czerwoną Armię frontu wschodniego stworzyło warunki do wydostania się z matni. Tym bardziej, że niemieccy żandarmi z Iwieńca, nikogo nie uprzedzając, czmychnęli, jakby przeczuwając, że „legioniści” szykowali im krwawą niespodziankę. To też „Góra”, nie zwlekając ani chwili, wydał rozkaz wymarszu opanowując jednocześnie niemieckie garnizony w Rakowie i Borkowie, gdzie zabrano ze sobą jako zakładników trzech niemieckich żandarmów i duże ilości broni, amunicji i zaopatrzenia. Marsz w kierunku Wilna, jak planowano pierwotnie, był niemożliwy, z uwagi na błyskawiczne przesuwanie się frontu. Kolumna rozciągająca się na kilka kilometrów ruszyła wiec na zachód. Po przeprawie przez Niemen, pod Połoneczką kolumnę zaatakował batalion kozaków z RONA (Russkoj Oswoboditielnoj Narodnoj Armii). W przeciwnatarciu, 2 szwadron i szwadron CKM. wyparły z wioski nieprzyjaciela ponosząc jednak poważne straty: dwóch zabitych i 12 rannych. Po przeprawie zgrupowania w bród przez Bug, 15 lipca 1944 r. w Dzierzbach, po mszy polowej, przed frontem wszystkich żołnierzy i miejscowej ludności, „Góra” potwierdził wznowienie walk z Niemcami i zakończenie wojny sowiecko-polskiej. Tam też ubezpieczenie zgrupowania zaatakowało niemiecki samochód zabijając hauptamana i kierowcę, a dowódca 2 szwadronu plut. „Szary” – Józef Niedźwiecki rozstrzelał trzech żandarmów niemieckich ujętych w Rakowie. Pod Białystokiem, w okolicy Briańska kolumna skurczyła się o tabor 150 furmanek z rodzinami partyzantów, które nie pozostawiono na pastwę władz sowieckich. Niebywałego wyczynu dokonał „Góra” przeprawiając swoje zgrupowanie, w biały dzień, bez jednego wystrzału przez most na Wiśle w Nowym Dworze obstawiony transporterami pancernymi. Wcześniej rozważał on możliwość pokonania Wisły na południe od Mińska Maz. w pobliżu Góry Kalwarii, by tamtędy przedostać się do Gór Świętokrzyskich. Okazało się jednak, że na tym kierunku już się znajdowały wojska Czerwonej Armii. Można było też, nie ryzykując rozwiązać oddział, a żołnierzy zakonspirować, ale wówczas cały trud odbudowania zgrupowania poszedłby na marne. I oto w samo południe, dnia 26 lipca 1944 r. gdy w niekończącym się strumieniu rozbitych oddziałów niemieckich i ich satelitów znalazł się pewien wyłom, od strony Okunina wtargnęła bezczelnie na szosę, wiodącą ku Warszawie, kolumna wojskowa kawalerii i piechoty, rozciągająca się na przestrzeni kilku kilometrów licząca bez mała tysiąc doskonale uzbrojonych żołnierzy w mundurach Wojska Polskiego. Dopiero w Nowym Dworze, przed samym mostem kierujący ruchem żandarm na ten widok zbaraniał i dopiero po chwili zdecydował się zatrzymać wojsko, którego tu nikt nie widział od 1939 r., pytając przerażony, co to za jednostka? Na miejsce przybył pośpiesznie ściągnięty sam komendant punktu zbornego oddziałów rozproszonych w Modlinie płk. von Biber. Parlamentariusze z por. Kulą Franciszkiem Rybką usiłowali wmówić mu, że jest to jednostka, walcząca po stronie niemieckiej z sowietami. Pułkownik jednak uporczywie żądał okazania stosownych dokumentów, których oczywiście nie było. I wówczas asystujący Kuli chor. „Wyżeł” Stafan Andrzejewski rozpoznał w jednym z niemieckich oficerów sztabowych swego przełożonego z czasów I-ej wojny światowej Valdana von Jaster, któremu się zameldował. Dramatyczna dotąd rozmowa przybrała zgoła inny ton. Ostatecznie płk von Biber zezwolił łaskawie Polakom na przejście przez most na zachodni brzeg Wisły i zakwaterowanie w Dziekanowie Polskim. Na sugestię Komendy Głównej AK pobrano też i to w warunkach nie istnienia, tak jak tam, na Kresach, stanu wyższej konieczności amunicję, a także broń i to w ilości w jakiej oddział „Góry” nie wykupił w okresie wymuszonego przez sowietów rozejmu z Niemcami. Lekkomyślność płk Von Bibera jest zaskakująca skoro się weźmie pod uwagę, że raport niemieckiego wywiadu z dnia kwietnia 1944 r. ostrzegający przed bandami „Góry” i „Rangera był znany od miesiąca dowódcy Wehrmachtu i szefowi sztabu generalnego.” Dzięki temu wielce ryzykownemu manewrowi „Góry”, w przededniu wybuchu Powstania Warszawskiego u bram stolicy stanęło, po pokonaniu ponad 600 kilometrowego bojowego szlaku, bez mała tysiąc (dokładnie 861) Wojsko Polskie z doświadczonymi w licznych, zwycięskich bojach żołnierzami, świetnie wyekwipowanymich, w składzie: I batalion 78 Pułku Piechoty Strzelców Słuckich z Baranowicz, „zmotoryzowany” na furmankach; pełnoetatowy 27 Pułk Ułanów im Króla Stefana Batorego z Nieświeża; szwadron CKM 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich z Postaw ( w stadium organizacji); szwadron zwiadu konnego przy dowództwie zgrupowania. Uzbrojenie Zgrupowania Stołpecko –Nalibockiego w dniu 31 lipca 1944 r. równało się niemal połowie całego uzbrojenia powstańczej Warszawy. Bezpośrednio, po otrzymaniu zaopatrzenia w Modlinie „Góra” ze swym zgrupowaniem wyruszył w kierunku Puszczy Kampinoskiej. W ciągu trzech dni (od 29 do 31 lipca 1944 r.) zgrupowanie „Góry” przybyłe z Nowogródczyzny, wyzwoliło z pod okupacji niemieckiej ludność zamieszkałą na rozległym terenie Puszczy Kampinoskiej, oczyszczajac go z placówek granicznych i żandarmerii wchodząc w skład VIII Rejonu Armii Krajowej, którego komendantem był kpt „Szymon” Józef Krzyczkowski. Akcję oczyszczania Kampinosu z pod okupanta „Góra” zakończył w dniu 31 lipca 1944 r. nagłym atakiem kompanii piechoty i dwóch spieszonych szwadronów kawalerii na kompanię Wehrmachtu, którą rozbito całkowicie bez własnych strat. Po dwóch nieskutecznych atakach poprowadzonych przez kpt „Szymona” na Lotnisko Bielańskie, ranny dowódca VIII Rejonu przekazał dowództwo „Grupy Kampinos” A. Pilchowi, który w międzyczasie zmienił pseudonim „Góra” na „Dolina” Wyzwolony przez por. Adolfa Pilcha z pod okupacji niemieckiej teren, tworzący wielką enklawę, obejmującą 24 miejscowości, nazwany został „Niepodległą Republiką Partyzancką”, (po wojnie „Niepodległą Rzeczypospolitą Kampinoską”) którą partyzanci utrzymali w swych rękach przez cały okres Powstania Warszawskiego, staczając tam dzień, w dzień walki z Niemcami. Wobec pojawienia się w tym rejonie, u wrót Warszawy świetnie uzbrojonego, zaprawionego w bojach, w pełni umundurowanego w mundury przedwojennego Wojska Polskiego dużego zgrupowania piechoty i kawalerii pod dowództwem por. Adolfa Pilcha, na ów wyzwolony teren ściągali konspiracyjni żołnierze z najodleglejszych okolic i z samej stolicy. Z wszystkich tych jednostek utworzona została „Grupa Kampinos AK”, której główny trzon stanowiło, aż do końca powstania, Zgrupowanie Stołpecko – Nalibockie por. „Góry” pod dowództwem kpt. „Szymona” Józefa Krzyczkowskiego, który bedąc rannym podczas drugiego ataku na lotnisko Bielańskie w dniu 2 sierpnia 1945 r. przekazał dowodzenie „Grupą Kampinos” por. „Dolinie”. Wszyscy historycy są zgodni, co do tego, że bez przybyłego zza Niemna zgrupowania „Doliny”, wyzwolenie i utrzymanie przez okres całego powstania tak rozległego i strategicznie ważnego terenu byłoby niemożliwe. Z dniem 24 sierpnia 1944 r po powrocie z Warszawy dowództwo nad „Grupą Kampinos” objął z rozkazu Komendy Głównej AK mjr „Okoń” Alfons Kotowski, który „wsławił się” przeprowadzeniem dwóch nieudanych ataków na Dworzec Gdański, podczas których zginęło około trzystu z pośród wysłanych do Warszawy przez „Dolinę” kresowych żołnierzy z piechoty. „Dolina” został nadal dowódcą stanowiącego trzon „Grupy Kampinos” pułku „Palmiry – Młociny” . Wszystkie Próby wojsk niemieckich odzyskania tego terenu nie osiągnęły powodzenia, a ataki Niemców i wojsk z nimi sprzymierzonych były zwycięsko odpierane. Najsłynniejszą akcją w Puszczy Kampinoskiej był przeprowadzony przez „Dolinę” brawurowy, okrężny