Ewa Stankiewicz, dziewczyna spod krzyża
Rozmawiała Magdalena Rigamonti
31 sierpnia 2010 11:06, ostatnia aktualizacja 09 września 2010 20:51
Czuję się wolnym człowiekiem i nie mam zamiaru ulegać cenzurze. Nikt mnie nie może zwolnić z pracy, bo jej nie mam. Może tylko kupić mój film albo nie – mówi Ewa Stankiewicz, reżyserka „Solidarnych 2010”, w rozmowie z Magdaleną Rigamonti.
Newsweek Kobieta: Wymęczona pani jest. Znowu pani była w nocy na Krakowskim Przedmieściu?
Ewa Stankiewicz: Dużo nagrywam.
Ewa Stankiewicz: Dużo nagrywam.
Newsweek Kobieta: Ostatnio granaty i słoiki z gównem latały pod krzyżem. Nakręciła to pani?
Ewa Stankiewicz: Nie. Szukam kogoś, kto to utrwalił i mi użyczy...
Ewa Stankiewicz: Nie. Szukam kogoś, kto to utrwalił i mi użyczy...
Newsweek Kobieta: Kto rzucał?
Ewa Stankiewicz: Nie wiem, bo nie widziałam. Wątpię, żeby to byli zwolennicy krzyża. Moim zdaniem to część prowokacji, ciąg dalszy tej imprezy miłości i radości, na której królował transparent „mohery na stos”. Dla niektórych jest w dobrym tonie przyjść pod krzyż, wyszydzić i udowodnić za wszelką cenę, że ludzie, którzy się tam modlą to ciemniaki. Jest na to społeczne i medialne przyzwolenie. Mam skojarzenia z początkami faszyzmu, który się przecież zaczął od przyzwolenia na pogardę wobec jakiejś grupy ludzi. Nie mogę uwierzyć w to, że kilka miesięcy po katastrofie, w której zginął prezydent państwa na terenie innego kraju, tysiącom młodych ludzi udało się wmówić, że największym zagrożeniem dla Polski jest krzyż.
Ewa Stankiewicz: Nie wiem, bo nie widziałam. Wątpię, żeby to byli zwolennicy krzyża. Moim zdaniem to część prowokacji, ciąg dalszy tej imprezy miłości i radości, na której królował transparent „mohery na stos”. Dla niektórych jest w dobrym tonie przyjść pod krzyż, wyszydzić i udowodnić za wszelką cenę, że ludzie, którzy się tam modlą to ciemniaki. Jest na to społeczne i medialne przyzwolenie. Mam skojarzenia z początkami faszyzmu, który się przecież zaczął od przyzwolenia na pogardę wobec jakiejś grupy ludzi. Nie mogę uwierzyć w to, że kilka miesięcy po katastrofie, w której zginął prezydent państwa na terenie innego kraju, tysiącom młodych ludzi udało się wmówić, że największym zagrożeniem dla Polski jest krzyż.
Newsweek Kobieta: Może byłoby lepiej, żeby ten krzyż tam w ogóle nie stawał? Kiedy się skończy ta wojna?
Ewa Stankiewicz: Ale przecież tu nie o krzyż chodzi. On jest tylko symbolem przezwyciężenia śmierci, wyrazem troski o byt naszego państwa, nadzieją w trudnych chwilach. Nikomu nie chodzi o to, żeby na Krakowskim Przedmieściu stworzyć miejsce kultu. Wiem natomiast, że jest mnóstwo pytań dotyczących katastrofy, na które wciąż nie ma odpowiedzi i wiele niepokojących poszlak. Rząd w sprawie katastrofy zachowuje się skandalicznie, szkodząc interesom Polski i jej obywateli. Premier Tusk powinien stanąć przed Trybunałem Stanu.
Ewa Stankiewicz: Ale przecież tu nie o krzyż chodzi. On jest tylko symbolem przezwyciężenia śmierci, wyrazem troski o byt naszego państwa, nadzieją w trudnych chwilach. Nikomu nie chodzi o to, żeby na Krakowskim Przedmieściu stworzyć miejsce kultu. Wiem natomiast, że jest mnóstwo pytań dotyczących katastrofy, na które wciąż nie ma odpowiedzi i wiele niepokojących poszlak. Rząd w sprawie katastrofy zachowuje się skandalicznie, szkodząc interesom Polski i jej obywateli. Premier Tusk powinien stanąć przed Trybunałem Stanu.
Newsweek Kobieta: A pani kim tam była pod tym krzyżem – dziennikarką, filmowcem, dokumentalistką?
Ewa Stankiewicz: Rejestruję to, co widzę. Mam określone, bardzo wyraźne poglądy, ale to, co robię staram się robić rzetelnie. Ja często działam odruchowo. „Solidarni 2010” powstał trochę „przypadkowo”. Nie jestem z Warszawy, ale byłam tu 10 kwietnia, bo montowałam inny dokument. Prywatnie poszłam pod Pałac, to też był odruch, widziałam, że tam dzieje się coś wyjątkowego.
Ewa Stankiewicz: Rejestruję to, co widzę. Mam określone, bardzo wyraźne poglądy, ale to, co robię staram się robić rzetelnie. Ja często działam odruchowo. „Solidarni 2010” powstał trochę „przypadkowo”. Nie jestem z Warszawy, ale byłam tu 10 kwietnia, bo montowałam inny dokument. Prywatnie poszłam pod Pałac, to też był odruch, widziałam, że tam dzieje się coś wyjątkowego.
Newsweek Kobieta: Tam pani spotkała Jana Pospieszalskiego?
Ewa Stankiewicz: Nie, szukałam kogoś, kto był w Katyniu, kiedy wydarzyła się katastrofa. Dowiedziałam się, że to Janek poinformował ludzi o tym, co się stało. Poprosiłam, żeby mi udzielił wywiadu. Nie miał czasu. Umawiał się ze mną w różnych miejscach. A ja czułam, że ten nasz wywiad powinien odbyć się na Krakowskim Przedmieściu. Nie przypuszczałam, że ludzie zaczną do niego podchodzić, rozmawiać, mówić o tym, co myślą. Wywiad przerodził się w dyskusję z ludźmi i to oni stali się bohaterami filmu.
Ewa Stankiewicz: Nie, szukałam kogoś, kto był w Katyniu, kiedy wydarzyła się katastrofa. Dowiedziałam się, że to Janek poinformował ludzi o tym, co się stało. Poprosiłam, żeby mi udzielił wywiadu. Nie miał czasu. Umawiał się ze mną w różnych miejscach. A ja czułam, że ten nasz wywiad powinien odbyć się na Krakowskim Przedmieściu. Nie przypuszczałam, że ludzie zaczną do niego podchodzić, rozmawiać, mówić o tym, co myślą. Wywiad przerodził się w dyskusję z ludźmi i to oni stali się bohaterami filmu.