wypad na wieś Truskaw, na który, po uporczywych namowach, wyraził wreszcie zgodę mjr „Okoń”. Znajdowały się tam główne siły nieprzyjaciela: dwa bataliony piechoty i bateria artylerii, atakujące od pięciu dni pozycje partyzantów na linii Truskaw – Pociecha – Sieraków, obsadzone przez szwadron kawaleri i kompanię piechoty„Jerzyków” W nocy z 2 na 3 września 1944 r. „Dolina” na czele 84 ochotników uzbrojonych wyłącznie w broń maszynową, uderzył oskrzydlającym atakiem na Truskaw, rozbijając doszczętnie, siły nieprzyjaciela, niszcząc baterię artylerii, zdobywając działo, amunicję i broń maszynową oraz zabijając ponad 300 nieprzyjacielskich żołnierzy. Następnej nocy z 3 na 4 września 1944 r. żołnierze „Doliny”, pod dowództwem chor. „Nieczaja” – Zdzisława Nurkiewicza i ppor. „Dąbrowy” – Zygmunta Koca w podobny sposób rozgromili batalion piechoty kwaterujący w Marianowie. Brawurowym był też atak na tartak w Piaskach. W kilka dni później, z 7/8 września 1944 r. „Dolina” na czele 1 i 2 szwadronu 27 p. uł. szwadronu CKM i kompanii piechoty zdecydował się na ryzykowną akcję mającą na celu zniszczenie dużego tartaku w Piaskach nad Wisłą odległych od bazy o ponad 20 kilometrów. Jak ustalił wywiad dalekiego zasięgu Niemcy przygotowywali tam materiał budowlany pod budowę trzech drewnianych, niskowodnych mostów na Wiśle pod Wyszogrodem, które miały zostać wykorzystane na froncie wschodnim. W wyniku błyskawicznie przeprowadzonej akcji, zdobyto silnie ufortyfikowany tartak paląc go ze wszystkimi materiałami budowlanymi, likwidując jednocześnie całą niemiecką załogę. Niemcy musieli odstąpić od planów budowy mostów, co niewątpliwie odczuli Rosjanie walczący na froncie wschodnim. Przez cały ten czas, aż do nieszczęsnej bitwy pod Jaktorowem, kresowi żołnierze dostarczając powstańczej stolicy broni, amunicji, żywności, a przede wszystkim zahartowanych w bojach żołnierzy, nieustannie atakując nieprzyjaciela, lub odpierając jego ataki odnosili same zwycięstwa. Ci Doliniacy, którzy przeżyli ataki na Dworzec Gdański i nie powrócili do Kampinosu do końca powstania, na barykadach Żoliborza, będą bronili „Poniatówki” czyli Gimnazjum im. ks. Józefa Poniatowskiego pod dowództwem por. „Dźwiga” – Witolda Pełczyńskiego i ppor. „Ostromira” – Edwarda Bonarowskiego. Gdy Powstanie Warszawskie konało, Niemcy skoncentrowali na obrzeżach puszczy potężne siły p.n. „Sternschnuppe” – „Spadająca Gwiazda”. Pozostanie w Kampinosie nie miało już sensu, to też „Grupa Kampinos” wyruszyła 27 września 1944 r. w kierunku Gór Świętokrzyskich. „Dolina” i inni doświadczeni oficerowie proponowali, by rozwiązać „Grupę Kampinos” i przedzierać się tam mniejszymi oddziałami, likwidując tabory i zamieniając ciężkie wozy na juczne konie. Jednak dowódca „Grupy Kampinos mjr „Okoń” z niezrozumiałym uporem odrzucił te sugestie. Na domiar złego, atakowaną bezustannie przez oddziały pancerne nieprzyjaciela kolumnę, wbrew opinii oficerów, zatrzymał pod Jaktorowem, nieopodal Żyrardowa, na całodzienny postój, na otwartej przestrzeni, przed torami kolejowymi, nie każąc nawet ich zaminować. W efekcie, na te tory wjechał pociąg pancerny otwierając ogień ciężkiej artylerii, wprowadzając czołgi, przy jednoczesnym użyciu samolotów, z których jeden został strącony zmasowanym ogniem piechoty. W wyniku całodziennej bitwy „Grupa Kampinos” przestała istnieć; na polu walki poległo według wstępnych wyliczeń 132 partyzantów, wśród nich mjr „Okoń”. „Dolina” w przeciwnatarciu zdołał się przebić się przez tory kolejowe, do lasów Puszczy Mariańskiej z grupą partyzantów, z których utworzył oddział składający się z kompanii piechoty i szwadronu kawalerii. Wyruszył z nim na południe Polski. Po przeprawieniu się przez Pilicę, „Dolina” pozostawił piechotę w tamtejszych lasach i z samą kawalerią zawrócił, dokonując głębokiego zagonu, pod Żyrardów. Zamierzał osiągnąć Kampinos, by zgarnąć tych żołnierzy, którzy tapowróciliPo Po drodze, atakował Niemców urządzając zasadzki na ruchliwych szosach, między innymi pod Pieńkowem i Wolą Pękoszewską, gdzie pozostawiono kłębowiska rozbitych i podpalonych samochodów. Okazało się jednak, że nie sposób było przerwać kordonu nieprzyjaciela na linii Błonie – Sochaczew, to też „Dolina” zawrócił, zwijając po drodze ze sobą kompanię piechoty i w dniu 24 października 1944 r. dołączył do 25 Pułku Piechoty AK Ziemi Piotrkowsko Opoczyńskiej dowodzonego przez mjr „Leśnika” Romana Majewskiego, tworząc w nim III batalion zwany „Kampinos”, do którego wcześniej dołączyli w trzech grupkach ułani z 3 szwadronu. Z tą partyzancką jednostką „Dolina” ze swymi żołnierzami przez 18 dni brał udział w codziennych walkach, przebijając się z kolejnych obław: pod Białym Ługiem, Bokowem, Hutą, Wincentowem – Kazanowem. W tej ostatniej walce 25 pułk piechoty doznał poważnych strat i został rozformowany. III batalion „Doliny”, który wdał się w bezpośrednią walkę z nieprzyjacielem nie miał żadnych strat, ani w zabitych, ani w rannych. W okresie od 12 listopada 1944 r. Dolina, na czele szwadronu walczył z Niemcami samotnire, przemierzając Ziemię Piotrkowsko – Opoczyńską wzdłuż i wszerz, maszerując śladami oddziału majora Hubala – Henryka Dobrzańskiego. Z chwilą, gdy ruszył front z nad Wisły, „Dolina” rozwiązuje oddział. W ostatnim dniu walki, 17 stycznia 1945 r., w jego oddziale zostało nas siedemnastu Dalekowzroczny „Dolina” wykorzystujac doświadczenia nabyte na Kresach, przed wyjazdem do swej jednostki macierzystej w Anglii, skierował do służby powstającej milicji grupę Doliniaków, którzy już w pierwszych tygodniach po wkroczeniu na te tereny Czerwonej Armii uzyskali wiadomość o Rozwiązując oddział dalekowzroczny „Dolina” wykorzystał doświadczenia wypróbowane na Kresach polecając grupie partyzantów podjęcie służby w powstającej Milicji Obywatelskiej w Opocznie. Gdy mających nastąpić aresztowaniach żołnierzy AK. Uprzedzili ich i razem z nimi powrócili do lasu, pozostawiając w milicji kilku ułanów, dla utrzymywania łączności. Jeszcze wojna trwała, gdy „Doliniacy”, z końcem marca 1945 r. w porozumieniu z dowódcą 27 p.uł. rtm Zdzisławem Nurkiewiczem, który jednak musiał opuścić ten teren, utworzyli konny szwadron, na którego dowódcę wybrano ułana z 3 szwadronu, pchor. Kłos- Józefa Mioduszewskiego, który tym razem przybrał sobie pseudonimy „Szum” i „Zawieja”. W miarę przybierającej na sile fali prześladowań żołnierzy AK powstawało coraz więcej grup zbrojnych przeciwstawiających się prześladowaniom NKWD i władz bezpieczeństwa. Dowództwo nad nimi przejął legendarny dowódca partyzancki Stanisław Burza – Karliński, ostatnio mianowany do stopnia generała brygady, który zorganizował 25 pułk piechoty Ruchu Samoobrony Armii Krajowej i Narodu. Szwadron Doliniaków został wcielony do tego pułku jako 6 kompania (szwadron). W okresie od dnia 3 czerwca 1943 roku, czyli od chwili sformowania zbrojnego oddziału do dnia 17 stycznia 1945 roku, w którym to dniu Adolf Pilch „Góra – Dolina” rozformował oddział, a więc W ciągu 588 dni walk, żołnierze Zgrupowania Stołpecko – Nalibockiego, jak żadnej innej jednostki partyzanckiej na terenie okupowanej Polski, stoczyli z dwoma ówczesnymi wrogami 235 walk, w tym 232 zwycięskich, (nie licząc walk stoczonych w Puszczy Nalibockiej w czasie operacji „Herman” oraz walk obronnych na Żoliborzu) na ponad 700 – kilometrowym szlaku bitewnym, na którym pozostawili trwały ślad – 720 grobów swych towarzyszy broni. Bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych Adolf Pilch, przez Czechosłowację i Austrię przedostał się do Wielkiej Brytanii, meldując się w macierzystej jednostce W cywilu został Na Na Na emigracji, w Wielkiej Brytanii, A. Pilch zostaje działaczem związków zawodowych, udzielając się społecznie był wieloletnim prezesem Koła Byłych Żołnierzy Armii Krajowej w Londynie i Koła Cichociemnych. Ożenił się z wybitną działaczką wywiadu, placówki wywiadowczej „Stragan” w Wiedniu Ewą, z domu Mrozek, z którą miał trójkę dzieci: Hannę, Ewę, Adama. Jest autorem książki pt: „Partyzanci Trzech Puszcz”, wyróżnionej nagrodą Łojka, współautorem pracy zbiorowej„Drogi Cichociemnych”, oraz- z niżej podpisanym, wywiadu – rzeki, pt: „Zgrupowanie Stołpecko – Nalibockie – oszszerstwa i fakty”. Za swe czyny zbrojne został odznaczony Orderem Wojennym Virtuti Militari i czterokrotnie Krzyżem Walecznych. Adolf Pilch, chociaż do Puszczy Nalibockiej przybył zupełnie innego terenu, nie znając kresowych ludzi, ani ich zwyczajów, wyznając inną, bo ewangelicką wiarę, bardzo szybko zdobył ich zaufanie, którego nigdy nie zawiódł. Dla swych żołnierzy był przykładem patriotyzmu, bez patosu, wykazując męstwo i opanowanie. W sytuacjach zdawałoby się bez wyjścia znajdował jedynie trafne rozwiązanie. Zawsze w pierwszej linii, nie kłaniał się kulom, ale też nie pochwalał zbędnej brawury. Jego rozkazy były wykonywane precyzyjnie i błyskawicznie, każdy starał się odgadnąć jego myśli. Był dla nas jednocześnie ojcem i bratem, najlepszym przyjacielem. Był jednym z nas. W czasie postoju, czy na kwaterach odpoczywał tak, jak wszyscy, na słomie rozrzuconej po podłodze, w mundurze, przy broni, by w każdej chwili móc wypaść z izby wprost do boju czy, zależnie od okoliczności, dopaść do nie rozkulbaczonych koni, dopiąć poluzowane popręgi, wskoczyć na koń i sprawdzając, czy wszyscy są na miejscu cwałować tam gdzie najlepsza pozycja do przyjęcia walki. Był dla nas jednocześnie ojcem i bratem, najlepszym przyjacielem. Był jednym z nas. Skoczyć na jego rozkaz w ogień, bez namysłu, nie było czczym frazesem. Bo też obdarzano go pełnym zaufaniem, wierząc, że wybrnie z każdej opresji, co zresztą nie było czczym frazesem. Był jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym dowódcą partyzanckim, który wśród ponad dwustu walk stoczonych z dwoma ówczesnymi wrogami nie doznał ani jednej porażki. Dlatego właśnie nazywano go „Partyzantem Niepokonanym”.. Również przełożeni A. Pilcha wyrażali się o nim pochlebnie. Jego bezpośredni przełożony płk. (wówczas kapitan) „Szymon” – Józef Krzyczkowski, który przekazał mu dowództwo „Grupy Kampinos” tak ocenia por. „Górę”, który pod Warszawę przybył ze swym wojskiem z dalekich Kresów w przededniu Powstania: „Trzeba z naciskiem stwierdzić, że. por. „Góra” okazał się człowiekiem o rzadkich w Polsce właściwościach. Umiał przewodzić innym, a równocześnie podporządkować się swoim władzom. Był na wskroś lojalnym „Trzeba z naciskiem stwierdzić, że. por. „Góra” okazał się człowiekiem o rzadkich w Polsce właściwościach. Umiał przewodzić innym, a równocześnie podporządkować się swoim władzom. Był nawskroś lojalnym pracownikiem, któremu chodzi o sprawę, a nie o racje osobiste. Nie walczył o zaszczyty, walczył o Sprawę. Posiadał, w pełnym znaczeniu tego słowa, autorytet moralny. Swoją władzę nad ludźmi opierał nie na dzierżymorstwie, a na przewodzeniu. Kto go widział w czasie bitwy, jak również w pracy organizacyjnej, ten nie miał wątpliwości, że nie jest to człowiek, który oszczędza swoje życie, czy swoje siły. Por. „Góra” miał zwyczaj osobiście być wszędzie tam, gdzie było ciężko. Dał się lubić przez podwładnych, przez kolegów, przez przełożonych. Nie należy też pomijać milczeniem faktu, że w grupie por. „Góry” panowały prawdziwie demokratyczne zwyczaje. Przełożeni mieli zwyczaj tytułować podwładnych – choćby szeregowców – „kolego”. Owe zasady obyczajowe nie przeszkadzały istnieć karności. Z krótkiego okresu wspólpracy z por. „Górą” dowódca Rejonu wyniósł przekonanie, że może na jego barki zrzucić obowiązki bez obawy, iż przez tyle lat wkładany wysiłek nie będzie zmarnowany, że wszystko, co będzie trzeba, będzie podjęte i dokonane…” Wszyscy Doliniacy, którzy przeżyli wojnę świadomi są tego, że tylko dzięki niemu i przy Boskiej pomocy uniknęli syberyjskich łagrów Marian Podgóreczny „Żbik” [1] Kazimierz Krajewski, „Dopalanie Kresów Nowogródzki Okręg w dokumentach”, IPN Oficyna Wydawnicza RYTM str. 254-245 | |
Kampinos 1944. Adolf Pilch(3)
| |
1103/1537
|
POWSTANIE I DZIEJE POLSKIEGO ODDZIAŁU PARTYZANCKIEGO
W OBWODZIE STOŁPCE ZWZ-AK
Adolf Pilch "Góra" "Dolina"
| |
Po rozbiciu przez Niemców wojsk sowieckich na terenach
Białostocczyzny i Nowogródczyzny w 1941 roku, duża ilość niedobitków sowieckich
została przyjęta do majątków i gospodarstw wiejskich jako robotnicy, bez względu
na posiadane stopnie wojskowe. Element ten był bardzo różny i rekrutował się ze
wszystkich republik sowieckich - od Białoruskiej i Ukraińskiej SSR począwszy, a
na najbardziej wschodnich skończywszy.
Robotnik sowiecki był dobrym robotnikiem. Ciężkie warunki życia w Związku Sowieckim przyzwyczaiły go do minimalnych wymagań bytowych, wciąż wymagały zaś od niego pracy ciężkiej, rzetelnej i sumiennej. Jednakże ideologia sowiecka była tak już wpojona w duszę 'obywatela' Związku Sowieckiego, że mimo stokrotnie lepszych warunków życia w okupowanej Polsce, wspominał on zawsze z rozrzewnieniem "dobre czasy sowieckie". W roku 1942, gdy Niemcy już jako-tako 'ugruntowali' swoją władzę na terenach wschodnich okupowanej Polski, rozpoczęli też i stopniowe dobieranie się do tych obywateli sowieckich, których uważali za niebezpiecznych. Zapoczątkowało to przemieszczanie się tych, tak zwanych 'prynudziłowów', ze wsi do wsi, dla uniknięcia niewoli niemieckiej. Lecz od samego początku wszyscy ci 'prynudziłowcy' organizowali się tajnie, mając na celu osłabianie tyłów armii niemieckich posuwających się w szybkim marszu na wschód. Gdy we wsiach zaczęło być im za ciasno, rozpoczął się ich stały i systematyczny odwrót do lasu - do organizującej się od jakiegoś już czasu partyzantki sowieckiej. Już wtedy otrzymywali oni pierwszych organizatorów-dowódców drogą zrzutów spadochronowych oraz instrukcje z Moskwy. Był to okres lata i jesieni 1942 roku.
System ochrony ludności cywilnej przez Niemców przed tymi
oddziałami sowieckimi był niedostateczny. Już pierwsze, małe jeszcze, sowieckie
oddziały partyzanckie zlikwidowały kilka punktów tak zwanej 'samochowy' -
lokalnych punktów samoobrony przed tymi właśnie oddziałami, organizowanych przez
miejscowych obywateli. Każda gmina posiadała kilka takich punktów. Oprócz tego w
siedzibie każdej gminy były posterunki policji, początkowo polskiej w
miejscowościach polskich, później białoruskie na terenie całej Białorusi. Błędem
ich organizacji był całkowity brak współdziałania między sąsiadującymi punktami
samoobrony - każdy punkt pozostawiony był samemu sobie. Niemcy udzielili jedynie
zezwolenia na zorganizowanie punktów samoobrony i każdorazowo zatwierdzali ich
komendantów. Uzbrojenie punktów pochodziło z wyposażenia armii sowieckich,
rozbitych w 1941 roku.
Do rozbicia pierwszych 'samochów' doszło wczesną wiosną 1943 roku. Między innymi, została w dniu 8 maja 1943 roku rozbita 'samochowa' w miejscowości Naliboki. Major sowiecki, Rafail Wasilewicz rozkazał wtedy egzekucję stu ośmiu mężczyzn, wszystkich Polaków. Znaczna część Nalibok została spalona; po Nalibokach przyszła kolej na inne punkty samoobrony.
Napór sowiecki zaczął wzmagać się wszędzie i na wszystkich,
przede wszystkim na inteligencję polską, która zajmowała przodujące stanowiska w
administracji i gospodarce na tych terenach. Sowietom chodziło o to, aby
zdezorganizować gospodarkę niemiecką, pozbywając się jednocześnie elementu
polskiego, przede wszystkim poprzez wchłonięcie go w swe szeregi.
Podziemne władze polskie, odpowiedzialne za podjęcie decyzji wobec tych wydarzeń, postanowiły stworzyć Polskie Oddziały Partyzanckie i dać tym ujście instynktowi samozachowawczemu społeczności polskiej. Sprawami najważniejszymi było, aby zapobiec wstępowaniu młodzieży polskiej do partyzantki sowieckiej, która młodzież tę demoralizowała i wypaczała kompletnie, oraz aby uniknąć rzezi ludności polskiej, do jakich doszło poprzednio. Po uzyskaniu zgody Komendy Okręgu AK NOWOGRÓDEK na utworzenie Polskich Oddziałów Partyzanckich, 3 czerwca roku wyszedł do lasu z miejscowości Kul pierwszy Polski Oddział Partyzancki - Batalion Stołpecki, w liczbie 1 plus 43, pod dowództwem ppor. pil. Witolda Pełczyńskiego "Dźwiga". Oddział rósł bardzo szybko i w dniu 15 czerwca liczył już około 150 uzbrojonych żołnierzy. Ponieważ w tym czasie zostało częściowo zdekonspirowane podziemie iwienieckie, a w oddziale nie było broni dla nowowstępujących ochotników, jak również dla zachęty tym, którzy chcieli wstąpić do Batalionu, a nie mogli zdobyć się na podjęcie ostatecznej decyzji, postanowiono zorganizować akcję zbrojną na Iwieniec - niemiecki punkt umocniony. Akcja, opracowana przez trzech oficerów (ppor. pil. Witold Pełczyński "Dźwig", por. Kasper Miłaszewski "Lewald" i ppor. Walenty Parchimowicz "Waldan"), zakończyła się sukcesem - Iwieniec został zdobyty razem z olbrzymią ilością amunicji, materiałów zaopatrzenia i pewną ilość broni. Rozpoznanie wewnętrzne w Iwieńcu przeprowadził wchm. Jan Jakubowski "Dąb". Straty własne były stosunkowo niewielkie - czterech zabitych. Po akcji prawie cała ludność opuściła Iwieniec i rozproszyła wśród okolicznych wsi w obawie przed niemieckimi represjami. Młodzież prawie w całości dołączyła do Batalionu. Również, przeszło do Batalionu wielu białoruskich policjantów. Represje niemieckie w Iwieńcu wyraziły się, niestety, zamordowaniem około stu pięćdziesięciu mieszkańców, oraz wywiezieniem w niewiadomym kierunku kilku tysięcy.
Raport stanu Batalionu z dnia 28 czerwca 1943 roku wykazuje razem
554 ludzi. Dowódcą został mianowany ppor. "Waldan", adiutantem por. "Lewald",
oficerem do zleceń ppor. pil. "Dźwig", kwatermistrzem por. Ludwik Wierszyłłowski
"Ludek", dowódcą 1-szej kompanii ppor. Olgierd Woyno "Lech", dowódcą 2-ej por.
Sławomir Gąsiewski "Jar", dowódcą 3-ej st. sierż. Rożnański, dowódcą oddziału
kawalerii chor. Zdzisław Nurkiewicz "Noc". Komendantem Obwodu był w tym czasie
ppor. Aleksander Warakomski "Świr".
Miejscem, w którym organizował się Batalion była Rudnia Nalibocka. Po zakończeniu organizacji zmieniono miejsce postoju Batalionu, przeniesione w południowe rejony Puszczy Nalibockiej. Dowództwo stacjonowało w miejscowości Bielica. Rozpoczęto prace nad wyszkoleniem i zgraniem oddziału. Element był bardzo dobry - w 70% ideowy. Praca szła szybko naprzód. Oddział całkowicie uzbrojony - 6 ckm-ów, 27 rkm-ów, kilkadziesiąt pistoletów maszynowych, w 100% umundurowany przypominał całkowicie przedwojenne oddziały armii polskiej. Nastroje w Batalionie były antysowieckie i antyniemieckie, jednakże organizatorzy, zdając sobie sprawę z niemożliwości prowadzenia oddziału tą słuszną dla interesów Polski drogą, zmuszeni zostali do współpracy z partyzantką sowiecką. Oddziały sowieckie w Puszczy Nalibockiej liczyły w tym czasie około pięć tysięcy ludzi. Oddziały partyzantki polskiej były więc w Puszczy w olbrzymiej liczebnej mniejszości.
Bolszewikom chodziło, od samego początku, o całkowite
podporządkowanie sobie polskiego Batalionu i chcieli oni za każdą cenę wcisnąć
do naszych kompanii swoich komisarzy politycznych. Nie udało im się to, ponieważ
metody i cele bolszewickie były ogólnie znane i znienawidzone.
Musiało jednak dojść do współpracy partyzantki polskiej z sowiecką, ponieważ bez niej, wobec liczebnej przewagi bolszewików, istnienie oddziałów polskich byłoby praktycznie niemożliwe. Wyrazem tej współpracy były ogólne plany obrony Puszczy przed ewentualną akcją niemiecką, o której głośno było w terenie od kilku miesięcy. Odcinek obrony otrzymał i polski Batalion, mając z prawej i lewej strony, jako 'sąsiadów', brygady sowieckie. W dniu 13 lipca 1943 roku przyszły pierwsze meldunki, że Niemcy rozpoczęli już operację i zbliżają się w kierunku Puszczy. Drogi prowadzące w rejonie odcinka polskiego w głąb Puszczy zostały pozamykane. Pierwsza kolumna niemiecka, zdążająca w kierunku Puszczy spotkała się z należytą odprawą. Kilkunastu Niemców z dowódcą w randze majora zostało zabitych, spalono dwa samochody i Niemcy, nie wiedząc co dalej robić, cofnęli się na kilka kilometrów. Lecz lewostronny sowiecki 'sąsiad', bez oddania jednego strzału i bez zawiadomienia Polaków, przepuścił całą kolumnę niemiecką na tyły Batalionu! W tej sytuacji doszło do zdezorganizowanego wycofywania się Batalionu z pozycji, rozbicia go na niewielkie grupki, błąkające się następnie przez dwa tygodnie po Puszczy i przepędzane przez wroga z jednego jej końca na drugi - głodnych, ściganych bez chwili odpoczynku przez leśne ostępy i brnących w straszliwych bagiennych grzęzawiskach wśród padających deszczy i zimnych nocy. Ta gehenna ma niewiele podobnych w historii działań wojennych i partyzanckich. Tyraliery SS-manów, wysługujących się Niemcom Ukraińców, Litwinów, Łotyszów, Białorusinów i innych satelitów nadgorliwie wykonywały swe zadania. Posuwając się w trzech rzutach, pięć dywizji niemieckich plus oddziały pomocnicze satelitów niemieckich było zajęte w Puszczy Nalibockiej przez całe dwa tygodnie. Efekt niemieckiej operacji był dla Batalionu raczej nikły - nie więcej niż dwudziestu pięciu zabitych (jednym z poległych był ppor. "Lech") względnie utopionych w bagnach i około stu, złapanych już w swych miejscach zamieszkania w ubraniach cywilnych, deportowanych razem z około dwudziestoma pięcioma tysiącami ludności cywilnej na roboty do Niemiec. Niestety też, poza wywiezieniem ludności, Niemcy spalili wszystkie osiedla w Puszczy i w promieniu około ośmiu kilometrów od niej, a całkowity dobytek deportowanych mieszkańców zrabowali i wywieźli do Niemiec. Chociaż efekt operacji niemieckiej był militarnie nikły, jej mordercze następstwa dla ludności spowodowały jednak czasowe zachwianie się jej morale i wiary w sens tworzenia Polskich Oddziałów Partyzanckich. Propaganda sowiecka wykorzystała ten moment i specjalnie podkreślała 'winę' Polaków, jako prowokatorów operacji niemieckiej twierdząc, że "my byliśmy już tak dawno tutaj, a nic nam Niemcy nie robili, dopiero gdy powstały oddziały polskie, od razu nastąpiła akcja niemiecka na Puszczę więc Polacy są winni". Naiwni uwierzyli w to, tym bardziej, że zaistniała pewna zbieżność faktów.
Pomimo straszliwych przejść, jakie stały się udziałem żołnierzy
Batalionu, duch walki i wola przetrwania tego jednego z najcięższych okresów
były tak wielkie, że po skończonej blokadzie rozpoczęto odtwarzanie oddziału. W
opisanych warunkach było to dosyć trudnym zadaniem - ludność polska została
częściowo deportowana, a ta pozostała sterroryzowana i przygnieciona psychicznie
przez niemieckiego okupanta.
Odtwarzanie oddziału rozpoczął, przysłany przez Komendę Główną, por. CC Lech Rydzewski "Grom". W dwa tygodnie po nim, w ostatnich dniach sierpnia przybyli do oddziału: por. CC Ezechiel Łoś "Ikwa" i ja. We trzech rozpoczęliśmy pracę nad odtworzeniem Batalionu. Zostaliśmy skierowani tutaj przez Komendę Obwodu STOŁPCE na stanowiska dowódców kompanii. Ponieważ Sowietom udało się skutecznie zdyskredytować poprzedniego dowódcę Batalionu nie mógł on, ze względów prestiżowych pozostać na tym stanowisku, na które w tej sytuacji Komendant Obwodu powołał mnie. Praca partyzanta w terenie, którego nie zna i nie ma przy tym praktyki partyzanckiej, jest niewyobrażalnie trudna. Przekonałem się o tym na własnej skórze i w warunkach, w których wrogów miało się z przodu i z tyłu, i z boków - Niemców, bolszewików i Białorusinów. Dużą pomocą w naszej pracy była świadomość ludności, że zostaliśmy przysłani z Anglii. Społeczeństwo oceniło należycie pamięć polskich władz wojskowych i cywilnych i było bardzo wdzięczne za to, że i ten zakątek okupowanej Polski nie jest pominięty w ogólnym planie organizacji społeczeństwa polskiego pod okupacją. Bieda była w tym, że władze partyzantki sowieckiej, gdy dowiedziały się o tym, pomimo, że żyły z nami w pozornej przyjaźni, od razu ochrzciły nas mianem faszystów polskich i stale słyszało się o tym, że "Hrom, Hora i Ikwa eto faszystowskie swołocze i sukinsyny".
Ponieważ odtworzenie Batalionu mieliśmy rozpocząć w głębinach
leśnych, więc po spaleniu wszystkich wsi i gospodarstw wewnątrz i w pobliżu
Puszczy Nalibockiej, do najbliższego osiedla było piętnaście kilometrów. Drogi
jak najgorsze, w słotę ciężko było przejechać nawet pustym wozem. Puszcza
Nalibocka to co najmniej 70% bagien i trzęsawisk, reszta to miejsca piaszczyste
i względnie suche. Największa trudność polegała jednak się na tym, że brakowało
mi kwalifikacji na zorganizowanie i dowodzenie batalionem partyzanckim i to w
tak ciężkich warunkach. W swojej dotychczasowej karierze wojskowej byłem
najwyżej dowódcą plutonu, zresztą też przez krótki czas. Dopiero tutaj
przekonałem się o tym, że istnieje nie jeden, lecz wiele ważnych aspektów, o
których trzeba pamiętać w oddziale wojskowym o charakterze partyzanckim i
działającym w warunkach, w jakich przyszło nam działać. O ile ma się zamiar
prowadzić aktywną działalność i to przez jakiś czas, podstawowe warunki muszą
być spełnione, chociażby w 70%:
Na dzień 1 listopada stan Batalionu był około trzystu ludzi. Tego
dnia, w jak najpodnioślejszym nastroju, odbył się w oddziale Apel Poległych, a
wieczorem dotarł do nas rtm. "Borek" z Komendy Głównej z wiadomością, że z
Komendy Głównej przyjeżdżają do oddziału czterej oficerowie (w tym jeden major)
celem objęcia dowództwa. Wiadomość ta ucieszyła mnie bardzo gdyż sądziłem, że
oficer sztabowy z rutyną i co najmniej kilkakrotnie większym zasobem wiadomości
fachowych potrafi zrobić coś więcej i lepiej, niż ja.
W tym czasie zorganizowana była już 1-sza kompania pod dowództwem por. "Ikwy", około 120 ludzi, kompletnie uzbrojona; oddział kawalerii pod dowództwem chor. "Noc", około 50 konnych, kompletnie uzbrojonych; kwatermistrzostwo, około 60 ludzi pod dowództwem por. "Ludka", częściowo uzbrojonych. Od początku istniał patrol żandarmerii - dowódca plut. Antoni Hasiuk "Żuczek", w sile 1 plus 6 uzbrojonych żołnierzy, oddział lotniczy pod dowództwem ppor. pil. "Dźwiga", w sile 1+25, kompletnie uzbrojonych; adiutantem był por. "Lewald"; oficerem wywiadu ppor. "Waldan", oraz drużyna łączności 1+5 - dowódca kpr. Jan Misiaczek "Miś". W stadium organizacji była kompania 2-ga, szturmowo-dywersyjna pod dowództwem por. "Groma", około 50 ludzi, w tym 30 uzbrojonych. O ile oddział organizowany w czerwcu nie miał prawie zupełnie kłopotu z uzbrojeniem, umundurowaniem i naborem żołnierza, o tyle oddział organizowany jesienią miał właśnie, poza wyżywieniem, najwięcej trudności z rozwiązaniem tych trzech problemów. Uzbrojenie oddziału zostało co najmniej w 60% stracone podczas lipcowej operacji Niemców na Puszczę, reszta była ukryta przez małe grupki, lub nawet pojedynczych żołnierzy w różnych zakamarkach Puszczy. Umundurowanie zostało prawie w 100% zużyte w pracy i w czasie niemieckiej blokady. Dochodziło do tego, że żołnierze wychodzili z Puszczy po blokadzie bez bluz, w samych kalesonach mając na nogach tylko cholewy, ponieważ spody butów rozpadły się całkiem.
Sprawa naboru żołnierza ……… do oddziału była bodaj
kwestią…………………. Nie było czym ludzi przyciągnąć. Obiecywano z Okręgu zrzuty
broni, amunicji i sprzętu, kazano przygotowywać miejsca zrzutów - nadzieja
wstąpiła w żołnierza, lecz nie doczekaliśmy się nigdy ani jednego zrzutu, choć w
tych czasach była to kwestia życia lub śmierci.
W dniu 6 listopada 1943 roku, w godzinach wieczornych przybyli do oddziału mjr Wacław Pełka "Wacław", por. Juliusz Borowicki "Klin", ppor. Klemens Szaniawski "Zator" i pchor. Józef Borkowski "Junosza", przynosząc ze sobą około 50.000 RM z Komendy Obwodu STOŁPCE. Łączna więc kwota, jaką oddział otrzymał od chwili powstania, to jest od 3 czerwca do 1 grudnia 1943 roku wynosiła razem z poprzednio otrzymanymi dwudziestoma tysiącami - 70.000 RM. Poza tym zupełnie i dosłownie nic. Ze względu na to, że do najbliższej stacji kolei, w Stołpcach, mieliśmy ni mniej ni więcej tylko trzydzieści kilometrów, a stamtąd jeszcze daleko, daleko do Nowogródka, łączność oddziału z Okręgiem była żadna. Nasze nadzieje na otrzymanie stacji nadawczo-odbiorczej były stale podsycane przez Komendę Okręgu, personel obsługi takiej stacji był szkolony, lecz stacji nadawczo-odbiorczej nie otrzymaliśmy nigdy. Z naszego punktu widzenia wyglądało na to, że nikomu nie jesteśmy potrzebni i mamy istnieć tylko dlatego, że nie wiadomo, co z nami zrobić. Od początku istnienia naszego oddziału aż do końca żaden delegat z Komendy Okręgu ani z Komendy Głównej nie przybył do nas na inspekcję, aby na miejscu i na własne oczy przekonać się o tym, czy coś konkretnego jest w oddziale robione, czy też może uprawiamy działalność pozorowaną. Raz tylko pojawił się rtm. "Borek", przedstawiający siebie jako delegata Komendy Głównej, ale jak się później okazało, był on tylko przewodnikiem, a nie żadnym delegatem. Wyszło to na jaw później, kiedy natarczywie domagajac się spełnienia obietnic, danych przez niego, otrzymałem wyjaśnienie z Komendy Okręgu co do prawdziwej roli rtm. "Borka". Z przybycia oficerów z Komendy Głównej, z oficerem w randze majora na czele, ucieszyłem się bardzo, jako że ciężar i odpowiedzialność za oddział i jego istnienie spadała częściowo na barki oficera starszego, doświadczonego i fachowca. Przybyli z majorem oficerowie, pomimo nie zawsze młodego ich wieku, i młody podchorąży sprawiali wrażenie zapaleńców, którzy chcą świat do góry nogami przewrócić i którzy w tych warunkach są nie tylko potrzebni, lecz wręcz pożądani. Bardzo prędko jednak, bo już po paru dniach przekonaliśmy się wszyscy, że major to teoretyk nie rozumiejący co to oddział partyzancki, chcący wszystko trzymać w garści i mający jakiś specjalny dar zrażania do siebie ludzi. W Batalionie zaczęły się dziać rzeczy jak najmniej pożądane. Moje stanowisko jako zastępcy było bardzo trudne, czasami nie wiedziałem wręcz co robić i jak reagować. Widziałem, że stosunek Majora do bolszewików i podejście do nich są niewłaściwe i że sprawy, które można byłoby załatwić prościej i bez zgrzytów, załatwia się tak, aby wszyscy byli niezadowoleni. Wiedziałem, że oficerowie którzy głośno wyjawiali swe niezadowolenie, mają przynajmniej częściowo słuszność i gdybym wtedy był przewidział katastrofę, która spotkała oddział 1 grudnia 1943 roku, byłbym energiczniej postąpił i postarał się zapobiec złu. Stosunki oficjalne z partyzantką sowiecką były wtedy jeszcze jako takie, jednakże Sowieci starali nam się coraz bardziej po łbach deptać - widząc naszą nieugiętą postawę, nie śmieli się jednak do nas zbytnio zbliżać. Major chciał jednak utrzymać dobre stosunki polsko-sowieckie za wszelką cenę, stwarzał przy okazji wizyt w oddziale 'dygnitarzy' sowieckich sytuacje, w których dochodziło do zdeptania naszej godności narodowej jak również i jego osobistej, na co żaden inny z obecnych oficerów polskich nie pozwoliłby sobie. Były przypadki, kiedy po takich wizytach oficerów sowieckich w oddziale major podawał tym 'dygnitarzom'-pastuchom strzemiona przy wsiadaniu na koń, co te pierwotne łby interpretowały jako naszą kompletną słabość i poczucie naszej całkowitej od nich zależności. Wobec wielu sąsiedzkich spraw spornych i różnych zaistniałych sytuacji musiał być w oddziale oficer, oddelegowany do załatwiania tych spraw i wyjaśniania napiętych sytuacji, powstałych między oddziałami naszymi a sowieckimi; był to jakby nasz urząd ministerstwa spraw zagranicznych. Tym właśnie oficerem był adiutant, por. "Lewald", któremu nigdy nikt nie zazdrościł 'przyjemności' rozwiązywania całej tej masy istniejących i wciąż powstających nowych problemów. Mjr "Wacław" swoim postępowaniem przyczyniał się do dalszego utrudnienia pracy por. "Lewalda", którego zadanie było już i bez tego wystarczająco niewdzięczne. Z jego postępowania wynikało, że nie rozumiał i nie chciał rozumieć naszego położenia, co prowadziło do pogrążania oddziału w coraz większą zależność od partyzantki sowieckiej.
W ostatnich dniach listopada zapowiedział na dzień 1 grudnia 1943
roku swój przyjazd do naszego obozu płk "Dubow" [Grigorij Sidoruk -
E.M.C.] - główny komendant partyzantki sowieckiej w Puszczy Nalibockiej -
aby "porozmawiać" z żołnierzami; wyraził też życzenie, aby oddziały
wróciły w całości na ten dzień do obozu. Mjr "Wacław" zamierzał całkowicie
dostosować się do tego życzenia; ja zaś uważałem, że wystarczy połowicznie.
Ostatecznie major jednak zdecydował, że piechota cała ma powrócić do obozu, a
część kawalerii może zostać w terenie, zbliżywszy się jak najbardziej do naszego
miejsca postoju.
W przeddzień wizyty, to jest w dniu 30 listopada, przybył do obozu mjr Wasilewicz - szef sztabu "Dubowa" i oświadczył, że "Dubow" wzywa wszystkich dowódców oficerów na odprawę wojenną i to tego samego dnia wieczorem, najpóźniej jednak 1 grudnia rano, jak najwcześniej. Pamiętam, że w dniu tym przygotowywaliśmy nowe baraki-ziemianki wobec podmoknięcia starych. Przeczuwałem, że jest w tym wezwaniu coś niedobrego. Jeszcze 17 listopada zdarzył się dosyć przykry wypadek - nasz szwadron, będący w terenie, natknął się na bandę Żydów-grabieżców, rabującą w bezwzględny sposób wieś Sobkowszczyzna. Szwadron udał się tam, pojmał Żydów, rozbroił i powiązanych prowadził do obozu, odległego o dwadzieścia pięć kilometrów. Żydzi podjęli w drodze próbę ucieczki, w czasie której zostali zastrzeleni; zwłoki rabusiów zostały zakopane w nieoznakowanym miejscu. Dwóch Żydów zdołało jednak ujść i zameldować o wydarzeniu w sztabie sowieckim. Sowieci przeprowadzili 'dochodzenie', które doprowadziło ostatecznie do tego, że kategorycznie zażądali rozstrzelania dowódcy szwadronu i jego zastępcy. Sprawa jednak przeciągnęła się i nadszedł w końcu dzień narady wojennej. Nie doszło do niej wieczorem 30 listopada, gdyż "Lewald", "Ikwa" i "Walden" wrócili bardzo późno do obozu. Mjr "Wacław" zarządził zbiórkę 1 grudnia o godz. 5:30. O godz. 6:00 mjr "Wacław", "Lewald", "Ikwa", "Walden" i jedenastu ludzi eskorty odjechało do bolszewików na naradę wojenną. Oryginalnie miałem i ja jechać na tę naradę, jednakże udało mi się przekonać Majora o tym, że ktoś z oficerów dowództwa powinien pozostać na miejscu, w obozie. Przed samym wyjazdem, o godz. 5:45, Major odpiął z ręki zegarek i podał mi go z prośbą, abym "zatrzymał i przechował go do lepszych czasów". Wobec mojego protestu otrzymałem od Majora stanowczy rozkaz i zegarek przejąłem.
W pół godziny po odjeździe dowództwa, oficer inspekcyjny obozu,
pchor. Tadeusz Migacz "Mita" zameldował mi o przybyciu sześciu bolszewików,
którzy chcą rozmawiać z kimś z dowództwa. Wizyty takie były na porządku
dziennym, nie było wręcz dnia, aby co najmniej kilku takich wizyt nie było.
Przyjeżdżali oficerowie sowieccy na biesiady, przyjeżdżali 'bojcy'
"sztoby niemnożko pogawarit'", wreszcie codziennie przyjeżdżały patrole
po wiadomości z nasłuchu radiowego, które były u nas bardzo dobrze redagowane.
Bardzo podobał im się fakt, że można było dowiedzieć się u nas, co mówią i piszą
na całym świecie od Nowego Jorku, Londynu, Moskwy przez Sztokholm, Berlin, Rzym
- u nich wiedziało się tylko to, co podała Moskwa i to, naturalnie, odpowiednio
spreparowane. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że wszystkie te 'koleżeńskie'
i 'braterskie' wizyty miały na celu jedno - szpiegowanie i badanie nastrojów
wśród naszego wojska. Robota ta nie była trudna, ponieważ bolszewizm był przez
naszych żołnierzy znienawidzony, czego nie ukrywali, być może w złudnym,
czasami, poczuciu własnej siły i niezależności. Nasze patrole też wyjeżdżały od
czasu do czasu do sowieckich obozów, ochotników jednak na częste wyjazdy z
zasady nie było. Wizyty te były w większości kurtuazyjne, czasem konieczne ze
względu na potrzebę załatwienia 'sąsiedzkich' spraw. Najczęściej wyjeżdżał do
bolszewików por. "Lewald" jako ten, który najlepiej się w tych
'międzysąsiedzkich' sprawach orientował, oraz jako najbardziej znany przez nich
nasz oficer. Ja zaś od początku do końca pozostawałem w cieniu, nie afiszując
się też specjalnie, a ponieważ trudno było uzyskać polski mundur wojskowy, więc
chodziłem w ubraniu cywilnym. Najczęściej byłem tytułowany przez bolszewików
'komissar'.
Nie miałem specjalnej ochoty wychodzić do tych bolszewików i
dałem rozkaz oficerowi inspekcyjnemu, aby ich odprawił tłumacząc, że z dowództwa
w obozie nie ma nikogo, gdyż wszyscy wyjechali na naradę. Coś mnie jednak tknęło
i zacząłem się zastanawiać, po co też oni mogli tak wcześnie przyjechać. Po
chwili wrócił oficer inspekcyjny i zameldował, że bolszewicy chcą jednak
rozmawiać z kimkolwiek z dowództwa. Wyszedłem więc z baraku, skierowałem w ich
stronę i jak przygwożdżony stanąłem w miejscu. Przede mną, jakieś dwadzieścia
kroków, szedł w moją stronę por. "Lewald" bez broni i pasa, z sowieckim mjr.
Wasilewiczem. Wasilewicz odezwał się do niego: "A teraz, Miłaszewski, zrób mi
zbiórkę całego oddziału".
Zrozumiałem od razu wszystko, tym bardziej, że w odległości około pięciu kroków za nimi szło dziesięciu bolszewików z bronią automatyczną gotową do strzału, a jakieś pięćdziesiąt kroków za nimi cała chmara skośnookich mongołów. Zdecydowałem się momentalnie. Chociaż tu, w obozie, nie było już nic do zrobienia, ale w odległości około półtora kilometra od obozu stała nasza 2-ga kompania i jeżeli bolszewicy nie zdążyli jej jeszcze osaczyć, to może można byłoby jeszcze coś przedsięwziąć. 2-ga kompania nie była w tym czasie jeszcze w pełni skompletowana, liczyła około osiemdziesięciu pięciu ludzi, w tym około sześćdziesięciu uzbrojonych. Przy kompanii stacjonował też oddział partyzantki polskiej z Mołodeczna, w liczbie dwudziestu czterech ludzi, który dwa tygodnie temu przybył do nas na odpoczynek. Jeżeli chodzi o wartość bojową naszych oddziałów, to była ona w tym czasie bardzo mała. Echa niemieckiej blokady Puszczy jeszcze nie przebrzmiały, a ślad tej blisko trzytygodniowej, nieszczęsnej tułaczki po Puszczy był w psychice żołnierza głęboki i trzeba byłoby co najmniej kilku udanych akcji bojowych, aby żołnierz ten odżył psychicznie, uwierzył w swoją wartość i w to, że nie potrzebuje się wszystkich i wszystkiego obawiać. Wartość bojowa oddziału mołodeckiego była bardzo duża.
Należy wspomieć, że twórcom Polskich Oddziałów Partyzanckich w
tym rejonie nie chodziło właściwie o to, aby stworzyć partyzantkę polską
ukierunkowaną od samego początku na akcje bojowe; chodziło im raczej o to, aby
zapewnić elementowi polskiemu w miarę bezpieczne schronienie przed niemieckimi
wywózkami na roboty przymusowe, lub przed wcieleniem przez bolszewików do ich
oddziałów.
Lecz naczelną zasadą i myślą przewodnią było to, aby istnieniem polskich oddziałów udokumentować polskość tego małego obszaru Kresów Wschodnich. Istnienie tak dużego polskiego oddziału partyzanckiego (jak i partyzantki sowieckiej) nie miało na tym terenie uzasadnienia. Granice 'naturalne' nie były łatwe do przekroczenia: z północy - mocno strzeżona linia kolejowa Lida-Mińsk; z południa - linia kolejowa Stołpce-Mińsk; od zachodu - około czterdziestokilometrowy obszar Puszczy Nalibockiej, okupowany przez partyzantkę sowiecką; od wschodu - dawna granica polsko-sowiecka. Na tym terenie były też cztery ważne niemieckie punkty oporu: Wołożyn, Gródek, Pierszaje i Iwieniec. Przelotowych kołowych linii komunikacyjnych nie było, więc i pole do popisu dla około siedmiotysięcznych oddziałów sowieckich i pięćset żołnierzy liczących oddziałów polskich było bardzo ograniczone.
Udało mi się ujść z terenu obozu i, z nadzieją na 2-gą kompanię i
oddziałek mołodecki, pospieszyłem razem z zastępcą szefa kancelarii, "Orliną",
do miejsca ich postoju. Po przybyciu zorientowałem wszystkich oficerów w
sytuacji, ułożyłem plan działania, lecz niestety nie zdawałem sobie wtedy sprawy
z tego, że żołnierz który nie jest otrzaskany ze świstem kul i wybuchami,
chociaż najbardziej odważny jest właściwie bezwartościowy. Ułożony przeze mnie
plan działania nie udał się, gdyż przy pierwszych strzałach nie otrzaskani z
walką żołnierze sądzili, że każda kula musi zabijać i załamali się. Dowódcy
plutonów też zawiedli. W zwartym szyku odskoczyła w las tylko grupa z
Mołodeczna, mając jednego ciężko i jednego lekko rannego.
2-ga kompania poddała się i złożyła broń. Gdy weszliśmy pod konwojem do obozu, zobaczyłem naszych oficerów stojących pod strażą przed barakiem dowództwa, w ktorym złożona była wszystka broń rozbrojonej 1-szej kompanii, kwatermistrzostwa i innych oddziałów będących w obozie. Nasi rozbrojeni żołnierze stali w dwuszeregu, mając z prawego i lewego skrzydła po jednym bolszewickim ckm-ie, oraz około czterdziestu bolszewików z przodu z bronią automatyczną i karabinami. Mieli zapowiedziane, że w razie zabicia chociażby jednego bolszewika przez naszych - będzie otwarty do nich ogień ze wszystkiej broni, jaką bolszewicy mieli do dyspozycji. Wszystko było więc jasne, nie wiedzieliśmy jedynie, co stało się z grupą oficerów i żołnierzy, która udała się wcześnie rano tego dnia na naradę wojenną do sztabu sowieckiego. Wiadomość o nich otrzymaliśmy dopiero w cztery tygodnie później. Ponieważ grupa mołodecka wciąż ostrzeliwała się z lasu, Wasilewicz zwrócił się do szeregu naszych rozbrojonych żołnierzy dla wybrania ochotników, którzy poszliby jako parlamentariusze do tej "bandy sukinsynów, nie mających żadnego powodu do walki". Jako pierwszy zgłosił się pchor. Tadzio Maszewski "Przywara", jako drugi Alojzy Drużniewski "Żbik", jako trzeci zgłosiłem się ja, stojąc poza szeregiem oficerów. Byłem uzbrojony w nagan i granat, a ponieważ nie byłem znany ogółowi motłochu sowieckiego, więc Wasilewicz zezwolił mi na pójście. Zatrzymywały nas kilkakrotnie posterunki sowieckie, przed którymi musieliśmy się tłumaczyć po co i dokąd idziemy, w końcu jeden z ostatnich zatrzymał "Żbika", zaś Tadzia i mnie przepuścił. Swoi, będący w głębi lasu o mało nas nie postrzelili, w końcu jednak zostaliśmy rozpoznani. Od razu podjęto przygotowanie planu ucieczki. Jeden z oficerów, ranny w czasie akcji, został posadzony na konia i jechał konno, my rozpoczęliśmy wędrówkę pieszą na przełaj, gdyż wszystkie drogi w Puszczy zostały już zablokowane przez bolszewików. Ciężko ranny żołnierz zmarł. Ruszyliśmy w drogę o godz. 7:30 rano, a wyszliśmy z Puszczy około 15:30, chociaż odległość do pokonania przez bagna Puszczy była nie większa niż dziesięć kilometrów. Nikt z nas początkowo nie wątpił, że przejdziemy, jednakże już po przejściu dwóch kilometrów, gdy koń utopił się w bagnie a rannego musieliśmy dźwigać na barkach, niektórzy zwątpili. Dzień 1 grudnia 1943 roku, dzień strasznej tragedii Polskiego Oddziału Partyzanckiego w Obwodzie STOŁPCE nie wyróżniał się niczym z pośród innych jesienno-zimowych dni. Mróz był około -6°C, bagna zamarznięte, grubość pokrywy lodowej około 3 cm. Lód był tak słaby, że nie utrzymywał na powierzchni najlżejszego człowieka. Idąc przez bagna, zapadało się normalnie do kolan z tym, że stawiajac stopę na lodowej powierzchni do ostatniej chwili miało się wrażenie, że jednak lód wytrzyma. Nie wytrzymywał i tak brnęliśmy do przodu wylewając co chwila wodę z butów - nogi marzły. Kulminacyjnym punktem było pokonanie jakiegoś bagnistego strumienia, w którym jako pierwszy przechodzący, zapadłem się po pachy w błocie, przemakając do cna. Myślałem wtedy, że już z niego nie wyjdę, jednakże Bóg był łaskaw i jakoś się wygramoliłem. Będąc już na przeciwnym brzegu pomogłem innym przeciągając ich na drugą stronę strumienia przy pomocy jakiegoś drąga. Efekt końcowy tej marszruty był taki, że około trzydziestu z nas miało poodmrażane nogi, a reszta przynajmniej obtarte. Ja sam chodziłem przez dwa miesiące z obtartymi nogami. Część żołnierzy wyszła z Puszczy w ogóle bez butów, bo rozpadły się w drodze. Po pokonaniu błot przeszliśmy jeszcze kilka kilometrów, ostatkiem już sił i w miejscowości Brodek zatrzymaliśmy się na parę godzin dla odpoczynku i na nocleg. Kiedy kładłem się spać, nie mogłem moich, początkowo luźnych butów zdjąć z nóg, a rano, kiedy częściowo przeschły, nie mogłem ich założyć. Około godziny trzeciej nad ranem wyruszyliśmy wszyscy w dalszą drogę, poszukując chor. "Noc", który z patrolem konnym około trzydziestu żołnierzy był w terenie. Około godziny jedenastej przed południem doszliśmy do miejscowości Chotówka. Szukaliśmy właśnie jakiegoś prowiantu, gdy nasze ubezpieczenie zameldowało, że siedmiu bolszewików przechodzi obok drogą. Po ostatnich wypadkach w Puszczy, nastawienie nasze do partyzantki sowieckiej było jasno sprecyzowane. Nienawiść w stosunku do kogokolwiek, kto obnosił się z czerwoną gwiazdą była zdecydowana i nie do przezwyciężenia. Mieli ze sobą 1 rkm, 6 kb i 3 wozy z prowiantem - wszystko to bardzo nam się przydało. Po pół godzinie przyszła kolej na dalszych ośmiu; chociaż ci nie mieli rkm-u, a jedynie 7 kb i pepeszę - te też nam się przydały. I w ten sposób zapoczątkowany został nowy okres w stosunkach polsko-sowieckich na tym terenie - okres eliminowania tych wszystkich, którzy obnosili się ze znakiem czerwonej gwiazdy. Odtąd, ktokolwiek z nich wpadł w nasze ręce, rzadko wychodził z nich żywy. Późną nocą dotarliśmy do miejscowości Osowo, gdzie stała nasza kawaleria w sile sześćdziesięciu konnych i dziesięciu pieszych. Było to 3 grudnia 1943 roku o godz. 3:00 nad ranem. Po dołączeniu do oddziału objąłem jego dowództwo i równocześnie rozpocząłem kurs konnej jazdy. Okazało się, że zdolności po temu mam, gdyż pierwszego dnia zrobiłem konno około piętnaście kilometrów, drugiego około dwanaście, a trzeciego około siedemdziesiąt pięć - bez zrobienia krzywdy koniowi i sobie. Jak zorientowałem się zaraz po dołączeniu do oddziału, rozbrojenie naszego oddziału było akcją nakazaną z góry przez sowieckiego dowódcę frontu, gen. Ponomarenko. Wynikało to z rozkazu, jaki został znaleziony przy jednym z oficerów sowieckich, rozbrojonych przez naszą kawalerię dnia 2 grudnia. Oddziały sowieckie w liczbie od kilkudziesięciu do kilkuset krążyły teraz w terenie wyłapując wszystkie nasze mniejsze patrole i rozbrajając je, a w razie najmniejszego oporu rozstrzeliwały. Już w dniu 1 grudnia zostało rozstrzelanych, zgodnie z tym rozkazem, czterech naszych żołnierzy, między innymi plut. Stanisław Lembowicz i kpr. Stanisław Kruhliński; ciężko ranny został strz. "Pożoga". Do chwili znalezienia sowieckiego rozkazu, nakazującego rozbrajanie oddziałów polskich i mordowanie opornych, nasz oddział kawalerii rozbrajał tylko wszystkie mniejsze oddziały sowieckie. Rozbroił w ten sposób około siedemdziesięciu partyzantów sowieckich puszczając ich samych wolno. Od chwili znalezienia rozkazu niewielu z pojmanych bolszewików miało szczęście cieszyć się życiem.
Posunęliśmy się powoli pod miasteczko Raków. Głowiliśmy się
wszyscy, co nam dalej robić wypada. W terenie trudno było pozostać, mając z
jednej strony Niemców, z drugiej bolszewików, którzy stale i coraz większymi
grupami włóczyli się po wsiach "aby zniszczyć tę grupę kawalerii polskich
faszystów"; zaopatrzenia w amunicję nie otrzymywaliśmy zupełnie. Byliśmy
zdani wyłącznie na samych siebie - w sytuacji zamkniętego w klatce zwierza,
które chce żyć, a widzi, że ma już na gardle nóż, który wkrótce i nieuchronnie
pozbawi go życia.
Odpoczęliśmy pod Rakowem dwa dni i podjęliśmy decyzję aby, po przekroczeniu mocno strzeżonej przez Niemców linii kolejowej, udać się na przyległe tereny wiejskie. Jeszcze 3 grudnia sporządziłem meldunek do Komendy Obwodu STOŁPCE przedstawiający sytuację, w jakiej się znajdowaliśmy. 6 grudnia odstąpiliśmy jednak od pierwotnego planu i zdecydowaliśmy o chwilowym powrocie na nasze tereny, aby umożliwić ewakuację z tych terenów ludziom z konspiracji, których nie chcieliśmy pozostawić na pastwę bolszewikom. Oddział, w sile sześćdziesięciu konnych, wyjechał 6 grudnia o godz. 18 drogą na Kul-Olszaniec. W Kul byliśmy koło godziny pierwszej dnia [????] grudnia. Kwaterował tam oddział bolszewicki, zatem szybko i bez zwracania na siebie uwagi bolszewików wyminęliśmy tę miejscowość i udaliśmy do Olszańca, gdzie mieszkał nasz zaufany człowiek, "Miód" [Witold Mironowicz? - E.M.C.]. Nie uzyskawszy żadnych użytecznych informacji wróciliśmy pod Kul planując akcję przeciwko stacjonującym tam bolszewikom. Po zdjęciu bolszewickiego posterunku do wsi droga była wolna. Wyciągano bolszewików z chat i po rozbrojeniu prowadzono za stodołę. Było ich już około trzydziestu, gdy nagle wybuchła we wsi strzelanina. Oddział szybko opuścił wieś zabierając ze sobą kilka zdobytych koni, siodeł i dziesięciu zakładników. Reszta zakładników uciekła. Oddział stracił jednego zabitego; jeden żołnierz został ranny w nogę. Po stronie bolszewickiej zostało zabitych czterech z dowództwa: dowódca, komisarz, naczelnik oddziału specjalnego i jeszcze jeden, jakiś ważny. Wziętych do niewoli dziesięciu zakładników - w tym jedną kobietę i lejtnanta - puściliśmy wszystkich wolno darując życie, ale ostrzegając, że jeżeli komukolwiek z mieszkańców Kul choć włos z głowy spadnie, zemścimy się w inny sposób. Dowódca brygady bolszewickiej, starszy lejtnant Kluczko, jak tylko przybył ze swym oddziałem rozpoznawczym do Kul, natychmiast zastrzelił gospodarza, w mieszkaniu którego zabito czterech z dowództwa oddziału, później zaś taki sam los spotkał zwolnionych przez nas kobietę i lejtnanta, kiedy wrócili do oddziału.
Krążąc, dla zmylenia ewentualnego pościgu, po okolicy, dotarliśmy
do wioski Zabłocin, aby tam trochę odpocząć - w przeciągu szesnastu godzin
przemierzyliśmy około siedemdziesiąt pięć kilometrów. Konie były całkiem
wykończone. Po paru godzinach odpoczynku pojechaliśmy do wsi Kunasze na nocleg.
Zewsząd dochodziły nas słuchy, że większe grupy sowieckie krążą po terenie,
poszukając nas dla dokonania obławy. Drugiego dnia rano zostaliśmy zaatakowani
przez jakiś oddział sowiecki. Żołnierz nasz, w większości świeży, niezbyt
jeszcze ostrzelany i zdyscyplinowany, w akcji bardzo brawurowy, był trudny do
opanowania - za dużo strzelał, a amunicji było mało. Efekt godzinnej utarczki
był taki, że zyskaliśmy kilka bolszewickich koni, które przybiegły do nas z
siodłami, ale za to amunicji zostało nam mniej, niż bardzo mało.
W czasie tego siedemdziesięciopięciokilometrowego marszu Batalion stopniał liczbowo. Z sześćdziesięciu konnych, w dniu 6 grudnia wieczorem pozostało - poza jednym rannym i jednym zabitym - tylko czterdziestu dwóch - szesnastu zdezerterowało do domu sądząc, że tam będzie im bezpieczniej (kilku z nich przeszło później do partyzantki sowieckiej i dwóch pozostało tam nawet do końca). Trzy tygodnie później, dwunastu z dezerterów zostało przez nasz oddział aresztowanych w celu osądzenia za dezercję. Ostatecznie jednak zdecydowałem, że sądu nie będzie; uświadomiłem ich jedynie, że bez żadnego sądu zasłużyli swym postępowaniem na karę śmierci, jednakże z powodu wyjątkowych okoliczności kara zostaje im zawieszona do końca wojny z tym, że jeżeli w przyszłości wykażą się bojowością i postępowaniem godnym żołnierza, kara ta będzie im anulowana. Efekt mojego apelu do sumień i ambicji był nadzwyczajny. Żołnierze ci, bez wyjątku, stali się wzorem dla innych, a pośród nich kilku wyróżniło się nawet jako bardzo dobrzy dowódcy młodszych [??????]. Tych czterdziestu dwóch, którzy zostali wtedy w oddziale, byli to ludzie, którzy nie tylko nie mieli nic do stracenia - był to element najlepszy, element jaki wybrać można tylko w warunkach wojennych. Oni właśnie stali się następnie kośćcem naszego dywizjonu kawalerii, a w mniejszym stopniu i innych oddziałów.
Po [?????] ludzi, a mianowicie ppor. "Witold", chor. "Noc",
"Jastrząb", wchm. Józef Niedźwiedzki "Lawina" i ja rozpoczęliśmy naradę co dalej
czynić należy. W końcu ktoś, nie pamiętam już dzisiaj kto, rzucił projekt, aby
zwrócić się do Niemców w Iwieńcu o pomoc. Napisałem wtedy rzeczywiście kartkę w
sensie: "Ponieważ sytuacja się tak ułożyła, że jesteśmy w stanie wojny z
partyzantką sowiecką, proponujemy, abyście nam dali zaopatrzenie w amunicję, nie
zaczepiali nas i czasem pozwolili przespać w spokoju kilka nocy koło miasta
Iwieńca". Kartkę tę przesłaliśmy przez sołtysa, który przyniósł też
odpowiedź, że na drugi dzień możemy spotkać się z Niemcami dla omówienia
warunków. 9 grudnia spotkaliśmy się z Niemcami niedaleko wsi Kulszyce,
omówiliśmy te warunki i otrzymaliśmy na początek kilka tysięcy sztuk
amunicji.
Tak rozpoczął się okres współpracy, który trwał do końca czerwca, czyli przeszło pół roku. Przez cały czas otrzymywaliśmy od Niemców częściowe zaopatrzenie amunicję; broń zaś i większość amunicji kupowaliśmy od nich za słoninę, mięso, kury i tym podobne produkty żywnościowe. Stosunek ich do nas był przez cały ten czas poprawny. O porozumieniu z Niemcami zameldowałem bezzwłocznie do Komendy Obwodu w Stołpcach i otrzymałem aprobatę mojego kroku - później zezwolenie to było pisemnie, bodajże trzykrotnie cofane, jednakże ustnie przez inspektora Okręgu AK NOWOGRÓDEK, kpt. Andrzeja Wierzbickiego "Józefa" potwierdzone, nawet w formie rozkazu. Kilkakrotnie otrzymywałem w tym czasie rozkaz przygotowania zerwania umowy z Niemcami w formie podjęcia z nimi walki zbrojnej, lecz w sam czas taki rozkaz był cofany lub zmieniany, tak że współpraca trwała właściwie nieprzerwanie.
Batalion przechodził różne koleje losu, miłe i przykre. Do
najmilszych należał zawsze moment, gdy transport broni, amunicji lub innego
sprzętu przychodził z Mińska - żołnierze cieszyli się wtedy i radości nie było
końca.
Do bardzo przykrych należał okres, kiedy Komenda Okręgu AK WILNO podjęła akcję zagarnięcia Batalionu, rozrośniętego tymczasem do stanu plus-minus dwustu żołnierzy i należącego do Obwodu STOŁPCE w Okręgu AK NOWOGRÓDEK. Przedtem, przez siedem miesięcy nie myślał "ob. Wilk" [ppłk. Aleksander Krzyżanowski, od czerwca 1944 roku z samozwańczego awansu "gen. Wilk"; dowódca Okręgu AK WILNO; w lipcu 1944 roku przez niedopełnienie obowiązków dowódcy spowodował rozbrojenie i uwięzienie przez NKWD kilku tysięcy swoich podwładnych, żołnierzy i oficerów AK - E.M.C.], że w rejonie Iwieńca działa jakiś Polski Oddział Partyzancki, którym należałoby się zaopiekować i poprzeć w krytycznych momentach, choćby moralnie - dopiero, gdy Batalion własnym staraniem zaczął rosnąć w siłę, wtedy rozpoczęły się machinacje, straszenie dowódcy oddziału sądem polowym i karą śmierci. Wszystko to miało miejsce pod koniec stycznia i w początku lutego 1944 roku. 'Rozkazy', otrzymywane od "ob. Wilka" przesyłałem do Komendy Obwodu STOŁPCE z prośbą o wyjaśnienie. Wyjaśnienie, które wreszcie nadeszło stwierdzało jasno, że "ob. Wilk" nie ma żadnego prawa wtrącać się w nieswoje sprawy.
Sytuacja była trudna, gdyż po zlikwidowaniu przez bolszewików
większości naszych oficerów, pozostało nas w Batalionie tylko dwóch. Później, po
sześciu tygodniach doszedł jeszcze trzeci i tak było nas w oddziale trzech, w
czasie, gdy liczył on już ponad czterystu żołnierzy. Komenda Obwodu nie
przysyłała nam początkowo ani oficerów ani instruktorów, dopiero pod koniec
kwietnia przyszli: por. Jerzy Piestrzyński "Helski" i ppor. Franciszek Baumgart
"Dan", a pod koniec maja następni, to jest por. Witold Lenczewski "Strzała",
ppor. Mikołaj Stecki "Nowina", chor. Stefan Andrzejewski "Wyżeł" i sierż. Stefan
Pokowski "Prymus". W tym czasie przyszedł też do oddziału por. CC Franciszek
Rybka "Kula", którego wyznaczyłem na swego zastępcę.
Nie mając początkowo oficerów na stanowiskach dowódczych, musiałem zadowolić się dostępną kadrą zawodowych podoficerów sprzed wojny. Byli to ludzie przeważnie starsi, którym często brakło już zapału i chęci do pokonywania olbrzymich trudności, jakie napotykało się na każdym kroku. Doszło więc nawet do tego, że dowódcą kompanii był dwudziestodwuletni chłopak, plutonowy z cenzusem z czasów konspiracji, a dowódcą innej kapral podchorąży po Korpusie Kadetów, bez ukończonej służby wojskowej! Jak się znacznie później jednak przekonałem, byli oni na swoich stanowiskach znacznie lepsi i lepiej radzili sobie w tym olbrzymim labiryncie zagadnień bojowych i gospodarczych, niż niejeden przedwojenny oficer zawodowy. Dosłani do Batalionu oficerowie okazali się elementem nadzwyczaj cennym i pożądanym. Byli na swych stanowiskach dosłownie niezastąpieni. to be continued... http://www.electronicmuseum.ca/Poland-WW2/poland_underground_struggle/unseen_and_silent/Pilch_Adolf_2_pl.html |
||
ELECTRONIC MUSEUM holds the exclusive copyright
ownership of the layout and most contents of this web site.
Infringements in any form and by any means shall be prosecuted. Permission for uses other than viewing may be granted upon written request. Only express written permissions are considered valid. Terms and conditions may vary.
Last modified
June 25, 2013 4:44 PM
Copyright©ElectronicMuseum.ca
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz